środa, 14 marca 2012

APOCRYPHA - Forgotten Scroll (1987)


Tony Fradieneli to gitarzysta który jako jeden z pierwszych wmieszał nieco neoklasyki do stylistyki speed/ heavy / thrash za sprawą swojego zespołu APOCRYPHA który powstał w 1987 i nazwa odnosiła się do łacińskiego słowa ukryty i nazwy działu świętego pisma które nie zostało uznane za kanoniczne. Kapela właściwie swój pierwszy album wydała jeszcze w roku 1987 i za produkcję albumu wziął się sam Marty Friendman. Znany z takich kapel jak choćby MEGADETH czy też CACOPHONY. Niby nazwisko znane w metalowym świecie, niby bardzo dobry gitarzysta, ale na brzmieniu to on się zbytnio nie zna. Jest faktycznie mrocznie, ciężko i dość mocarnie, ale mam wrażenie że instrumenty są jakieś takie zagłuszone, przytłoczone. Marty Friendman odbił też swoje piętno na Tonym Fradianelim który inspirował się jego dokonaniami i to słychać w jego zagrywkach. „Forgotten Scroll” to przede wszystkim uczta dla fanów solidnego speed/heavy thrash metalu amerykańskiego. Gwiazdą albumu jest oczywiście lider Tony, który wygrywa ciekawe partie łączące w sobie cechy charakterystyczne dla muzyki zarówno metalowej jak i klasycznej, a to w połączeniu z mrocznym, zadziornym wokalem Steva Plocica czyniło muzykę APOCRYPHA dość oryginalną i miała swój potencjał.

Na płycie dominował przede wszystkim melodyjny heavy/power/thrash metal z przejawami licznych urozmaiceń a to przez neoklasyczne zagrywki, a to przez przyspieszenia, a to przez zwolnienia, a wszystko łączyło ciężkie brzmienie i taka masywność gitary Toniego. Ten ciężar i ten mrok daje osobie znać już przy pierwszym utworze to jest „Penance ( Keep The Faith)”, który jest oparty na prostym motywie gitarowym, na stonowanym tempie i jedynie co go ratują przed wtórnością, to tak naprawdę sam tony i jego niesamowite partie gitarowe. Niezwykłe poczucie rytmu, melodyjność i finezyjność przemierzania od wolniejszych po szybsze partie sprawiają że kawałek jest o wiele atrakcyjniejszy niż mogłoby się wydawać. Im dalej w las tym ciekawiej. Taki zbudowany na neoklasycznych partiach „Lost Children Of hope”, pełen nawiązań do europejskiego heavy metalu „Holy wars”, melodyjny „Fall Of The crest” czy też rozpędzony „Riding In The Night” to ostoja tego albumu i dowód na to że atrakcyjności tych utworów przesądza przede wszystkim sam Tony i jego predyspozycja. To od tego jakiej klasy są partie zależy poniekąd poziom utworu. O różnorodności albumu przesądziły 3 kompozycje, a mianowicie nieco epicki, bojowy „Distorted Reflections”, instrumentalny „Tablet Of Destiny” oraz klimatyczna ballada „Broken Dreams”.

Album śmiało można uznawać za jeden z pierwszych zawierający muzykę przemycającą tyle elementów muzyki neoklasycznej. W połoączeniu z speed/power /thrash metalem stanowi to bardzo atrakcyjną mieszankę. I choć muzycznie to brzmi bardzo dobrze, to należy ująć kilka punktów za słabszą produkcją i za kilka mało przekonujących partii wokalnych Steva. Jednak mimo tych drobnych wpadek, album prezentuje się bardzo okazale.

Ocena: 8/10

BLIND GUARDIAN - Tales From The Twilight World (1990)


Nie raz historia muzyki heavy metalowej pokazała jak zespół się rozwijał na oczach fanów, kiedy to przeobrażał się w bardziej dojrzalszą formę i bazując o pewne standardy wyznaczone na początku swojej kariery. Można by tu wymieniać wiele kapel, począwszy od RAINBOW, HELLOWEEN, IRON MAIDEN kończąc na BLIND GUARDIAN. Ten ostatni to właściwie fenomen godny dłuższego rozważenia. Niemiecka formacja w 1985 roku właściwie zaczynała jako kapela bardziej speed metalowa i to słychać na dynamicznym „Batalions Of fear” i jego kontynuacji czyli „Follow The Blind”, jednak gdyby tak szczerze ocenić to co zespół grał w owym czasie, to można to określić jako bardzo dobre granie i zapewne wielkiej sławy by nie zdobyli gdyby dalej tak grali. Przyszedł czas na refleksje i trzeba było rozważyć kilka kwestii. Przede wszystkim trzeba było urozmaić styl, trzeba było wzbogacić i uatrakcyjnić a to poprzez odrobinę folku, a to poprzez power metalową melodyjność. Zmieniono też brzmienie na bardziej wykwitnę, mocniejsze i bardziej przejrzyste i tutaj zmiana wytwórni na VIRGIN przyniosła oczekiwany rezultat. To właśnie pod skrzydłem na grano ów przełomy album czyli „Tales from The Twilight World”. Od premiery minęło 22 lata a ta płyta wciąż brzmi świeżo, wciąż zachwyca i przywołuje najlepsze wspomnienia. Album przełomowy i to pod każdym względem. Zarówno technicznej, jak i kompozytorskiej. Wpływ na ten ostatni czynnik mieli przede wszystkim muzycy, którzy odbili też daleką drogę, żeby osiągnąć tak wysoki poziom jeśli chodzi o warsztat. Thomen Stacuh tak różnorodnie, tak dynamicznie jeszcze nie grał i tutaj można już poznać ten jego charakterystyczne styl gry na perkusji. Z tym albumem przeobrażenia doznaję Hansi Kursch, który śpiewa jeszcze bardziej zadziornie i pokazuje się zarówno jako wszechstronny wokalista jak i czarodziej które w magiczny przekazuje warstwą liryczną, która oczywiście w dalszym ciągu porusza klimaty fantasy, Tolkiena, czy też opowieści Stephena Kina. Metamorfozę przeszli też gitarzyści, zwłaszcza Andre Olbrich, który porzucił obstukane, przewidywalne partie gitarowe na bardziej finezyjne, bardziej melodyjne, bardziej power metalowe i tutaj nasuwa się sam Kai Hansen z „Walls Of jericho” .

Zresztą muzycznie można znaleźć kilka powiązań między tymi dwoma albumami, to też swój udział gościnny zaliczył sam Kai Hansen który udziela się w 3 kompozycjach, a mianowicie w ciężkim, ostrym o lekkim zacięciu thrash metalowym „Goodbey My firend” i w bardziej skomplikowanym i złożonym „Lost In The Twilight Hall”, gdzie użycza swojego głosu. Natomiast w zamykającym „The Last Candle” użyczył swojego geniuszu gitarowego, wygrywając bardzo melodyjną solówkę. Te powyżej wymienione kompozycje wpisały się do historii zespołu jako największe hity. Same kompozycje idealnie interpretują nowy, wypracowany styl. Czyli w skrócie rozpoczęcie od takich rozgrzewek, aby potem przechodzić w szybkie motywy oparte na połamanych, atrakcyjnych partiach perkusyjnych Thomena i szybkich, melodyjnych, pełnych energii solówkach. Te cechy oddają również takie hity jak klimatyczny „Traveller In Time”, jednym z najbardziej popularnych utworów ślepego strażnika, czyli w „Welcome The Dying”, który gości w każdej setliście koncertowej. Nawiązaniem do debiutu jest bez wątpienia „Weird Dreams” czyli krótki instrumentalny kawałek uwypuklający jak zespół się rozwinął pod względem technicznym z naciskiem na Andre. Jedną z najpiękniejszych kompozycji jakie stworzył BLIND GUARDIAN jest bez wątpienia nastrojowy 'Lord Of the Rings”, który przenosi nas w magiczny świat „Władcy Pierścienia” i tutaj trzeba pochwalić Hansiego, który niczym narrator przekazuje nam całą historię i tworząc odpowiedni nastrój. Największe kontrowersje wśród fanów nieustannie wzbudzają kawałki, które większość traktuje z poniżeniem i obrazą. Dlaczego tak jest? To pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Jednym z nich jest dynamiczny „Tommyknockers” i tempem nie ustępuje w żaden sposób innym utworom. Co mi się podoba w tym utworze to jego dość mroczny wydźwięk, siła ostrego grania, które znów gdzieś tam się ociera o thrash metal no i do tego ten pomysłowy refren, który może i razi prostotą, ale z drugiej strony nie sposób się go pozbyć z głowy. Linia melodyjna Andre też bardzo atrakcyjna, może nieco prostsza niż w innych utworach, ale ma to swój urok. Oczywiście kompozycja tematycznie porusza opowieść Stephena Kinga co idzie oczywiście na plus. Ciarki mnie przechodzą za każdym razem przy nieco krótszym „Altair 4” i jest to kompozycja pełna grozy. Pod względem klimatu na pewno wyróżnia się na tle innych. Kawałek ma chwytliwą linią wokalną zwłaszcza podczas zwrotek. Utwór bardzo zróżnicowany, jest zarówno spokojne, takie melodyjne oblicze, jak i to szybsze, agresywniejsze. Dlaczego te dwie kompozycje stały się czarnym koniem? Mniejsza przebojowość? Najwidoczniej na tle tych wielkich hitów z tej zawsze będą słabsze i będą żyć w ich cieniu.

Klasyka power metalu i to nie podlega dyskusji. Arcydzieło to również słowo które świetnie oddaje to z czym mamy do czynienia. Jak dla mnie zespół w końcu dojrzał zarówno pod względem technicznym jak i kompozytorskim. Muzyka stała się bardziej bogatsza, bardziej zróżnicowana, bardziej nie przewidywalna. Co zostało ze starego ślepego strażnika to dynamika i pędzenie do przodu, no i tematyka fantasy .A tak cała reszta przeszła diametralnemu remontowi czyniąc muzykę BLIND GUARDIAN bardziej przystępną, ambitniejszą, czyniąc ich jedynych w swoim rodzaju. Najlepszy album ślepego strażnika i to jest najlepszą rekomendacją tego wydawnictwa.

Ocena: 10/10

wtorek, 13 marca 2012

GOTTHARD - G (1996)


Trzecie uderzenie szwedzkiego GOTTHARD nastąpiło zgodnie z przewidywaniami czyli po upływie dwóch lat od wydania „Dial Hard”. Choć w szeregach kapeli nie doszło do żadnych zmian, to jednak dało się odczuć, że gdzieś poziom zostaje nieco obniżany i wraz z trzecim albumem „G” znów można odczuć spadek formy względem poprzedniego albumu. Nowością nie będzie że znów problemu co do poziomu samych kompozycji należy upatrywać w słabszych pomysłach. Czasami gdzieś brakuje tej lekkości z debiutu, tej finezji, tej głębi. Sama zaś muzyka prezentowana przez GOTTHARD nie odbiega stylistycznie od tego co grali do tej pory i mamy właściwie kontynuację tego co można było usłyszeć na „ Dial Hard”. Jest hard rock, heavy metal, są chwytliwe refreny, są też i ciekawe motywy gitarowe, tylko że już nie ma takiego zaskoczenia, nie ma takiego polotu. Oczywiście znów ciągnie album niezwykła produkcja muzyka KROKUS, czyli Chrisa Von Rohra, który odcisnął swoje piętno na muzyce tego zespołu na dobre. Do tego niezwykły wokal Steviego Lee, który jest niczym wino im starszy tym bardziej intryguje. Jest oczywiście zadzior, pazur, ogień, hard rockowe szaleństwa i odrobina bluesa. Nie zapominałbym też o gitarzyście i współtwórcy materiału czyli Leo Leonim, który cały czas wygrywa rytmiczne partie, choć bez już takiej ekspresji, finezji i tej całej magii.

Płyta trwa ponad 50 minut i w tym czasie dostaniemy 13 kompozycji, zróżnicowanych, na różnym poziomie i tutaj już niestety jest to bardziej słyszalne aniżeli na poprzednim album. Kontrast między słabymi, a mocnymi kompozycjami jest i tego nie da się zatrzeć. Czy dobrym strzałem okazało się wrzucenie na otwierający kawałek bluesowy „Sister Moon”? No raczej nie bardzo, bo od takiego utworu należy wymagać ognia, a nie jakiegoś rytmicznego bluesa. Pomijając nie trafiony pomysł z umiejscawianiem tego kawałka na pierwszym miejscu to trzeba przyznać, że słucha się tego całkiem przyjemnie. Jest bujający motyw, jest prostota i melodyjność, a brakuje tylko czegoś ponadto. "Make My Day" to bez wątpienia jeden z mocniejszych momentów na tym albumie i spora w tym zasługa dość ciężkiemu riffowi, a także ładnie poprowadzonej linii wokalnej, który wyciska to co najlepsze z wokalu Steviego. Podobać się może nieco komercyjny „Mighty Queen” z repertuaru Boba Dylana i jest to kolejny udany cover tego zespołu. Fani KROKUS, AC/DC łaskawym okiem spojrzą na „Movin On”, bo jest tutaj mieszanka dość udana. Lecz nic ponad rzemiosło na dobrym poziomie nie otrzymujemy. Przebłyski geniuszu są i mam tu na myśli nastrojowy, romantyczny ocierający się o balladę „Let it be” który nawiązuje z udanym skutkiem do debiutu. 6 minutowa poezja rozkruszająca serca za pomocą emocjonalnych partii gitarowych i ognistego wokalu Steviego. Jest to czego brakuje w innych kompozycjach, lekkość i niezwykła przestrzeń wykreowana przez klawisze. Piękna jest ballada "Father Is That Enough?" z tym że znów nie trafnie umiejscowiona. Dwa wolniejsze kawałki obok siebie? Kiepski pomysł, ale kompozycja sama w sobie bardzo ciepła. "Sweet Little Rock 'n' Roller" to najsłabszy kawałek i takich dziwactw zespół do tej pory nie serwował. Można odnieść wrażenie że miało być sporo elementów, miało być oryginalnie, a wyszło nijako. Ciężar „Fist In Your Face” nieco zabił dobrą melodię i znów brzmi to nie najlepiej. Silenie się na mrok i ciężar to niezbyt udany kierunek. Na miarę debiutu jest również rozpędzony „Ride On”, który znów mi przypomina twórczość Ritchiego Blackmore'a czy też DIO. Miło jest usłyszeć jeszcze jakiś zryw, jakieś finezyjne partie, pełne energii, melodyjności i polotu. Niestety to jest kropla w morzu. Fani DIO, BLACK SABBATH spodoba się klimat i struktura „In The Name”, który też nawiązuje do najlepszego albumu zespołu, czyli debiutu. "Lay Down the Law" to kolejny rockowy przebój, który czerpie z dotychczasowych inspiracji i z każdego starego wymiatacza jest po trochu, dominuje WHITESNAKE oczywiście. Może i nieco śmiesznie brzmi taki "Hole In One" ale energii, przebojowości, melodyjności i rock'n rollowego ducha mu nie można odmówić i to te cechy przesądzają, że to kolejny jasny punkt tego krążka. "One Life, One Soul" to nastrojowa ballada , która przysporzyła zespołowi nie małą popularność. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o ten rodzaj muzyki to zespół doszedł już do perfekcji i nie ma większych problemów z stworzeniem wzruszającego utworu. Japońska wersja wzbogacona jest o kolejny cover LED ZEPPELIN czyli „Immigrant Song”, który brzmi znakomicie.

G” może nie jest jakimś wybitnym dziełem, może nie dorównuje dwóm poprzednim albumom, ale to wciąż bardzo dobry hard rock z elementami heavy metalu. Może momentami zbyt ociężały, zbyt przewidywalny, może nie które pomysły nie do końca przekonują, może czasami jest zbyt monotonnie, ale całościowo jest to solidny album z kilkoma naprawdę uroczymi kompozycjami, które zasilają grono najlepszych kawałków jakie dorobił się zespół w przeciągu całej swojej kariery.

Ocena: 8/10

GOTTHARD - Dial Hard (1994)


GOTTHARD wysoko poprzeczkę sobie ustawił debiutanckim „Gotthard” i ciężko było nagrać coś równie genialnego. Dwa lata przyszło czekać fanom zespołu na weryfikację tego poglądu i przekonanie się na własnej skórze jak się ma rzeczywisty stan rzeczy. W 1994 roku ukazuje się album zatytułowany „Dial Hard”. Jest to muzyczna kontynuacja stylu wypracowanego z poprzedniego albumu, choć można uświadczyć jak by cięższy materiał, który wg mnie nie jest już taki perfekcyjny. Problem tkwi właściwie w samych kompozycjach, bo nie można zwalić tutaj winy na producenta Chrisa Von Rohra czy też na muzyków i ich umiejętności. No właśnie jeśli gdzieś doszukiwać się jakiś błędów czy też wad, to właśnie nieco słabsze, jakby o klasę niższe pomysły trafiły na ten album. Co nie oznacza wcale, że krążek jest słaby i nie ma tutaj genialnych kompozycji.

Chris Von Rohr odegrał też kluczową rolę w większości kompozycją, pełniąc funkcję współ kompozytora i jego wpływ jest słyszalny. Już otwarcie w postaci „Higher” przypomina twórczość KROKUS. Jest podobna konstrukcja, styl, moc i zadzior, szkoda tylko że gdzieś GOTTHARD zatracił gdzieś tą niezwykłą pomysłowość, tą finezję i głębię. Takim utworem, który spełnia te kryteria i nawiązuje do klimatu debiutu jest nieco bluesowy „Mountain Mama” w którym można znaleźć coś z WHITESNAKE i z BON JOVI. To, że zespół postawił na nieco cięższy materiał i udał się w nieco rejony heavy metalu dobitnie świadczy rozpędzony „Here Comes the Heat”, który śmiało mógłby znaleźć się na płycie „Headhunter” KROKUS. Szybki, ostry riff, dynamiczna sekcja rytmiczna, zadziorny wokal, to wszystko idealnie oddaje to co grał w tamtym okresie KROKUS. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie i pozostaje tylko zadać sobie pytanie, jakby brzmiał krążek, gdyby było więcej takich petard? Mocnym punktem na albumie jest też mroczny „She Goes Down” z ciężkim riffem, który pokazuje jak zespół powędrował w mocniejsze granie, jednocześnie trzymając się pewnego stylu nakreślonego na poprzednim albumie. Najlepszą kompozycją na „Dial Hard” jest bezapelacyjnie nastrojowy „I'm Your Travelin' Man" , który zaliczam również do najlepszych kompozycji tej kapeli. Ta kompozycja brzmi jakby wyjęto ją z poprzedniego krążka. Jest niesamowity klimat, jest oryginalny pomysł i jest finezyjność, która gdzieś uleciała właściwie na poprzednich kompozycjach, albo po prostu ciężar wyparł ją w sposób naturalny. I gdyby tak brzmiał całe wydawnictwo, to śmiało można by wystawić notę maksymalną, co raczej jest nie możliwe. Wysoki poziom reprezentuje też przebojowy "Love For Money" który przede wszystkim wyróżnia się na tle innych mocną partią perkusyjną i prostym, chwytliwym motywem gitarowym. W podobnej stylistyce jest utrzymany też "Get It While You Can", który jak dla mnie jest jedną z najsłabszych momentów na albumie, bo czegoś mi tutaj brakuje. Jeśli chodzi o pomysłowe motywy gitarowe, zapadające melodie to należy również wyróżnić spośród całości zadziorny, chwytliwy „Dirty Devil Rock”. Ci którzy polubili rozpędzony „Here Comes The Heat” bez problemu polubią dynamiczny „Open Fire”, który też nawiązuje do heavy metalowej twórczości KROKUS . Całość zamyka piękna ballada „I'm on My Way”, który pod względem emocjonalnym, pod względem konstrukcji przypomina mi kawałki NAZARETH. Wydawnictwo uzupełnia udany cover THE BEATLES, czyli „Come Together” i świetnie wykonany dynamiczny „Rock'n Roll” z repertuaru LED ZEPPELIN.

GOTTHARD po raz drugi dostarcza hard rock na bardzo wysokim poziomie. Niezwykła produkcja, a przede wszystkim melodyjność, rytmiczność materiału dostarczą wam nie zapomnianych przeżyć. Jest muza do śpiewania i do tańczenia, jest coś dla fanów ostrego grania, jak i dla tych przywiązujących uwagę do klimatu, emocji. Różnorodność to jedna z wielu zalet tego albumu. Szkoda tylko że zespół poprzez słabsze pomysły obniżył nieco poziom swojej muzyki.

Ocena: 9/10

GOTTHARD - Gotthard (1992)


Jeszcze trzeba trochę poczekać na debiutancki album UNISONIC, który jest przez wielu nie cierpliwie wyczekiwany a to przede wszystkim z dwóch nazwisk a mianowicie Kai Hansen i Micheal Kiske. Nic dziwnego ci panowie kiedyś tworzyli legendę i nagrali dwa kultowe albumy. Ale nie rozumiem dlaczego pomija się przy tym pozostałych muzyków jak choćby Dennis Ward znany choćby z PINK CREAM 69 czy też Mandy Meyer który właściwie nie jest w żadnym wypadku gwiazdą mniejszego formatu. Ów gitarzysta znany jest choćby z występu w ASIA, KROKUS i największą popularność przysporzył mu zespół GOTTHARD. Do okresu jego udziału w zespole dojdziemy za sprawą kolejnych recenzji, póki co warto zacząć chronologicznie, a więc od początku. GOTTHARD to szwedzka kapela grająca hard rocka z wpływami heavy metalu która została założona przez wokalistę Steviego Lee i gitarzystę Leo Leoniego w 1992 roku. To co może zainteresować tych osób którym ta marka nic nie mówi to zapewne lista zespołów, którymi się inspirowali przy tworzeniu własnej muzyki. Ta lista obejmuje takie zespoły jak WHITESNAKE, LED ZEPPELIN, AC/DC, DEEP PURPLE, BON JOVI, VAN HALEN, PINK CRAM 69, czy też AEROSMITH. Muzycznie brzmi to fantastycznie i słychać po troszku z każdego bandu, najbardziej dają się we znaki wpływy WHITESNAKE, bo nawet wokal świętej pamięci Steviego Lee który zmarł tragicznie w wypadku motocyklowym nasuwają manierę i zadziorność Davida Coverdale'a. Zespół zadebiutował albumem zatytułowanym po prostu „Gotthard” w roku 1992r. I tam usłyszymy wpływy każdego z tych bandów wymieszane i podane bardzo atrakcyjnie. Właściwie zastanawiam dlaczego tak długo ten album czekał u mnie na odsłuchanie? Nie wiem dlaczego tak późno zabrałem się za ten zespół. Choć czerpią garściami z dinozaurów, to jednak styl w jakim grają, forma, konstruowanie przebojów, linie melodyjne, wokal i w ogóle wszystko jest perfekcyjne. Steeve Lee był wybornym, prawdziwym rockowym wokalistą, z dużym sercem do muzyki, z dużą skalą i szeroką zasobem umiejętności, który czyniły go bardzo elastycznym gardłowym pasującym zarówno do szybkich, ostrych kompozycji, jak i bardziej stonowanych, rockowych kawałków, jak również do romantycznych ballad. Do reszty muzyków dojdziemy za chwilę, bo jeszcze chciałbym zwrócić uwagę na dopieszczoną produkcję albumu, która ma nieco brudu i pazura, a to wszystko dzięki Chrisovi Von Rohr z KROKUS.

Większość kompozycji skomponował duet Leoni/Lee i mamy tutaj pełny wachlarz jeśli chodzi o wydźwięk i styl kompozycji. Jest różnorodność jak i gwarancja pewnej konsekwencji i solidności, co z kolei przedkłada się na to że album od początku do końca jest utrzymany na wysokim poziomie. „Standing The Light” to otwieracz z dużą dawką energii i można tutaj wyłapać sporo elementów z wcześniej wspomnianych kapel. Jednak gdzieś w tym wszystkim jest nutka finezji, szaleństwa, a także powiew świeżości. Mogło by się wydawać że tak dużo inspiracji może przyczynić się do chaotycznego materiału, a jest wręcz odwrotnie. Przede wszystkim album jak i zespół zaskakuje pomysłowością, które nie którym z tych wielkich zespołów już dawno temu wygasła. „Downtown” to świetny przykład, że mając prosty, melodyjny riff i chwytliwy refren można wskórać bardzo wiele. Warty wzmianki jest tutaj ciekawa i dość oryginalnie brzmiąca partia basowa Marca Lynna. Wybitna jest też praca Leo Leoniego, który ma to coś, ma muzykalną duszę, ma niezłe wyczucie, poczucie rytmu, a także każdy jego riff, solówka jest zagrana z dużą precyzją, magią i finezją. Świetnie to słychać w nastrojowym „Firedance”, który ucieszy fanów twórczości Ritchiego Blackmore'a. Można też coś wyłapać z twórczości DIO i mam tu na myśli nieco ponure, w leczące tempo. Skojarzenie to na pewno też ułatwia występ gościnny Viviena Campbella, który również zostawia pozytywne wrażenie, tak jak zawsze zresztą. Jednym z najbardziej popularnych kawałków z tego krążka jest bez wątpienia „Hush” utwór bardzo przebojowy, melodyjny i świetny na koncerty żeby rozbujać publikę i tym razem można usłyszeć również wpływy DEF LEPPARD Fani Ritchiego Blackmore'a i jego kapel z dużym uśmiechem będą słychać rozpędzony „Mean Street Rocker” i pierwsze moje skojarzenia to „Death Alley Driver”. Steve Lee świetnie pasuje do takiej formuły, jest zadzior, pazur, a w tym wszystkim wtóruje mu świetny Leo, który jest specjalistą od wygrywania atrakcyjnych melodii i dawno nie identyfikowałem się z solówkami i partiami gitarowymi. Prostota, blues i przebojowość, tak można w skrócie opisać „Get Down” nawiązujący do WHITESNAKE. Śmiało można podciągnąć pod podobny styl taki zadziorny „Take Me” z ciekawą linią klawiszy, nieco cięższy „Lonely Heartache”. Dopełnieniem płyty są dwie piękne, romantyczne z dużym ładunkiem emocjonalnym, a mianowicie „Angel” i „All I Care For” z skromniejszą oprawą. Dla zachowania balansu mamy też dwa szybsze, rock'n rollowe kawałki, czyli „Hunter” oraz bonusowy „That's it” robiący za kawałek instrumentalny.

Ileż emocji, ileż radości dostarcza muzyka zawarta na tym debiutanckim albumie. Ileż atrakcyjnych melodii, motywów, ileż przebojów zawarto na tym krążku, to normalnie wykracza poza wszelkie ludzkie wyobrażenia. Lista za co można pochwalić jest bardzo długa, począwszy od hard rockowego brzmienia, kończąc na samych kompozycjach. Ja wymienię tutaj przede wszystkim dwa, bez których ten album nie byłby tym czym jest, a mianowicie wokal Steviego Lee, który należy zaliczyć do najlepszych wokali hard rockowych w historii muzyki ciężkiej, no i niczym mu nie ustępujący gitarzysta Leo Leoni, który też dla mnie na tym albumie przedstawił się jako gitarowy geniusz. Jedna z najlepszych hard rockowych przy najmniej dla mnie i niech to posłuży za rekomendację tego wydawnictwa.


Ocena: 10/10

poniedziałek, 12 marca 2012

DOMINATION BLACK - Dimension Death (2012)


Zacieranie między gatunkami jest coraz bardziej słyszalne w heavy metalu i nie ma tak rygorystycznych przesłanek czy wymogów co do przesłanek do danego gatunku. Zespoły bez większych konsekwencji bawią się w mieszanie różnych odmian metalu. Jednym to wychodzi nieco gorzej a innym nadzwyczaj bardzo dobrze. Weźmy taki fiński DOMINATION BLACK, który w tym roku wydał swój trzeci album, a mianowicie „Dimension Death”. I ten zespół jak i sam album jest świetnym przykładem, gdzie można mieszać różne gatunki i nie musi z tego wyjść nijaki i mało atrakcyjny album, a wręcz przeciwnie coś bardziej oryginalnego i bardziej zaskakującego niż cała masa innych płyt z danych rodzai metalu. Jest przede wszystkim power metal, jest też symphonic, gothic, momentami można też wyczuć thrash metal czy też progressive metal. Do tego zespół niczym KING DIAMOND lubi bawić się klimatem grozy i nie sposób tego wyczuć. „Dimension Death” to dojrzałe dzieło, może nieco odbiegającego od tego co zespół grał na początku, jest to też album zróżnicowany, wzbogacony o różne smaczki i staranność, dbałość o najmniejszy szczegół, a także tarcia między muzykami sprawiły że album był przygotowywany przez 6 lat i to była ciężka próba fanów. W zamian za ich cierpliwość zespół dał im to co najlepsze, czyli wyśmienity krążek, w który spotykają się takie emocje jak agresja, niepewność, tajemniczość, a czasami radość, czy też strach. I nawet zmiana wokalisty na Matiasa Palma znanego z power metalowego MARGIN FLARE, po tym jak w 2009 funkcję tą porzucił Kapa Kilgast. Tak czy siak obaj panowie są znakomity wokalistami, a Matias pokazuje że może śpiewać emocjonalnie, agresywnie i tutaj jego partie wokalne są godne podziwu i na pewno atrakcyjniejsze niż w power metalowym MARGIN FLARE.

Dawno nie odczuwałem takiej głębi, takiej mocy jak w przypadku brzmienia „Dimension Death”. Kapitalna robota, jest czystość, przestrzeń, no i ta dynamika, moc która wraz z różnorodnym materiałem stanowi zgrany duet, który zauroczy nie jednego słuchacza. Otwieranie albumu kolosem liczącym ponad 10 minut wymaga nie lada odwagi i pewności siebie. „Legacy of fears” jest niczym „I am „ na ostatnim albumie THEOCRACY i oba kawałki łączy podobny nacisk na klimat, zróżnicowanie poprzez różne smaczki, motywy, zwolnienia czy przyspieszenia. Mroczny, pełen grozy klimat i słychać jak znaczącą rolę odgrywają pełne mroku partie klawiszowe. Jest przestrzeń, która świetnie się komponuje z mocnym, ostrym, czasami podniosłym wokalem Matiasa. Bardzo ciekawy został tutaj skonstruowany główny motyw. Można odczuć zarówno agresję, zadziorność, a także melodyjność. Są oczywiście progresywne elementy, a także chwytliwy refren który zaspokoi nawet najbardziej wymagającego słuchacza. W dobie klonów i wtórnego grania, to brzmi bardzo nowatorsko i świeżo. Jest też ukłon w stronę JUDAS PRIEST i takiego miksu ciężkiego heavy metalu z elementami power metalu w dynamicznym „Passage of the Dead” który został oparty na ostrym, agresywnym riffie i niezwykłej linii wokalnej Matiasa, który momentami zbliża się do stylu Roba Halforda. Ciekawy kontrast między agresją, a niezwykłym klimatem grozy można usłyszeć w progresywnym „Porter at the Gates of Hell”. Thrash metalową odmianę stylu zakorzenionego w JUDAS PRIEST można usłyszeć w demonicznym „The Final Sigh” z ciekawym popisem wokalnym Matiasa. Chwilę wytchnienia dostarcza instrumentalny „Dimension: Death” który dostarcza ciekawej parady partii klawiszowych i niezwykłego klimatu grozy. Z kolei taki „Cold Touch” oddaje charakter sceny fińskiej, która jest pełna takich kawałków przesiąkniętych melodyjnością i partiami klawiszowymi. „The Angel dark” to świetny przykład jak nie wiele i jak zarazem dużo trzeba do skonstruowania pięknej, romantycznej ballady. Z jednej strony wystarczy pianino, skromna warstwa instrumentalna, a z drugiej niezwykła pomysłowość wykonania. Trochę JUDAS PRIEST znów można uświadczyć w ciężkim, agresywnym „Evilizer” z bardzo melodyjnym riffem, zaś „Hellbound” w idealny sposób podsumowuje cały album i jego zawartość. Kawałek świetnie odzwierciedla biegłość zespołu w mieszaniu stylów, gatunków muzycznych. Znów mamy wszystkiego po trochu, ale nie ma mowy o chaosie, lecz o niezwykłym zróżnicowaniu.

Ktoś by pomyślał, że zmiana na funkcji wokalisty odbiję się na muzyce zespołu, że przyczyni się do obniżeniu lotów. A tutaj niespodzianka i właściwie jest na odwrót. Jest powiew świeżości i to słychać. Mamy zróżnicowany materiał, który składa się z różnorodnych kawałków, które tworzą jedną znakomitą całość. Nie można narzekać ani na melodyjność, ani na brak mocy, czy przebojów, bo pod tym względem album nie zawodzi. Co przyczynia się do atrakcyjności owego wydawnictwa to niezwykła forma muzyków, zwłaszcza Matiasa, który jako nowy członek grupy spisuje się znakomicie. „Dimension Death” to album który zadowoli fanów szeroko rozumianej muzyki heavy metalowej o charakterze melodyjnym. Rzecz godna polecania.

Ocena: 8.5/10

AGE OF ARTEMIS - Overcoming Limits (2012)


Kolejny wtórny zespół, grający słodki power metal wypłynął na powierzchnię. Młody AGE OF ARTEMIS właściwie debiutuje przed cały światem za sprawą albumu „Overcoming Limits” i jest to pozycja, która zainteresuje fanów takiego grania jak choćby HELLOWEEN, ANGRA, ALMAH, czy też innych kapel podobnie grających. Debiutancki album był przygotowanym z dużym spokojem i dopracowaniem. Zajęło to zespołowi właściwie 3 lata od czasu założenia kapeli tj 2009 roku. Gdy się tak dokładnie przyjrzymy albumowi AGE OF ARTEMIS to można dostrzec kilka elementów pasujących do ANGRY. Wystarczy spojrzeć na okładkę i sposób jej pomalowania, od razu przypomina to mi okładki frontowe ANGRY. Również też dopieszczona produkcja albumu skonstruowana przez Edu Felushiego też jest identyczna jak na płytach ANGRY i ALMAH, ale to akurat zrozumiałe, bo ten pan współpracował już z tymi wielkimi zespołami. No i oczywiście ten sam kraj pochodzenia, a mianowicie Brazylia. W sferze bardziej muzycznej też można wyczuć sporo powiązań z muzyką i stylem ANGRY. Podobnie skonstruowane melodie, czasami nieco połamane, nieco przesiąknięte progresywnością, czasami nieco wszystko zbyt przekombinowane i do tego Alrito Netto który swoimi możliwościami, manierą nieco przypomina mi Andre Matosa. Niestety, żeby polubić AGE OF ARTEMIS i ich debiutancki album to trzeba jednak darzyć nieco sympatią działalność zespołu ANGRA. Niestety brazylijska legenda power metalu jakoś nigdy nie uderzała w mój gust muzyczny i do dziś właściwie fenomenu tej kapeli do końca nie pojmuję. To też słuchanie debiutanckiego albumu młodej kapeli nie należał aż do takich przyjemnych jak mogło by się wydawać.

Czego nie można odmówić zespołowi to niezwykłej precyzji i dopracowania materiału pod względem detali i różnorodności. Bo zespół miesza tutaj gatunkami, różnymi elementami i na element zaskoczenia nie można narzekać. Otwarcie albumu w postaci „What Lies Behind... „ bardziej przypomina mi wszelkiego rodzaju symfoniczne kapele, które stawiają na bogactwo muzyczne, przepych i podniosłość. Fani RHAPSODY będą zadowoleni. Na albumie są zarówno słabe jak i mocne momenty. Jednym z jaśniejszych punktów na krążku jest bez wątpienia „Echoes Within”, który ma radosne podejście HELLOWEEN, podniosłość RHAPSODY i złożoność strukturę, dynamikę zespołu ANGRA. Tak jest to do bólu wtórne power metalowe granie jakiego pełno na rynku. Jednak forma w jakiej podaje to debiutancki zespół jest godne uwagi i może wzbudzić zachwyt nie u jednego słuchacza. Bojowe chórki, dynamiczna sekcja rytmiczna, ambitnie brzmiące solówki w wykonaniu Soto/Grego i czysty, podniosły wokal Netto dostarczają niezapomnianych przeżyć. Znajomo brzmi tez taki „Mystery” ale to równie udana kompozycja co poprzednia. Co w niej jest takiego uroczego? Przede wszystkim urozmaicona partia perkusyjna Pedra Sena i muszę przyznać że jest on jednym z mocniejszych ogniw zespołu. Do tego dochodzi tutaj sporo progresywnych smaczków i chwytliwy refren spod znaku HELLOWEEN. I co ciekawe zespół najbardziej przemawia do mnie za sprawą szybkich, energicznych kawałków jak choćby zadziorny „Break Up The Chains” z nieco mocniejszym, cięższym riffem. Równie okazale się prezentuje melodyjny „You'll See”, który ma ciekawe elementy wyjęte z symfonicznego metalu i znów dynamika i melodie ratują sprawę. Moją ulubioną kompozycją jest „Till The End” i tutaj mamy encyklopedyczny przykład jak grać melodyjny power metal, chwytliwy z dużą dawką energii. Gdyby tak album był uzbrojony więcej w takich petard to być może bym miał do czynienia z jednym z lepszych albumów z tego gatunku. Niestety tyle co mocnych punktów jest też słabych i za każdym razem właściwie gdzie zespół stara się porazić ambicją, klimatem, pomysłowością, to co nie wychodzi do końca tak jak powinno. „Take Me Home” brzmi jak kawałek jakieś formacji popowo – rockowej. ' Truth In Your Eyes” jak dla mnie nieco nijaki, nieco przesłodzony, nieco zbyt komercyjny. „One last cry” to niby nastrojowa ballada, no niby, bo jakoś nie porwała mnie i nie złamała mojego serca. I gdzieś pośrodku umieszczę prawie 10 minutowy „God, KingsAnd Fools” który ma sporo ciekawych melodii i zróżnicowanych melodii. Mamy upust progresywnym inspiracją muzyków i może się podobać złożoność i konstrukcja tego kawałka. Jak dla mnie nieco jest to zbyt długa kompozycja i momentami nieco nudzi, ale całościowo zespół się obronił w kolosie pokazując że nie mają większych problemów z skonstruowaniem nieco dłuższej kompozycji.

Płyta może się podobać, bo jest i zróżnicowany materiał wypchany zarówno szybkimi jak i bardziej nastrojowymi, spokojnymi kompozycjami. Może się podobać ich wykonanie, dbałość zespołu o szczegóły jak i warsztat techniczny, które robi nie małe wrażenie. Można odnieść wrażenie że to nie kapela debiutująca, ale formacja mająca kilku letni staż i doświadczenie. „Overcoming Limits” to dopracowany pod względem muzycznym jak i technicznym album, jednak problem jest dla mnie to że sporo nawiązań do ANGRY za którą nie przepadam. Jest sporo ciekawych momentów, zwłaszcza szybkie, power metalowe petardy w wykonaniu kapeli robią wrażenie, ale niestety jest tez kilka słabych momentów które psują całościowy obraz tego krążka.

Ocena : 5/10

piątek, 9 marca 2012

GAMMA RAY - Majestic (2005)


Szatan, zło, piekło, wampiry i GAMMA RAY. Ku takiej tematyce zespół właściwie zmierzał od momentu „Short As Hell” z „Powerplant” tym samym zmieniając nieco swój styl. Oczywiście power metal przodował jako ten styl wiodący, ale słychać było że zespół zaczął sięgać po sporo patentów heavy metalowych spod znaku JUDAS PRIEST. Sporo było tego na energicznym , dynamicznym „No World Order” jednak to wszystko jest niczym przy „Majestic” będący punktem kulminacyjnym, ostatnim przystankiem tej wycieczki w mroczną tematykę, w cięższe granie wzorowane na muzyce JUDAS PRIEST z albumu „Painkiller”. To wydawnictwo jest wyjątkowe i to się przejawia na kilku płaszczyznach. Wyjątkowy dlatego, że podzielił fanów na tych, którzy narzekają że to nie GAMMA RAY, że zatracili tutaj swój charakter oraz na drugich, którzy widzą w tym albumie jeden z najlepszych rzeczy jakie stworzył zespół. Czy zatracili charakter? Ja mam wrażenie że odświeżyli formułę, nieco oparli ją o JUDAS PRIEST, BLACK SABBATH, poparli nowoczesnym, mięsistym brzmieniem, uzupełniając o różne smaczki, a tam jakieś klawisze, a tam znowu coś innego. Może brakuje komuś szybkich kompozycji? Cóż są i takie, ale ja mam wrażenie że zespół postawił tutaj przede wszystkim na ciężar, mrok, nieco świeższą formułę co dało właściwie bardzo urozmaicony materiał, który zaskakuje właściwie od początku do końca. Starzy fani, będą narzekać. Tylko pytanie fani kogo? GAMMY może i tak ale Hansena na pewno nie. Właściwie ja to widzę jako jego kolejny popis, który mi przypomina choćby czasy „Walls Of jericho”. Podobna agresja, pesymizm, no i ta lekkość, melodyjność która najbardziej daje się we znaki przy pojedynkach na solówki między Kaiem a Henjem i przypominają mi się stare czasy HELLOWEEN. Pod tym względem jest to jeden z najlepszych albumów power metalowych. Niezwykła rytmika, melodyjność, finezyjność i te przejścia, coś pięknego. Fani Hansena będą zadowoleni bo jego kawałki oddają jego styl, ale potrafią też zaskoczyć świeżością i pomysłowością. Fani Hansena docenią ten album, przede wszystkim ze względu na wysoką formę wokalną Kaia, do dziś jest to mój ulubiony krążek pod tym względem, zaraz obok „Walls Of Jericho” czy też „Land Of the Free” . Produkcja albumu też jest taka jak przystało na czasy współczesne. Jest nowocześnie, ale też nie postawiono na jakiś plastik, ale na prawdziwe soczyste brzmienie, które pozwala poczuć słuchaczowi moc tego materiału. Tutaj jednak kompozycje mówią same za siebie.

Kai Hansen właściwie przez ostatnie albumy dostarczał nam znakomite otwieracze, tak też jest i tym razem. „My temple” to kompozycja zróżnicowana i w obrębie tych 5 minut dzieje się naprawdę sporo. Można odnieść wrażenie że ekipa Hansena nigdy nie grała tak zróżnicowanie. A to szybkie otwarcie, takie power metalowe, a to później zwolnienie oparcie o riff w stylu JUDAS PRIEST, lecz brzmiący o wiele nowocześniej, kończąc na nastrojowym, podniosłym, klimatycznym refrenie i mrocznym motywie „Sabbath Bloody Sabbath”. Śmiało można rzec że gdzieś to już było, ale GAMMA RAY podaje to w takiej formie że nie ma to znaczenie. Niektórzy bezmyślnie kopiują innych, a Hansena bierze pewien pomysł i interpretuje go po swojemu. Fani power metalowej jazdy ucieszy taki może nieco neoklasyczny, taki melodyjny i przebojowy „Fight” który jest autorstwa Richtera. Jeden z niewielu wątków, który jest mnie pesymistyczny i nawiązuje do tej radosnej GAMMY RAY. Praca gitar jest tutaj fenomenalna, zwłaszcza pojedynki na solówki, które przywołują najlepsze lata Hansena. Ktoś powie co to u diabła jest w „Strange World”? Groove metal albo inne cholerstwo, gdzie jest GAMMA? Jest i to słychać, najlepiej oczywiście w tej szybszej, dynamicznej formule którą słychać w drugiej części. Ale sam pomysł, aranżacja jest świeża i zarazem taka utrzymana w stylu GAMMY RAY. Znów mamy do czynienia z bardzo zróżnicowanym utworem, który cały czas zaskakuje. A to raz jest wolniej, posępnie, a to zaraz szybciej, power metalowo i znów praca gitar budzi respekt. To że Hansen inspirował się „Painkillerem” JUDAS PRIEST podczas tworzenia tego albumu świetnie dowodzi „Hell Is Thy Home”, który nawiązuje do motywu gitarowego „Leather Rebel”. Nawet sam Kai śpiewa momentami niczym sam Rob Halford. Sztuka polega na tym, że kawałek jest przerobiony tak ze brzmi jak GAMMA RAY i to trudna sztuka. Pierwszą nieco dłuższą kompozycją na albumie jest mroczny „Blood Religion” który ma coś z rycerskiego metalu. Jest to jeden z moich ulubionych kawałków GAMMY, zróżnicowany, nie przewidywalny i bardzo koncertowy. Zaczyna się mrocznie, spokojnie, potem jest już bardziej zadziorne, ale dominuje średnie tempo, no i zespół przyspiesza przy energicznych solówkach, które przypominają mi poniekąd „Victim Of fate”. Idąc zgodnie z pewną regułą na tym albumie, że co utwór to co innego mamy taki „Condemned To Hell” który jest mrocznym kawałkiem, właściwie bardziej pasuje on do „The Dark Ride” HELLOWEEN. Jest mrocznie, ciężko, nowocześnie, są nowe patenty, ale też i stare . Kolejny dowód na to, że Daniel Zimmermann jest znakomitym kompozytorem i to właśnie on jest autorem „Spiritual Dictator” który zadowoli starych fanów, bo znów mamy power metalową jazdą, choć też nie obyło się bez świeżych elementów i zaskakujących rozwiązań. Nie wiem czemu ale gdy słucham riffu to na myśl przychodzi mi Ritchie Blackmore'a. Znów przebojowy refren i zapadająca melodia. Kolejny hicior. Inne oblicze GAMMA RAY objawia w kolejnym długim, mrocznym kawałku a mianowicie „Majesty”. I podoba się jego nowoczesny wydźwięk i dzieje się tutaj sporo, a Hansen pokazuje z jaką lekkością można balansować na pograniczu różnych gatunków, a to nie lada sztuka, żeby z czymś nie przesadzić. Kompozycja bogata w różne smaczki i oddaje idealnie jaki jest album. To tez właśnie z tego kawałka wzięto nazwę albumu, a więc to on niesie z sobą główną ideę krążka. Oczywiście mamy też rockowy kawałek o balladowym zacięciu czyli „How Long” a także monumentalny, podniosły „Revelation” który jest autorstwa Richtera. Oczywiście jak przystało na utwór zamykający jest to najdłuższa kompozycja z albumu i też brzmi inaczej niż dotychczasowe kompozycje i to jest urok tego krążka. Co utwór to zaskoczenie, co utwór to inny pomysł, nieco inny styl, a jednak całościowo wszystko jest spójny, uzupełnia się i tworzy spójną całość. Każdy element tej układanki odgrywa swoją rolę.

Majestic” to jeden z najlepszych albumów GAMMA RAY, jeden z tych najlepszych albumów XXI wieku. Krążek wybitny, bo pokazuje jak muzyka może być nie przewidywalna, jak może porywać świeżością, jednocześnie budzić radość słuchacza pewnymi sprawdzonymi patentami. W dobie kiedy pojawia się coraz więcej klonów HELLOWEEN, w dobie kiedy konkurencja rośnie w siłę ekipa Hansena nagrywa wybitne dzieło które pokazuje że power metal nie musi być skostniały, przewidywalny, słodki i wtórny, że wciąż można jeszcze zaskoczyć fanów. Hansen pokazał że wciąż ma to coś jako kompozytor i po raz kolejny bóg power metalu pokazał gdzie jest miejsce innych kapel power metalowych. Nieco inny, nieco mroczniejszy, nieco cięższy, ale to wciąż GAMMA RAY na najwyższym poziomie.

Ocena: 10/10

HELLOWEEN - Walls Of Jericho (1985)


Po co czekać rok albo 2 na wydanie krążka debiutanckiego, kiedy można kluć metal póki gorący? Tak też za ciosem poszedł niemiecki HELLOWEEN po entuzjastycznym przyjęciu mini lp zespół właściwie pod koniec roku 1985 wydaje swój debiutancki album „Walls Of Jericho” który okazał się jeszcze bardziej dojrzalszym albumem, który umocnił pozycję zespołu, tym samym poszerzając ich grono słuchaczy, fanów. Muzycznie jest to kontynuacja stylu wypracowanego na mini albumie, choć jakby mamy bardziej urozmaicony materiał i więcej udzielił się w komponowaniu Micheal Weikath. Dalej jest ta melodyjność wyjęta jakby z gatunku heavy metalowego oraz dzikość, dynamika, agresja wyjęta z thrash metalu. Dalej tez pozostała niezwykła przebojowość i chwytliwość. Nie muszę chyba dodawać że jak na owe czasy, zespół brzmiał oryginalnie. Dopełnieniem niezwykłego talentu kompozytorskiego i niezwykłych umiejętności muzyków jest znów takie nieco thrash metalowe brzmienie, nieco przybrudzone, takie mięsiste. Oczywiście jeśli chodzi o warstwę liryczną jest pesymistycznie, ale już mniej niż na poprzednim wydawnictwie. Pewną w stosunku do „Helloween” różnicą jest wokal Kai;a Hansena, który wg mnie brzmi bardziej specyficznie aniżeli na mini lp. Więcej śpiewa falsetem niczym King Diamond, mniej ostrości jest, ale to wciąż znakomity i oryginalny wokal, który sprawił, że ten album przeszedł do historii metalu.

Zaskoczenia nie ma, jest intro w postaci tytułowego „Walls Of Jericho”, który nawiązuje do słynnej melodii, która znana jest z tego że rozpoczyna każdy koncert. No i do tego zawsze musowe „Happy Hellowen, Helloween”. Jest klimat i świetnie dopasowane partie trąbek. Po kilku sekundach słychać już tylko mocny, agresywny riff Hansena i zaczyna się kultowy „Ride The Sky”. Utwór o którym można by pisać i pisać, który można chwalić za wszystko. Za ostry, agresywny riff Hansena, który jest nieco przesiąknięty thrash metalem. Do tego ten brud, to mięsiste brzmienie i wszystko brzmi jak powinno. Dużym atutem jest bez wątpienia tutaj szybkość dynamika, melodyjność , a także zwolnienie w chwili prostego, łatwo zapadającego refrenu. Można rzec killer i murowany hit koncertowym. A solówki w wykonaniu duetu Hansen/Wiekath też robią do dziś ogromne wrażenie. Jedna z najlepszych kompozycji Hansena i widocznie on sam o tym wie skoro w GAMMA RAY sięga po nią dość często. Nic dziwnego bo jest właśnie definicja stylu Hansena jako wokalisty, kompozytora i gitarzysty. Inny styl ma pan Weikath, czy gorszy lepszy każdy sam powinien ocenić. Ja tam zawsze byłem za Kaiem. Co mi się nie podoba w takim „Reptile” to że mamy na początku wszystkie zwrotki a potem już sam refren kilka razy. Wiem, takie czepianie się na siłę, ale jednak jest to nieco inny styl niż ten jaki ma Kai. Sam utwór znakomity, a to choćby z tego względu że jest zagrany jakby ciężej, jest jakby nieco mroczniej i to robi wrażenie. Można mówić śmiało o kolejnym przeboju, bo refren jest tutaj kluczowym elementem którym o tym przesądza. Bardziej znanym i zarazem ciekawszą kompozycją pana Weiketha jest dynamiczny „Guardians”. Utwór bardzo melodyjny i to właściwie w każdej sferze, a to czy mamy na myśli zwrotki, sekcje rytmiczną, z naciskiem na bas Markusa, a to czy riff, czy zapadający refren odzwierciedlający taki wręcz podręcznikowy power metalowy refren. Co może się też podobać, to sposób w jaki tutaj śpiewa Kai Hansen, normalnie ciarki przechodzą. Może mało technicznie, ale oryginalności nie można odmówić. Bardziej zaskakującą kompozycją jest bez wątpienia „Phanthoms Of Death”. Utwór jakby bardziej rockowy, bardziej zadziorny, nieco surowszy, a mimo to wciąż utrzymany w pewnej formule. Jak się dobrze wsłucha to można usłyszeć wsparcie klawiszowe podczas zwrotek, można też wyłapać złożony i urozmaicony charakter utworu. Przewija się tutaj sporo intrygujących motywów gitarowych i nawet zwolnienie i zmiana motywu w środkowej fazie sprawia że utwór robi wrażenie, przechodząc jako kolejny killer. Takich pesymistycznych tekstów jak ten tutaj jest mniej i to właściwie jeden z nie wielu przykładów. Wystarczy przyjrzeć się hymnom wychwalającym heavy metal, czyli rozpędzony, power metalowy „Metal Invaders” z intrygującą partią Markusa, a także urozmaiconym wokalem Hansena, a także koncertowy „Heavy Metal (Is the Law)”. Ten drugi znów oparty o dziki riff, przesiąknięty agresywnym thrash metalem. Do tego chwytliwa linia wokalna i refren, a to sprawia że mamy kolejny przebój. Z kolei żartobliwy „Gorgar” nawiązuje stylem do „Reptile” znów mamy bardziej stonowane tempo i cięższy riff. Całość zamyka melancholijnie brzmiący „How Many Tears” który brzmi jak ballada w przyspieszeniu. Mamy tutaj wszystko od wolnego, nastrojowego, ballodowego grania z którego znany jest Micheal Weikath, po szybsze, power metalowe momenty, aż po podniosłe, emocjonalne tak jak choćby w refrenie. Piękna kompozycja wieńcząca wielkie dzieło wielkiego zespołu.


Arcydzieło w przypadku tego albumu nie będzie nad użyciem. Czysta perfekcja pod każdym względem, zarówno technicznym, kompozytorskim, jak i czysto aranżacyjnym. Album przede wszystkim jest urozmaicony i wyrównany. Nie ma słabszych momentów i właściwie od początku do końca mamy do czynienia z przebojami. „Walls Of Jericho” śmiało można zaliczyć do grona albumów, dzięki którym narodził się power metal. Sam zespół przeszedł po tym albumie kilka zmian, jedną z nich było zrezygnowanie Kai z wokalu. Również w dalszej karierze zespół odszedł od takiego agresywnego grania, przesiąkniętego thrash metalem. Klasyka jeśli chodzi o power metal i jeden z najlepszych albumów HELLOWEEN, jak i sam power metal.

Ocena: 10/10

HELLOWEEN - Helloween (1985)


Każdy gatunek heavy metalu ma swój początek, każdy rodzaj ma swojego pioniera. W przypadku power metalu jednogłośnie wszyscy powiedzą ...HELLOWEEN. Zespół legenda i choć dzisiaj już są cieniem siebie, choć grają nieco inaczej, to jednak trzeba im oddać hołd za to co zrobili. Stworzyli podwaliny pod nowy gatunek, który dzisiaj ma się bardzo dobrze i ciągle ulega ewolucji. Historia HELLOWEEN jest bardzo bogata i o tym zespole już napisano właściwie wszystko i samych faktów, wydarzeń jest na tyle, że starczyło by to na pracę magisterską. Oszczędzę wam tutaj jakiś długaśnych biografii, bo od tego są fanowskie strony, czy też oficjalna strona zespołu, do których odsyłam. Początków HELLOWEEN można się doszukiwać pod koniec lat 70 kiedy to został założony zespół GENTRY z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Kai'a Hansena i jego znajomego Pieta Sielcka. Obaj panowie są dzisiaj metalowemu światu bardzo dobrze znani. Piet Sielck kieruje IRON SAVIOR, a Kai Hansen ma GAMMA RAY. Nie muszę chyba dodawać że oba zespoły grają oczywiście power metal. W 1980 r kapelę obu panów zasili basista Markus Grosskopf oraz perkusista Ingo Schwichteberg. Wtedy też została zmieniona nazwa kapeli na SECOND HELL. W tamtym okresie powstały takie utwory jak „Victim of Fate” czy też „Murder” do których dojdziemy przy opisywaniu mini albumu. Wracając do wątku historycznego, styl kapeli nie odpowiadał Pietowi, to też dał sobie spokój z graniem i powierzył się roli producenta płyt metalowych. Jego miejsce zajął oczywiście Micheal Weikath z POWERFOOL, który stał się bardzo istotnym elementem zespołu i dziś doczekał się nawet roli lidera zespołu. Wtedy też po raz kolejny ze spół zmienił nazwę kapeli na IRON FIST. Jak się dobrze poszukam w internecie to można znaleźć demo tej formacji. Piet jak wiadomo po wrócił do muzyki zakładając wraz Kaiem IRON SAVIOR. Rok 1984 to również ważna data, bo wtedy oficjalnie zostaje powołana do życia nowa nazwa kapeli, a mianowicie „Helloween” będąca zapożyczeniem z nazwy filmu „Halloween” Johna Carpentera. W tym samym czasie pojawiła się na rynku muzycznym składanka wytwórni NOISE RECORDS „Death metal” na której znalazł się „Metal Invaders” i „Oernest To Life”. To otworzyło zespołowi bramy do wielkiej kariery. Te dwa utwory tak przypadły do gustu szefom wytwórni, że popisali z zespołem profesjonalny kontrakt płytowy. I tak rok później ukazuje się mini lp zatytułowany po prostu „Helloween”. Ten mini lp to jest przedsmak tego czego będzie można się spodziewać na pełnym albumie czyli „Walls Of Jericho” . Choć lp i pełny album są ściśle powiązane, to można odczuć że mimo wszystko pod względem wokalu Hansena, brzmienia, riffów, całej konstrukcji jest to jeden z ostrzejszych materiałów. Tutaj można doszukać się inspiracji thrash metalem. Jest takie ostre, nieco surowe, mięsiste brzmienie, niezwykłe umiejętności muzyków Markusa, który ma charakterystyczny styl szarpania strun gitar, Ingo robi demolkę swoim dynamicznymi, głośnymi i pełnymi energii partiami. Duet gitarzystów jest wręcz idealny, jest chemia, nic porozumienia. Oczywiście bez problemu można wskazać lidera. Hansen to człowiek dzięki któremu ten mini lp brzmi tak a nie inaczej, to on ukształtował styl zespołu, nadał temu krążkowi charakteru. Tutaj zespół już wyrobił swoją charakterystyczną formułę, która w dużym stopniu zależała od Hansena. To on był głównym kompozytorem, to jego styl gry na gitarze oraz charakterystyczna maniera wokalna sprawiła że muzyka jaką grał HELLOWEEN była czymś nowym. Mini lp można traktować osobno bo tak wymaga tego historia, ale muzycznie świetnie się uzupełnia z „Walls Of jericho” w takiej formie było już później wydawane.

Mini album powiecie, co tam może się dziać, pewnie jakieś same odrzuty i mało interesujące kompozycje. No jednak te pięć utworów które znalazły się na tym krążku to 5 killerów i właściwie utwory po które HELLOWEEN jak i sam Kai w GAMMA RAY nie sięga, a jak już to bardzo rzadko. Obecnie kto jedynie ma odwagę i dobre predyspozycje do grania tego materiału to STORMWARRIOR, gdzie często zapraszają Kai'a do roli wokalisty. Wracając do materiału, dominują właściwie szybkie, dynamiczne kompozycje, gdzie mamy miks dzikości, ostrości, która przypomina thrash metal oraz melodyjności wyjętej z heavy metalu. Do historii zespołu przeszedł melodyjny „Starlight” z zabawnym intrem nawiązującym do filmu „Halloween” , rozpędzony, momentami wręcz thrash metalowy „Murder”, rytmiczny „Warrior” który oddaje znakomicie styl Kaia jako kompozytora i gitarzysty. Co może się podobać to niesamowicie melodyjny motyw i ciekawa współpraca dwóch wioślarzy. Na jeszcze większe wyróżnienie zasługuje mroczny „Victim of Fate”, który wydaje się być bardziej złożoną kompozycją. Przede wszystkim trwa ponad 6 minut, ma nieco bardziej stonowane tempo, nieco bardziej połamaną melodię, do tego rytmiczna linię wokalną Hansena. Ciekawie się robi w połowie utworu, kiedy zespół zwalnia i słychać tylko upiorny motyw i demoniczny wokal Hansena, który przypomina poniekąd wyczyny Kinga Diamonda. Jedna z moich ulubionych kompozycji HELLOWEEN jak i samego Hansena. Całość zamyka nieco wyróżniający się na tle pozostałych „Cry For Freedom”. Przede wszystkim wyróżnia się tym że jest bardziej zróżnicowaną kompozycją i mamy tutaj zarówno nastrojowy, wręcz balladowy początek i power metalowe rozwinięcie z rycerskimi chórkami. Zakończenie godne mistrzów. Utwór jest idealnym pomostem między mini lp a „Walls Of Jericho”.

Materiał może i krótki, może i można było od razu skręcić pełny album, ale nie zmienia to faktu że zespół stworzył dzieło wybitne, które pozwoliło zespołowi się wpisać na listę pionierów power metalu. Kapela stworzyła własny styl opierający się na energicznych solówkach, riffach, chwytliwych melodiach, rozpędzonej sekcji rytmicznej i oryginalnym wokalu Hansena. To plus kompozytorski talent i pomysł na siebie. To wszystko się przedłożyło że HELLOWEEN stworzył dzieło wybitne, które jest tylko zwiastunem kolejnego dzieła, który tylko umocni pozycję zespołu i przyniesie im jeszcze większą sławę. „Helloween” to przede wszystkim popis talentu Kaia Hansena.

Ocena: 10/10

czwartek, 8 marca 2012

BLACKSMITH - Fire From Within (1989)


W roku 2011 reaktywowała się jedna z ciekawszych kapel, a mianowicie amerykański BLACKSMITH który został założony w 1984 roku. Kapela, która gdzieś w natłoku takich wydarzeń jak trudności z wydaniem pierwszej płyty, a także przy konfrontacji z silną konkurencją przepadła w roku 1991. Oczywiście zostawiła po sobie mini album „Blacksmith” z 1986r , a także przede wszystkim debiutancki „Fire From Within” z 1989 roku. Niektórzy potrzebują lat i kilku płyt żeby w końcu nagrać coś wybitnego, ale nie BLACKSMITH, który już za pierwszym strzałem wydaję znakomity krążek który klimatem, posępnością przypomni słuchaczom najlepsze lata MERCYFUL FATE. Natomiast pod względem dynami, stylu w jakim się obraca przypomni najlepsze lata METAL CHURCH, gdzie jest tutaj zarówno coś z power metalu i coś z heavy metalu. Kiedy zaś zespół przyspiesza namyśli mam AGENT STEEL z debiutu. Ogólnie słychać różne patenty, ale słychać też oryginalne podejście, swój własny charakter zespołu. Aby mówić w tym wypadku o dziele wybitnym to trzeba zadbać o wiele kwestii. Brzmienie, aranżacje, same pomysły, klimat i wierzcie lub nie, ale wszystko stoi na wysokim poziomie. Produkcja nieco przybrudzona, nieco surowa, ale jakże mroczna zarazem i świetnie to komponuje się ze stylem kapeli. Już przy otwierającym „The Beast” ciarki przechodzą. Jest mroczny klimat, jest pomysłowość i nie sposób tutaj sobie nie skojarzyć to przerażające wejście z twórczością Kinga Diamonda. Ten utwór również świetnie zwiastuje to czego można się spodziewać po tym albumie. Jest jeden z pierwszych kolosów, które właściwie stanowią trzon i podstawę albumu. Na 9 kompozycji przypada jakoś z dwie krótsze kompozycje. To tylko świadczy o pomysłowości muzyków i ich wybitności. Wystarczy się w słuchacz jak ów utwór jest bogaty w różne, zróżnicowane partie gitarowe Davida Smitha, który jest kimś więcej niż jakiś tam rzemieślnikiem co skupia się tylko na graniu. On dostarcza wiele emocji, wiele energii i mocy. Każda z tych partii jest atrakcyjna, intrygująca i wciągająca. Można tylko z wielkim podziwem wsłuchiwać się ową lekkość przechodzenia między motywami, melodiami. Kompozycja też powala dynamiką jaką gotuje nam sekcja rytmiczna i słychać w tym nieco wpływów AGENT STEEL. Chris Caglione jako perkusista wyczynia tutaj cuda. No i nie można zapomnieć przede wszystkim o wyczynach wokalnych Malcolma, który ma niezwykły potencjał. Czasami śpiewa niczym wokalista METAL CHURCH, a czasami niczym sam King Diamond. Może się podobać to jak zespół z dużą lekkością urozmaica swoje utwory co słychać w mrocznym, posępnym „House”, który ma swoje dwa oblicza. Również i szybsze momenty się pojawiają. Chirurgiczna perfekcja w szybkim, zwartym „Louder than Hell” też potrafi przekonać jeśli ma się wątpliwości. Tutaj przede wszystkim zapada w pamięci niezwykły wyczyny wokalisty Malcolma, który bez problemu sięga najwyższych rejestrów. Czas nie zna granic w epickim, mrocznym „A Taste Of Darkness” który jest do szpiku złowieszczy, pełen ciekawych pokręconych melodii i można wyczuć coś z BLACK SABBATH czy też wcześniej wspomnianego MERCYFUL FATE. Kontynuację klimatu można wyczuć w „The Bonemarch / Tower of London”, które początkowo zalatuję w rejony IRON MAIDEN, ale potem jest nieco rockowo, nieco bardziej rytmicznie, ale posępne tempo znów sprawia że utwór jest mroczny. Do grona wybornych kompozycji również śmiało można zaliczyć nieco dynamiczny „Theatres Des Vampires” który również jest urozmaicony i z dominowany przez różnorodne melodie i motywy gitarowe. Na tle tych mocnych, energicznych kompozycji znakomicie prezentuje się o dziwo, piękna nastrojowa ballada „Hell To Pay”, która przypomina stylem lata 60-70. Jest to któraś z rzędu kompozycja o ambitnej aranżacji. Najszybszym i zarazem najkrótszym utworem jest „Fug it” i ciekawi mnie jakby brzmiała nieco bardziej rozwinięta wersja tego kawałka. I nie wiele odbiega „Black Attack” od tego co zespół prezentował do tej pory na tym albumie. Znów dużo zróżnicowanych melodii, motywów, a i przebojowy charakter został tutaj utrzymany.

Kto by pomyślał że po nagraniu takiego albumu jak „Fire From Within” kapela się rozpadnie? Nie zrozumcie mnie źle, ale słuchając tego krążka nie idzie właściwie doszukać się jakichkolwiek wad. Umiejętności muzyków są na bardzo wysokim poziomie, co słychać po samych kompozycjach. Tutaj nie ma mowy o fuszerce, krążek dopracowany w każdym celu. To co wyróżnia tą kapelę to na pewno umiejętność z różnicowania danego utworu różnymi motywami. Nie każdemu ta sztuka się udaję. W roku 2011 kapela się reaktywowała i obecnie pracuje nad nowym materiałem. Czy będą wstanie osiągnąć taki sam wysoki poziom? Zobaczymy.


Ocena: 9.5/10

LONDON - Don't Cry Wolf (1986)


Czasami kapele heavy metalowe nie grzeszą oryginalnością jeśli chodzi o nazwę swojej formacji i jednym z bardzo dobrych przykładów jest bez wątpienia dość mało znana kapela amerykańska o nazwie LONDON. Z jednej strony jest to śmieszne i mało przyciągające, a z drugiej bardzo intrygujące bo zastanawia na ile w tym faktycznie grania brytyjskiego. Jednym z takich brytyjskich wpływów jakie można usłyszeć to bez wątpienia DEF LEPPARD i przez większość utworów można coś tam wychwycić ze stylu tej kapeli, a najbardziej ten charakter zadziorny, przebojowy „Hit And Run”. Jednak jak wiele kapel LONDON czerpie z wielu patentów i właściwie słychać coś z JUDAS PRIEST, momentami z ACCEPT , WARLOCK , a najlepiej po prostu napisać że grają heavy metal z elementami glamu i hard rocka ala MOTLEY CRUE. Historia zespołu właściwie sięga roku 1979 kiedy to został założony z inicjatywy gitarzysty Lizziego Greya i basisty Nikkiego Sixxa , który później przejdzie do MOTLEY CRUE. Co ciekawe zespół do tej pory reaktywował się 3 razy, pierwszy 1984, a ostatni w 2006 roku. Wiele razy się reaktywowali i też wiele razy było kilka roszad personalnych. Swój pierwszy album wydali w 1985 roku, a w 1986 ukazał się „Don't Cry Wolf”, który będzie przedmiotem dzisiejszych moich rozważań. Od strony technicznej album jest dobrze przyrządzony, brzmienie choć dalekie od ideału to nadaje muzyce odpowiedniego klimatu i charakteru. Również aranżacje starannie zagrane, choć z nutką wtórności i przewidywalności.

Czego należy się spodziewać po zawartości? Przede wszystkim zwartości i prostoty. Od monotonności i nudy krążek nieco ratuje poprzez przebojowość i melodyjne motywy gitarowe, tak jak to słychać w otwierającym „Drop The Bomb” który mimo nieco topornego riffu, potrafi zapaść w pamięci za sprawą chwytliwego refrenu. Czasami zespół nieco przyspieszy obroty tak jak w dynamicznym „Set me free”. Nie da się ukryć że właśnie w takiej kombinacji zespół prezentuje się najbardziej okazale. Szybki, energiczny motyw gitarowy w wykonaniu Lizziego Grey'a który ma swoje momenty glorii i chwały i to jeden z nich. Nie ma on problemów z wygrywaniem finezyjnych, melodyjnych solówek, które potrafią porwać słuchacza. Trzeba przyznać, że jego umiejętności podciągają poziom albumu. Czasami partie są proste i może mało oryginalne tak jak choćby w „Under The Gun” ale stonowane tempo, znakomity wokal Nadira D Priesta a także partie klawiszowe nadające niezwykłej przestrzeni i melodyjności utworowi sprawiły że mamy kolejny przebój. Nie jestem fanem THE BEATLES ale cover „Oh darling” wyszedł znakomicie. W sumie kawałek można potraktować jak balladę, odpoczynek przed mocniejszym uderzeniem. A takowe następuje wraz z najszybszą kompozycją jaką można usłyszeć na albumie, a mianowicie „Fast as Light”, który ma coś z DIO, JUDAS PRIEST i ACCEPT. Kompozycja o tyle atrakcyjna, bo można w końcu poczuć prawdziwą moc sekcji rytmicznej, a nie tylko monotonne pitu pitu. Dopełnieniem jest niezwykły popis gitarowy Lizziego i ostry niczym brzytwa wokal Nadira. A gdyby było więcej takich kawałków to pewnie mielibyśmy do czynienia z wybitnym albumem. W podobnej koncepcji utrzymany jest też „Put out Of The Fire”, który ma sporo wspólnego z rock'n rollem. Nie obyło się bez wpadki, a tą bez wątpienia jest „Killing Time” I poza ciekawym tempem i pulsującym basem to utwór taki dość przeciętny, zwłaszcza na tle dwóch poprzednich. Szybko złe wrażenie zaciera kolejna petarda, a mianowicie „We want Everthing”, który jest bardzo energiczną kompozycją opartą na rozpędzonej sekcji rytmicznej i chwytliwym riffie. Pod względem przebojowości przypomina mi się WARLOCK. Całość zamyka „ For Whom The Bell Tolls” gdzie gościnnie wystąpił wokalista WASP - Blackie Lawless. I niestety ale poza klimatem to za wiele do zaoferowania ta kompozycja nie ma.


Słuchając „Don't Cry Wolf” mogłoby się wydawać że mamy do czynienia z znaną wielką kapelą, cóż rynek muzyczny na to im nie pozwolił bo przecież potencjał w nich był i to słychać. Lizzie jako gitarzysta nie miał problemów z wygrywaniem ciekawych partii gitarowych, a Nadir jako wokalista bije na głowę nie jednego krzykacza z tamtego okresu. Problemy jakie napotkały zespół a także konkurencja zweryfikowały miejsce zespołu na rynku. Sam album prezentuje się bardzo dobrze, bo nie ma jakiś większych powodów do narzekania, są zapadające motywy, są chwytliwe melodie, refreny i zróżnicowanie, więc pozostaje nic tylko posłuchać na co ich stać.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 6 marca 2012

STEELER - Rullin The earth (1985)


Jak przystało na solidną niemiecką machinę, heavy metalowy STEELER nie kazał czekać długo swoim fanom na kolejny album z rasowym heavy metalem oddający w pełni niemiecki heavy metal spod znaku WARLOCK, ACCEPT, RUNNING WILD, czy też SCORPIONS. „Rullin The Earth” to tak na dobrą sprawę kontynuacja muzyczna stylu wypracowanego na debiutanckim „Steeler”. Choć nie obeszło się też bez pewnych kosmetycznych zmian. Przede wszystkim można wyłapać wpływy innych kapel niż typowo niemieckich, są wpływy brytyjskie, a nawet amerykańskie. Słychać przede wszystkim dojrzałość muzyków, zwłaszcza Petera Burtza, który tym razem się jakby bardziej oszczędzał i już jego wokal nie jest taki zadziorny jak na debiucie. Co nie ulega zmianie to popisy gitarowe Axela, które w dalszym ciągu urzekają słuchacza swoją energią, melodyjnością i zadziorności, a lekkość przechodzenia między motywami sprawia że słucha się tego z wielkim podziwem. Niestety poprawie nie uległa produkcja i brzmienie albumu i to jest bez wątpienia wielka strata dla samego wydawnictwa.

To co z czego Axel jest dzisiaj znany to również z klimatycznych intr, które otwierają album. Tutaj może nie do końca jest to zaprezentowane, ale jakby nie było tytułowy „Rullin The earth” rozpoczyna się bardzo klimatycznie i spokojnie. Utwór jest bez wątpienia dobrym przykładem jak grać energicznie i dynamicznie. Choć brzmi to wtórnie i zalatuje pod „Back In The Village” IRON MAIDEN to może się podobać, przede wszystkim ze względu na bardzo elektryzującą solówkę Axela. Również nie można odmówić dynamiki i rytmiczności nieco rockowemu „ Shellshock”, który pod względem konstrukcji i melodyjności przypomina mi PRETTY MAIDS czy też 220 VOLT. Jedną z najciekawszych kompozycji jest bez wątpienia stonowany „Le The Blood Run Red” który cechuje się rockową zadziornością i taką lekkością. Co może przykuć szczególną uwagę słuchacza to bez wątpienia linia melodyjna stworzona przez Axela, a także bojowe chórki. Oczywiście nie mogło się obyć bez pięknej ballady i w tej roli „Heading For The End” , który jednak nie robi większego wrażenia. Bez wątpienia ostoją i najbardziej atrakcyjnymi utworami są dwa szybkie killery, a mianowicie „Maniac” z prostym refrenem i takim dość sztandarowym riffem, które można by przyporządkować do wielu kapel, a także nieco rockowy „Run With The Pack” z jedną z najciekawszych solówek na albumie. Również do grona najbardziej wybitnych momentów na wydawnictwie zaliczyć można instrumentalny „S.F.M 1”, który przypomina poniekąd instrumentalne utwory IRON MAIDEN. Ale w żaden sposób nie można tutaj podważyć stylu, bardzo charakterystycznego dla Axela. Choć tutaj jeszcze brakuje tej finezji, tego wyczucia, tych emocji. Całość zamyka najdłuższa kompozycja, a mianowicie „ Turning Wheels”, która zbudowana jest na bazie wolnego tempa, nieco bardziej klimatycznego motywu i nawet ocieranie się o balladę wyszło utworowi na dobre.

Jeśli coś się sprawdza to po co to zmieniać? Skoro debiut STEELER był bardzo udanym albumem z dużą dawką energii, wypełniony po brzegi przebojami, jeśli potrafił zachwycić styl i forma, to po co to zmieniać, kiedy można sukcesywnie kontynuować i umacniać swoją pozycję. „Rullin The Earth” to właściwie bardzo udana kontynuacja debiutu. W dalszym ciągu dostajemy bardzo solidny materiał, który cechują się dużą melodyjnością, zróżnicowaniem, co sprawia że łatwo wchłania się poszczególne utwory. Kolejny solidny krążek w ramach niemieckiego heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

STEELER - Steeler (1983)


Axel Rudi Pell to postać która właściwie nie musiałbym przedstawiać. Jeden z bardziej utalentowanych gitarzystów wywodzących się z Niemiec, który kunsztem i finezją przypomina takiego Ritchiego Blackmore'a. Dzisiaj postrzegany jako jeden z czołowych muzyków melodyjnego metalu, który przez wielu jest uważany za głównego przedstawiciela owej odmiany metalu. Obecnie przymierza się do wydania kolejnego swojego albumu pod szyldem AXEL RUDI PELL, jednak jego początki nie są związane z jego własnym zespołem, a z STEELER, który śmiało można zaliczyć do grona grającego typowego heavy metalu, gdzie słychać taki miks SCORPIONS z ACCEPT, ale nie tylko i można tu przytoczyć znacznie więcej podobnie grających kapel. Sama kapela została założona w 1981 roku z inicjatywy Axela i basisty Volkera Krawczyka. Kontrastując obecnie co gra Axel z tym co grał w STEELER to jest sporo różnic. Przede wszystkim muzyka STEELER jest prostsza, bardziej energiczna, mniej złożona, nieco ostrzejsza, nieco bardziej zadziorna, no i jest ta hard rockowa przebojowość. Wokal Petera Burtza też odbiega tego w jaki sposób śpiewa Johny Gioeli. Peter to typ rasowego wokalisty metalowego, który skupia się na zadziorności i na tym żeby dany kawałek brzmiał ostro i dziko. Punktem stycznym jest niezwykła gra Axela Rudi Pellego, który nawet w tak prymitywnej formie brzmi nadzwyczajnie. Gdyby nie osoba Axela, to nie wiem czy debiutanckim albumem „ Steeler” ktoś by się zachwycał? Brzmienie krążka jak i cała produkcja nie należy do najlepszych, również sam styl i muzyka nie jest jakaś nadzwyczaj wyróżniająca się od tego co grano w owym czasie. Jednakże smykałka Axela do tworzenia znakomitych utworów i jego umiejętności grania finezyjnych, melodyjnych i złożonych solówek sprawia, że album z miejsca awansuje do grona bardzo dobrych.

Właściwie nie można narzekać na brak przebojów, dobrych zapadających motywów, melodii, czy porywających refrenów. Nie można narzekać na nudę, bo właściwie od początku do końca album dostarcza sporo pozytywnej energii. Właściwie album jest zdominowany przez szybkie, dynamiczne, rozpędzone kompozycje jak choćby otwierający „Chains Are broken” , hard rockowy „ Gonna Find Some Place In Hell” z bardzo chwytliwą linią melodyjną Axela, czy też popularny „Call Her Princess” który można powiązać ze wczesnym Axelem solo. Mieszankę wczesnego AC/DC a także KROKUS można usłyszeć w szalonym „Heavy metal Century” . Oczywiście całość w dość ciekawy sposób urozmaica bardziej true metalowy, posępny „Long Way”, utrzymany średnim tempie „Hydrophobia” nawiązujący do twórczości JUDAS PRIEST, a także nastrojowa ballada „Fallen Angel” z finezyjnym popisem Axela, gdzie tym razem można poczuć emocje jakie niosę ze sobą.

Steeler” to może album który w istocie przypomina inne wydawnictwa z tego okresu, to krążek który jak spora część albumów z tego okresu zawiera solidny materiał, na cechowany przebojowością, przepełniony chwytliwymi melodiami. I właściwie gdyby nie kunszt Axela jako kompozytora i gitarzystę, to zapewne pamiętaliby bo o tym albumie, zespole, tylko nieliczni, a tak grono fanów tej kapeli jest znacznie szersze. Kolejny dowód na to, że heavy metal niemiecki jest solidny i można na nim bez warunkowo polegać.

Ocena: 8.5/10

RED LAMB - Red Lamb (2012)


Pewnie nie jeden z fanów ciężkiej muzyki przy okazji sukcesu nowego albumu ANTHRAX zastanawiał się co porabia były gitarzysta owej grupy, a mianowicie Dan Spitz? Cóż Dan jak wiadomo dysponuje niezwykłym talentem jeśli chodzi o grę na gitarze, to jego intrygujące, czasami shredowe solówki zdobiły największe albumy ANTHRAX. Nic dziwnego, że Dan powraca na scenę metalową z nowym zespołem, w którym udział zadeklarował w owym czasie również inna znana postać thrash metalu, a mianowicie Dave Mustain – lider MEGADETH. I tak wspólnymi siłami pod szyldem RED LAMB zrodzonym w głowie Dana nagrali swój debiutancki album „Red Lamb”, który swoją premierę miał stosunkowo nie dawno. Czego można się spodziewać po owym wydawnictwie? Na pewno nie drugiego ANTHRAX, do końca też nie drugiego MEGADETH, choć tego drugiego słychać najwięcej w muzyce RED LAMB, ale to nic dziwnego skoro Dave Mustain miał spory udział w komponowaniu kompozycji i jego piętno odbiło się na muzyce tej kapeli. Jednak gdyby już tak do czegoś przyrównać to co grają to pewnie niektórzy wskażą DISTURBED, czy RAGE AGAINTS THE MACHINE i w sumie nie mnie jest tutaj wskazywać, bo aż tak takim specjalistą stylów obu zespołów nie jestem, ale nie można na pewno tutaj mówić o czystym thrash metalu to na pewno.

Jest heavy metal, nieco muzyki alternatywnej tak jak choćby w nieco spokojnym, rockowym „Warpaint”, który podkreśla nieco psychodeliczny klimat albumu. Mamy też nieco technicznego grania, które pod względem struktury, ułożenia przypomina to co gra MEGADETH i takie właśnie jest dynamiczny „ Keep Pushing Me” , ponury, mroczny i nieco taki teatralny „Don't Threaten To Love me” gdzie recytowane kolejne partie tekstu mogą przyprawić o dreszcze. I nie trzeba być jakimś wielkim fanem MEGADETH, żeby nie wychwycić tych charakterystycznych elementów muzyki Dave'a Musteina w niemal wszystkich utworach. W „Temptation” połamane melodie, nacisk na techniczne granie nasuwa tylko jedną kapele, tak samo urozmaicona, mocna sekcja rytmiczna w „Get Up” też przypomina dokonania MEGADETH, choć raczej te bardziej współczesne. Są tez utwory które próbują choć na moment zerwać z podobieństwem do kapeli Musteina i świetnie sobie w tym aspekcie w mój ulubionym utworze z całej płyty , a mianowicie „The Cage”, który okazał się idealnym wyborem jeśli chodzi o promocję. Spytacie czemu? Kawałek jest momentami psychodeliczny, nieco rockowy, ponury i taki nieco marszowy. Są też momenty kiedy przyspieszają i można usłyszeć coś z ANTHRAX. Też wyróżnić można „One Shell” ze względu na taki nieco punkowo- rockowy styl. Szybkich utworów o takim dużym pokładzie agresji nie ma zbyt wiele to fakt, ale nie oznacza też że ich nie ma. Do tego wybornego grona zaliczyć należy „Angels Of war” , melodyjny „Watchman” czy też agresywny „Puzzle Box”. Z powyższego opisu można wywnioskować że mamy do czynienia z różnicowanym materiałem, co poniekąd jest prawdą. Niestety szkoda że Dave Mustain aż tak maczał w materiale, bo tak otrzymaliśmy nieco odświeżony MEGADETH, który brzmi lepiej niż sam MEGADETH, który ostatnio stacza się na dno. Dan Spitz myślę że też nie pokazał wszystkiego i nie wiem czy to nie wina samego Dave'a, które poniekąd narzucił pewną strukturę, pewną formułę. Ciekawe jakby brzmiał album gdyby nie Mustain? Gdyby tak więcej było samego Dana? Kto wie może byłby materiał na miarę rewelacyjnego otwieracza „The Cage”? A tak znów mamy nieco przekombinowany, nowocześnie brzmiący album z mocnym brzmieniem, będącym zasłoną dymną. Na pewno jest to wydawnictwo, które ze względu na dwóch znanych muzyków z świata thrash metalu przyciągnie nie małe grono słuchaczy. Jednak owe wielkie postaci nie gwarantują tez już na starcie arcydzieła.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 5 marca 2012

PŁYTA MIESIĄCA STYCZEŃ 2012

Wyścig o miano płyty roku rozpoczął się na nowo, zresztą jak co roku, wraz z dniem pierwszego stycznia. Jednym z moich pretendentów był niemal od samego początku PRIMAL FEAR i to jeszcze grubo przed premierą. Powód? Bardzo dobre kawałki promujące „Unbreakable” który dawał nadzieję na powrót do korzeni. A tego od nich wymagałem ja jak i większość fanów, zwłaszcza pod ich ostatnich wyczynach i niepotrzebnym eksperymentowania. Zawsze byli postrzegani jako niemiecka wersja JUDAS PRIEST i tego powinni się trzymać. Ich nowe wydawnictwo przerosło moje wszelkie oczekiwania i dostałem jeden z ich najlepszych albumów. Na podobnym poziomie muzycznym utrzymany jest też nowy STEELWING i tutaj przeżyłem jeszcze większe zaskoczenie, bo po nich spodziewałem się co najwyżej średniego albumu, a tutaj proszę klimat s-f, melodie, struktura jakby wyjęte z lat 80 i fanom tamtego okresu przypadnie na pewno do gustu. Jednak to jeszcze nie było największe zniszczenie z tego miesiąca. Największe spustoszenie przyniosły dwa albumy z gatunku thrash metal. Mowa o znanym i co raz bardziej popularnym SUICIDAL ANGELS , który nagrał naprawdę bardzo brutalny, bez kompromisowy album, który odzwierciedla prawdziwą naturę tego gatunku. Jeden z nie wielu współczesnych zespołów, który podtrzymuje tradycję z należytym szacunkiem. Drugi album które mnie zniszczył i to jest bez wątpienia numer jeden z tego miesiąca to jest debiutancki „For Humanity” GAME OVER. Świetny przykład, że można grac agresywnie, dynamicznie i melodyjnie, taki thrash metal najbardziej lubię. Jednak miesiąc styczeń to nie tylko miesiąc udanych krążków, to także miesiąc gdzie wyszło wiele słabszych albumów, lub średnich. Do średnich zaliczam: nowy AXEVYPER zawierający bardzo wtórny materiał, SAVAGE MESSIAH, gdzie jest zbyt nijaki materiał i rozbicie gatunkowe , czy też power metalowy ECLIPTICA, które niczego nowego do gatunku nie wnosi. Były też jeszcze słabsze albumy jak choćby nowy IRON FIRE który zaprezentował strasznie nudny i przewidywalny materiał. 

1.  Game Over - For Humanity (16.01.2012) 

 Thrash Metal przeżywa kryzys tak mogło by się wydawać, ale kiedy słucha się tego albumu, to mam wrażenie że nie jest tak źle, przynajmniej jeśli już mowa o mniej znane kapele. Tutaj mamy debiutantów, którzy grają agresywnie, dynamicznie i zarazem melodyjnie. Nie biorą jeńców, więc może zapomnieć o jakiś spokojnych, miałkich utworach. Jak dla mnie perfekcja.


2. Suicidal Angels - Bloodbath (27.01.2012)
 Spójrz na okładkę, potem posłuchaj, jeszcze raz spójrz na okładkę i będziesz wiedział że oddaje ona zawartość . Jeden z tych zespołów który podtrzymuje ogień prawdziwego thrash metalu, to właśnie takim albumom jak ten płonie płomień prawdziwego, brutalnego, bezkompromisowego thrash metalu. W dzisiejszych czasach ciężko. Od początku do końca album sieje zniszczenie.


3. Primal Fear - Unbreakable (20.01.2012)

Płyta heavy metalowa na jaką czekał świat. PRIMAL FEAR wraca do korzeni, grając znów pod JUDAS PRIEST i choć robi to ocierając się momentami o plagiat to robi to z wielką klasą, stawiając na melodie i energię. Masa hitów, które na stałe zagoszczą w setliście zespołu.



sobota, 3 marca 2012

DARK EMPIRE - From Refuge To Ruin (2012)


Pora oddzielić małych chłopców od prawdziwych mężczyzn, czas na prawdziwe męskie granie, gdzie nie idzie się na kompromisy, gdzie nie ma czasu na sentymenty, na łagodne i nie wyraźny hity, czas na prawdziwie ostry heavy metal. Nowoczesny, drapieżny, przemyślany i urozmaicony, podany w formie dość bardzo oryginalnej. Czas na nowy album DARK EMPIRE. Właśnie skończyło się ostateczne odliczanie do premiery, skończył czas wyczekiwania, można się delektować tym co zespół stworzył. Album na pewno będzie budził pewne kontrowersje, bo nie jest to styl jaki niektórzy by chcieli, czyli melodyjny power metal z debiutu, fakt bliższe jest do „Humanity Dethroned”, z tym że tutaj jest jakby mniej kombinowania, mniej owej elektroniki i udziwnień, jest więcej atrakcyjnych melodii, więcej jest jasnych rozwiązań, a jednocześnie dalej jest brutalnie, nowocześnie, agresywnie i progresywnie. Właściwie kapela założona w 2004 roku z inicjatywy gitarzysty Matta Moltiego cały czas konsekwentnie się rozwija i ten nowy album jest tego najlepszym przykładem. Album będzie budził kontrowersję już nie tylko pod względem wykonania, aranżacja, stylu, ale przede wszystkim ze względu na nowego wokalistę. Nowym gardłowym został Brian Larkin, który zastąpił Jensa Carlsonna, który idealnie się sprawdzał w muzyce jaką grał zespół. Wokalnie panowie mają wiele wspólnego, przede wszystkim podobna agresja, maniera, a to sprawia że większych niezadowoleń ze strony słuchaczy nie powinniśmy uświadczyć. „From Refuge to Ruin „ jako trzeci album prezentuje się jako krążek bardziej dojrzały, na pewno bardziej przemyślany i dopieszczony a to zarówno pod względem brzmieniowym, upiększając album w brzmienie dość nowoczesne, takie nieco thrash metalowe czy też death metalowe. Jest to swego rodzaju popis kompozytorski i aranżacyjny lidera grupy, a mianowicie Matta Molitiego. To on tutaj miesza takie gatunki jak power metal, thrash metal , czy tez progresive metal i taka kombinacja może się podobać, zwłaszcza kiedy wszystko jest wymieszane z umiarem. Partie gitarowe brzmią bardzo ambitnie, na swój sposób oryginalnie, a przede wszystkim może się podobać lekkość przechodzenia między różnymi gatunkami, między różnymi ładunkami emocjonalnymi, czyniąc ten album zróżnicowany. Niestety w natłoku samego brzmienia i wykonania gdzieś gubi się przystępność i łatwość odbioru owego materiału i brakuje może takich rasowych przebojów, zapadających momentów i to jest największa ujma tego krążka.

Na tym albumie przemawia przede wszystkim muzyka i moc jaką z sobą niesie. Tym razem materiał nie weźmie jeńców. Zaczyna się od potężnego uderzenia w postaci „A Plague in the Throne Room”, który słusznie został wybrany na kawałek promujący album. Jest przede wszystkim brutalność w linii wokalnej, w partiach gitarowych, jest dynamit w sekcji rytmicznej i słychać też w końcu jakiś melodyjny i chwytliwy refren, czego mi brakowało na poprzednim albumie. Pomysłowe są też tutaj solówki i tak samo pomysłowy jest mroczny, zadziorny „Dreaming in Vengeance”, który jest przyozdobiony w różne progresywne zagrywki i połamane melodie i to mi przypomina MYRATH, czy też SYPHONY X. Z kolei pod względem melodyjnym i chwytliwości to mam skojarzenia z takim PERSUADER. Kompozycja choć trwa ponad 7 minut, to jest naprawdę bogata w różne ciekawe melodie, a i solówek intrygujących nie brakuje. Dla nieco zrównoważenia sił mamy nieco spokojniejszy „The Crimson Portrait”, choć słowo spokojny nie do końca tutaj pasuje. Jest dużo wolnych, klimatycznych, spokojnych momentów, ale sam kawałek jest bardzo zadziorny i też nie ustępuje pod względem siły i mocnego kopa poprzednim. Ale miło że w tak wąskiej konwencji zespół potrafi zaskoczyć. Czasami po prostu zespół nie bawi się z słuchaczem i po prostu gra brutalnie, z polotem i dynamitem w ręku, tak jak to jest w przypadku „Dark Seeds of Depravity” który jest bez wątpienia jednym z brutalniejszych utworów. No sporo w tym z PERSUADER i więcej nie trzeba żeby usłyszeć ten kawałek. W podobnym stylu utrzymany jest też nieco przesiąknięty thrash metalem „Lest Ye Be Judged” czy też power metalowy „Black Hearts Demise” z hymnowym refrenem. Co może niektórych przerazić to dwa kolosy , które łącznie trwają 24 minuty! Pierwszym jest 'From Refuge to Ruin” i zestawiając to z innymi kawałkami wychodzi że to najwolniejszy kawałek i zarazem najbardziej klimatyczny. Ciekawie jest budowane tutaj napięcie, a same partie gitarowe mogą zachwycić świeżością i pomysłowością. Jednak poczucie dłużenia się dało o sobie znać i w przypadku „The Cleansing Fires” również . Sporo się dzieje w tej kompozycji to prawda, jednak jedno wymiarowość i niemal identyczne motywy są tutaj nie na korzyść.

From Refuge to Ruin” to album bardzo dojrzały, przemyślany, ale słychać tutaj kontynuację stylu z poprzedniego albumu,z tym że jest to podane w bardziej przystępnej formie. Zmiana wokalisty jakiś większych zmian nie wniosła ze sobą i dalej jest to mocne, zadziorne, pełne brutalności granie, wzbogacone o progresywne i thrash metalowe patenty, do tego gdzieś jest tutaj power metal. Aranżacje jak i samo wykonanie może wzbudzać zachwyt, może przyciągnąć rzeszę słuchaczy, ale w tym wszystkim można doszukać się małej wpadki. Zespół nie pomyślał o przebojowości i właściwie ciężko tutaj wyróżnić jakiś kawałek, bo wszystko jest na tym samym poziomie i utrzymane w niemal tym samym stylu. To wcale nie oznacza, że album jest nudny i nie przystępny dla słuchacza. Wszystko jest w waszych rękach drodzy czytelnicy, to w sumie od was poniekąd zależy czy wam się spodoba. Ode mnie możecie dostać na zachętę finalną ocenę.

Ocena: 8/10