czwartek, 8 marca 2012

LONDON - Don't Cry Wolf (1986)


Czasami kapele heavy metalowe nie grzeszą oryginalnością jeśli chodzi o nazwę swojej formacji i jednym z bardzo dobrych przykładów jest bez wątpienia dość mało znana kapela amerykańska o nazwie LONDON. Z jednej strony jest to śmieszne i mało przyciągające, a z drugiej bardzo intrygujące bo zastanawia na ile w tym faktycznie grania brytyjskiego. Jednym z takich brytyjskich wpływów jakie można usłyszeć to bez wątpienia DEF LEPPARD i przez większość utworów można coś tam wychwycić ze stylu tej kapeli, a najbardziej ten charakter zadziorny, przebojowy „Hit And Run”. Jednak jak wiele kapel LONDON czerpie z wielu patentów i właściwie słychać coś z JUDAS PRIEST, momentami z ACCEPT , WARLOCK , a najlepiej po prostu napisać że grają heavy metal z elementami glamu i hard rocka ala MOTLEY CRUE. Historia zespołu właściwie sięga roku 1979 kiedy to został założony z inicjatywy gitarzysty Lizziego Greya i basisty Nikkiego Sixxa , który później przejdzie do MOTLEY CRUE. Co ciekawe zespół do tej pory reaktywował się 3 razy, pierwszy 1984, a ostatni w 2006 roku. Wiele razy się reaktywowali i też wiele razy było kilka roszad personalnych. Swój pierwszy album wydali w 1985 roku, a w 1986 ukazał się „Don't Cry Wolf”, który będzie przedmiotem dzisiejszych moich rozważań. Od strony technicznej album jest dobrze przyrządzony, brzmienie choć dalekie od ideału to nadaje muzyce odpowiedniego klimatu i charakteru. Również aranżacje starannie zagrane, choć z nutką wtórności i przewidywalności.

Czego należy się spodziewać po zawartości? Przede wszystkim zwartości i prostoty. Od monotonności i nudy krążek nieco ratuje poprzez przebojowość i melodyjne motywy gitarowe, tak jak to słychać w otwierającym „Drop The Bomb” który mimo nieco topornego riffu, potrafi zapaść w pamięci za sprawą chwytliwego refrenu. Czasami zespół nieco przyspieszy obroty tak jak w dynamicznym „Set me free”. Nie da się ukryć że właśnie w takiej kombinacji zespół prezentuje się najbardziej okazale. Szybki, energiczny motyw gitarowy w wykonaniu Lizziego Grey'a który ma swoje momenty glorii i chwały i to jeden z nich. Nie ma on problemów z wygrywaniem finezyjnych, melodyjnych solówek, które potrafią porwać słuchacza. Trzeba przyznać, że jego umiejętności podciągają poziom albumu. Czasami partie są proste i może mało oryginalne tak jak choćby w „Under The Gun” ale stonowane tempo, znakomity wokal Nadira D Priesta a także partie klawiszowe nadające niezwykłej przestrzeni i melodyjności utworowi sprawiły że mamy kolejny przebój. Nie jestem fanem THE BEATLES ale cover „Oh darling” wyszedł znakomicie. W sumie kawałek można potraktować jak balladę, odpoczynek przed mocniejszym uderzeniem. A takowe następuje wraz z najszybszą kompozycją jaką można usłyszeć na albumie, a mianowicie „Fast as Light”, który ma coś z DIO, JUDAS PRIEST i ACCEPT. Kompozycja o tyle atrakcyjna, bo można w końcu poczuć prawdziwą moc sekcji rytmicznej, a nie tylko monotonne pitu pitu. Dopełnieniem jest niezwykły popis gitarowy Lizziego i ostry niczym brzytwa wokal Nadira. A gdyby było więcej takich kawałków to pewnie mielibyśmy do czynienia z wybitnym albumem. W podobnej koncepcji utrzymany jest też „Put out Of The Fire”, który ma sporo wspólnego z rock'n rollem. Nie obyło się bez wpadki, a tą bez wątpienia jest „Killing Time” I poza ciekawym tempem i pulsującym basem to utwór taki dość przeciętny, zwłaszcza na tle dwóch poprzednich. Szybko złe wrażenie zaciera kolejna petarda, a mianowicie „We want Everthing”, który jest bardzo energiczną kompozycją opartą na rozpędzonej sekcji rytmicznej i chwytliwym riffie. Pod względem przebojowości przypomina mi się WARLOCK. Całość zamyka „ For Whom The Bell Tolls” gdzie gościnnie wystąpił wokalista WASP - Blackie Lawless. I niestety ale poza klimatem to za wiele do zaoferowania ta kompozycja nie ma.


Słuchając „Don't Cry Wolf” mogłoby się wydawać że mamy do czynienia z znaną wielką kapelą, cóż rynek muzyczny na to im nie pozwolił bo przecież potencjał w nich był i to słychać. Lizzie jako gitarzysta nie miał problemów z wygrywaniem ciekawych partii gitarowych, a Nadir jako wokalista bije na głowę nie jednego krzykacza z tamtego okresu. Problemy jakie napotkały zespół a także konkurencja zweryfikowały miejsce zespołu na rynku. Sam album prezentuje się bardzo dobrze, bo nie ma jakiś większych powodów do narzekania, są zapadające motywy, są chwytliwe melodie, refreny i zróżnicowanie, więc pozostaje nic tylko posłuchać na co ich stać.


Ocena: 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz