wtorek, 13 marca 2012

GOTTHARD - G (1996)


Trzecie uderzenie szwedzkiego GOTTHARD nastąpiło zgodnie z przewidywaniami czyli po upływie dwóch lat od wydania „Dial Hard”. Choć w szeregach kapeli nie doszło do żadnych zmian, to jednak dało się odczuć, że gdzieś poziom zostaje nieco obniżany i wraz z trzecim albumem „G” znów można odczuć spadek formy względem poprzedniego albumu. Nowością nie będzie że znów problemu co do poziomu samych kompozycji należy upatrywać w słabszych pomysłach. Czasami gdzieś brakuje tej lekkości z debiutu, tej finezji, tej głębi. Sama zaś muzyka prezentowana przez GOTTHARD nie odbiega stylistycznie od tego co grali do tej pory i mamy właściwie kontynuację tego co można było usłyszeć na „ Dial Hard”. Jest hard rock, heavy metal, są chwytliwe refreny, są też i ciekawe motywy gitarowe, tylko że już nie ma takiego zaskoczenia, nie ma takiego polotu. Oczywiście znów ciągnie album niezwykła produkcja muzyka KROKUS, czyli Chrisa Von Rohra, który odcisnął swoje piętno na muzyce tego zespołu na dobre. Do tego niezwykły wokal Steviego Lee, który jest niczym wino im starszy tym bardziej intryguje. Jest oczywiście zadzior, pazur, ogień, hard rockowe szaleństwa i odrobina bluesa. Nie zapominałbym też o gitarzyście i współtwórcy materiału czyli Leo Leonim, który cały czas wygrywa rytmiczne partie, choć bez już takiej ekspresji, finezji i tej całej magii.

Płyta trwa ponad 50 minut i w tym czasie dostaniemy 13 kompozycji, zróżnicowanych, na różnym poziomie i tutaj już niestety jest to bardziej słyszalne aniżeli na poprzednim album. Kontrast między słabymi, a mocnymi kompozycjami jest i tego nie da się zatrzeć. Czy dobrym strzałem okazało się wrzucenie na otwierający kawałek bluesowy „Sister Moon”? No raczej nie bardzo, bo od takiego utworu należy wymagać ognia, a nie jakiegoś rytmicznego bluesa. Pomijając nie trafiony pomysł z umiejscawianiem tego kawałka na pierwszym miejscu to trzeba przyznać, że słucha się tego całkiem przyjemnie. Jest bujający motyw, jest prostota i melodyjność, a brakuje tylko czegoś ponadto. "Make My Day" to bez wątpienia jeden z mocniejszych momentów na tym albumie i spora w tym zasługa dość ciężkiemu riffowi, a także ładnie poprowadzonej linii wokalnej, który wyciska to co najlepsze z wokalu Steviego. Podobać się może nieco komercyjny „Mighty Queen” z repertuaru Boba Dylana i jest to kolejny udany cover tego zespołu. Fani KROKUS, AC/DC łaskawym okiem spojrzą na „Movin On”, bo jest tutaj mieszanka dość udana. Lecz nic ponad rzemiosło na dobrym poziomie nie otrzymujemy. Przebłyski geniuszu są i mam tu na myśli nastrojowy, romantyczny ocierający się o balladę „Let it be” który nawiązuje z udanym skutkiem do debiutu. 6 minutowa poezja rozkruszająca serca za pomocą emocjonalnych partii gitarowych i ognistego wokalu Steviego. Jest to czego brakuje w innych kompozycjach, lekkość i niezwykła przestrzeń wykreowana przez klawisze. Piękna jest ballada "Father Is That Enough?" z tym że znów nie trafnie umiejscowiona. Dwa wolniejsze kawałki obok siebie? Kiepski pomysł, ale kompozycja sama w sobie bardzo ciepła. "Sweet Little Rock 'n' Roller" to najsłabszy kawałek i takich dziwactw zespół do tej pory nie serwował. Można odnieść wrażenie że miało być sporo elementów, miało być oryginalnie, a wyszło nijako. Ciężar „Fist In Your Face” nieco zabił dobrą melodię i znów brzmi to nie najlepiej. Silenie się na mrok i ciężar to niezbyt udany kierunek. Na miarę debiutu jest również rozpędzony „Ride On”, który znów mi przypomina twórczość Ritchiego Blackmore'a czy też DIO. Miło jest usłyszeć jeszcze jakiś zryw, jakieś finezyjne partie, pełne energii, melodyjności i polotu. Niestety to jest kropla w morzu. Fani DIO, BLACK SABBATH spodoba się klimat i struktura „In The Name”, który też nawiązuje do najlepszego albumu zespołu, czyli debiutu. "Lay Down the Law" to kolejny rockowy przebój, który czerpie z dotychczasowych inspiracji i z każdego starego wymiatacza jest po trochu, dominuje WHITESNAKE oczywiście. Może i nieco śmiesznie brzmi taki "Hole In One" ale energii, przebojowości, melodyjności i rock'n rollowego ducha mu nie można odmówić i to te cechy przesądzają, że to kolejny jasny punkt tego krążka. "One Life, One Soul" to nastrojowa ballada , która przysporzyła zespołowi nie małą popularność. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o ten rodzaj muzyki to zespół doszedł już do perfekcji i nie ma większych problemów z stworzeniem wzruszającego utworu. Japońska wersja wzbogacona jest o kolejny cover LED ZEPPELIN czyli „Immigrant Song”, który brzmi znakomicie.

G” może nie jest jakimś wybitnym dziełem, może nie dorównuje dwóm poprzednim albumom, ale to wciąż bardzo dobry hard rock z elementami heavy metalu. Może momentami zbyt ociężały, zbyt przewidywalny, może nie które pomysły nie do końca przekonują, może czasami jest zbyt monotonnie, ale całościowo jest to solidny album z kilkoma naprawdę uroczymi kompozycjami, które zasilają grono najlepszych kawałków jakie dorobił się zespół w przeciągu całej swojej kariery.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz