wtorek, 10 kwietnia 2012

AXEL RUDI PELL - Eternal Prisoner (1992)


Wraz z trzecim albumem AXELA RUDIEGO PELLA pojawiły się kolejne zmiany zarówno personalne jak i odnoszące się do muzyki granej przez mistrza melodyjnego heavy metalu. Miejsce zapracowanego Roba Rocka zajął inny wielki wokalista, a mianowicie Amerykanin Jeff Scott Soto, który dysponował odpowiednim doświadczeniem jaki i talentem. Jeff jest specjalistą w śpiewaniu z niezwykłą rockową zadziornością, a także z wysokich rejestrów nasuwające gatunek heavy metal, jak również nastrojowe, romantyczne, ciepłe śpiewanie przy bardziej klimatycznych utworach. Nic dziwnego, że akurat Axel jego wybrał, bo jest on bardzo znanym i cenionym śpiewakiem, a lata spędzone u boku Yngwiego Malmsteena można uznać za jeden z najlepszych argumentów przemawiających za wyborem akurat jego osoby. Axel utrzymał mimo wszystko resztę składu swojego zespołu, a więc można było być spokojnym pod względem instrumentalnym, jednakże jedynie czego chciałem to odejścia od tych amerykańskich zapędów, od tego nieszczęśliwego hard rocka, oczekiwałem odrobiny zaskoczenia, nieco zmienionej formuły. „Eternal Prisoners” który został wydany w 1992 r to bez wątpienia to pierwszy przejaw tego charakterystycznego stylu Axela, to pierwsza próba odejścia od takiego miksu heavy metalu z hard rockiem na rzecz melodyjnego heavy metalu. Styl który miał się przede wszystkim opierać na jego geniuszu gitarowym z różnorodnymi solówkami i riffami, które oddają emocje i finezję, miał to być filozofia melodyjnego metalu wg Axela opierająca się na dopracowanych pod względem melodyjnym, pod względem aranżacyjnym kompozycjach, gdzie miały często się pojawiać średnie tempa, ciepły, nieco tajemniczy klimat. A im dłuższe kompozycje tym więcej tego wszystkiego, tym więcej specyficznego klimatu, tym więcej przebojowości i melodyjnego heavy metalu. Ten styl miał eksponować nie tylko Axel, ale wyborny wokalisty który udźwignie różnorodność, wysoki poziom gry Axela oraz jego nie skończonych pomysłów na przebojowe kompozycje.

No jest to album dość przełomowy, bo tutaj podjęto próbę zerwania z hard rockiem z różnych rejonów, z niemieckim rasowym heavy metalem, tutaj Axel zaczął tworzyć swój własny styl, który pozwoli być mu oryginalnym i nie powtarzalnym, wynosząc go na sam szczyt melodyjnego metalu. Album jednak nie oddaje ten styl Axela tak dobitnie jak to robi „Between The Walls” i może zabrakło Axelowi odwagi żeby diametralne zmienić styl, może chciał stopniowo zerwać z przeszłością. „Eternal Prisoners” jest wyśmienitym albumem ale i tak o klasę niższą aniżeli jego następnik, tak więc mimo nowej konwencji, nowej formuły nie udało się nagrać idealnej płyty.
Otwarcie albumu w postaci „Streets of Fire” to jest coś co do czego nas przyzwyczai Axel w następnych odsłonach, czyli szybkie rozpędzony kawałek gdzie mamy ciekawą mieszankę speed metalu z niezwykłymi finezyjnymi, melodyjnymi partiami Axela i do tego prosty i zapadający w pamięci refren. To jest jeden z tych pierwszych jakże istotnych przejawów tego jego charakterystycznego stylu, taką muzyką będzie się z nami dzielił aż po dzień dzisiejszy. Również znakomitą kompozycją jest chwytliwy „Long Time” utrzymany nieco w hard rockowej konwencji w stylu BONFIRE. Jednak jest tutaj sporo Axela z późniejszych płyt i to słychać przede wszystkich w prostym i jakże przebojowym refrenie i melodyjnych, elektryzujących solówkach Axela. Jedna z najlepszych kompozycji na krążku. Wizytówką Axela na zawsze pozostaną jednak długie kolosy, które oddają epicki charakter, które ukazują piękno jego muzyki, gdzie liczy się nie dynamit, ostrość i ciężar, lecz finezja, emocje, delikatność i czyste piękno, które przemawia przez jego instrument, który upiększa wokalista. Taką definicją stylu Axela Rudiego Pella jest bez wątpienia pierwszy kolos na płycie czyli „Eternal prisoners” i nie da się ukryć że pomimo że to już któryś z rzędu długi kawałek Axela, to jednak jest to pierwszy w pełni udany kawałek, oddający charakter, filozofię Pella. Ponury, specyficzny klimat, średnie tempo, spokój i niezwykły popis umiejętności Axela i Jeffa, jak dla mnie to był świetny duet, który wiele zdziałał, który zrewolucjonizował melodic metal. AXEL RUDI PELL to nie tylko szybkie kawałki, to nie tylko epickie kolosy, jak wiemy to również klimatyczne, romantyczne ballady które ukoją każdy ból, cierpienie i tak jest w przypadku z pięknym spokojnym "Your Life" gdzie jest akustyczna gitara, ciepły wokal Sotto i niebiańska solówka Axela, która przenosi w inny świat, inny wymiar. Axel to również instrumentalne popisy, które ukazują to co najlepsze w stylu Axela, a więc intrygująca różnorodność, finezja, specyficzny klimat i płynność w zmienianiu motywu. To wszystko odzwierciedla no po prostu piękny „Dreams of Passion” gdzie gitara Axela jakby miała własny język. Nie do końca udało się zerwać z hard rockową przeszłością i właściwie jedne kompozycje w tej strukturze są bardzo dobre jak choćby zadziorny "Shoot Her to the Moon" z ciekawymi chórkami, cięty, z nieco połamanym riffem i specyficznym refrenem "Wheels Rolling On" który można w sumie na upartego podłączyć do późniejszego Axela Rudiego Pella. A niektóre hard rockowe kompozycje jak cięższy „Ride The Bullet” czy też przekombinowany i nijaki 7 minutowy "Sweet Lil' Suzie" które po prostu są jakby zagubionymi kawałkami z poprzednich sesji nagraniowych i które nie bardzo pasują do reszty utworów i właściwie one szpecą ten album, który jest naprawdę świetny.

Eternal Prisoners” to pierwsza próba zerwania z przeszłością, tutaj już słychać te patenty które pozostaną w muzyce Pella po dzień dzisiejszy. Jest ten charakterystyczny styl, jest klimat, niezwykła przebojowość, różnorodność i niesamowite partie Axela, które uwypuklają ciepły, specyficzny klimat, a także jego finezyjność. Tutaj mamy te szybkie rozpędzone utwory, piękne ballady, długie epickie kolosy, czy też nieco hard rockowe kompozycje, tutaj już jest początek melodyjnego metalu Axela. Tutaj tez po raz pierwszy mamy z tym charakterystycznym brzmieniem, gdzie jest głośna perkusja, odpowiednie wyeksponowanie gitary Axela i wokalu Sotto. Produkcja owego wydawnictwa jest wręcz wzorowa. Szkoda tylko że na album trafiły dwa słabsze, bardziej hard rockowe kompozycje jak „Ride The Bullet” czy też „Sweet Liil Suzie”. Mimo tego że płyta nie jest perfekcyjna, to i tak jest to jedna z moich ulubionych płyt Axela, ale on ich miał pełno. Jest oderwanie od hard rocka, jest w końcu metal, ale to jeszcze nie jest ta mistrzowska perfekcja, ten jeszcze w pełni wykształtowany styl AXELA RUDIEGO PELLA.

Ocena: 9/10

AXEL RUDI PELL - Nasty Reputation (1991)


Debiut Axela Rudiego Pella można uznać za sukces i za prawdziwy rasowy album z miksem heavy metalu i hard rocka, który świetnie obrazuje niezwykły geniusz Axela jako gitarzysty i kompozytora. Mogłoby się wydać że skład który stworzył ten znakomity album przetrwa najgorsze chwilę, a jednak wraz z rokiem 1991 kiedy pojawia się w sklepach muzycznych „Nasty Reputation” zespół AXEL RUDI PELL tworzą już inni muzycy. Pojawił się przede wszystkim klawiszowiec Karik Raglewski który na drugim albumie jakoś niezbyt dano mu pole do popisu i właściwie ograniczono go do maksimum pozostawiając większe pole manewru Axelowi. Właściwie partie klawiszowe mają charakter skromny i są tylko dla podtrzymania tej przestrzeni w kompozycjach Axela. Drugim ważnym nabytkiem okazał się amerykański wokalista Rob Rock, który jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Tylko nigdy jakoś nie był moim ulubieńcem i raczej jego występ ocenię gorzej niż poprzednika. Jednak trzeba przyznać, że Axel dopiero wokalistów bardzo starannie i każdy z nich idealnie się wtapia w strukturę Axela. Jeśli chodzi o poziom samego lidera to trzeba ze smutkiem przyznać, że jest gorzej niż na poprzednim albumie. Jest jakby nieco oszczędnie, poniżej tego co potrafi Axel i można odnieść wrażenie że wszystko zagrane tak jakby nieco od niechcenia, na odczepne. Jednak mimo słabszej formy utrzymany jest niezwykła gracja, finezja, wyczucie muzyka, dalej zachwyca nie zwykłym warsztatem technicznym i rytmicznością i pomysłowością, nawet jeśli same kompozycje są poniżej pewnych wygórowanych oczekiwań. Muzycznie „Nasty Reputation” jest nieco inny od poprzednika, choć dalej jest mieszanka heavy metalu i hard rocka. Jednak nie da się ukryć jakby amerykańskiego wydźwięku całości i to jest coś co wyróżnia ten album od debiutu.

Innym czynnikiem który wyróżnia ten album od poprzedniego to przede wszystkim nie równy, nie spójny i mniej porywający materiał który właściwie przeplatany jest dobrymi i słabszymi utworami. Oczywiście album nie ustępuje poprzedniemu pod aspektem zróżnicowania i mamy tutaj szeroki wachlarz jeśli chodzi strukturę. Mamy rozpędzone kompozycję jak choćby „I will Survie” gdzie jest typowe granie dla Axela, jest mieszanka hard rocka i heavy metalu, jest prosty i zapadający refren i melodyjne partie Axela i właściwie ta kompozycja zwiastuje nie wiadomo jak dobry materiał, ale to akurat złudny jest zwiastun albumu. W podobnej konwencji utrzymany jest dynamiczny „Fighting The Law” będący takim typowym niemieckim heavy metalowym kawałkiem z prostym zapadającym motywem gitarowym i przebojowym refrenem. Pełno hard rockowych kompozycji i jedne są lepsze, a inne gorsze. Jednym z tych najlepszych jest rytmiczny „Nasty Reputaion” czy też zadziorny „Firewall”. Jeśli chodzi najlepsze kompozycje to nie można zapomnieć tutaj o nastrojowym „Unchain The Thunder” z koncertowym refrenem. Sporo jednak tutaj średnich kompozycji, które właściwie są monotonne, oparte na mało porywających motywach, uwypuklające niestety słabe pomysły kompozytorskie i czysto aranżacyjne. Słychać to w hard rockowym „Wanted man”, w rozlazłej balladzie „When A Blind Man Cries” czy też rozbudowanym „Land Of Giants” który choć jest bardzo energiczną kompozycją z zapadającym epickim motywem to jednak zbyt rozciągnięty i zbyt na siłę rozwinięty, co sprawia że kompozycja po dłuższej chwili przynudza. I najbardziej chybionym kawałkiem jest instrumentalny „Open Doors” gdzie motyw hard rockowym jest odległy od tego z czego znany jest Axel Rudi Pell.

Nasty Reputation” to album inny niż poprzedni zarówno pod względem poziomu, stylu, pomysłowości, aranżacji czy tez brzmienia gdzie tutaj postawiono na surowe brzmienie, gdzie nie ma mowy o cieple i miękkości. Axel jest tutaj momentami jakby nie sobą, bo prezentuje mało przekonujące partie gitarowe, serwuje momentami strasznie słabe kompozycje i właściwie poza 3-4 kompozycjami to nie wiele zostaje w głowie. Monotonność to jeden z mankamentów tego wydawnictwa, a towarzyszy mu nierówny materiał który jest upchany słabymi kompozycjami, której przynoszą raczej wstyd takiemu geniuszowi jak Axel. Jeden z najsłabszych albumów formacji AXEL RUDI PELL, jeśli nie nie najgorszy.

Ocena : 5/10

niedziela, 8 kwietnia 2012

AXEL RUDI PELL - Wild Obession (1989)


W roku 1989 AXEL RUDI PELL tworzył już na własne konto tworząc pod szyldem swojego imienia i nazwiska. Zamknął etap w heavy metalowym STEELER i rozpoczął nowy etap, który doprowadzi go właściwie na sam tron melodyjnego metalu. A jak to bywa na początku zawsze jest trudno zerwać ze wcześniejszym stylem, ciężko jest ukształtować nową strukturę, nowy styl, nową koncepcję. To też zaskoczeniem nie będzie dla nie których, że na debiutanckim albumie „Wild Obsession” Axel nie do końca zerwał z przeszłością czyli STEELER. Początkowe albumy Axela to właściwie takie rasowe heavy metalowe granie, z pewnymi przebłyskami melodyjnego metalu jaki Axel zacznie grać wraz z albumem „Between The walls” który okazał się przełomem w jego muzyce. AXEL RUDI PELL to wbrew nazwie zespół i nie tworzy go tylko Axel. Wraz z powołaniem do życia swojego zespołu musiał dobrać odpowiednich ludzi na odpowiednim poziomie umiejętności. Muzyków którzy nie będą odstawać pod względem doświadczenia i oczywiście AXEL jak przystało na mistrza dobrał sobie wyborowe towarzystwo złożone z muzyków RUNNING WILD – którzy zostali obsadzeni w ramach sekcji rytmicznej i mam tu namyśli perkusistę Jorga Micheal i basistę Thomasa Smuszyńskiego. Największe jednak emocje wzbudził wokalista czyli Charlie Huhn który właściwie jest bardziej rockowym śpiewakiem niż metalowym. Axel właściwie przez cały okres swojej działalności miał smykałkę do niezłego doboru muzyków i nie ma albumu który by pod tym względem by nie zachwycał. Co można rzec o „Wild Obsession” i wyczynach muzyków? Huhn jest jednym z moich ulubionych wokalistów Axela. Ma ciekawą manierę, która opiera się na chrypie i zadziorności rockowej. Co więcej jest niezwykle utalentowanym wokalistą który dopasowuje się właściwie do każdego rodzai kompozycji od rozpędzonych typu „Wild Cat” gdzie RUNNING WILD spotyka WARLOCK, ACCEPT czy też spokojniejszych balladach jak choćby piękny „Broken Heart” z niezwykłym romantycznym nastrojem. Axel też bardziej rozwinął swoje umiejętności w stosunku do STEELER, dając upust swoim uczuciom, finezji i właściwie każda solówka, każda sekunda riffu to prawdziwa uczta dla uszu i swoisty triumf gitary nad resztą instrumentów. Tutaj Axel zaczął stosować zróżnicowane zagrywki i szeroki wachlarz pomysłów obejmujących zarówno heavy metal, hard'n heavy jak i hard rock. „Wild Obsession” to właściwie album mieszczący się w ramach niemieckiego heavy metalu, jest to rasowe nieco surowe brzmienie, jest ta dynamika, przebojowość. Tylko w przeciwieństwie do innych tego typu wydawnictw nie ma powszechnej toporności zamiast tego jest sporo finezji, swobody i luzu.

Materiał można właściwie określić jako równy, dynamiczny, zróżnicowany i przepełniony przebojami. To że mamy do czynienia z niemieckim heavy metalem świetnie oddaje taki „Call Of The Wild Dogs” który przypomina pod względem struktury WARLOCK. Trzeba przyznać że Axel świetnie tutaj wpasował się w konwencję hard'n heavy wymieszaną z niemieckim heavy metalem. Jeszcze inny wydźwięk ma taki „Slave Of Love” gdzie pojawiają się elementy ballady zwłaszcza jeśli chodzi o spokojne partie Axela, czy tez romantyczny tekst a także elementy hard rocka. Długie kompozycje na debiucie też brzmi inaczej niż te z późniejszego okresu. Mamy tutaj właściwie hard rockowy „Cold As Ice” z rozbudowanymi i różnicowanymi solówkami Axela, a także zadziornym „Promised Dawn” który zaskakuje przede wszystkim ostrym, pomysłowym riffem i takim stonowanym tempem, a także hard rockowym refrenem. Mroczny klimat jest dopełnieniem ciężkich partii Axela. Mamy też nieco dynamiczniejsze utwory jak choćby „Hear You Calling Me” czy też „Call Her Princess” i te utwory wraz z melodyjnym, przebojowym, nieco BLACK SABBATHowym „Snake Eyes” stanowią utwory najbardziej oddające późniejszą twórczość Axela.

Album może prezentuje muzykę nieco odbiegającą od tego co dzisiaj gra axel, może nie ma tutaj tego charakterystycznego melodic metalu, ale jest już kilka pierwszych prób. Styl Axela właściwie dopiero się krystalizował,a tutaj mamy mieszankę heavy metalu niemieckiego z hard rockiem i słychać pozostałości po STEELER. Album bardzo heavy metalowy, dynamiczny i pod tym względem album wyróżnia się z całej bogatej dyskografii tego muzyka. Są przeboje, jest wyrównany materiał, a różnorodność dostarcza wiele emocji i pozwala zaskoczyć słuchacza. Jeden z moich ulubionych albumów zespoły sygnowanego nazwą AXEL RUDI PELL.

P.s Podziękowania dla Asi Hadzik za dotrzymywanie mi towarzystwa podczas pisania niniejszej recenzji:D

Ocena: 9.5/10

MANOWAR - Into The Glory Ride (1983)


Modlitwy zostały wysłuchane i stało się MANOWAR nie tkwił zbyt długo w tej nieprzyjaznej hard rockowej strukturze z debiutu i właściwie poszedł w stronę tego co można było usłyszeć na zamykającym „Battle Hymns”. Na nowy album nie trzeba było czekać zbyt długo, bo tylko rok, a wciągu tego czasu pojawił się nowy perkusista, a mianowicie świętej pamięci Scott Columbus, który był najlepszym perkusistą MANOWAR i jego zakres umiejętności był szeroki. Potrafił grać dynamicznie, mocno i urozmaicenie. Wraz z nowym albumem pojawiła się nowa wytwórnia, a mianowicie MEGAFORCE która zapewniła krążkowi nowe, lepsze brzmienie jak przystało na wielki zespół. Muzycznie „Into Glory Ride” jest już nieco innym albumem aniżeli debiut. Jest w końcu heavy metal, jest tutaj właściwie sporo tych patentów które będą charakterystyczne dla muzyki MANOWAR. Jest to bez wątpienia bardzo dojrzały album pod względem muzycznym, mamy bardziej dopracowane, przemyślane kompozycje, mamy też wyższą formę muzyków w stosunku do poprzedniego albumu i sam materiał jest w końcu wyrównany i bardziej atrakcyjniejszy dla zwykłego słuchacza.

Choć trzeba przyznać, że otwarcie albumu kawałkiem „Warlord” raczej zapowiada jakby kontynuację stylu z poprzedniego albumu, bo oprócz heavy metalowego ciężaru, ostrości mamy też hard rockowe szaleństwo i zadziorność. Dla wielu jest to najsłabsza kompozycja na tym wydawnictwie, aż mnie ciekawi dlaczego? Bo odstaje od reszty pod względem stylistycznym? Bo jest nieco hard rocka w tle? A może dlatego że kawałek brzmi jak hymn dla motocyklistów? Ma to najmniejsze znaczenie, biorąc pod uwagę sam kawałek, jego wydźwięk i poziom. Utwór na pewno wyróżnia dość dynamiczny charakter. Co ciekawe album wypełniają właściwie kompozycje długie, rozbudowane, epickie, takie nieco rycerskie, bojowe, z mrocznym tekstem i lekkim za lotem pod BLACK SABBATH. Takie kompozycje jak ponury „Secret Of Steel”, prosty, przebojowy „Gloves Of Metal” , podniosły „Gates of Vallhala” będący swoistą kontynuacją hymnowego „Battle Hymns” z poprzedniego albumu poruszający tematykę wikingów i vallhalli , czy też mroczny „Hatred” nawiązujący do „Dark venger” gdzie też ograniczono do minimum chwytliwe melodie stawiając w pierwszym szeregu ciężar i mrok, jak również rozpędzony „Revelation (Death's Angel)” opowiadający o Apokalipsie Sw Jana czy też w końcu 8 minutowy marszowy „March for Revenge (By the Soldiers of Death)” z niezwykłym klimatem, licznymi ubogaceniami, urozmaiconymi motywami to MANOWAR jaki lubię, epicki, przebojowy z zapadającymi melodiami. Te utwory oddają w 100% styl tej amerykańskiej legendy.. Jeśli ktoś lubi „Battle Hymns”   i te utwory pokocha, bo tutaj mamy to co najlepsze w MANOWAR i to jest ich niepowtarzalny styl.

Argumenty w postaci kompozycji mówią same za siebie dając jak najbardziej uzasadnione podstawy by określać ten album jednym z ich najlepszych. Wyrównany i na wysoki poziom materiał dostarczy nie zapomnianych przeżyć. Pójście w kierunku epickiego metalu okazało się opłacalnym ruchem, który właściwie wyniósł zespół na sam szczyt. Każda dokonana zmiana sprawiła że otrzymaliśmy album idealny. Zmiana perkusisty, wytwórni, inne podejście do kompozytorstwa, aranżacja, zwłaszcza to słychać w grze Rossa, który większa uwagę przywiązuję do techniki i melodii, do finezyjnych partii, co przedłożyło się na jeszcze większą atrakcyjność utworów, czyniąc z nich prawdziwe przeboje, które zostają ze słuchaczem na lata. Szkoda tylko że takie dzieło zostało ozdobione tak kiczowatą okładką, która właściwie działa odwrotnie. Zamiast przyciągać, to odstrasza.

Ocena: 10/10

MANOWAR - Battle Hymns (1982)


Nikt nie będzie podważał wpływu MANOWAR na muzykę heavy metalową, bo odcisnęli dość mocne piętno na tej muzyce. Jest szacunek, nawet i skromne wielbienie z mojej strony, ale mam czasami wrażenie, że niektóry albumy właściwie się wielbi tylko dlatego że jest firmowane etykietą MANOWAR. Mam dziwne przeczucie że niektóry albumy się po prostu zbyt bardzo przeceniane, gdzie tak naprawdę niczym specjalnym się nie wyróżniają. Tak wiem królowie metal i jeden z najlepszych zespołów heavy metalowych, a przynajmniej tak uważa większość zapalonych słuchaczy heavy metalu. Z jednym się zgodzę, w roku 1980r narodził się zespół wyjątkowy, który tworzył właściwie muzykę oryginalną, we własnym stylu. Zgodzę się z tym że na MANOWAR składają się znakomici muzycy, czyli Eric Adams jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych, który ma swoją manierę i niezwykły wachlarz umiejętności i właściwie bez niego ciężko sobie wyobrazić muzykę MANOWAR tak jak i bez lidera zespołu Joego Demaio który również ma specyficzny styl grania na basie, gdzie jest ciężar i mocno wybijający się przez warstwę gitar i głośny wokal Erica. Jest też Ross The Boss, który wg mnie jest najlepszym gitarzystą MANOWAR i właściwie albumy z jego udziałem najbardziej przypadły mi do gustu. Lecz akurat na na początku jeszcze nie pokazuje swoich prawdziwych umiejętności, jakby się dopiero rozgrzewał wygrywając bardziej rockowe riffy, mniej porywające melodie. Zgodzę się że debiutancki album „Battle Hymns „ z 1982 roku miał ogromny wpływ na ukształtowanie się amerykańskiego heavy metalu, ale nie mogę się zgodzić z tezą że jest to dobry album. Jeśli chodzi o wkład muzyków w ten album, to najsłabszym ogniwem jest tutaj perkusista Donnie Hamzik który gra bez przekonania, bez jakiegoś polotu i jego partie są po prostu monotonne. Co mnie też bardzo irytuje na tym albumie to niedopracowane brzmienie, powiedziałbym wręcz garażowe.

Jednak najgorsze z tego wszystkiego jest fakt, że właściwie jest mało metalu na tym albumie, jest więcej hard rocka i jakby wczesnego BLACK SABBATH za którym nie przepadam do końca. MANOWAR w pełni nie ukształtowany, wygrywający nierówne i mało przekonujące kompozycje. Wiecie co? Ja mam wrażenie że debiut to właściwie album jednego utworu. Jakiego? Tytułowy i to nie powinno być zaskoczeniem bo ten utwór oddaje to co najlepsze w tym zespole i to jest definicja ich stylu. Epickość, patos w melodiach, marszowa sekcja rytmiczna i ten duch bitwy w tle. Niezwykły klimat i pomysłowość i tak narodził się ich niepowtarzalny styl MANOWAR. Jeden z ich najlepszych utwór, jedna z tych kompozycja która jest wzorem do naśladowania i nie bez przyczyny. Jednak reszta kompozycji na tym albumie jest w cieniu tego wielkiego kawałka i raczej porażają brakiem pomysłów i kiepskich czasami nie metalowymi aranżacjami. „Death Tone” jest jak dla mnie nijaki, nawet jako kompozycja hard rockowa nie zachwyca. Motyw jakiś taki chaotyczny, bez jakiegoś ładu i tylko odrobina rytmiczności i nawet udany refren ratuję przed totalną klęską. Co warto wynieść z tego albumu to dość znany szerszej publiczności heavy metalowy „Heavy Metal Daze” z hard rockowym zabarwieniem. Jednak tutaj w końcu jest pomysł na samą konstrukcję, jest porządna aranżacja, które opiera się na starannie dobranych melodiach i przebojowości. Dobrze też się prezentuje kolejny miks heavy metalu z hard rockiem czyli rozpędzony „Fast taker” jednak to też jest tylko dobra, bardzo dobra kompozycja. Punkowe zaloty w „Shell Shock” czy też w „Manowar” niezbyt mnie przekonują i raczej są pretekstem aby uznać owe kompozycje za najsłabszy moment na albumie. Bardzo dobrze wypada też mroczny, ponury, nieco z psychodelicznym klimatem z lekką dozą epickości „Dark Avenger” gdzie można wyłapać coś z wczesnego BLACK SABBATH. I choć jest to pomysłowa kompozycja z dobrą aranżacją to i tak pozostaje w cieniu wielkiego „Battle Hymns”.

„Battle Hymns” to na pewno znaczący album w historii metalu, bo w końcu ukazał nieco inny styl heavy metalu, odegrał znaczącą rolę w amerykańskim metalu, zaprezentował w końcu nieco inne podejście do tematy i w końcu tutaj rodzi się jeden z najbardziej znaczących zespołów heavy metalowych. Jednak album w sam sobie jest nie równy, nie dopracowany i jak dla mnie mało metalowy. Gdyby tak cały krążek był taki jak tytułowy utwór to nie miałbym żadnych wątpliwości co do sławy i wielkości tego albumu. A tak mam wrażenie że zachwyty nad tym albumem są nieco przesadzone, bo jak dla mnie jest to album jednego utworu. Wybacz im, bo początki są zawsze trudne.

Ocena: 6/10

sobota, 7 kwietnia 2012

VENDETTA - World Under Fire (2012)


Ostatnim czasy w całym rynku muzycznym w kategorii heavy metalu roi się od nowych kapel grających miks heavy/power metalu i zapoznać się z wszystkimi właściwie jest nie możliwe. W ramach nowości natknąłem się na brytyjski VENDETTA, nie mylić z niemieckim thrash metalowym zespołem. Kapela istnieje od 7 lat i od tamtego czasu niezmiennie liderem jest gitarzysta i wokalista Edward Box, którego należy postrzegać jako dobrego, wszechstronnego muzyka, który potrafi grać jak i śpiewać. Jako gitarzysta dużą uwagę przywiązuje do ciężaru i melodyjności, jednocześnie dbając o zaplecze techniczne, szkoda tylko że nie zawsze owe pomysły, aranżacje są atrakcyjne i przystępne. Czasami monotonność, rutyna, toporność bierze górę. Lepiej idzie mu śpiewanie i tą funkcję sprawuje znakomicie. Stawia na wysokie rejestry, zadziorność i pazur i słychać że wzorował się na wokalistach lat 80. Reszta muzyków też robi to co do nich przystało i jako drużyna, są zgrani i się rozumieją. Co można więcej powiedzieć o trzecim albumie tej formacji, który został zatytułowany „World Under Fire”? Na pewno, że zadbano o sferę czystą techniczną albumu i wykreowano naprawdę soczyste i mocne brzmienie, które podkreśla ostre riffy i zadziorny wokal.

Album ma swoje mocne strony jak i słabe. Nie da się ukryć że materiał jest nie równy i właściwie ten czynnik bardziej przeszkadza w odbiorze niż wtórność. Najlepszym miernikiem poziomu jest tutaj wskaźnik tempa poszczególnych utworów i tak wychodzi że tam gdzie jest dynamika, nieco szybsze tempo, tam więcej się dzieje i mamy właściwie murowany hit. Tak jest z ostrym „Halo In Black” z pewnymi zapożyczeniami JUDAS PRIEST, z różnorodnym „Blast Radius”, z mrocznym „Lord Of Chaos”, melodyjnym „Fragmented Reality” , czy też zamykającym „We are Legion”, które idealnie ukazuje że nie trzeba zbyt wiele, żeby stworzyć killera. Wystarczy prosty motyw gitarowy, odrobinę ciężaru, chwytliwą melodię i zapadający refren, który porwie swoją przebojowością. Te utwory stanowią trzon tego albumu. „Machtpolitik” jak dla mnie jest zbyt przekombinowany, zbyt jednostajny w przeciwieństwie do pozostałych kompozycji. „Veil of Empathy” może zachwycić lekkością, hard rockowym feelingiem, jednak jednocześnie odstraszyć komercyjnym charakterem. Najsłabszym ogniwem na albumie jest totalnie nie pasujący, spokojny i nieco zbyt progresywny „All you setting Sun” i gdyby tego kawałka nie było krążek by sporo zyskał.

Mimo kilku słabszych momentów, mimo faktu że VENDETTA gra wtórny heavy/power metal jakie jest pełno, mimo tego że nie ma jakiś wybitnych motywów gitarowych, że nie ma zbytnio jakiś wyrazistych kompozycjo, to muszę przyznać, że album nawet słucha się przyjemnie. Spora w tym zasługa licznej grupie szybkich utworów, które napędzają to wydawnictwo i decydują o jego atrakcyjności. Aranżacje, pomysłowość i całe wykonanie zostało przeprowadzone na przyzwoitym poziomie, co sprawia że warto się zainteresować tym albumem, bo być może i Ty znajdziesz tutaj coś dla siebie?

Ocena: 6/10

LONEWOLF - Army Of The Damned (2012)


Kiedy to Rockn Rolf i RUNNING WILD szykują kontrowersyjny powrót w ramach reaktywacji z nowym albumem „Shadowmaker” który znajdzie uznanie tylko w miłosiernych słuchaczach, francuski LONEWOLF, który gra heavy/power metal po raz kolejny sięga po sprawdzone oklepane motywy RUNNING WILD z klasycznych albumów. Od czasu premiery „The dark Crusade” minęło aż 3 lata i w tym czasie się pojawił nowy basista w postaci Rikkiego Mannharda. Ci którzy lubili dotychczasowe albumy pokochają piąte wydawnictwo czyli „Army Of The Damned”. Nie ma mowy o jakimś zaskoczeniu, o odejściu od wyznaczonego stylu z poprzedniego albumu i właściwie mamy kontynuację obranej drogi która przejawia się w graniu dynamicznego heavy/power metalu w stylu RUNNING WILD, z wykorzystaniem rozpędzonej sekcji rytmicznej, z z granym duetem gitarzystów Bórnerem/ Hilbertem, który dużo uwagę przywiązuje do melodii, do dynamiki i szaleństwa niż do oryginalności i jakiegoś wirtuozerskiego popisu. Charakterystyczne w dalszym ciągu jest nieco mroczny, zadziorny wokal Bornera który bez większych problemów mógłby występować w GRAVE DIGGER. Francuski wilk znów bawi się w pirata i robi to z wielką gracją, puszczając świadomie oczko do fanów niemieckiego RUNNING WILD.

Mało komu tak dobrze wychodzi podszywanie się pod piracki RUNNING WILD, ostatnio dobrze to robił POWERWOLF, czy też STORMHUNTER, a teraz znów pałeczkę przejął LONEWOLF. Na albumie pełno jest motywów z niemieckiego RUNNING WILD, jednak o dziwo płytę zdominowały kompozycje utrzymane w średnim tempie, gdzie zespół daje upust swojemu heavy metalowemu wcieleniu. Świetnie w tej roli prezentuje się taki mroczny „The one you never see” z gościnnym udziałem Blaze Bayleya. Ciężki, posępny riff, stonowane tempo i true metalowy wydźwięk. Jeszcze lepiej wypada w tej konfrontacji inny true metalowy kawałek a mianowicie epicki „The Last Defenders” gdzie mamy jeden z ciekawszych motywów gitarowych jakie znalazły się na płycie. Muszę przyznać, że zespół błysnął tutaj pomysłowością, zwłaszcza po stawiając na takie powolne tempo, które idealnie się komponuje z prostym, ale jakże zapadającym riffem. Lekkie rozczarowanie odniosłem przy heavy metalowym „Soulreapers” a to dlatego że mamy tutaj takie przepiękne wejście z melodyjnym riffem, który zwiastuje nieco lepszy kawałek niż toporny heavy metal odegrany tylko na dobrym poziomie. Również warto wpisać do tego grona tytułowy utwór „Army Of The damned” który również jest bogatą, epicką kompozycją z bojowymi chórkami. Również sporo wspólnego z grupą metalowych kompozycji utrzymanych w średnim tempie ma 6 minutowy „Celtic Heart” który jest najbardziej rozbudowaną i najbardziej różnorodną kompozycją na albumie. Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest bojowy „Crawling To Hell” z takimi idealnym na koncert refrenem. Jednak poza heavy metalowymi kompozycjami zbudowanymi na średnim tempie, mamy też sporo propozycji w ramach speed/power metalu oczywiście bazujących na patentach RUNNING WILD. Świetnie to obrazują otwierający „Lonewolf” przypominający rozpędzony „Advanture Galley” zwłaszcza pod względem szybkości i motywu gitarowego, rytmiczny „Cold” nawiązujący do „Black Hand Inn” czy też w końcu piracki „Tally Ho” który pod względem dynamiki i motoryki przypomina mi „Riding the Storm”.

„Army Of The damned” to pozycja obowiązkowa dla każdego kto kocha RUNNING WILD, kto jest wielkim fanem heavy/ power metalu, kto ma słabość do niemieckiego grania, zespołów. LONEWOLF na piąty albumie może nie zaskakuje, nie porywa oryginalnością, nie bawi się w eksperymentowanie i szukanie innego stylu. Ich styl to grania w stylu RUNNING WILD i wychodzi im ta sztuka nadzwyczaj dobrze. To co LONEWOLF może wam zaoferować w zamian za wtórność to przebojowość, wyrównany materiał i masa atrakcyjnych melodii i popisów gitarowych. Uważam że to cenna sprawiedliwa. Pytanie tylko na jak długo wystarczy owa formuła, czyli granie pod RUNNING WILD, czy wystarczy pomysłów na kolejne 2 albumy? Czy kiedyś nadejdzie dzień ze zaczną innego stylu? Póki co są to pytania bez odpowiedzi, ale przyszłość je w najbliższym czasie zweryfikuje.

Ocena: 9/10

BULLET FOR MY VALENTINE - Scream Aim Fire (2008)


Miałem okres w swoim życiu że zacząłem się interesować nieco innymi gatunkami heavy metalowymi niż tylko heavy, speed, power, thrash metal. I tak zainteresowałem się metalcorem. Cóż w tym czasie przewinęło się wiele kapel i sporo z nich po prostu nie utkwiło w mojej pamięci na dłużej niż dwa dni. Jednak mimo wszystko z tamtego okresu została pamiątka w postaci walijskiego BULLET FOR MY VALENTINE, który powstał właściwie w 1998 r z inicjatywy gitarzysty, wokalisty Matthewa Tucka, gitarzysty Padgeta i perkusisty Moose Thomasa początkowo pod nazwą Jeff Killed John. Do tej pory kapela nagrała 3 albumy, z czego najbardziej przypadł mi do gustu ich drugi krążek zatytułowany „Scream Aim Fire” gdzie zespół nieco odchodzi od emocoru z debiutanckiego „Poison” na rzecz melodyjnej odmiany metalcoru gdzie przewijają się motywy heavy/ power metalowy co przyczyniło się poniekąd że ten album stał się dla mnie łatwiejszy w odbiorze i atrakcyjniejszy pod względem aranżacyjnym. Zespół wyróżnia się na tle innych młodych kapel bez wątpienia oryginalnym i wręcz charakterystycznym stylem dla nich. Jest agresja typowa dla gatunku metalcoru czy też thrash metalu, są harsh wokale, jest też czysty wokal który dominuje w ich muzyce tym samym identyfikując się z takimi gatunkami jak heavy/power metal. Po patenty charakterystyczny dla tych odmian metalu zespół sięga często gęsto w partiach gitarowych, w liniach melodyjnych. Mieszanka można rzec wybuchowa, ale nie ma mowy o jakieś chaotycznej papce, gdzie nie ma składu i ładu, oj nie. Tutaj jest wszystko wyważone w odpowiednich racjonalnych proporcjach i nikt nie poczuje się tutaj skrzywdzony. Zespół ma swój styl, ale nie kryje swoich inspiracji, którymi są IRON MAIDEN, METALLICA, MACHINE HEAD, czy też TRIVIUM. To co przesądziło o tym, że album wkradł się w moje łaski to nie tylko oryginalny styl, ale też w dużym stopniu czysto muzyczne umiejętności muzyków pod względem aranżacyjnym i kompozytorskim, który przejawia się w starannie przemyślanych aranżacjach, gdzie zadbano o każdy detal, o każdy riff, melodię, solówkę, tutaj nie ma przypadku, tutaj jest precyzja i determinacja, również przejawiający się w procesie kompozytorskim w ramach którego powstało 11 różnorodnych przebojów.

Metalcore to przede wszystkim dynamiczne granie, agresywne, ocierające się o nowoczesny wydźwięk i takich szybkich, rozpędzonych kompozycji oddające filozofię tego gatunku jest sporo. Lecz nawet w tego typu utworach jak „Scream Aim Fire”, „Eye Of The Storm”, „Waking the demon” można usłyszeć zaloty kapeli do bardziej melodyjnych odmian heavy metalu i tutaj słychać zainteresowania młodych gniewnych heavy i power metalem, a wymieszanie tego z patentami charakterystycznymi dla metalcoru czyni muzykę BULLET FOR MY VALENTINE naprawdę atrakcyjną i jedyną w swoim rodzaju. Ostry riff, uwypuklona chwytliwa melodia, do tego rozpędzona sekcja rytmiczna, przebojowość charakterystyczna dla wspomnianego właśnie heavy, power metalu. Biegłość muzyków zwłaszcza lidera Matthewa Tucka i Padge gwarantuje wysoki poziom aranżacyjny, bo są momenty szybkie, energiczne, pełne agresji, jak i bardziej dojrzałe, bardziej klimatyczne, oparte na wolnym tempie. W tej grupie utworów ma swoich prywatnych faworytów, a są nimi melodyjny „Dissapear” z melodiami w stylu IRON MAIDEN, zakorzeniony w thrash metalu „Take It out On Me” czy też zadziorny „Last To know” z prostym i zapadającym refrenem. Wspomniałem na wstępie że zespół na „Scream Aim Fire” bawi się różnymi elementami, gatunkami i choć jest etykieta metalcore to jednak nie trzeba być specjalistą żeby wyłapać patenty charakterystyczne dla innych gatunków. Różnorodność nie powoduje załamania harmonii i naruszenia tego ich charakterystycznego stylu. W takim „Hearts Burnt into Fire” to pierwszy z kawałków które się wyróżniają na tle innych. Ciekawe wplątanie hard rockowego feelingu i melodyjnego metalu, a nawet power metalu. Utwór na tle innych wyróżnia się lekkością i radosnym wydźwiękiem. Podobnie jest z „Deliver Us From Evil” gdzie też pojawia się coś z rocka, coś z melodyjnego metalu, a nawet pewien powiew progresywności. Nawet znalazło się miejsce w tym jakże dynamicznym repertuarze na romantyczną, nastrojową balladę „Say Goodnight” i nastrojowy „Forever And Always” który przejawia się jako najbardziej rozbudowana kompozycja, który w przeciwieństwie do reszty utworów utrzymana jest w średnim tempie i bardzo pomysłowo została tutaj zaaranżowana perkusja.

Mój przypadek jest najlepszym dowodem, że nie trzeba być wielkim fanem metalcoru, jakimś wielkim znawcą tej dziedziny żeby polubić twórczość BULLET FOR MY VALENTINE. Album zaskakuje jak na ten gatunek, różnorodnością, przebojowością i niezwykła melodyjnością. Wysoki poziom umiejętności muzyków, dopieszczona produkcja i wyrównany repertuar zapewniają na około 50 minut rozrywkę na najwyższym poziomie.

Ocena: 10/10

czwartek, 5 kwietnia 2012

DRAGONFORCE - Power Within (2012)


Jak zadowolić fanów danego zespołu jak i anty fanów? Na pierwszy rzut oka sprawa się wydaje niemożliwa do zrealizowania bo ciężko jest zadowolić każdą ze stron, ale można przynajmniej spróbować pójść na pewne ustępstwa żeby zadowolić drugą stronę. Ten zabieg z niezwykle udanym skutkiem przeprowadził nie kto inny jak brytyjskie DRAGONFORCE, który jak mało kto bierze bardzo do serca gatunek power metal. Jest to jeden z niewielu zespołów, który dobitnie piętnuje ten gatunek pokazując jego prawdziwe oblicze kładąc nacisk na szybkość, moc, melodyjność, wykorzystując swój potencjał do tworzenia przebojów. Wszystko pięknie, tylko DRAGONFORCE to przedmiot też wielu drwin i żartów. Przyczyn jest pełno, a to że pędzą z światłością światła, maskując tym swoją nieporadność w wolniejszych utworach, albo też ich słodki, wręcz kiczowaty wydźwięk. Osób przeciwnych jest właściwie tyle co osób stojących murem za zespołem. Taka sytuacja trwała przez 4 albumy i nagle gdzieś w marcu 2010 roku świat obiegła wiadomość że zespołem rozstał się wokalista Zp Heart który był znakiem rozpoznawczym DRAGONFORCE. Zespół jednak nie złożył broni i zaczął szukać zastępstwa. W drodze castingu wybrana Maca Hudsona i to z nim zaczęto pracować nad nowym albumem. Minęły dwa lata i już można podziwiać efekt ich wspólnej pracy. Patrząc na frontową okładkę „Power within” to można dojść do wniosku kolejny typowy album DRAGONFORCE się szykuje i to prawda album jest w stylu DRAGONFORCE, czyli dalej jest szybko, melodyjnie, dalej jest moc, power i zapadające melodie. Jednak po raz pierwszy zespół zaskoczył, a przynajmniej mnie. Mac Hudson na pewno jest tego powodem. Wniósł powiew świeżości do skostniałego nieco zespołu, doszło do urozmaicenia materiału, muzyka zespołu sporo zyskała na tej zmianie. Mac może nie potrafi wyciągać tak jak jego poprzednik, może nie ma jeszcze takiej ogłady, ale śpiewać potrafi i zapewne różnorodniej niż poprzednik. Są wysokie rejestry, jak i bardziej zadziorne motywy. Jednocześnie dalej wszyscy będą wiedzieć że to DRAGONFORCE, a nie jakiś inny band. Miło że zespół mimo oklepanych motywów, mimo już sprawdzonego stylu i patentów, pokusił się o drobne ubogacenie swojej muzyki o kilka kosmetycznych zmian które tylko uatrakcyjniły odsłuch całego materiału.

Jakie zmiany? Jakie ubogacenie? Po pierwsze bardzo istotną kwestią jest czas trwania kompozycji. Dotychczas DRAGONFORCE słynął z wypełniania albumów utworami trwającymi 6-7 minut i nie stać ich było na typowe krótkie utwory i na dłuższą metę stawało się nudne i kojarzyło się z takim zbytecznym sileniem. Tym razem zespół zaskoczył i stworzył album gdzie właściwie jest tylko jeden kawałek który trwa 7 minut i to jest zmiana na plus. Otwarcie w postaci „Holding On” to właściwie kompozycja typowa dla tego zespołu. Lecz po raz pierwszy klawisze nie brzmią słodko, jak z gier komputerowych, po raz pierwszy zaczyna się dość melodyjną, klimatyczną przygrywką, po raz pierwszy też słychać popis wokalny na wstępie. Dalej oczywiście jest typowe pędzenie w stylu tej kapeli, jednak mam wrażenie że jest większa różnorodność, jest jakby ostrzej niż dotychczas i mniej słodko. Taka zmiana rokuje wyborny album. Do promocji albumu posłużył „Fallen World”, czyli petarda oddające charakter DRAGONFORCE i tutaj zespół podbił swój rekord w szybkości, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Jednak można poczuć jakby ostrzejszy riff, można wyczuć różnorodność i przebojowość. Solówka w tym utworze ukazuje umiejętność muzyków w graniu nieco wolniej, nieco ciężej i różnorodnie. Tak wiem to na razie takie bardziej kosmetyczne zmiany, ale każdy czeka na to wielkie bum i totalne zaskoczenie. Ja takie doznałem przy utworze „Cry thunder” i nie wiem czy to nie jest jedna z najlepszych kompozycji i jedna z tych które się wybijają ponad typowy styl DRAGONFORCE. Średnie tempo, true metalowy wydźwięk w stylu MANOWAR i jakże atrakcyjny riff. Można? A jednak można nieco zwolnić i zagrać z gracją, ukazując tym samym że muzycy potrafią grać różnorodnie, a nie tylko w jednym nieco oklepanym stylu. Nawet solówki są jakby bardziej wyszukane, bardziej urozmaicone. Ciekawy co by było gdyby bardziej poszli w takim kierunku na następnym albumie? Innym zaskoczeniem był dla mnie taki „Give Me The Night” który też odbiega nieco od standardów DRAGONFORCE. Większy zadzior, głębszy wokal Maca w zwrotkach, nieco ostrzejszy, nieco przybrudzony riff, no i te ciężkie, ostre solówki wsparte nieco mrocznymi klawiszami i takich solówek DRAGONFORCE jeszcze nie miał. Kolejne zaskoczenie to wejście do „Wings Of Liberty”. Jest to najdłuższa kompozycja na albumie, ale też nieco odbiega od takiego typowego grania charakterystycznego dla DRAGONFORCE, różnica jest w konstrukcji. Balladowy początek, power metalowy riff, z urozmaiconą sekcją rytmiczną i to brzmi nie jak DRAGONFORCE. Podczas zwrotek jest rytmiczny riff i podniosłe klawisze, co też odbiega od poprzednich albumów. Utwór jest naprawdę zróżnicowany bo pojawiają się wolne motywy jak i te dynamiczne i całość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wolniejsze tempo jest też w przebojowym „Seasons” gdzie pojawiają się motywy balladowe, jest też riff zalatujący pod HELLOWEEN czy też GAMMA RAY. Jest tutaj dużo rytmiczności, no i sam refren też odbiega od tych standardowych , gdzie Mac śpiewa trzymając się w niskich rejestrach i to robi wrażenie. W dynamicznym „Heart Of Storm” należy zwrócić uwagę ciekawą solówkę wygrywaną na klawiszach. „Die By the sword” to też typowe pędzenie do przodu ale posłuchajcie jak zespół bawi się zadziornością, ostrymi riffami, różnorodnością i do tego ten głęboki wokal Maca. To zapewnia że jest zarówno coś nowego jak i starego. Znów bardzo ciekawie wypada element zwolnienia. Jeśli całość ciebie zachwyciła to „Last Man Stands „ tym bardziej ci się spodoba, bo to jest idealnie zwieńczenie tej idealnej płyty.

Ten kto nie wierzy niech sam zapozna się z nowym albumem DRAGONFORCE i przekona się że zespół tym razem nieco ustąpił i postarał się nieco zadowolić anty fanów. Jest kilka ciekawych urozmaiceń, jest kilka wolniejszych momentów, jest mniej silenia się na długie kompozycje, mniej kiczu, mniej słodkości a to wszystko sprawia że wraz z przyjściem nowego wokalisty DRAGONFORCE nagrał jak dla mnie swój najlepszy album, który jest bardziej zróżnicowany, bardziej urozmaicony, bardziej przemyślany i się nie dłuży jak nie które ich albumy. Jeden z najlepszych power metalowych wydawnictw 2012.

Ocena: 10/10

FATAL FORCE - Unholy Rites (2012)


Dwóch wyśmienitych wokalistów ze światka heavy metalowego czyli Mats Leven (THERION) oraz Micheal Vescera znów spotkali się w ramach projektu który się zwie FATAL FORCE. W przeszłości podobne wydarzenie miało miejsce w ramach debiutanckiego albumu „Fatal Force” z 2006 roku. Po sześciu latach zdecydowano się na drugi album zatytułowany „Unholy Rites” i skład zespołu na tym albumie uzupełniają perkusista Dennis Hansen i gitarzysta Torben Enevoldsen. Muzycznie można rzec że jest wszystkiego po trochu. A to trochę power metalu, trochę progresywnego metalu, trochę heavy i hard rocka. Słychać w pływy DOKKEN, ACCEPT, PEGANS MIND czy też PRIMAL FEAR. I choć mamy znakomitych muzyków znających się na swojej robocie, choć obdarzono album ciepłym, dopieszczonym brzmieniem, który podkreśla atrakcyjność każdego instrumentu to jednak jest to słaby album. I tutaj nie będę zapewne oryginalny, ale brakuje mi tutaj elementów przebojowości, brakuje jakiś ciekawych, atrakcyjnych motywów, brakuje lekkości i radości. Nie ma ani finezji, ani chwytliwych melodii i wszystko jest strasznie wymuszone. Brak jakichkolwiek na rozwinięcie, na konstrukcję i aranżację kompozycji. Rutyna i nuda to bez wątpienia dwa negatywne czynniki, które szybko zniechęcają słuchacza

Nic się nie dzieje i słychać że zespół gra w kółko to samo opierając kolejne utwory na takich samych motywach. Ciężar jest i to słychać już w otwierającym „Run For Cover” ale co z tego kiedy sam pomysł jest nijaki, mało przekonujący i nie pomaga nawet dobra forma wokalistów. Mogłoby się wydawać że szybszy, zadziorniejszy riff „Unholy Rites” zwiastuje jakiś pierwszy killer, jednak to tylko zmyłka, bo jest to kolejny toporny utwór, który ciężko się słucha za sprawą obstukanego motywu i grania w kółko tego samego. Progresywne elementy w „Fight” dopiero zanudzają i można rzec że nie wykorzystano w pełni tego potencjału i możliwości jakie można było wykorzystać w tym utworze. Pomysł na tempo i klimat całkiem dobre. Również sporo dobrego można wyłapać w takim stonowanym, nieco takim marszowym „In Silence”. Podobną konstrukcję ma taki zadziorny „Higher ground” który również ma dość rytmiczny riff i takie marszowe tempo. Jednak również i tutaj na pomyśle się kończy, bo znów nie wykorzystano w pełni potencjału tego utworu. I właściwie ciężko wyróżnić jakąkolwiek kompozycją z tego średniego, wręcz słabego materiału, który jest oparty właściwie na jednym motywie.

Płyta ta dowodzi tylko że znane nazwiska nie grają i nie są gwarantem wysokiego poziomu muzycznego. Album właściwie tylko zaspokaja moje pragnienia pod względem czysto technicznym. Muzycznie jest to papka podobnych do siebie utworów, gdzie zespół gra bez życia, monotonnie i na jedno kopyto. Niby są gitary, perkusja, niby jest to heavy metal, ale ze względu na brak mocy, dynamiki, pazura to ciężko to nazwać metalowym albumem. Jeśli nie słyszałeś jeszcze tego albumu to możesz sobie darować i lepiej poświęcić czas na inne bardziej wartościowe płyty.


Ocena: 2/10

środa, 4 kwietnia 2012

RISE TO FALL- Defying the Gods (2012)


Wiem, wiem power metalowy wojownik powinien trzymać swoich gatunków muzycznych. Ale jak każdy inny słuchacz lubię czasami przebierać w różnych pod gatunkach heavy metalu. Tym razem padło na melodyjny death metal z elementami nowoczesnego metalu. Oto przedstawiam wam hiszpański RISE TO FALL który powstał w roku 2006 roku i od tamtego czasu nagrał dwa albumy. Nie dawno premierę miał ich nowy album, a mianowicie „Defying The Gods” i jest to płyta która trafi do fanów choćby takich kapel jak SCAR SYMMETRY, SOILWORK czy też IN FLAMES. Kapela młoda, ale grać potrafi. Może nie są to jakieś wysokie progi, może robią to nieco chaotycznie stawiając w pierwszym szeregu agresję i melodyjność. Gdzieś tam może mniejszą uwagę przywiązują do przebojowości, może też poniekąd większego urozmaicenia, ale całościowo brzmi to naprawdę dobrze. Przemówiła do mnie współpraca gitarzystów Hugo i Javiego, gdzie są zarówno zadziorne, rozpędzone riffy, jest dynamika i dynamit. Jest wszystko to co jest potrzebne w muzyce z pogranicza melodyjnego death metalu i nowoczesnego metalu. Prócz agresji i ostrych, melodyjnych riffów uświadczymy też jakże miły dla ucha wokal Daleya Tarda, który śpiewa zarówno harshem jak i czysto co sprawia że muzykę tego zespołu słucha się z jeszcze większym zainteresowaniem. Do tego starannie wyselekcjonowane brzmienie, który idealnie się komponuje z warstwa instrumentalną.

Zaskoczeniem nie powinien być fakt, że album zdominowały utwory szybkie, agresywne, dynamiczne i oparte na bardzo chwytliwych melodiach. Nie będzie też zaskoczeniem że właśnie ten rodzaj kompozycji do których zaliczyć należy otwierający „Ascend to the Throne” , przebojowy „The Compass”, agresywny „Reject the Mould” czy tez nowocześnie brzmiący „ Dare To Cross”. Choć jest dość wąsko wyznaczony styl to jednak pojawiają się drobne urozmaicenia. Nieco power metalowy wydźwięk w „Whispers Of Hope” zwłaszcza to słychać w refrenie. Czasami można odnieść wrażenie że zespół ociera się o komercję i rockowe patenty tak jak to ma miejsce w „Inflexible Kingdom”. Zdarza się też że zespół stawia na nowoczesny metal i stonowane tempo co idealnie odzwierciedla klimatyczny „Instruction Cycle”.

Defying The Gods” to bardzo dynamiczny album, który stawia na moc, agresję i melodyjność. Śmiało można rzec dobra robota, która nie przynosi wstydu młodemu zespołowi. Nie da się ukryć że największa bolączką tego wydawnictwa jest brak charakterystycznych, zapadających w pamięci kawałków. Czasami brzmi to niezbyt spójnie, nieco chaotycznie, ale mimo tych wad, słucha się tego przyjemnie.

Ocena: 7/10

PHENOMENA - Awekening (2012)


Tom Galley producent, założyciel magazynu METALHAMMER i przede wszystkim muzyk i założyciel rockowej super grupy PHENOMENA po wrócił po 2 latach przerwy z nowym albumem, a mianowicie „Awekening”. Co się zmieniło? Jak ten album ma się do poprzednich? Jaką muzykę ze sobą niesie i jaki poziom przedstawia? O tym za chwile. Warto na chwilę wrócić do samego projektu PHENOMENA. Początki tego przedsięwzięcia sięgają roku 1984 i do tego czasu pojawiło się aż 7 albumów, które zawierają przede wszystkim muzyki rockowej i heavy metalowej. Jak przystało na projekt jest jeden mózg tej całej operacji i kilku gości dla ubarwienia samego przedsięwzięcia dając głównemu konstruktorowi materiału szeroki wachlarz różnorodności i możliwości związane z doborem różnych muzyków do różnych utworów. Tak różnorodność, bogactwo melodyjne, aranżacyjne i świetni goście to coś co oddaje w zupełności charakter tego projektu. To co przesądza o fenomenie tej kapeli to bez wątpienia niezwykły talent muzyków ją tworząca i każdy tutaj ma ogromny wpływ na ostateczny wydźwięk. To wszystko jest na nowym albumie z tym że „Awakening” jest albumem na pewno krążkiem już bardziej hard rockowym, rockowym, z elementami Aor, a mniej tutaj heavy metalu i taki układ bardzo mi pasuje. Zwłaszcza przez takie rozbicie gatunkowe poprzedni album jakoś mniej mnie zachwycił. Inną znaczącą różnicą która również bardziej do mnie przemówiła, to odejście od typowego koncept albumu i postawienie na luźniejsza formę, co sprawia że album jest jakby bardziej przejrzysty i bardziej przystępny dla słuchacza. Mimo braku koncept albumu można poczuć, że 10 kompozycji starannie dobranych stanowi harmonijną całość. Poza tym mam wrażenie że w końcu postawiono w tym projekcie na większą przebojowość i rytmiczność, a także bardziej atrakcyjniejsze melodie z pogranicza rocka, hard rocka czy Aor. Te cechy w połączeniu z niezwykłymi, przemyślanymi aranżacjami, wysoką formą muzyków tworzących muzykę PHENOMENY, a także z wysoką forma muzyków i dopieszczonym brzmieniem, który uwypukla te wszystkie detale sprawia że album ociera się właściwie o perfekcję.

Pod względem zawartości mamy tutaj wszystko. Ale najważniejsze są tutaj przeboje i zapadające kompozycje i te właściwie dominują na płycie. Już sam otwierający „Smash It Up” jest idealny w swojej hard rockowej konwencji. Starannie doprany wokal Lee Smalla do klimatycznego tła który zbudowany został na zadziornym riffie Magnusa Karlsonna. Jasno określona struktura przemawia od razu do słuchacza. Prosty i zapadający motyw i refren to stara i sprawdzona receptura, która i tutaj zdaje egzamin. Co jest też tutaj charakterystyczne dla tego albumu to niezwykły podkład emocjonalny i niezwykłe urozmaicenie utworów i to słychać choćby w takim bajkowym „Reality” który ma dwa oblicza. Jest momentami spokój, wręcz balladowy nastrój a czasami wręcz ostro zadziornie i ten kawałek przypomina mi komercyjną erę RAINBOW, nawet Toby Hitchock brzmi nieco jak Graham Bonnet. Również w podobnej stylizacji jest utrzymany „Homeland” gdzie jest raz szybko, raz wolno. Ciepły Aor też sprawdza się tutaj wybornie. Jeszcze prostszy się wydaję taki „Going Away” gdzie nie ma jakiś pokręconych melodii , choć tutaj można było bardziej urozmaicić ten kawałek bo brzmi to troszkę mało przekonująco. Świetna linia wokalna Jamesa Christiana i chwytliwy refren ratują w sumie kawałek. Bez wątpienia najbardziej metalową kompozycją na albumie jest „Gotta Move” który ma coś z JUDAS PRIEST ale właściwie progresywne zacięcie i nostalgiczne klawisze sprawiają że słyszę tutaj muzykę Arjena Lucasenna z STAR ONE. Podobne skojarzenia można wyłapać w mrocznym, nieco ponurym „How Long” który ma również coś z BLACK SABBATH. Świetnie przemyślany motyw, klimat i idealnie dopasowany Lee Small. Mike Di Mao jest atrakcją w ciężkim, metalowym „Shake” również w podobnej metalowej formie jest utrzymany „Fighter” i muszę przyznać, że lepiej projekt PHENOMENA się prezentuję w tych bardziej rockowych kompozycjach. Najłagodniejszą kompozycją na albumie jest „If You Believe” i wieje tutaj komercją na kilometr, zwłaszcza owe kościelne chórki mogą niektórym może przeszkodzić w odbiorze.

„Awakening” to idealny przykład jak tworzyć miłą dla ucha muzykę rockową, przepełnioną przebojami. Trzeba przyznać, że album bardzo starannie został przyrządzony zarówno pod względem technicznym, kompozytorskim , czy pod względem doboru gości. Można ponarzekać na kilka kompozycji, a że za spokojnie, że zzbyt komercyjnie, albo za mało przebojowo, jednak nie wpływa to jakoś negatywnie na całość i na moją ostateczną ocenę. Tom Galley podobno zapowiedział że to ostatni album pod tym szyldem. Jeśli tak, to jest to zakończenie historii w wielkim stylu.

Ocena: 9/10

MAD MAX - Another Night Of Passion (2012)


Czy warto było? Czy opłacało się niemieckiemu MAD MAX reaktywować kapele w 1999 r po tym jak została ona zawieszona w 1989r? Czy próba zmierzeniem się z przeszłością to niezbyt wygórowany cel? Przesłuchawszy nowy album niemieckiej grupy grającej heavy metal z elementami hard rocka czyli „ Another Night Of Passion” będący jakby kontynuacją wydawnictwa z 1987 r to muszę stwierdzić, że zespół trzyma się na powierzchni. Gra jak przystało na weteranów z lat 80 i tutaj można poczuć ten klimat, tą radość z tamtego okresu. Jest rasowe, lekko przybrudzone brzmienie, są zarówno miłe dla ucha melodie, a partie gitarowe duetu Micheala Vossa i Jurgena Brefortha są wypełnione lekkością, rytmicznością i trzeba przyznać, że chcąc nie chcąc słuchacz identyfikuje się z tymi zadziornymi, rockowymi riffami i melodyjnymi solówkami, poprzez tupanie nogą czy kiwaniem głową. Jednak czy dobre brzmienie i dobra dyspozycja muzyków wystarczyła, żeby dorównać albumowi z 1987 roku?



No cóż można powiedzieć że jeśli chodzi o materiał to mamy utwory różnego kalibru, które łączy jeden określony styl MAD MAX który właściwie absorbuje elementy z muzyki JUDAS PRIEST, OZ, KROKUS, SCORPIONS, OVEDRIVE, czy też DEF LEPPARD, PRETTY MAIDS. Prócz różnorodności można też w sumie przypisać temu albumowi równość, bo całość jest utrzymany właściwie na jednym dobrym poziomie. Czego jest tutaj najmniej? Bez wątpienia dynamicznych, rockowych kompozycji jak choćby otwierający „Rocklahoma” który był już gotowy na przełomie 2009/2010 i był to utwór który zespół prezentował w owym czasie na festiwalach. W takich stylizacji utrzymany jest mój ulubiony „Black Swan” który przypomina mi taki PRETTY MAIDS. Album tak na dobrą sprawę jest z dominowany przez rockowe kompozycje. Jedne są lepsze tak jak to jest w przypadku zadziornego „40 rock”, koncertowego „Metal Edge” nawiązującego do DEF LEPPARD, czy też przebojowego „Welcome To Rock Bottom” gdzie znakomicie współpracuje sekcja rytmiczna z partiami gitarowymi i kawałek zdobi też jeden z bardziej chwytliwych refrenów. Ale zdarzają się też nieco słabsze rockowe kompozycje jak choćby nijaki, rozlazły „Fallen From Grace” czy też nieco cięższy „The Chant”. No i zakończenie w postaci coveru SWEET „Fever Of Love” i instrumentalnego „True Blue” też należy zaliczyć do przymusowego wypełnienia miejsca na płycie bez których album nic by nie stracił.


Próba zmierzenia się z słynnym albumem z lat 80 raczej mało satysfakcjonująca i pozostał dość spory niedosyt. Od zespołu z takim doświadczeniem, z taką przeszłością i stażem można, a nawet należy wymagać czegoś więcej niż tylko przeciętny album który miło się słucha, album który właściwie nie wzbudza większych emocji i plasuje się gdzieś raczej środkowo -dolnej części metalowych płyt 2012 r. Jest klimat, styl, melodyjność i radość z lat 80, można poczuć tego ducha, ale zabrakło najzwyczajniej w świecie pomysłów na same utwory i poniekąd na jakieś atrakcyjne i zaskakujące aranżacje. A muzyków z takim potencjałem i umiejętnościami stać jednak na coś nieco lepszego niż to co tutaj zaprezentowali. Średnia krajowa zachowana, lecz czy tego oczekiwali fani metalu po nich?


Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

HALLOWEEN - Terrortory (2012)


To już 30 lat istnienia amerykańskiego HALLOWEEN i nie to nie jest żadna pomyłka. Nie chodzi tutaj o sławny niemiecki power metalowy HELLOWEEN, a kapelę która ma identyczną nazwę. Jednak muzycznie to są rozbieżne kapele, bo amerykański HALLOWEEN gra właściwie heavy metal z zachowaniem klimatu grozy. W skrócie można napisać, że grają heavy metal z wpływami ALICE COOPERA zwłaszcza w sferze lirycznej, jednocześnie bawiąc się elementami thrash, czy też doom metalu. W ramach tej jakby 30 rocznicy zespół wydał swój dopiero 5 album zatytułowany „Terrotory”. Muzycznie mamy nawiązanie do takich albumów jak „Victims Of The Night”, czy też „Don't Metal With Evil”. Czy warto było czekać na ten album 6 lat?

Analizując oprawą techniczną, a także sam materiał to można dojść do wniosku że tak, bo album jest solidny. Jednak czy tak długi okres czekania został nagrodzony? No nie bardzo. Można poczuć jakby słabszą kondycję zespołu, gdzie uleciał z nich gdzieś ten agresywny styl, jednocześnie uważam że w przeciągu tylu lat można było stworzyć bardziej atrakcyjny materiał. Jednym z najlepszych na albumie jest bez wątpienia otwierający „Treppsing Through The Blood” gdzie przeplatają się dość atrakcyjne jak na ten zespół partie gitarowe Donniego Allena i Dona Guerrina, którzy stawiają na agresję i mrok, co można od razu przyporządkować do thrash i doom metalu. Minusem na tym albumie jest bez wątpienia wokalista Brian Thomas który śpiewa bez przekonania, bez mocy, bez jakiegoś zaangażowania, a to w połączeniu z jednostajnym brzmieniem utworów, z jednostajnym charakterem czyni ten album strasznie monotonny. Są przebłyski na tym dość średnim albumie i jednym z nich jest rozpędzony „Images Quit Horrible” który stylistycznie złudnie przypomina ostatnie albumy METAL CHURCH. Z kolei klimat, ponury, wręcz grobowy nastrój, a także sama konstrukcja „Her Ghost Comes Out To Play” przypomina mi twórczość KINGA DIAMONDA. Właściwie za każdym razem kiedy zespół stawia na nieco szybszy motyw gitarowy, na bardziej rytmiczną melodią i prostszy refren, to za każdym razem zespół osiąga satysfakcjonujący mnie rezultat i słychać to choćby w takim „Scare You” czy też w „Darkside Inside”. Ostatnim utworem na który warto zwrócić szczególną uwagę jest epicki, rozbudowany 9 minutowy „Not One” gdzie dominuje średnie tempo i mroczne motywy ocierające się o twórczość KING DIAMONDA czy też METAL CHURCH. Reszta brzmi właściwie podobnie i można poczuć pewną rutynę i granie na jedno kopyto, szkoda tylko że zespół nie postawił na bardziej urozmaicony i przede wszystkim równy materiał.

Toporność, mrok i brak chwytliwych melodii, zapadających refrenów to kiepski duet i właściwie przesądził o tym że album nie do końca zachwyca i poniekąd sprawia że muzyka zawarta na tym albumie nie należy do łatwych w odbiorze. Znajdziemy na albumie zarówno dobre kompozycje, jak i słabe, które wypełniają miejsce. HALLOWEEN zadbał o stronę techniczną albumu jak i o mroczny nastrój tym samym zaniedbując nieco stronę kompozytorską. Album właściwie kierowany do zagorzałych fanatyków opisywanej tutaj kapeli.

Ocena: 5/10

sobota, 31 marca 2012

ACCEPT - Stalingrad (2012)


Czy można rozczarować nagrywając dobry, ba nawet bardzo dobry album? Można i legenda niemieckiego heavy metalu ACCEPT jest tego najlepszym dowodem. Po udanym i ciepłym przyjęciu reaktywowanego ACCEPT i wielkim powrocie z wręcz idealnym „Blood Of the Nations”, który nawiązywał oczywiście do największych wydawnictw zespołu, jednocześnie ukazując nowe, świeże oblicze zespołu, gdzie jest moc, dynamika, toporność, brud, ciężar i cała ta już sprawdzona motoryka oparta na ciężkim basie Petera Baltesa, dynamicznej grze Stefena Schwarzmana, czy też na niezwykłej współpracy dwóch znakomitych gitarzystów czyli Wolfa Hoffmanna i Hermanna Franka, którzy odzwierciedlają w idealny sposób przykład niemieckiego topornego heavy metalu. Ten duet jest jednym z kultowych duetów gitarowych jakie znam i ci panowie wzajemnie się uzupełniają i tworzą jeden organizm. ACCEPT to też a może przede wszystkim charakterystyczny wokal i choć nie ma Udo w zespole, to trzeba przyznać że jego zmiennik Mark Tornillo wywiązuje się ze swojej funkcji znakomicie dając fanom tradycyjny ACCEPT i zarazem powiew świeżości, gdyż miał większy wachlarz umiejętności niż Udo. I po wydaniu takiego zjawiskowego albumu oczekuje się tylko jednego, a mianowicie kontynuacji i równie genialnego albumu. Zadanie można rzec nie możliwe do wykonania, bo ciężko nagrać dwa świetne albumy podrząd, ale było światełko w tunelu, gdyż mamy dalej ten sam skład, tego samego człowieka od produkcji no i zespół nagrywał właściwie będąc na wielkiej fali, jednak czy to wystarczyło żeby następca „Blood Of The nations” czyli „Stalingrad” był tak samo genialny ?

Co by nie powiedzieć, to trzeba przyznać że materiał jest zróżnicowany, ma mocny kop tak jak to było na poprzednim albumie, tylko album jest łatany jest na przemian raz dobrymi a raz słabymi kompozycjami, co sprawia że nie ma tej równości z poprzedniego wydawnictwa i idąc brakuje również mi takiej przebojowości, takiej pomysłowości jak to miało miejsce na poprzednim albumie. Analogicznie do „Blood Of the Nations” zaczyna się od mocnego kopa w postaci „ Hung, Drawn Quarted”,który jest bez wątpienia jednym z szybszym utworów na płycie i jednym z nie wielu który trzyma poziom poprzednika. Tutaj jest wszystko to co charakteryzowało tamten album zadziorny wokal Marka, dynamit sekcji rytmicznej, a także niezwykły popisy gitarowe Wolfa. Jest utrzymana ta cała motoryka oparta na niemieckiej toporności i tych charakterystycznych dla tego zespołu melodiach. Najlepszą kompozycją z tego albumu jest tytułowy „Stalingrad” to kompozycja do bólu klasyczna, oddające to co najlepsze w tym zespole. Jest to wręcz encyklopedyczny przykład , który idealnie definiuje styl i muzykę ACCEPT. Jest toporny, utrzymany w średnim tempie riff, są te charakterystyczne bojowe chórki i rozbudowane i złożone solówki. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takim klimacie. Pierwsze schody i zgrzyt zębów jest w przypadku „Hellfire” który jest jakoś taki mało atrakcyjny dla ucha, gdzieś uleciała przebojowość, gdzieś toporność przytłoczyła melodyjność i łatwość odbioru. Heavy Metalową petardą jest „Flash To Bang Time” który pokazuje jak powinno się grać heavy metal w dzisiejszym świecie. Utrzymanym w klasycznym stylu ACCEPT jest utrzymany „Shadow Soldiers” który nawiązuje troszkę do takiego „Balls To The Walls”. Jest tutaj dość taki oklepany motyw gitarowy, a miłym dodatkiem są te bojowe chórki. Kolejny mocny punkt albumu i obok tytułowego utworu jest to mój kolejny ulubiony kawałek. Wysoki poziom trzyma też rozpędzony „Revolution” czy też zadziorny „The Quick And The dead”, jednak kiedy słucham mdłego „The Galley” rozciągniętego na 7 minut czy rozlazłą balladę „Twist of Fate” to jednak czuję się roztargniony i rozbity, gdyż niby jest to kontynuacja stylu z poprzedniego albumu, w dalszym ciągu zespół gra porządny heavy metal na światowym poziomie.

„Stalingrad” to dobry album, który nawiązuje do swojego poprzednika i to pod wieloma względami. Słychać że zespół poszedł już obraną na poprzednim albumie drogą i ten styl jest kontynuowany. Jest ciężar, brud, moc, jest dalej ACCEPT, lecz zabrakło pomysłu na tak przebojowe i zapadające kompozycje jak na „Blood Of The Nations”. Choć album jest dobry to jestem rozczarowany, bo spodziewałem się czegoś więcej po tym krążku.

Ocena: 7.5/10

UNISONIC - Unisonic (2012)


Odliczenie do najbardziej wyczekiwanej przeze mnie płyty czas zakończyć. 30 marca premierę światową miał debiutancki album UNISONIC. Kapela która przyciąga swoją uwagę z wielu powodów, ale głównym powodem dla którego tyle szumu było ostatnio wokół tego zespołu to bez wątpienia dwa wielka nazwiska, a mianowicie Kai Hansen ( GAMMA RAY, ex HELLOWEEN) oraz Micheal Kiske (ex HELLOWEEN). Reszta muzyków choć znana, choć również może się pochwalić bogatym cv to jednak nie budzili oni takiego entuzjazmu wśród fanów muzyki metalowej jak ci dwaj panowie. Muszę przyznać że wraz z dniem 30 marca zostały spełnione moje marzenia. Przede wszystkim zawsze myślałem jakby to było jakby Kai grał muzykę hard rockową? Czy dalej by tworzył takie znakomite kompozycję i czy dałby radę zmniejszyć prędkość melodii na wolniejszy? Innym marzeniem było, żeby w końcu Kiske przestał tracić czas na jakieś projekty, a założył swój własny zespół w stylu hard rock/ heavy metalu nawiązujący do stylu z HELLOWEEN, a także pierwszego albumu solo. Ostatnim moim takim wielkim marzeniem było usłyszeć tych dwóch świetnych muzyków w jednym zespole. Wszystkie te moje skryte marzenia zostały spełnione jednego dnia. To co było największym pytaniem to co zespół w którym znaleźli się ci dwaj herosi będzie grał? Power metal? Heavy metal? Hard Rock? I do czego będzie to podobne? Debiutancki album „Unisonic” to właściwie płyta hard rockowa i ten gatunek jest tutaj motywem przewodnim, ale zespół stworzył na tyle zróżnicowany album, na tyle ciekawą muzykę, w której można wyłapać power metalowe patenty jak i elementy wyjęte z melodyjnego heavy metalu. I to jest bez wątpienia atut tego krążka. Kiedy większość kapel nagrywa monotonną i zazwyczaj przewidywalną i opartą na schematyczności muzykę, tak UNISONIC idzie na przekór wszystkim. Pewnie jesteście ciekawi czy mamy drugi HELLOWEEN, czy dostaliśmy może przypadkiem coś pokroju klucznika. Już odpowiadam, nie jest to z całą pewnością drugi HELLOWEEN, ale to wcale nie oznacza, że nie ma tutaj pewnych patentów, które odsyłają nas do przeszłości, a tak muszę przyznać, że udało im się stworzyć swój własny styl w miarę oryginalny, który jest w sumie wypadkową solowego KISKE, PLACE VENDOME, HELLOWEEN, czy też GOTTARD. Odpowiadając na kolejne pytanie, czy dostaliśmy coś na miarę klucznika? Odpowiedź brzmi tak, tylko że hard rockowego. Takiego melodyjnego, bujającego hard rocka już dawno nie słyszałem.

Każda kompozycja właściwie ma swój własny charakter, coś pozwala ją odróżnić od innych, a mimo to wszystko stanowi harmonijną całość. Album zaczyna się właściwie od ...power metalowego „Unisonic” który trafił na mini album i do niego nakręcono klip. Śmiało można rzec że kompozycja idealna na zachętę i do promocji wydawnictwa. Dlaczego? Bo jest tutaj dużo HELLOWEEN, GAMMA RAY. Wystarczy w słuchać się w moty przewodni tego albumu, w melodyjność, przebojowość, strukturę utworu, w energiczne solówki, czy też iście HELLOWEENowy refren. Jest to zarazem najszybsza kompozycja na albumie i mogę tylko zaspoilerować że drugiej takiej nie ma i w ogóle power metalu tutaj jest na tym albumie w mikroskopijnej ilości. „Souls Alive” to jedna z niewielu kompozycji w której nie maczał Kai Hansen. Jedna z tych kompozycji która już była znana nam słuchaczom już bodajże w roku 2011, jednak to była wersja demo. Teraz mamy Kai w zespole, a więc było pewne że kawałek będzie brzmiał nieco inaczej. I tak też jest. Kompozycja brzmi bardziej melodyjnej, jest więcej przestrzeni, a cała reszta jednak bez większych zmian. Sama kompozycja jest świetnym przykładem jak tworzyć melodyjny metal z przebojowym refrenem. Jednak nic tak nie cieszy jak kolejny przebój w historii Hansena. „Never Too Late” to dowód na to że Kai jest nie tylko bogiem power metalu ale i hard rocka. Zawsze wierzyłem że Kai jest geniuszem muzycznym, ale zawsze właściwie był związany z power metalem, heavy metalem, a tu nagle bóg power metalu dołącza do hard rockowej kapeli i to był szok. Jak sobie poradzi w nowym świecie, w nieco innym gatunku. Ta kompozycja zaspokoiła moją ciekawość w 100% potwierdzając wielkość Kai oraz jego elastyczność. Riff prosty, zadziorny, rytmiczny i przede wszystkim jak przystało na hard rock...buja. Jest do tego taki idealny pod głos Kiske refren. Dennis Ward też pokusił się o własne kompozycje, gdzie nikt mu nie pomagał w procesie tworzenia i tak powstał melancholijny „I've traid” który przypomina choćby taki PLACE VENDOME oraz bardziej metalowy „Renegade” z jakże miłym refrenem, który uwypukla to co najlepsze w glosie Michela, który brzmi na tym albumie nadzwyczaj wyśmienicie. W takiej formie już nie był dawno, a ostatnie występy raczej były słabe i Kiske żył w cieniu siebie samego, ale z tym już koniec. „Star Rider” to jeszcze inny kaliber kompozycji, trochę GOTTARD, trochę QUENN i wyszedł dość ciekawy miks. Może się tutaj podobać rozplanowanie sekcji rytmicznej jak i sama pomysłowość w przypadku konstrukcji. Kai Hansen stworzył jeszcze dwa własne kawałki, a są nimi przebojowy „Never Change Me” czy też fenomenalny „King For A Day” gdzie można poczuć true metalowy feeling zwłaszcza w motywie przewodnim i w tej całej mocnej sekcji rytmicznej, a także nieco power metalu w rozpędzonych solówkach. No i pierwszy raz słychać też wyraźnie Kaia na wokalu który śpiewa tutaj refren i robi to znakomicie. Ciekawostką będzie dla niektórych że pomysł pierwotny na ten utwór Kai miał już podczas sesji „Keeper Of the Seven Keys”. UNISONIC to przede wszystkim chwytliwy, melodyjny, hard rockowy, rytmiczny riff, który spełnia swoją rolę i buja, a także zapadający refren, który w ustach Kiske jest murowanym przebojem i takimi najlepiej odzwierciedlającym oryginalny, swój typowy charakter muzyki UNISONIC jest rytmiczny, zadziorny „My Sanctuary” czy też nieco HELLOWEENowy „We Rise” który ma jeden z piękniejszych refrenów jakie słyszałem i takie momenty po prostu zostają w człowieku na całe życie. Całość zamyka piękna ballada autorstwa Kiske czyli „No One Ever Sees Me” która może nie jest najlepsza balladą jaką słyszałem zarówno pod względem pomysłu jak i aranżacji, ale ma ciepły, spokojny klimat, wzruszający wokal Micheala i przyjemny dla ucha refren.

Unisonic” to album jedyny w swoim rodzaju, przebojowy, melodyjny i zróżnicowany. Nie można powiedzieć złego słowa ani o produkcji ani o formie muzyków. Można za to długo się wypowiadać o zaletach tego albumu. Najważniejsze dla mnie jest fakt, że znów mogę usłyszeć Kiske w jego własnym zespole, że Kiske jest formie czy też pierwszy występ Kaia Hansena w hard rockowym zespole. Miło, że ci dwaj muzycy znów są razem w jednym zespole, kto wie może teraz zwołują świat jako kapela hard rockowa. Po kilkukrotnym wysłuchaniu owego wydawnictwa śmiało mogę stwierdzić, że jest to możliwe. Strażnik siedmiu kluczy w wersji hard rockowej? Jak najbardziej i poziom równie wysoki. Płyta roku w kategorii hard rock i wątpię żeby to ten tytuł był w jakikolwiek sposób zagrożony.


Ocena: 10/10

środa, 28 marca 2012

MYSTO DYSTO - The Rules Have Been Disturbed (1986)


Znajomość fanów ciężkiego brzmienia z holenderskim MYSTO DYSTO będzie graniczyć raczej z cudem. Jest kilka powodów, ale głównym czynnikiem jest zapewne to że zespół pod tą dość dziwną nazwą wydał tylko debiut, gdyż później nastąpiła zmiana nazwy na bardziej zapadającą w pamięci, czyli MANDATOR. Pod nową nazwą również długo nie pociągnął, wydał dwa albumy i też znikł ze sceny tym razem na dobre. Innym jakże istotnym powodem dla którego ów zespół może być mniej znany to zapewne skromna liczba 500 kopii debiutanckiego albumu. MYSTO DYSTO to kapela która została założona w 1983 roku, a pomysł na nazwę kapeli zaczerpnięto z „Loco Box”. Na debiutancki album „The Rules Have Been Disturbed” przyszło czekać aż 3 lata. Skromna promocja i także kiepski budżet przyczynił się że nie można było sobie pozwolić na większa liczbę kopii. Cóż na szczęście Rusty Cage Records w 2006 zajął się ponownym wydaniem owego albumu, tym razem w większej liczbie, tak więc grono ludzi który usłyszeli owe dzieło mogło znacznie się poszerzyć, jednak skromna, mało zachęcająca okładka frontowa mogła jednak skutecznie odstraszyć. A gdybym powiedział, że mamy do czynienia z świetną kapelą, która łączy niezwykłą szybkość z nieco wirtuozerskimi popisami gitarowymi Marcela Verdurmena i Luita De Jonga, którzy robią to z wielką precyzją i wyczuciem? Gdybym powiedział że kapela gra miks thrash/speed/ power metalu, gdzie słychać coś z debiutanckiego albumu HELLOWEEN, AGENT STEEL, MEGADETH, ANTHRAX czy też METALLICA. A gdybym wspomniał o brzmieniu niczym z kapel „bay area” jak choćby TESTAMENT? A jakbym dodał, że wokalista Peter Meijering jest bardzo specyficzny i wyróżnia się swoją zadziornością i manierą gdzie momentami przypomina takiego Kinga Diamonda, Kai Hansena? No i wreszcie czy sięgnęlibyście po ten krążek, gdyby powiedziałbym wam że nie ma słabych utworów, a album wypełniają same killery, do tego w miarę różnorodne? Czy wtedy mielibyście opory? Wątpię.

Niechaj muzyka sama przemówi. Otwarcie w postaci „Power of the law” to znakomity kawałek dający obraz umiejętności muzyków i przedsmak tego co nas czeka w dalszej części. Co można napisać o samym utworze? Jest dynamiczny, szybki i słychać tutaj zarówno speed metal spod znaku AGENT STEEL, coś z wczesnego RUNNING WILD, thrash metal z ery debiutanckich płyt wielkiej czwórki, czy też power metal z wczesnego HELLOWEEN. Miłym dodatkiem są wirtuozerskie popisy gitarowe oraz growl, który podkreśla mroczny klimat całości. Oczywiście zdarzają się kompozycje o nieco innym wydźwięku, może bardziej na pograniczy heavy/ power metalu tak jak to ma miejsce w klimatycznym „Confused” czy też w stonowanym „Visit Of The kings” i te dwie kompozycje to świetny też przykład, że zespół bez problemu radzi sobie z bardziej rozbudowanymi kawałkami, gdzie trzeba umieć zaciekawić słuchacza przez około 7 minut co nie jest taką łatwą sztuką. Zdarza się też zespołowi zgubić w rejonach bardziej hard rockowych co słychać w „One Night stand” co tylko jest kolejny przykładem że żaden gatunek nie jest straszny MYSTO DYSTO i w każdej formule brzmią fantastycznie. Jest zadziorny riff i chwytliwe melodie, a to sprawia że jest to kolejny mocny punkt albumu. Zdarzają się też ostrzejsze kawałki jak choćby złowieszczy „Tarantula” z atrakcyjnymi solówkami i na plus tutaj dość spore urozmaicenie samej kompozycji w obrębie partii gitarowych. Nieco słabszy wydaję się „Atilla The Destructor” a może przez jego toporność? Jednak taka kompozycja w żaden sposób nie szpeci całości. Trzeba przyznać, że jednak album dominują szybkie kawałki na pograniczu speed i thrash metalu co świetnie słuchać w elektryzującym, instrumentalnym „Demiurg”, czy też w rozpędzonym „Full speed To Hell”. Zaś mój faworyt „Intender” to wręcz encyklopedyczny przykład jak się gra melodyjny, dynamiczny i chwytliwy speed metal na najwyższym poziomie.

Może i brzmienie nieco garażowe, może nieco nie dopracowane, ale co z tego? Muzyka tutaj prezentowana przez MYSTO DYSTO jest wręcz szalona. Cały czas się coś dzieje, nie ma jakiś wypełniaczy, które nijak mają się do reszty. Nie da się ukryć że album tętni własnym życie i niesie ze sobą nie spożyte zasoby energii. Są przeboje, jest dynamit, jest wyrównany poziom kompozycji i wysokiej klasy umiejętności muzyków, czego chcieć więcej? „The Rules Have Been Disturbed” to pozycja obowiązkowa dla fanów speed/thrash metalu bo jest to jedna z mocniejszych pozycji z Holandii.

Ocena: 9/10

niedziela, 25 marca 2012

KISSIN DYNAMITE - Money, sex & Power (2012)


„Najlepszy nowy zespół niemiecki od czasów EDGUY” tak określany jest młody KISSIN DYNAMITE , który gra muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Co wyróżnia ich z reszty młodych kapel, to bez wątpienia ogromny dystans do tego co robią i nie ma tutaj jakieś spiny i typowe heavy metalowej łupaniny opowiadającej o rycerzach o świecie baśni i fantasy. Ten młody zespół stawia na radość, swobodę, dystans i lekkość. To też na ich trzecim albumie „Money, Sex & Power” nie usłyszymy nic innego, choć mam wrażenie że „Addicted To metal” był ciekawszym krążkiem, gdyż był nieco poważniejszy i był na pewno bardziej heavy metalowym wydawnictwem. Tym razem zespół postawił na radosny hard rock i ten gatunek tutaj dominuję, choć zespół wplata tutaj także inne pod gatunki heavy metalu. Co charakteryzuje ich muzykę to umiejętność stworzenia chwytliwych melodii, refrenów, które zapadają w pamięci i tak przebojowość to najbardziej charakterystyczna cecha nowego wydawnictwa. Jasne że zespół muzycznie nie odkrywa przed nami niczego nowego i raczej przygotujcie się na wtórny materiał, który jest solidny i utrzymany na dobrym poziomie. Lecz czy poza solidnością, przebojowością i przyzwoitym graniem muzyków czy dostaniemy coś więcej co dało by podstawy by liczyć się z tym albumem w tego rocznych zestawieniach?

Najlepszym katalizatorem który szybko zweryfikuje te oczekiwania jest sam materiał. On nigdy nie okłamie nas i jest najważniejszym aspektem płyty. Jak wyjaśniłem na początku są przeboje i równy poziom, więc wychodziłoby że nie ma sensu opisywać ów materiał, cóż są pewne detale o których trzeba tutaj wspomnieć. Weźmy taki „Money, sex and Power” który ma ciężki riff, który przypomina dokonania niemieckiego PRIMAL FEAR i punktów stycznych jest pełno. Nieco nie pasuje mi tutaj „bunga bunga” które przewija się na początku i na końcu. Trzeba przyznać, że proste pomysły oparte na oklepanych motywów jakoś najbardziej wzbudzają pozytywne uczucia, tak mam w przypadku przebojowego „ I Will Be King” z wręcz koncertowym refrenem. Nieco radośniejsze wydźwięk co słychać zwłaszcza w sekcji rytmicznej. Umiejętność zróżnicowanie tak ograniczonego stylem materiału budzi u mnie podziw. Niby „Operation Supernova” kontynuuje styl z poprzednich kawałków, ale tutaj jest bardziej stonowane tempo i bardzo rytmiczna skonstruowaną sekcją rytmiczną i słucha się tego z wielkim zapałem jednocześnie identyfikując się muzyką. Moją ulubioną kompozycją jest bez wątpienia chwytliwy „Sex Is war” który łączy w sobie hard rock i power metal. Sam refren przejdzie do najlepszych z tego roku. To że zespół ma dystans do tego co robi i że ma sporo radości z grania słychać w rytmicznym „Club 27” czy też stonowanym „Dinosaurs are still Alive”, który zawiera dość humorystycznym tekstem. Trzeba przyznać, że kompozycję ratuje przebojowość i radosny wydźwięk, co też słychać w prostym „She's a Killer” jednak tutaj jakoś nie pasuje mi ten udziwniony riff i nieco wymuszony ciężar. Nie ulega wątpliwości że gdzieś zabrakło sił i pomysłowości na „Sleaze Deluxe”, który jest nijaki. Również słabym ogniwem albumu jest przeciętna ballada „Six Feet Under” natomiast „Ego shooter” brzmi jak mieszanka SCORPIONS i ACCEPT i to jest akurat dużą zaletą tego przebojowego kawałka.

Pomimo kilku słabszych momentów album trzyma równy poziom, a to w przypadku tego wtórnego oklepanego bardzo istotna cecha, tak jak zresztą przebojowość, która zapewnia rozrywkę i miły odsłuch. Oprócz tego nieustannie towarzyszą nam całkiem dobre umiejętności muzyków w zakresie grania jak i komponowania. Również zadbano o stronę techniczną albumu dostarczając mu mięsiste, soczyste brzmienie, które podkreśla jego zadziorny charakter. Na pewno jest to pozycja obowiązkowa dla tych co lubią przebojowy hard'n heavy. Czyżby faktycznie rodzi się nowy legendarny zespół na ziemi niemieckiej? Wiem jedno, zespół jeszcze nie wykorzystał w pełni swojego potencjału.

Ocena: 7/10