piątek, 30 listopada 2018

MARIUS DANIELSEN' S LEGEND OF VALLEY DOOM - Marius danielsen legend valley of doom part II (2018)

W power metalu pojawiały się już płyty, które były rozbite na dwie części. Takie duże przedsięwzięcie, taki koncepcyjne albumu nie raz wnosiło sporo do gatunku i stanowiło znakomity hołd dla gatunku. Takie płyty właśnie jak "Metal Opera" Avantasia, czy choćby "The Keeper of the seven keys" Helloween to kwintesencja gatunku i takie ponadczasowa dzieła. Lata lecą i wciąż w tym gatunku jest jeszcze wiele do zdziałania.  Gitarzysta i wokalista, a przede wszystkim świetny kompozytor Marius Danielsen, który może kojarzyć się z Darkest Sin właśnie wyszedł z podobnym pomysłem co Tobias Sammet. Stworzył swój własny świat, swoją własną power metalową operę i zaprosił równie świetnych gości, którzy tak naprawdę mieli ogromny wkład na ten gatunek muzyczny.  Pierwsza część "Marius Danielsen Legend of valley doom" ukazała się w 2015 roku i była to płyta, która namieszała w zestawieniach. To wydawnictwo z miejsca stało się klasykiem. Płyta jest perfekcyjna i jest przykładem dla innych kapel jak grać power metal. 3 lata upłynęły i przyszedł czas na kontynuację. Od razu dodam, że oczekiwania miałem ogromne względem tego dzieła. Druga część to idealne wypełnienie jedynki, jednak już nie ma efektu "wow", nie ma już takiego szoku. Jest za to, na co wszyscy czekali, czyli dopracowany, podniosły i pomysłowy power metal o niezwykłej podniosłości. To płyta równie piękna i dopracowana, jednak ustępuje na pewno pierwszej części. Tam było więcej przebojów i utwory były jakby bardziej zapadające w pamięci, co nie oznacza że dwójka jest słaba czy coś. Otóż nie, bowiem to dalej jest power metal wysokich lotów i wciąż ta płyta ma szansę na tytuł płyty roku. Na pewno cieszy soczyste, takie  baśniowe brzmienie, które idealnie odzwierciedla klimat płyty. Goście są znakomici i mamy Kiske, Bayleya, Owensa, Boalsa, Hayera czy Luppiego. Wszystkiego jest bardzo dużo i przy jednym odsłuchu nie tak łatwo to ogarnąć i za każdym razem można coś fajnego odkryć podczas słuchania płyty.

Skupmy się na materiale. Wejście w postaci "King Thorgans hymn" nasuwa mi Bling Guardian i to bardzo klimatyczne otwarcie płyty. Jest epickość, podniosłość i pomysłowy motyw. Nie ma tu gitar, ani typowe power metalu, a mimo to utwór rzuca na kolana. Dalej mamy już bardziej rasowy power metal w postaci "Rise of the dark empire", który wykorzystuje to co najlepsze w tym gatunku. Mamy więc motywy kojarzące się z Edguy, Helloween czy Rhapsody. Sam utwór cechuje mocny riff, podniosły refren i spora dawka energii. Spokojniejszy "Tower of knowledge" to już bardziej rockowy kawałek, w który postawiono na klimat i emocje. Rozpędzony "Visions of the night" to kolejny killer na płycie. Dużo dzieje się w rozbudowanym i zakręconym "Crystal Mountains", który imponuje rozmachem i pomysłowymi aranżacjami. Miły dla ucha jest "Under the silver moon", ale nie potrzebnie tyle razy otrzymuje balladowy kawałek. Co ciekawe perełką na płycie jest "Angel of Light" z świetnym występem Kiske. To uczta dla fanów Helloween czy Avantasia. Znakomity riff, dobrze dopasowane melodie. Na koniec mamy dwie epicki perełki, które są zagrane z polotem, pomysłem i taką miłością do power metalu. Mowa o "Temple of the ancient god" i "Princess lariana's forest".

Warto było czekać 3 lata na drugą część, bo jest to świetny album z ciekawymi motywami i dużą dawką power metalu. To taki encyklopedyczny przykład jak grać power metal. Druga część troszkę słabsza, ale wciąż wysokich lotów. Płyta godna uwagi.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 26 listopada 2018

VEONITY - Legend of the Starborn (2018)

Szwedzki Veonity powraca z nowym albumem. "Legend of the Starborn" to już trzeci krążek tej formacji i tym razem band starał się pójść w stronę bardziej epickiego power metalu. Pierwszy album to taki soczysty heavy/power metal w true heavy metalowym wydaniu. Drugi krążek zabrał nas w stronę zadziornego power metalu w klimatach s-f.  Tym razem band kieruje się w stronę rycerskiego,bardziej baśniowego power metalu. Klimat fantasy znakomicie współgra z tym co mamy na nowym krążku.  Band cały czas mocno się inspiruje Iron Savior, The storyteller, czy Hammerfall. Znakomicie udaje im się łączyć elementu heavy metalu i power metalu. Od 2013 r band tworzy ci sami ludzie i to też przedkłada się na jakość płyt. Dostarczają słuchaczom sporo frajdy, bo ich muzyka jest prosta, melodyjna i łatwo wpada w ucho. Dopełnieniem jest klimatyczna okładka frontowa i soczyste brzmienie, które podkreśla jakość utworów. Nadaje całości drapieżności i takiej mocy. Już otwierający "Rise again" to europejski power metal wysokiej próby, w którym band krzyżuje patenty Helloween, czy Iron Fire. Brzmi to wybornie i chce się zagłębiać w dalszą część płyty.  Drugi utwór to marszowy, rozbudowany "Starborn", w którym nie brakuje nowoczesnego wydźwięku i progresywnego charakteru. Jeszcze więcej dzieje się w przebojowym "Guiding light", który jest power metalem z górnej półki. Edguy, Avantasia, Hammerfall, Gamma Ray i co tam jeszcze chcecie usłyszeć. Band czerpie garściami z tuzów power metal, ale daje też sporo od siebie i to słychać, a efekt jest powalający. Mocny i wyrazisty riff "Winds of Asgard" od razu daje się we znaki i imponuje lekkością i świeżością. Wokalista i gitarzysta Anders Skold daje popis swoich umiejętności w chwytliwym "Sail Away". To właśnie on jest motorem napędowym Veonity i z prostego kawałka potrafi stworzyć coś wyjątkowego. Jego głos jest dopracowany technicznie i znakomicie sprawdza się w wysokich partiach wokalnych. Moim faworytem szybko stał się pomysłowy "Warrior of the north", która chwytliwa melodia od razu zapada w pamięci. Kiedy wkracza główny motyw gitarowy, to kolana się uginają. Ile w tym mocy, ile w tym energii, no coś pięknego. Power metal wysokiej próby.  Lekki, rytmiczny i pełen świeżości "Gates of Hell" to taki miks Gamma Ray i Bloodbound. Kiedy wszystko wychodzi, to nawet ballada staje się mocnym punktem, tak też jest z "Lament". Bardzo urokliwy i wzruszający kawałek. "To the Gods" nawiązuje do najlepszych kompozycji Hammerfall i sam refren jest tutaj bardzo chwytliwy. Mocny kawałek, który podkreśla świetną formę zespołu. Całość zamyka marszowy, stonowany "United we stand". Znowu Veonity pokazuje się z bardzo dobrej strony. Troszkę podrasowali swój styl, obrali nieco inne klimaty, stawiając na fantasy. Dalej jest to mieszanka heavy i power metalu, gdzie rządzą proste, pomysłowe melodie i epickie ozdobniki. Ta płyta znajdzie szerokie grono słuchaczy i nie można jej pominąć w tegorocznych zestawieniach.

Ocena: 9/10

FIONN LEGACY - Knights of the sky and wind (2018)

O tej płycie nie wiadomo za wiele. Jest to debiutancki krążek projektu muzycznego pod szyldem Fionn Legacy. Został powołany do życia przez kompozytora i muzyka o pseudonimie JP Mask. Do współpracy zaprosił kilku wokalistów jak choćby Omar Alarcon czy Viktor veiga. To co band gra określić można mianem symfonicznego power metalu mocno wzorowanego na twórczości Luca Turilli, czy Rhapsody.  Na płycie znajdziemy 7 kawałków, które zabierają nas do najlepszych lat Rhapsody i przypominają o tym, że symfoniczny power metal nie musi być pełen udziwnień i do bólu przewidywalny. Fionn Legacy to pozycja dla tych co cenią sobie prawdziwy posmak power metalu w symfonicznym metalu. Ta płyta kipi energią i pełno tutaj ciekawych zagrywek gitarowych, ciekawych melodii, które na długo zapadają w pamięci. Przede wszystkim ta płyta zawiera dojrzały materiał, który rzuca na kolana swoimi aranżacjami i wykonaniem. Szczęka opada. "Star Tales" to takie klimatyczne intro, które wprowadza słuchacza w ten baśniowy, rycerski klimat. Tytułowy "Knights of the sky and wind" to wypisz, wymaluj stary, klasyczny Rhapsody. Nie brakuje tutaj też ducha starego Helloween. Dużo dzieje się tutaj i popisy gitarowe są tutaj imponujące. Podniosły i taki rycerski wokal idealnie współgra z całością. Energiczny "Valley of the lazards" to kolejna świetna i bezbłędna kompozycja. Szybkie tempo, podniosłe motywy i chwytliwy refren robią tutaj furorę. Nieco spokojniej jest w melodyjnym, epickim "Spirits of Dryads" i to pokazuje jak uzdolnionych muzyków mamy w tym projekcie. Płyta zawiera sporo killerów i jednym z nich jest power metalowy "The traitor". Końcówka płyty to przede wszystkim podniosły i rozbudowany "The last battlecry" i ballada w postaci "The fall of a hero". Niby granie takie wtórne, a dostarcza sporo frajdy, zwłaszcza jak ktoś lubi klimaty wczesnego Rhapsody. Płyta godna uwagi i może zadowolić nie jednego maniaka symfonicznego power metalu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 23 listopada 2018

HEX CROW - Creatures of the Night (2018)

Wychowałem się na takich klasykach jak "Killers" Iron Maiden, "Screaming for Vengeance" Judas Priest, "Angel Witch" Angel Witch, czy  "Rock the Nations" Saxon. NWOBHM dało podwaliny pod znakomite brytyjskie formacje i  ostatnio pojawia się coraz więcej młodych kapel, które chcą nam przypomnieć właśnie tamte czasy, klimat tamtych starych płyt. Fenomenem w tym roku jest kolumbijski Hex Crow, który działa od 2016r.  Rok 2018 jest dla nich znaczący bo to właśnie 26 października tego roku przypada premiera debiutanckiego "Creatures of the night", który zabiera nas do lat 80 za sprawą prostej klimatycznej okładce, szorstkiego, surowego brzmienia rodem z płyt NWOBHM. Fenomen tej płyty tkwi przede wszystkim w prostej, szczerej zawartości. Wybrzmiewa z tego umiejętność grania i pomysłowość.  Band znakomicie odtwarza lata 80 i gdyby nie data premiery to powiedziałby, że to zagubiony krążek z lat 80. Wszystko jest tutaj przemyślane i nie ma mowy o farcie, czy przypadku. Zaczyna się klimatycznie, bo od intra w postaci "Arrival". Szybko atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna w "The ritual". Mocny wstęp i to taka sentymentalna podróż do lat 80. Znakomicie Hex Crow miesza style Iron Maiden i Judas Priest z początku swojej kariery. "Sex slave" to taki wypisz wymaluj Judas Priest z "Killing Machine" i nawet wokalista Daniel Mantilla brzmi jak Rob Halford z tamtego okresu. Na płycie błyszczy też gitarzysta Sebastian, który stawia na klasyczne riffy i rozwiązania. Jest miłość do metalu i hołd dla starych, kultowych płyt i to się ceni. Stonowany, mroczny "Unborn" czerpie z Angel Witch, a nawet Black sabbath. Energiczny, wręcz przebojowy "Devils Eye" to taki iron maiden z pierwszych dwóch płyt. Świetny utwór, który pokazuje że można przywołać lata 80 i to bez większego wysiłku. Brawo! Band gra klasyczny heavy/speed metal i właśnie taki szybki, rasowy speed metal mamy w dynamicznym "The Chosen One". Całość zamyka świetny "Rock'n roll", który również przypomina stare kawałki żelaznej dziewicy. Miła niespodzianka znikąd. Band prezentuje się znakomicie i jest w nich potencjał. Debiutancki krążek to potwierdza. Ta płyta ma szansę dostać się do top 10. Gorąco polecam, zwłaszcza fanom starych płyt Iron Maiden.

Ocena: 9.5/10

TORIAN - God of Storms (2018)

Dotychczasowe dzieła niemieckiej formacji Torian nie robiły na mnie większego wrażenia. Zawsze ta grupa była wrzucona do wora z innymi kapelami o których można zapomnieć. Tak zleciało 16 lat zespołowi i przez ten czas nagrali 4 albumy. Świata nie zwojowali, ale z pewnością pokazali że chcą dalej grać melodyjny heavy/power metal. Panowie nie kryją zamiłowania do takich kapel jak Helloween, Iron Maiden, czy Blind Guardian. W tym roku światło dzienne ujrzał "God of Storms", który  zaskakuje przede wszystkim aranżacjami, ciekawymi partiami gitarowymi i taką pozytywną energią. W muzyce jaką prezentują panowie nie ma nic oryginalnego, ale w przypadku "God of Storms" można mówić o dojrzałości i świeżości. Band wzbija się na wyżyny swoich możliwości. "Evil vs Evil" to energiczny kawałek, z mocny riffem i z pazurem. Chwytliwy refren brzmi jak wypisz wymaluj Orden Ogan. Brzmi to naprawdę obiecującą i chce się odkrywać pozostałe elementy nowej płyty. Gitarzyści swoje umiejętności w pełni ukazują w rozpędzonym "Far from midian sky". Carl i Alexander znakomicie rozumieją się, dlatego nie brakuje szybkich motywów, jak też i bardziej  podniosłe. Jest urozmaicenie, tak więc nie można narzekać na nudę. Marszowy i bardziej zadziorny "Saint of the fallen" to również ciekawy utwór. Band najlepiej wypada bez wątpienia w szybkich kawałkach typu "Crimson born" czy "Blackened Souls". Całość zamyka epicki i rozbudowany "A glorious downfall", który idealnie podsumowuje "God of storms". Nie jest to album idealny, bez skazy, ale całościowo wypada to bardzo dobrze. Mamy mocne riffy, kilka bardziej rozbudowanych utworów. Materiał jest dopracowany i miły w odsłuchu, dlatego warto sięgnąć po nowe dzieło Torian.

Ocena:7/10

czwartek, 22 listopada 2018

ACCEPT - Symphonic Terror - Live at Wacken 2017 (2018)

Heavy metal i muzyka klasyczna to niby dwa różne gatunki muzyczne, ale razem znakomicie ze sobą współgrają. Wiele kapel metalowych już próbowało zabiegów z orkiestrą i zawsze było to ogromne przedsięwzięcie. W 2017 r na festiwalu Wacken w ramach " a night to remember" legenda niemieckiego heavy metalu - Accept zagrał wyjątkowy koncert. Nie dość, że zespół zagrał kawałki z najnowszego krążka, to jeszcze pojawiły się utwory które Wolf Hoffman skomponował w ramach swojej solowej płyty, a także największe hity Accept zagrane z orkiestrą. Był to wyjątkowy koncert, który rzeczywiście zapadł w pamięci. Band postanowił uwiecznić tą wyjątkową noc w ramach koncertówki wydanej jako CD/DVD. "Symphonic Terror" to pozycja obowiązkowa dla maniaków Accept, ale też dla fanów którzy lubią kiedy heavy metal spotyka muzykę klasyczną. Płyta wyróżnia się znakomitą produkcją i świetnym klimatem.  Całość otwiera "Die by sword" czyli znakomity otwieracz z najnowszej płyty, który pokazuje to na co stać Accept. Kolejnym świetnym kawałkiem z nowej płyty jest "Koolaid", który na żywo wypada jeszcze lepiej. Wolf dał podczas tego koncertu niezłe show. Jego solówki są lekkie, zagrane z polotem i niezwykłą dbałością o technikę. Pierwszą część zamyka rozpędzony "Final Journey", który atakuje nas mocnym riffem. Druga część tego koncertu to kawałki z solowej płyty Wolf Hoffman. Znane kawałki z muzyki klasycznej rozegrane przez Wolfa i orkiestrę stanowią nie lada gratkę. To jest prawdziwy popis talentu Wolfa. Znakomicie prezentuje się "Scherzo" czy "Symphony no 40 in G". No i ostatnia ta najciekawsza część, czyli Accept z orkiestrą. Wkracza "Princess of the Dawn" i jakoś dziwnie brzmi to z orkiestrą. Trzeba jednak przyznać, że orkiestra buduje tutaj niezły klimat i jest taka nutka epickości. Znakomicie rozpoczyna się "Stalingrad", niczym jakaś ścieżka filmowa. Tutaj ta bojowość i podniosłość kreowana przez orkiestrę znakomicie współgra. Dobrze wypada też hard rockowy i przebojowy "Dark side of my heart". Utwór, który najlepiej wypada w aranżacji z orkiestrą to bez wątpienia marszowy "Shadow Soldier". Dziwnie brzmi natomiast rozpędzony "Fast as shark" z orkiestrą. Ten utwór ma być ostry jak brzytwa, a orkiestra jakby nieco złagadza charakter tego kawałka. Na koniec mamy jeszcze dwa znakomite klasyki w postaci "Metal Heart" i "Balls to the wall". Album jako ciekawostka, jako pamiątka tej wyjątkowej nocy sprawdza się idealnie. Warto mięć ją w swojej kolekcji. Accept znów zrobił krok do przodu i pokazał jakby brzmiał w wersji orkiestrowej. Każdy z fanów o tym marzył, by posłuchać Accept w takich aranżacjach. Miło, że band spełnił skryte marzenia fanów Accept.

Ocena: 9/10

SINBREED - IV (2018)

Kocham niemiecki Sinbreed, który  bierze to co najlepsze z Seventh Avenue, Blind Guardian czy Bloodbound. Jednak najnowsze dzieło o nazwie "IV" sporo mi namieszało w głowie. Z jednej strony dostajemy to co zawsze, czyli melodyjny, energiczny power metal, a z drugiej strony pojawia się nowy wokalista. Od strony instrumentalnej najnowsze dzieło jest naprawdę imponujące. Jest moc, jest duża dawka melodii, energicznych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Dzieje się naprawdę sporo i przypomina mi to debiutancki krążek. Nie można mówić, że płyta jest słaba. No ale, właśnie nowy wokalista w postaci Nicka Hollemana burzy znany nam porządek. Nie ma charakterystycznego i mocarnego Herbiego, a zamiast niego jest były wokalista Vicious Rumors, który nie ma takiej zadziorności w głosie, ani charyzmy co Herbie. Plusem jest to, że odnajduje się w wysokich rejestrach i słychać że power metal jest mu bliski. Całościowo jak się połączy jego głos i , całe tło to jakoś się to trochę "gryzie". Wokalista piszczy i nie wiele z tego wynika, momentami więc drażni wokal Nicka. Niemcy działają od 2008r i to już 4 albumy na ich koncie i w zasadzie  każdy z nich coś wnosił do twórczości kapeli. Co takiego wnosi nowy? Na pewno nieco inny wokal, znów grę dwóch gitarzystów i jakby większą melodyjność. Zespół brzmi już teraz jak kapela jedna z wielu, a szkoda. Materiał na płycie to 48 minut solidnego power metalu. Dużo się słyszało przed premierą, co nieco zepsuło niespodziankę. Na samym wstępie mamy "First under the sun", który mocno czerpie z niemieckiej sceny metalowej. Mocny, energiczny riff i duża dawka power metalu. Utwór, który mógłby zasilić twórczość Brainstorm, Edguy czy Bloodbound. Nie ma nic odkrywczego, ale bardzo dobrze się tego słucha. "Falling Down" to kolejny mocny killer, który jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band. Szybko, ostro i do przodu. Flo i Manuel to dobrze zgrany duet gitarowy, którzy stawiają na ciekawe przejścia i prawdziwą power metalową jazdę bez trzymanki. Ich chemia wybrzmiewa w każdym kawałku, zwłaszcza w takim petardach jak "Wasted Trust". W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy "Into The Arena". Znów warto odnotować znakomitą współpracę gitarzystów. Nieco inaczej brzmi przekombinowany, nieco progresywny "Final Call", z kolei energiczny "Pride Strikes" to ukłon w stronę albumu "Shadows". Całość zamyka pomysłowy "through the fire", który ma kilka ciekawych ozdobników. Wszystko niby jest ok z tym albumem. Jest dobrze przygotowany materiał, mamy mocne riffy, pomysłowe solówki, jest power metal i sporo przebojów. Nie da się nudzić przy tym krążku, ale mam wrażenie że wraz z stratą Herbiego band stracił swoją charyzmą. Teraz to trochę brzmi jak płyta jednego z wielu bandów grających power metal. Ciężko ocenić ten album, zwłaszcza że sam materiał naprawdę jest z górnej półki. Niech każdy sam posłucha i wyrobi swoją opinię.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 listopada 2018

WARKINGS - Reborn (2018)

Warkings to band, który czerpie garściami z twórczości Wardrum, Firewind, Death Dealer czy Wizard. Co ich może wyróżniać na tle innych kapel to bez wątpienia pomysłowy image sceniczny gdzie każdy wygląda jak prawdziwy wojownik.  Warkings to band, który uderza w rynek power metalowy i melodyjnego heavy metalu. Potencjał jest, bo mają w składzie choćby uzdolnionego wokalistę George'a Neuhauser znanego z Serenity. Znakomicie odnajduje się w epickich motywach, a także w wysokich rejestrach. To dzięki niemu band tak błyszczy i przyciąga uwagę potencjalnego słuchacza. W tym roku Warkings wydał swój debiutancki album "Reborn", który może zgromadzić nie małe grono fanów. Sama okładka jest bardzo intrygująca i pełna różnych ciekawych motywów. Widać inspirację okładkami Manowar. Brzmienie jest wyraziste, mięsiste i bardzo soczyste. Odpalając płytę od razu atakuje nas rozpędzony "Give em war", który pod względem głównego motywu gitarowego i chwytliwości przypomina Firewind, Primal Fear, czy Iron Fire. Brzmi to znakomicie. "Never Surrender"  też potrafi zauroczyć dynamiką i przebojowym refrenem. Proste patenty, a dają tyle radości. Brawo panowie! Dalej mamy marszowy, nieco ponury "hephaistos", który pokazuje, że band w takiej stylistyce też się sprawdza.  Dużo na tej płycie takiego radosnego, energicznego power metalu i "Gladiator" to tylko potwierdza. Niby nic nowego, a cieszy i zapada w pamięci. "Battle cry" to z kolei kompozycja bardziej skierowana na epicki klimat.Kolejny miły dla ucha przebój to "Sparta". Najlepiej wypada w takich szybszych motywach jak ten w "The last battle". Płyta może się podobać, bo jest dynamiczna, ma sporo mocnych riffów i naszpikowana jest dużą liczbą przebojów, dlatego ta płyta jest taka łatwa w odbiorze. Warto zapoznać się z Warkings.

Ocena: 8/10

ARTILLERY - The Face of Fear (2018)

Ostatnie płyty Artillery były nijakie i nie wiele pamiętam z odsłuchu tamtych wydawnictw.  Duńska formacja  może się pochwalić tym, że działa od 1982 r i że mają na swoim koncie 9 albumów, tak więc mamy do czynienia z doświadczoną kapelą. Ten band to specjalista od mieszania heavy/speed metalu z thrash metalem, stawiając na chwytliwe melodie i agresywne riffy. Ta formuła zawsze u nich się sprawdza, a jakość danej płyty zależy od tego jak to jest podane i jaki mamy czynnik przebojowości. Najnowsze dzieło "Tha Face of Fear" to w zasadzie żadna rewolucja w muzyce Artillery, ale jest to skręt w dobrą stronę. Band gra bardziej dojrzale i pomysły są bardziej trafione. W końcu swój potencjał wokalny miał okazję pokazał Micheal Bastholm Dahl, który nadaje całości agresywnego wydźwięku. To również dzięki niemu płyta jest taka melodyjna i przebojowa. Wystarczy odpalić tytułowy "The face of fear", który idealnie to odzwierciedla ten stan rzeczy. Utwór zadziorny i brzmi niczym ostatnie dokonania Overkill, co jest pozytywnym zaskoczeniem. Dużo mroku i urozmaicenia mamy w pokręconym "Crossroads to conspiracy", który jeszcze bardziej nas utwierdza w przekonaniu, że band jest w  dobrej formie. Stonowany i marszowy "New Rage" to ukłon w stronę heavy metalu klasycznego. "Sworn Utopia" to już taka thrash metalowa jazda bez trzymanki. Bracia Strutzer dają niezłego czadu w sferze partii gitarowych. Jest polot, jest pomysłowość i ciekawe pojedynki i to bez zbędnego męczenia słuchacza.  Dobrze wypada też nieco toporniejszy "Thirst for the worst", który może się spodobać fanom ostatnich płyt Kreator. Całość zamyka agresywny "Preaching to the converted", który idealnie podsumowuje najnowsze dzieło Artillery. Jest bardzo dobrze i na taki album Duńczyków czekałem. Jest szybko, melodyjnie, jest power metal, speed metal, jest i thrash metal. Wszystkiego po trochu i mamy bardzo dobrze to wszystko wyważone. Płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

niedziela, 18 listopada 2018

STEELBALLS - Thunder strikes again (2018)

3 lata działalności, miłość do speed/heavy metalu z lat 80 i pomysłowość to jest to co może nam zaoferować młody band o nazwie Steelballs. Formacja idzie w ślady Striker, Skull Fist, czy Enforcer. Nie kryją zamiłowania do heavy metalu z lat 80, zwłaszcza do takich kapel jak Iron Maiden, Agent Steel, czy Helloween. To wszystko świadczy o tym, że Argentyńska formacja nie ma zamiaru odkrywać nowych rejonów muzycznych, ani też być oryginalnym. Ich misją jest zabrać słuchacza do przeszłości, powspominać stare dobre lata 80. Stawiają na klasyczne patenty, na te sprawdzone, może i oklepane, ale najważniejsze jest to że się sprawdza. Odrobina energii, pazura, kilka dobrych melodii i zgrany skład i mamy materiał godny uwagi. Steelballs to przede wszystkim uzdolniony wokalista Juan Pablo, który odnajduje się  w wysokich rejestrach i w mocniejszym graniu. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia duet gitarowy tworzony przez Juana Herrera  i Paolo. Melodyjność, przebojowość, ciekawe pojedynki, mocne riffy to jest ich znak rozpoznawczy. Dzięki temu muzyka Steelballs jest tak atrakcyjna. Sprawdziło się to na mini albumie i sprawdziło się na debiutanckim krążku "Thunder Strikes Again". Już otwierający "The oath" to miła wycieczka do lat 80 i starego dobrego speed metalu. W rozpędzonym "inquisitor of faith" band ukazuje swoją miłość do twórczości Iron Maiden. Dużo energii i agresji mamy w dynamicznym "Night of the reaper", który też miesza style agent steel, czy właśnie iron maiden. Praca gitarzystów jest tutaj po prostu imponująca. To jest właśnie prawdziwy speed metal. Nieco hard rockowy "Out in the streets" nawiązuje do NWOBHM i partie basowe są godne uwagi. Płyta tętni swoim życiem i wypchana jest hitami i jeden z nich to "Farewell". W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "The immortal". Całość zamyka spokojniejszy i bardziej marszowy "Behind the mask", który pokazuje, że band w takich stonowanych klimatach też się sprawdza. "Thunder strikes again" to płyta pełna energii i wypchana przebojami. To płyta nagrana z pasją i polotem. Choć nie ma tutaj za grosz oryginalności to jednak brzmi znakomicie i zapada w pamięci. Płyta godna uwagi, zwłaszcza fani speed metalu będą zadowoleni.

Ocena: 9/10

piątek, 16 listopada 2018

ASHES OF ARES - Well of Souls (2018)

Barlow i Vidales to nazwiska, które kojarzą się fanom power metalu przede wszystkim z takimi markami jak Pyramaze czy Iced Earth. Bardzo utalentowani muzycy, którzy z niczego są wstanie stworzyć coś ciekawego i intrygującego. W 2012r panowie powołali do życia projekt muzyczny o nazwie Ashes of Ares, który ma na celu pogodzić fanów Iced Earth i Pyramaze. Debiutancki krążek, który okazał się w 2013r był krążkiem niezbyt wymagającym i również niezbyt dopracowany. Ot co solidny album, który przeszedł bez echa. Panowie się nie poddają i 5 latach przerwy powracają z "Well of Souls", który w zaparte kontynuuje to co było przedstawione na debiucie. Jednak na tej płycie jest jakby bardziej dopracowany materiał. Mamy bardziej przekonujące motywy, jest więcej ciekawych melodii i ogólnie jest więcej rzeczy in plus. Nawet Matt Barlow nie męczy tak swoim wokalem, a sprawia że płyta ma bardziej agresywny charakter. Stylistycznie jest to wypadowa stylów wypracowanych przez iced Earth czy właśnie Pyramaze. Nie ma zaskoczenia i w sumie nie ma jakiegoś miłego zaskoczenia. Podniosły i progresywny "Consuming The mana" to marszowy i bardziej złożony kawałek, który prezentuje się naprawdę okazale. Z kolei melodyjny "The alien" to podręcznikowy przykład rasowego power metalowego przeboju. Klimatyczny, balladowy "Soul Searcher" to podróż w rejony iced earth i to bardzo miła wycieczka. Jeszcze ciekawszy jest "Sun dragon", w którym panowie daj upust swoim fascynacjom thrash metalem. Niezwykle agresywny i zapadający w głowie kawałek. Kolejny urokliwy, wręcz romantyczny utwór na tej płycie to "Let all despair", który wciąga słuchacza od samego początku. Warto też  zwrócić uwagę na chwytliwy "Time traveller", który oddaje to co najlepsze w power metalu. Całość zamyka posępny, nieco komercyjny "You know my name". Nie ma mowy o jakiejś rewolucji, ani też o płycie roku. Baarlow i Vidales nagrali bardzo bezpieczny i średni album, który nie wybija się ponad średnią, a szkoda.

Ocena: 6.5/10

sobota, 10 listopada 2018

KAMBRIUM - Dawn of the five suns (2018)

Kambrium to niemiecki band działający od 2005 r i jest to bardzo ciekawa formacja, którą nie da się tak łatwo zaszufladkować. W ich muzyce znajdziemy power metal spod znaku Blind Guardian, czy Falconer, znajdziemy melodyjny death metal w stylu Wintersun, czy Kalmah, a nawet wpływy Children of Bodom, czy Ensiferum. Muzyka Kambrium to mieszanka symfonicznego power metalu, folk metalu, czy właśnie melodyjnego death metalu. Wybuchowa mieszanka, która imponuje pomysłowością, podniosłością i bogatymi aranżacjami.   Sporą rolę odgrywa basista i wokalista Martin Simon, który buduje klimat i nadaje całości epickiego charakteru. Dużo frajdy dostarcza praca Maximiliana i Karstena, którzy stawiają na pomysłowość i bardziej wyszukane motywy.  To jest właśnie to co znajdziemy na 4 albumie tej grupy, który nosi tytuł "Dawn of the five suns". Takie płyty nie okazuje się codziennie i Kambrium zaskakuje nowym krążkiem na każdym kroku. Klimatyczna okładka, soczyste, podniosłe brzmienie to tylko pierwsze aspekty, które nas przekonują o tym, że ta płyta jest z górnej półki. W klimat płyty wprowadza nas podniosłe intro w postaci "Forest hunt". Imponuje energiczny "Dawn of The five Suns", który przemyca sporo patentów wyjętych z twórczości Blind Guardian. Na płycie nie brakuje też szybkiego grania, jak i agresji, a przykładem tego jest "Against all gods". Symfoniczne ozdobniki, czy podniosłe chórki tylko upiększają tą kompozycje. Świetna mieszanka różnych stylów, która się sprawdza w przypadku tej płyty. "Cabrakan, god of mountains" to rozbudowany kolos, w którym nie brakuje epickich momentów, jak i tych bardziej power metalowych. Mamy jeszcze bardziej agresywny "Ghost Shaman", który skierowany jest w kierunku melodyjnego death metalu. Znów zaskakuje nas wyrazisty i mocarny riff, który napędza ten kawałek. Marszowy "Tribe of darkness" to bardziej złożony utwór, który mocno czerpie z twórczości Kalmah.  Na koniec mamy również rozbudowany i pełen ciekawych linii melodyjnych "Lord of Mitclan". Płyta szokuje od samego początku i na długo zostaje w pamięci to co słuchamy. Sporo motywów, bogate aranżacje i ciekawa mieszanka różnych stylów melodyjnego metalu. Petarda i nic tylko słuchacz i odkrywać kolejne smaczki tego wydawnictwa. Jeden z kandydatów do płyty roku? Oj tak.

Ocena :9.5/10

FIFTH ANGEL - The Third Secret (2018)


Dawno, dawno temu w miejscowości bellevue powstała jedna z najciekawszych kapel amerykańskich grających power metal. W latach 80 nagrali dwa bardzo udane albumy i mieli swoje grono fanów. Szybko jednak band zniknął i na kilka lat była cisza. Powrócili w 2010 w ramach koncertu na Keep it true Festival i potem w 2017 r z podobnym celem. Jednak tym razem panowie postanowili zrobić z tego prawdziwe wydarzenie muzyczny. Powrócili na dobre, a efektem tego jest trzeci album w ich karierze zatytułowane "The Third secret", który nawiązuje do trzeciej tajemnicy fatimskiej.

Jest to o tyle wielkie wydarzenie, bowiem przyszło czekać fanom 29 lat na nowy album, a apetyt zaostrzył fakt, że mamy praktycznie klasyczny skład. Czy warto wracać po latach, gdzie rynek muzyczny jest już nieco inny? Mamy wiele różnych odmian metalu, co raz więcej różnych udziwnień i nowoczesnych rozwiązań. Jak odnajdzie się w tym band, który swoje lata świetności miał w latach 80 i do tego dawno nie grali. Do tego obawy, że powroty starych kapel kończą się z różnym skutkiem. Obawy każdy miał i jak się okazuje nie potrzebnie.

"The third secret" to niezwykle udana, dojrzała płyta doświadczonych muzyków, którzy pamiętają bardzo dobrze lata 80, ale też potrafią brzmieć świeżo i nowocześnie. Płyta zaskakuje mocny, ostrym brzmieniem, dobrze wyważeniem między klasycznym brzmieniem z lat 80 oraz nowoczesnością agresją. Brzmi to mocarnie. Sama stylistyka nie wiele się zmieniła, choć band nie stara się grać szybko, agresywnie i nacierając cały czas w power metalowym stylu. Materiał jest bardziej urozmaicony i mamy tutaj dużo patentów z lat 80, mamy coś z NWOBHM, jest amerykański, nawet momentami true heavy metal, czy też hard rock. Jest też oczywiście i power metal, jako ten główny składnik.

Sukces tej płyty leży w 4 znakomitych muzykach. Ken Mary doświadczony perkusista, którego znamy z Flotsam and jetsam. To on nadaje całości odpowiedniej dynamiki i mocy. Z kolei Ed i Kendall zadbali o warstwę instrumentalną. Ich partie gitarowe zagrane są z głową i zarazem finezją. Dzieje się sporo i nie ma mowy o monotonni. Mamy urozmaicone partie i znajdą się stonowane riffy jak i te bardzo szybkie. Jest agresja, melodyjność i hołd dla lat 80. Ta praca po prostu zachwyca. Kendall spełnia się też w roli wokalisty i jego wokal jest dopełnieniem całości. Każdy z tych panów odegrał znaczącą rolę.

Zawartość to 10 kawałków, które zabierają nas do amerykańskiego power metalu i to na wysokim poziomie. "Stars Are Falling" porywa mocnym riffem i przebojowością, lecz jego lekkość, chwytliwość która przejawia się w refrenie od razu daje nam sygnał" Hej ludziska wróciliśmy i pamiętamy swoją przeszłość i lata 80". Brzmi to obłędnie. Owe hard rockowe oblicze bandu objawia się w zadziornym i rytmicznym "We will rise" i tutaj Kendall swoją manierą mocno przypomina Ronniego James Dio. Mroczny riff i marszowe tempo to atuty "Queen of Thieves", który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Finezyjność, a nawet neoklasyczność pojawia się w melodyjnym "Dust to Dust". Z kolei "Can you hear me" wprowadza nieco spokoju i romantycznego wydźwięku. Bardzo udany rockowy kawałek o balladowym zabarwieniu. W podobnym klimacie utrzymany jest "Fatima". Dużo amerykańskiego charakteru mamy w epickim "The Third Secret", a na koniec band zostawił nam prawdziwą power metalową petardę w postaci "Heart of Stone" i szkoda że mało jest na tej płycie takich petard.


Na takim album warto było czekać tyle lat. Doświadczenie i talent muzyków przedłożył się na jakość. Panowie nie zapomnieli o swoich korzeniach, o graniu metalu w latach 80 i wykorzystali to na swoją korzyść. Jedna  z najciekawszych płyt tego roku i panowie wrócili do biznesu w wielkim stylu. Brawo!

Ocena: 9/10

FLY AWAY - Flames of Lie (2018)

"Flames of Lie" to propozycja prosto z Brazylii i to od młodej kapeli działającej od 2009 roku. Co można oczekiwać od tej płyty? Solidnego heavy metalu z domieszką power metalu, w którym nie brakuje nawiązań do Savatage, Iron Maiden czy Helloween. Jest to może i niszowe granie, bo i brzmienie jest płaskie i bez ikry, jak również panowie nie wyróżniają się niczym specjalnym jeśli chodzi o umiejętności. Ciekawa, kolorystyczna okładka i logo przypominające logo Gamma Ray to pierwsze symptomy, które zachęcają by sięgnąć po ten krążek. O kapeli za wiele nie wiadomo, można troszkę poczytać na oficjalnym facebooku, który i tak jest pisany w ojczystym języku. Na płycie mamy tylko 8 utworów i utrzymanym w melodyjnym stylu. Nie ma powodów do narzekania, zwłaszcza że otwierający "Mechanical Vise" to mocny, dynamiczny kawałek, w którym bardzo dobrze wypadają gitarzyści i basista. Jest zapał, chęć i miłość do metalu. Bije z tego wszystkiego prawdziwa szczerość, która przesądza o jakości tej płycie w ostatecznym rozrachunku. "Hand of Fate" ma ciekawe wejście perkusisty, lecz potem przeradza się w rozpędzony kawałek, który zabiera nas w rejony starego helloween. Brzmi to niezwykle dobrze, szkoda tylko że brzmienie jest takie niszowe. Jeszcze ciekawe zaczyna się tytułowy "Flames of Lie", który ma wejście rodem z starych płyt Running Wild. No klimat wciąga od samego początku i dalej robi się jeszcze ciekawej. Panowie drastycznie przyspieszają i wychodzi niezwykle udany kolos. Spotykają się tutaj dwa światy. Running Wild i Iron Maiden. Dodać do tego lepsze brzmienie i ciekawsze dźwięk gitar, troszkę mocy, agresji i byłoby jeszcze lepiej. Spokojniejszy "Wings of Time" to bardziej progresywne oblicze kapeli i tutaj słychać wpływy Savatage. Kolejną perełką na płycie jest rozpędzony, bardziej agresywny "Hurricane", który ukazuje w pełni power metalowy kop. Koniec płyty to perełka w postaci "Sleep paralysis". Jest progresywnie, klimatycznie, melodyjnie i znów zespół bardzo umiejętnie urozmaica dłuższą kompozycję. Partie klawiszowe dodają jeszcze ciekawszego mrocznego klimatu i takiego klasycznego brzmienia. "Flames of Lie" to nie jest wybitne dzieło, może poraża brakiem doświadczenia zespołu czy słabym brzmieniem. Pomysły i same kompozycje są po prostu urocze i mimo tych wad mamy do czynienia z naprawdę udanym albumem, który może się podobać. Jestem na tak i czekam na kolejne wydawnictwa tej kapeli!

Ocena: 7.5/10

piątek, 9 listopada 2018

BURNING WITCHES - hexenhammer (2018)

Co jakiś czas pojawiają się płyty, które robią niezłego zamieszania na rynku muzycznym. Płyty, które szokują swoją perfekcją, świeżością, pomysłowością i aranżacjami. Taka perfekcyjna płyta w kategorii heavy metalu musi opierać się na mocnym, wyrazistym, charyzmatycznym wokalu, czy pomysłowych partiach gitarowych. Taka płyta ma zaskakiwać, porywać i szokować. W tym roku kilka takich płyt było. Do tego elitarnego grona dołącza szwajcarski Burning Witches. Najnowszy album "Hexenhammer" to już drugi album tej formacji, którą tworzą same kobiety. Pomysłowy image przywołuje na myśl band Orginal Sin. Muzycznie band czerpie garściami z twórczości Crystal Viper, Elvenstorm, Warlock. Mamy ukłon w stronę lat 80, klasycznego heavy/speed metalu, ale podanego w nowoczesnej formie. Burning Witches działa od 2015r i już na dobre wpisał się do najciekawszych kapel ostatnich lat. 5 kobiet tutaj świetnie udowadnia, że nie tylko mężczyźni  znają się na heavy metalu. Każda z nich to charakterystyczna osobowość i ważny element zespołu.  Seraina Telli to liderka na miarę Leather Leone czy Doro Pesch. Sonia i Romana też dają czadu w sferze partii gitarowych, gdzie liczy się pomysłowość, pazur, a także przebojowość. Płyta w całości prezentuje się okazale i brzmi bardzo klasycznie. Znakomicie reprezentuje styl płyty otwierający "Executed", który poraża dynamiką, agresją i pomysłowość. Na takie granie zawsze jest głód. Mroczniejszy "Lords of War" to ukłon w stronę twórczości Mercyful Fate. Soczyste gitary i zadziorny wokal Seraina napędzają ten kawałek. Dalej mamy klasycznie brzmiący "Open your mind" czy klimatyczny i bardziej progresywny "Don't cry my tears". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest marszowy, wręcz rycerski "Maiden of steel". Wizytówką tego krążka jest drapieżny i zarazem przebojowy "Haxenhammer", który w pełni oddaje styl tej płyty. Prawdziwa perełka.  Speed metalowy "Possesion" to jeden z mocniejszych kawałków na płycie i podoba mi się taka stylistyka. Burning Witches zabiera nas w rejony Orginal Sin, czy Elvenstorm. Na koniec wisienka w postaci coveru Dio czyli "Holy Diver". Tak jak przeczuwałem przed premierą, Burning witches namieszał w tym roku. Nagrali płytę dopieszczoną i przemyślaną, która oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Znakomita wycieczka do lat 80. Polecam

Ocena: 10/10

czwartek, 8 listopada 2018

RADIANT - Radiant (2018)

Herbie Langhans znany obecnie z Voodoo Circle, czy Avantasia, swoje początki miał w Seventh Avenue. W 2014r założył hard rockowy band  z kolegami z Seventh Avenue, czyli Flo Gottslebenem i Markusem Beckiem.  Band nazwano Radiant i skupiają się na graniu mieszanki hard rocka i heavy metalu nawiązując do lat 70 i 80. Słychać  w ich muzyce wpływy Bonfire, Dokken, Motley Crue, czy Accept. W tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany po prostu "Radiant" i śmiało można mówić o jednej z ciekawszych płyt roku 2018 jeśli chodzi o hard rock. Z tej płyty bije pozytywna energia, pomysłowość i prawdziwa wycieczka do lat 80. Wszystko już było podane nie raz w innych zespołach, na innych płytach, ale Radiant dba o szczegóły i to słychać. Mamy masę ciekawych pomysłów, chwytliwych refrenów, mocnych riffów i nie zawodny głos Herbiego, który na tym krążku wypada jeszcze lepiej niż na ostatnim wydawnictwie Voodoo Circle.  W zawartości dzieje się dużo i plusem jest to że pełno tutaj przebojów i urozmaicenia. Otwieracz "Yes I am" to rozpędzony hard'n heavy i to w klasycznym wydaniu. Jest mocny riff, jest chwytliwy refren i taka pozytywna energia.  Duet Flo i Carsten stworzyli zgrany zespół i słychać, że jest między nimi chemia. To  przedkłada się na jakość melodii i partii gitarowych. Elementy Rainbow wybrzmiewają w rytmicznym "Im alive", z kolei "Silver linigs" potrafi zauroczyć futurystycznymi partiami klawiszowymi i progresywnym aspektem. Płyta naszpikowana jest przebojami i każdy z nich to prawdziwa perełka. Jeden z moich faworytów to dynamiczny "You Rock", który imponuje swoją lekkością i komercyjnym wydźwiękiem. "Forever one" to kolejny hit, który szybko zapada w pamięci za sprawą porywającego refrenu. Nie brakuje też szybszego, bardziej speed metalowego grania co potwierdza żywiołowy "Liars". Całość zamyka mocny hard rockowy kawałek "Hit the night", który przesiąknięty jest twórczością Scorpions. Brzmienie też mocno inspirowany jest latami 80 i to świetnie współgra z tym co mamy na tej płycie. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na brak ciekawych utworów. Płyta na pewno godna uwagi, nie tylko dla fanów Herbiego.

Ocena: 8.5/10

sobota, 3 listopada 2018

BLOOD CURSE - Sorceress (2018)

Patrząc na powyższą okładkę można stracić poczucie czasu. Jest klimatyczna, mroczna i taka oldscholowa. Przyciąga uwagę i zachęca by sięgnąć po "Sorceress". Jest to debiutancki krążek formacji, a raczej projektu o nazwie Blood Curse. Powstał w roku 2016r i tworzą go gitarzysta i wokalista Aaron Franks oraz perkusistka Olivia Franks. Młodzi muzycy, którzy kochają mroczny speed/heavy metal czy nawet NWOBHM. Świetnie pasuje do tego okultystyczna oprawa.. Słychać inspiracje Angel Witch, Mercyful Fate, Satan, czy Black Sabbath. Sama muzyka może nie jest oryginalna, ale szczera i oddająca w pełni hołd dla lat 80. Nawet brzmienie jest takie szorstkie, nieco przybrudzone, by jeszcze lepiej oddać lata 80. Sam wokal Aarona może nie jest wybitny, ale pasuje do tego co grają.  Płytę otwiera "Isabelle", który wprowadza nas w mroczny klimat płyty. Jest klasycznie, dynamicznie i bardzo oldscholowo. Dużo NWOBHM słychać w szybszym i melodyjnym "Sorceress", który przypomina stary dobry Angel Witch. Energiczny "Her Spell" to też ukłon w stronę NWOBHM. Mroczny "Destitute" ma coś z Mercyful Fate, ale też i Iron Maiden. Bardzo dobrze też wypada zadziorny i rytmiczny "Kill You", który zabiera nas do lat 80. Całość zamyka jakże udany cover Angel Witch w postaci "Angel Witch".  Niby granie takie nieco jednostajne i w jednym stylu, ale oddaje znakomicie klimat lat 80. Taka oldscholowa muzyka też potrafi zauroczyć prostotą i drobnymi szczegółami. Tak jest w tym przypadku, dlatego polecam obczaić Blood Curse bo jest to solidny krążek.

Ocena: 8/10

DYNAZTY - Firesign (2018)

A co gdyby tak wymieszać zadziorny, przebojowy hard rocka w stylu Dokken z melodyjnym metalem rodem Unisonic i power metalu na miarę Avantasia czy Battle Beast? Dostajemy właśnie płytę w stylu "Firesign" szwedzkiego Dynazty. Ta kapela to doświadczona formacja, która ma na koncie 6 albumów i 11 lat działalności, co tylko dowodzi z jakim doświadczonym zespołem mamy do czynienia. Co więcej ten band to mistrz w nagrywaniu przebojowych i chwytliwych albumów, a mając na pokładzie Nilsa Molina w roli wokalisty, a także Roba i Mike'a pełniących funkcję gitarzystów można z działać wiele. "Firesign" która zadowoli każdego fana melodyjnego metalu, hard rocka czy power metalu. Jeśli fascynuje was twórczość Avantasia, Dokken, czy Battle beast to z pewnością porwie was najnowsze dokonanie szwedów. Ta płyta to coś więcej niż tylko kolejne dzieło Dynazty w dyskografii, to coś więcej niż typowe dzieło z muzyką z kręgu hard rocka/heavy/power metalu. To przede wszystkim płyta bardzo poukładana, urozmaicona i przepełniona przebojami. Do tego dochodzi zadziorne, mocne i czyste brzmienie, które podkreśla partie wokalne i gitarowe. Na płycie roi się od ciekawych melodii i wciągających motywów. Nie ma grania na siłę, a wręcz przeciwnie. Słychać miłość do muzyki i panowie zarażają tą swoją pozytywną energią. "Breathe with me" to jasny przekaz czego można się spodziewać po całości. Rasowy hit i mimo słodkiej melodii zachwyca swoją formą i wykonaniem. Ja tą szczerość i pomysłowość kupuje.  Mocniejsze uderzenie mamy w zadziornym "The Grey", który swoją przebojowością i stylem przypomina dokonania Avantasia. Jest też dużo power metalu co potwierdza chwytliwy "In the arms of a Devil", który jest jednym z największych przebojów na płycie. Co ciekawe sam refren przypomina mi "Storytime" Nightwish. Bardzo udany refren, który na długo zostaje w pamięci. W "My darkest hour" znów Nils zachwyca swoim wokalem, manierą, techniką i świetnie komponuje się z tym co dzieje się w sferze instrumentalnej. Nowocześnie wybrzmiewa tytułowy "Firesign", który przemyca kilka bardziej progresywnych patentów. Główna melodia, która napędza "Closing Doors" kipi komercyjnością i przypominają mi się  A-ha.  Warto zwrócić uwagę na agresywniejszy "Follow me" czy zadziorny "Starfall". Na takie płyty zawsze warto czekać.  Jest tutaj wszystko czego można sobie zażyczyć. Muzyka na najwyższym poziomie i nie ma miejsce tutaj na nudę i puste kawałki, które nic nie wnoszą. Płyta petarda i z miejsce wpisuje "Firesign" do grona najlepszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

piątek, 2 listopada 2018

HOLTER - Vlad the impaler (2018)

Pamięta ktoś projekt Jorna Lande i gitarzysty Tronda Holtera o nazwie Dracula? W 2015r wydali znakomity debiutancki krążek pod tytułem "Swing of Death". Teraz po 3 latach Trond Holter powraca z drugim albumem o podobnej koncepcji tylko, że bez Jorna za mikrofonem i pod nazwą Holter. "Vlad the Impaler" to płyta dojrzała, która zawiera elementy symfonicznego metalu, melodyjnego metalu z nutką hard rocka.  Na pokładzie mamy kilka nowych twarzy jak choćby wokalista Nils K. Rue z Pagans Mind czy Eva Erichsen. Może Nils to nie ta klasa co Jorn, ale trzeba przyznać, że spisuje się bardzo dobrze. Przede wszystkim stara się nadać kompozycjom odpowiedniego charakteru, nadawać melodyjnego charakteru. Muzycznie mamy kontynuację debiutu i to słychać na każdy kroku. Jednak kiedy zestawimy nowe ze starym, to jednak "Vlad the impaler" to już nie tak przebojowy i dynamiczny krążek. Gdzieś uleciał ten power, ten kop i ta świeżość. Niby otwieracz "Worlds on fire" ma wszystko to za co pokochaliśmy Dracula. Jednak już nie robi to takiego wrażenia. Co nie zmienia faktu, że utwór jest dobry i zwiastuje przynajmniej solidny album. "Awakened" przemyca elementy hard rocka i symfonicznego metalu. Jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie i bije  z niego taka przebojowość jak z debiutu.  Ciekawe aranżacje pojawiają się w "Drums of Doom", która stara się nas porwać szybszym tempem i mocniejszym riffem.  Troszkę słabszy wydaje się "Ill die for You", który ma nieco bardziej komercyjny charakter. Nie wiele wnosi do całości rockowy "Under my skin" czy kontynuacja "Save me" z pierwszej płyty. "Vlad the impaler" to płyta przemyślana i mająca mocne momenty. Trond pokazuje że jest uzdolniony gitarzystą, że potrafi zauroczyć słuchacza swoją pomysłowością i techniką. Brakuje tutaj klasy Jorna i przebojowości i klimatu z debiutu. Mimo tych wad i tak mamy do czynienia z bardzo udanym albumem. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.

Ocena: 7.5/10