środa, 31 marca 2021

ULTHIMA - Symphony of the night (2021)


 Ulthima to fińska kapela, która stara się wypełnić pustkę po Children of Bodom i to znakomity hołd dla twórczości świętej pamięci Alexiego Laiho. To młody band, który działa od 2010r i w tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Symphony of the night".  W końcu wartościowy album z melodyjnym death metalem, który zachwyci fanów Kalmah, a przede wszystkim Children of bodom.

Nawet jeśli nazwa kapeli nic nam nie mówi, to już kolorystyczna okładka przyciąga uwaga. Widać, że band zadbał aspekt wizualny płyty. Brzmieniowo też jest bardzo dobrze i nie ma tutaj fuszerki. Jest moc i pazur. Jeśli chodzi zaś o sam zespół, to warto pochwalić tutaj utalentowanego wokalistę Toumasa Antilla, który zaskakuje techniką i stylem. Słychać, że inspirował się twórczością Alexiego. Dużo dzieje się w sferze partii gitarowych i tu zasługa duetu Jona i Ricardo. Panowie znają się na rzeczy i tu słychać pasję, pomysłowość i dbałość o detale. To wszystko jest agresywne, ale też bardzo melodyjnie. Jest rozrywka na wysokim poziomie.

Na płycie znajdziemy 9 kompozycji dających 40 minut muzyki. Już otwieracz "Black Swan" idealnie zwiastuje to co nas czeka na płycie. Melodyjny death metal wysokich lotów. Band potrafi grać podniośle i zarazem epicko, co potwierdza też pomysłowy "Tears of fire". Echa Children of bodom słychać w przebojowym "Belgar". Kolejny kiler na płycie to "Beyond the veil" i znów dostajemy melodyjny motyw i pomysłowe partie gitarowe. Nie ma słabych utworów i każdy ma w sobie to coś Taki marszowy i zadziorny "Dancing with the shadows". Na sam koniec dostajemy tytułowy "Symphony of the night", który przypomina twórczość Kalmah.

Ulthima pokazuje się na debiucie jako doświadczona kapela, która może śmiało konkurować z najlepszymi formacjami grającymi melodyjny death metal. Jest w końcu godny następca Children of Bodom. Alexi na pewno byłby dumny!

Ocena: 9/10

wtorek, 30 marca 2021

RACER STEEL - no time to go back (2021)


 Tam gdzie w nazwie zespołu "Steel" tam zawsze mamy do czynienia z prawdziwym metalem i niemal za każdym razem czeka nas prawdziwa uczta dla fanów metalu. Tak też jest z Racer Steel z Chile.  Ta kapela jest młoda, ale pełna zapału i głodna sukcesu. Działają od 2017r i w końcu mogą zaprezentować  swój debiutancki album zatytułowany "No time to go back". Co za niespodzianki, bo to jedna z najlepszych płyt z klasycznym heavy metalem w roku 2021.

To pozycja obowiązkowa dla fanów metalu z lat 80. Kto wychował się na muzyce Judas Priest, Iron Maiden czy Saxon. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Sukces tej płyty tkwi w niezwykłej przebojowości, chwytliwych melodiach i takim oldschoolowym feelingiem. Trzeba przyznać, że kapela ma to coś i czaruje słuchacza na każdym kroku. W kapeli kluczową rolę odgrywa wokalista Johny, no i ten utalentowany duet gitarzystów, który tworzą Nekrochristo i Mr, Steel. Ci panowie znają się narzeczy i na każdym kroku zaskakują swoją formą i pomysłowością.

Wystarczy odpalić taki "Racer steel", by przekonać się o potencjale tej kapeli. Oj dobrze czują się w klasycznym heavy metalu w klimacie lat 80. Dalej znajdziemy prosty i chwytliwy "Battalion of fury", czy przesiąknięty iron maiden "Murderer in the shadows". Dużo speed metalowej motoryki można wyłapać w rozpędzonym "battle cry" i można tutaj doszukać się elementów wczesnego blind guardian czy nawet Helloween. No jest moc i pazur! Całość wieńczy równie udany "Living on the edge", które idealnie podsumowuje tą heavy/speed metalową podróż.

Ciężko wytknąć jakieś słabe punkty tej płycie. Jest klasycznie, jest sporo hitów i wciągających solówek. Band zachwyca pomysłowością, jak i aranżacjami. "no time to go back" to płyta dopracowana i dojrzała, dlatego słowo "debiut" nijak ma się do tego co słyszymy. Prawdziwa perełka.

Ocena: 9/10


poniedziałek, 29 marca 2021

EVIL KING - The dark age (2021)


 Grecka scena metalowa z każdym rokiem rozrasta się o kolejne ciekawe zespoły i jednym z nich jest Evil King. To rycerski heavy metal z domieszką power metalu i band nie kryje swoich inspiracji takimi kapelami jak Kamelot, Iron maiden, choć nie brakuje też elementów progresywnych. To jest właśnie to co znajdziemy na debiutanckim krążku zatytułowanym "The dark age".

Na tej płycie mamy dwóch bohaterów. Jednym z nich jest wokalista Pablo Ruiz Diaz, który swoim głosem i techniką mocno przypomina Bruce'a Dickinsona. To co wyprawia Pablo na tym krążku wbija w fotel i zaskakuje pod każdym względem. Oj wróżę mu wielką karierę.  Drugi bohater to gitarzysta Spiros Rizos, który stawia na własny styl. Jest położony nacisk na nowoczesny wydźwięk i znajdziemy tutaj pomysłowe riffy, jak i motywy. Brakuje może nieco łatwiejszych motywów, większej dawki przebojowości, ale i tak płyta zachwyca wykonaniem i ambicją zespołu.

Płytę promował "Jerusalem", czyli niezwykle nastrojowy kawałek z progresywnym zatarciem. Głos Pablo sieje zniszczenie. Dużo rycerskiego metalu i epickości dostajemy w tytułowym "the dark age". Elementy nowoczesnego metalu dostajemy w zadziornym "Ancient calling". Band potrafi czarować nas mrocznym klimatem i progresywnymi riffami i to właśnie dostajemy w "The holy grail". Epickość pojawia się w "Apophis", który przemyca wiele różnych motywów.

Jest potencjał w greckim Evil King to na pewno i nie można ich lekceważyć. Odnoszę wrażenie jednak, że kapele stać na znacznie więcej. Brakuje mi wyrazistych melodii czy większej przebojowości. Bardzo solidna płyta, ale nie zagrozi wielkim graczom w tym roku. Może następnym razem?

Ocena: 7/10

niedziela, 28 marca 2021

VOLKER - Banners (2021)


 Volker to amerykański band, który reprezentuje progresywny heavy/power metal. Kapela czerpie nie tylko ze sceny amerykańskiej, ale też brytyjskiej. Słychać w ich muzyce wpływy Queensryche, Iron maiden, czy Dream theater. Działają od 2010r i mają na swoim koncie dwa albumy, a najnowszy "Banners" ukazał się w tym roku.

To kolejna zdolna kapela, która potrafi czarować ciekawymi solówkami, zagrywkami gitarowymi i potrafi budować złożone warstwy melodii. Instrumentalnie jest naprawdę dobrze na "banners" i kapela imponuje stylem i techniką. Szkoda tylko, że nieco zapomniano o porywających przebojach. Jednak nie to jest problem, ale wokal Cale'a Switzera, który nie wzbudza większych emocji.

Album zdominowały długie kompozycje i tak 50 min zawarto w 7 kompozycjach. Jest szybki "The Ranger", ale czasami wkrada się nuda i niedopracowanie. "Semhain" imponuje klimatem i nieco epickim rozmachem, jednak jakość znów jest daleka od ideału. Nie ma w tym agresji, ani heavy metalowego pazura. To po prostu solidny progresywny heavy/power metal.Dobrze wypada zadziorny "Elia", który przemyca elementy iron maiden. Mamy też folkowy klimat w stonowanym "Simbul Winter" i znów słychać kilka ciekawych zagrywek gitarowych. Na sam koniec dostajemy nawet udany 13 minutowy kolos "Interstellar", który pokazuje, że kapela ma potencjał i nie pokazuje w pełni na co ich stać.

Nie skreślam Voler, bo jest to utalentowana kapela, która grac potrafi i to całkiem dobrze. Wystarczy nieco dopracować aranżacje i stworzyć kilka przebojów, które zapadną w pamięci i kto wie? Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o nich w przyszłości.

Ocena: 6/10

PALADINE - Entering the abyss (2021)


 Świat Dragonlance był przepustką do sukcesu Rhapsody i w sumie nic dziwnego, że do tego świat zabiera nas grecki Paladine na swoim nowym albumie "Entering the Abyss". W końcu Paladine na debiutanckim krążku pokazał nam, że również lubią tworzyć muzykę z pogranicza epickiego power metalu z nutką symfonicznego metalu. Świat fantasy idealnie współgra z tym co band prezentuje na nowej płycie. "Entering the abyss" to znów bardzo udane wydawnictwo tego młodego i utalentowanego zespołu. Tak fani power metalu, to jest bardzo ważna premiera dla Nas.

Ze starego składu został basista Chris i wokalista Nick. Mimo że skład jest zupełnie inny niż ten z debiutu, to jednak band dalej gra swoje i na tak samym wysokim poziomie. Wiele wnieśli też gitarzyści i tutaj brawa dla Johna i Sotrisa. Panowie tutaj przemycają też patenty innych odmian metalu niż power metal, przez co płyta jest bardzo urozmaicona i potrafi zaskoczyć. Na przykład w takim "Between gods and men" można usłyszeć elementy thrash metalu. Elementy epickiego metalu dostajemy w "War of the lance". Czy w końcu coś z pogranicza symfonicznego power metalu dostajemy w "Mighty Heart". Paladine potrafi też pójść w rejony progresywne, co tylko potwierdza złożony "Entering the Abyss". Zachwyca też killer i niezwykle agresywne "Hourglass in the sky", który jest jednym z mocniejszych punktów na płycie.

"Entering the abyss" to pozycja skierowana dla fanów melodyjnego power metalu. To tylko pokazuje jak ważny dla tego gatunku jest Paladine i jak wiele wnosi do power metalu. Greckie zespoły potrafią czarować i tworzyć ponadczasowe wydawnictwa. Tak też jest tym razem!

Ocena: 9/10

ELETRIC CROWN - Prophecy of doom (2021)

Co raz częściej można trafić na jakiś ciekawy i wartościowy zespół heavy metalowy, który pochodzi z Rosji. Electric Crown to żywy przykład, że tamta scena metalowa rozkręca się i marzy im się międzynarodowa kariera. Kapela działa od 2018r i w tym roku przyszedł czas na ich debiutancki krążek "Prophecy of doom".

Band lubi nawiązywać do patentów z lat 80 i przy tym wykorzystuje patenty Iron maiden, czy judas priest.priest. Nie ma w ich muzyce nic nowego ani odkrywczego, ale jest pomysł i duża dawka klimatycznego grania, które oddaje w pełni klimat lat 80. W zespole jest utalentowany wokalista Artem Fleiter, który dysponuje zadziornym głosem i niezłą techniką. To dzięki niemu materiał jest taki atrakcyjny i miły w odsłuchu. Dobrze spisuje się też gitarzysta Anatoly Blokhim, którego również wspiera Artem, który oprócz roli wokalisty spełnia się jeszcze jako gitarzysta. Zawartość to przede wszystkim dobrze wyważone partie gitarowe i proste, sprawdzone motywy, które wpadają w ucho.

Jest tutaj kilka naprawdę wartościowych utworów i jednym z nich jest rozbudowany i zadziorny "Stand up and fight", który oddaje w pełni styl Electric Crown. Oj sporo dobrego się tutaj dzieje. Stonowany i toporny "hypocrite" przypomina dokonania Accept i to kolejny udany kawałek na płycie. Echa starego dobrego Judas Priest można doszukać się w "Between the lines". Dalej znajdziemy też 6 minutowy "Martyrs" w którym band zabiera nas w mroczne rejony.  Płytę wieńczy "rite", który również stawia na mroczny klimat, tylko same aranżacje nie wzbudzają większych emocji.

"Prophecy of doom" to płyta, która ma soczyste i przesiąknięte latami 80 brzmienie, a także sporo solidnego heavy metalu w klasycznej odmianie. Band grać potrafi i może zachwycić nie raz, ale brakuje nieco bardziej melodyjnych riffów i większej dawki przebojowości. Dobrze się tego słucha, ale szybko wylatuje z pamięci.

Ocena: 6.5/10
 

sobota, 27 marca 2021

CRYPTOSIS - Bionic swarm (2021)

W roku 2020 na gruzach Distillator powstał Cryptosis. To holenderska wersja Vektor, czy Voivod. To już mocno intryguje i zachęca by sięgnąć po debiutancki album tej formacji. 'Bionic swarm" swoją premierę miał 26 marca i ukazał się nakładem century media records. W sumie recenzję można by skwitować : jedna z najlepszych płyt thrash metalowych roku 2021.


 Wszystko jest tak jak być powinno. Klimatyczna i nastrojowa okładka, która idealnie pasuje do thrash metalowego dzieła. W tej kapeli rządzi Laurens Houvast, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe.  Jako wokalista spełnia się idealnie, bowiem ma charyzmę, technikę i przyciąga uwagę. Nadaje całości agresji i melodyjności. Laurens to też niezwykle utalentowany gitarzysta, który potrafi łączyć nowoczesność z klasyką i tak tutaj jest. Dostajemy 37 znakomitej mieszanki progresywnego metalu i thrash metalu. Szczęka opada i można band tylko chwalić i chwalić.

Płytę otwiera krótkie intro, ale efekt wow dostajemy w energicznym "Decypher" i to się nazywa thrash metal naszych czasów. Jest agresja, nowoczesność i świeżość. Jestem jak najbardziej na tak. Dużo się dzieje w 3 minutowym "Death technology", który przemyca elementy progresywne. Najdłuższy na płycie jest rozbudowany i urozmaicony "Prospect of immortality". Utwór bardzo zakręcony i przemyca patenty Vektor. Fanom klasycznego agresywnego thrash metalu polecam rozpędzony i przebojowy "Transcedence". Elementy progresywne dostajemy w stonowanym i złożonym "Game of Souls" i band potrafi tutaj zaskoczyć świeżymi pomysłami. Na sam koniec dostajemy kolejną dawkę agresywnego thrash metalu w postaci "Flux delivergence ", który znakomicie oddaje styl grupy.

Cryptosis to nie debiutant, ale naprawdę doświadczona kapela, która jest w stanie nagrać album dojrzały i przemyślany. "Bonic swarm" to coś więcej niż kolejna thrash metalowa płyta. Duża dawka złożonych melodii i pokręconych partii gitarowych. Warto znać Cryptosis, bo to nowa gwiazda tego gatunku.

Ocena : 9/10

WITCHSEEKER - Scene of the Wild (2021)

Singapur to nie jest rejon, który jakoś specjalnie kojarzy się z heavy metalem. Czas to zmienić. Ten stan może na dobre zmienić Witchseeker, który działa od 2012r. Band stawia na mieszankę heavy i speed metalu, który jest inspirowany dokonaniami Enforcer i Skullfist, Witchseeker brzmi niemal identycznie i to żadna tam ujma dla zespołu. To wręcz spora zaleta tej kapeli.

"Scene of the wild" to już drugi album formacji Witchseeker i to swoista kontynuacja tego co band prezentował na swoim debiucie. Styl opiera się na mocnych i chwytliwych motywach gitarowych. Nacisk położono na przebojowość i klasyczny wydźwięk. Klimat lat 80 jest słyszalny, ale to w końcu podstawa takiego grania. Sheikh Spitfire odgrywa kluczową rolę w tej kapeli. W końcu to on odpowiada za partię basu i wokal. Jego głos jest wyraźny i nadaje całości pazura i klimatu lat 80. Odwala tutaj kawał naprawdę dobrej roboty. Wystarczy posłuchać taki"Rock this night away". No i jest też masa wciągających i oldschoolowych melodii, a to sprawka utalentowanego gitarzysty Brandona. Podoba mi się jego prosty styl.

Płyta wypchana jest przebojami i jednym z nich jest energiczny otwieracz "Scene of the wild". Speed metal zostaje przemycony w rozpędzonym "Lust for Dust", który ma coś z Savage Grace, Agent Steel czy Motorhead. Kolejny killer na płycie to szybki "be quick or be dead" i nie, to nie jest cover Iron maiden.Skoczny "Sin city" momentami przypomina wczesne lata żelaznej dziewice i to jest miłe uczucie kiedy przypomni się tamte złote lata heavy metalu. Oldschoolowo jest też w lekkim i przebojowym "Screaming in the moonlight". Tak się gra klasyczny heavy metal. Nic tylko brać przykład. Speed metal na wysokim poziomie dostajemy w rozpędzonym "Hellions in the night", który zamyka ten dobrze wyważony materiał.

Witchseeker nagrał album, który zaskakuje formą i jakością. Śmiało można postawić "Scene of the wild" obok perełek Enforcer czy Skull Fist. Satysfakcja gwarantowana. Panowie na pewno jeszcze nie jeden raz nas zaskoczą swoją porcją heavy/speed metalu.

Ocena: 8.5/10

 

ICE WAR - Sacred Land (2021)

To było do przewidzenia, że w roku 2021 ukaże się nowy album Ice War, który prowadzi Jo  Capitalicide. Najnowszy album zatytułowany "sacred land" przewidziany jest na 18 maj 2021, jednak już teraz chce przybliżyć Wam nieco to co nas czeka słuchając ten album. To dalej solidny heavy metal, który zabiera nas w rejony lat 80.

Mam uczucie dejavu słuchając nowego albumu Ice War. "Sacred land" brzmi bardzo podobnie do poprzedniego wydawnictwa "destroyer, destroyer"z  2020r. Styl i jakość nie zmieniła się. To wciąż tylko solidny album heavy metalowy, który nie ma szans przebić silną w tym roku konkurencją. Brakuje elementu zaskoczenia i jakiś pomysłowych zagrywek gitarowych. Co może imponować to elementy doom metalu, czy epic metalu. Skojarzenia z Manilla Road czy Cirith Ungol są jak najbardziej na miejscu.

Na wstępie dostajemy stonowany otwieracz "Sacred Land" i od razu można wyłapać elementy epic metalu czy doom metalu. Mroczny feeling robi swoje. Echa Candlemass czy może nawet i Black Sabbath można uchwycić w ponurym "Nuclear Gods". Ciekawy pomysł na sam utwór, tylko aranżacje wypadałoby nieco dopracować. W podobnych klimatach utrzymany jest "Black Horse" czy 6 minutowy "Blood and flames". Całość wieńczy mroczny i marszowy "Slay the beast". Ten kawałek idealnie podsumowuje nowy materiał.

"Sacred Land" to może nie najlepszy album heavy metalowy roku 2021, ale muszę przyznać że Jo nagrał bardzo udany krążek, który oddaje w pełni styl doom metalu czy epic metalu. To porządna porcja muzyki w klimatach Cirith Ungol czy Manilla Road. Płyta troszkę bardziej dopracowana od poprzedniego, ale do ideału wciąż brakuje.

Ocena: 6.5/10
 

ARION - Vultures die Alone (2021)


 Na 9 kwietnia przewidziana jest premiera 3 albumu fińskiej formacji Arion. To ważna data nie tylko dla fanów melodyjnego heavy/power metalu z nutką symfonicznego metalu. To również istotna data dla Arion, bo to ich największe osiągnięcie. Band wystrzegł się tych wad, które dyskwalifikowały ich poprzednie płyty. Było za słodko, za bardzo młodzieżowo i bez wyrazu. Teraz to się zmieniło i "Vulture die alone" to nie tylko najlepszy album Arion, ale jeden z najlepszych albumów wydanych w roku 2021.

Band imponuje dojrzałym materiałem, niezwykłą przebojowością i dynamiką. Co za zmiana i co za dbałość o detale. Kapela przeszła niesamowitą przemianę, choć dalej zostajemy w obrębie melodyjnego metalu z domieszką power metalu i symfonicznego metalu. Całość brzmi nowocześnie i zarazem klasycznie. Czuć zmiany, ale skład dalej ten sam co nagrał dwa wcześniejsze albumy. Aivo Kaipainen tym razem porzuca młodzieżowe riffy i banalne, nijakie melodie na rzecz dojrzałych podniosłych motywów, a wszystko jest rozegrane z polotem i lekkością. Jest pazur, jest niezwykła dawka przebojowości i do tego Aivo trzyma się nowoczesnego brzmienia. Słychać nawiązania do Orden Ogan, Bloodbound, Arthemis, czy Dynazty.  No i jest jeszcze czarujący wokalista Lassi, który brzmi dojrzale i tym razem buduje napięcie i nadaje całości podniosłego charakteru. Oj dzięki niemu album zyskuje na epickości.

Materiał jest dopracowany i tworzą go killery. Tutaj nie ma miejsca na wypełniaczy czy nietrafione pomysły. Już start w postaci "Out of my life" to prawdziwa dawka emocji, ale przede wszystkim czysta rozrywka. Jest zadziornie, ale zarazem bardzo melodyjnie. Arion wyrósł na gwiazdę melodyjnego metalu. Symfoniczny metal w najlepszym wydaniu dostajemy w przebojowym "break my chains" i tutaj można doszukać się elementów Orden Ogan. Noora Louhimo daje niezły występ w "Bloodline" i znów jest zadziornie i przebojowo. Cieszy, że nie jest to jakaś kopia Battle Beast, który ostatnio nie błyszczy. Przebój goni przebój i taki "Im here to save You" to znakomity hołd dla twórczości Dynazty. Jest też miejsce na agresję i nowoczesny power metal co potwierdza "a vultures dies alone". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest prosty i niezwykle zadziorny "I don't fear You".  Całość wieńczy lekka i nastrojowa ballada "Until eternity ends".

Jedna z największych niespodzianek tego roku. Arion nagrał niezwykle przebojowy i urozmaicony materiał. Płyta brzmi nowocześnie i zachwyca swoimi chwytliwymi melodiami. Band nagrał dojrzały i przemyślany krążek, który od początku do samego końca imponuje wykonaniem i aranżacjami. Oby taki poziom utrzymali na kolejnych wydawnictwach. Brawo Arion! Bardzo dobra robota!

Ocena: 9/10

piątek, 26 marca 2021

SMITH / KOTZEN - Smith/ Kotzen (2021)

Ritchen Kotzen to gitarzysta Winery Dogs, a Adrian Smith to gitarzysta Iron Maiden. Obaj bardzo utalentowani i w dodatku mogą pochwalić się ciekawą barwą głosu. Panowie połączyli siły w wspólnym projekcie Smith / Kotzen, który skupia się nagrania klasycznego rocka i blues rocka. Efektem tej współpracy jest debiutancki album zatytułowany "Smith/Kotzen". W końcu Adrian przypomina się albumem z muzyką mocno przypominający jego dawny band ASAP.

Płyta zawiera prawdziwą muzykę rockową, która mocno inspirowana jest latami 70 czy 80. Panowie nie tylko czarują piękną rockową grą na gitarze, ale też wciągającymi partiami wokalnymi. Naprawdę bardzo dobrze się tego słucha i ta chemia między tymi dwoma geniuszami jest. Płytę promował otwieracz "Taking the chances", który ma też coś z progresywnego rocka. Ten utwór idealnie pokazuje co nas czeka na płycie. Jeszcze ciekawszy wydaje się być "Running" z bluesowym feelingiem i słychać gdzieś tam echa twórczości Kotzen i ASAP. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest "Solar Fire"  i dostajemy tutaj niezły popis umiejętności gitarzystów. Prawdziwa rockowa uczta. Smith i Kotzen potrafią pójść w rejony ściśle progresywne co potwierdza "You don't know me". Całość wieńczy klasyczny "Till Tommorow", który pokazuje że panowie dobrze czują się w hard rockowej stylizacji.

Smith/ Kotzen to dojrzała płyta i bardzo rockowa, ale brakuje mi tutaj większej dawki melodyjności i bardziej wyrazistych przebojów. Całość jest miła w odsłuchu i zasługuje na uwagę fanów talentu Smitha i Kotzena, ale też wszelkiego rodzaju rocka.

Ocena: 7.5/10

 

czwartek, 25 marca 2021

EVVILIZERS - Solar Quake (2021)

"Solar Quake" to drugi album włoskiej formacji Evilizers, która gra mieszankę klasycznego heavy metalu i thrash metalu. Kapela działa od 2017r i pokazują że potrafią grać solidnie czerpiąc z twórczości Rage, Judas Priest, czy Artillery. To może nie płyta, która namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale to kawał solidnego grania.

Niby wszystko jest, bo płyta zawiera sporo mocnych riffów, ale czegoś tu brakuje.  Wokal Fabio Attaco momentami irytuje, a wszystko przez specyficzną manierę. Brakuje troszkę techniki i agresji. To jeszcze nie największy problem tej płyty. "Solar Quake" jest pozbawiony jakiś wyrazistych hitów i brakuje bardziej świeżych pomysłów. To wszystko już było i nie raz lepiej podane. Do grona ciekawych kompozycji zaliczamy na pewno otwierający "Solar Quake", który kipi energią i melodyjny zagrywkami gitarzystów. Novarese i Ruffa stawiają na solidne riffy i sprawdzone patenty. Nie ma tutaj elementu zaskoczenia i brakuje nutki świeżości. Band potrafi też pójść w rejony hard rocka co pokazuje "Shiver of the fate". Elementy thrash metalu z kolei dostajemy w zadziornym "Terror Dream" czy "Holy shit".

Evilizers to kapela jakich pełno i w zasadzie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Band grać potrafi, ale trzeba jeszcze dopracować styl i jakość prezentowanej muzyki. Kto wie może jeszcze w przyszłości ta włoska kapela wyda coś lepszego? Oby!

Ocena: 5/10
 

poniedziałek, 22 marca 2021

BACKLASH - Colossus (2021)


 Backlash to amerykański band, który działa od 2014r. Zespół stosunkowo młody, ale ma smykałkę do grania heavy metalu z domieszką thrash metalu. Nie boją się czerpać z twórczości Testament, Metaliki, Death Angel, czy Judas Priest z okresu "Jugulator". Band mocno pracował nad debiutem i w efekcie "Colossus" to naprawdę wartościowy krążek, który według mnie zasługuje na uwagę.

Co kryje się za tą mroczną okładką? Ano 45 minut udanego heavy metalu z domieszką thrash metalu. Króluje w tej muzyce Rayan Sorensen, który obdarzony jest zadziornym i thrash metalowym głosem. Imponuje mi jego technika i charyzma. Ryan sprawdza się również w sferze partii gitarowych. Na tym polu wspiera go również utalentowany Vaughan Reed. Backlash to band, który grać potrafi i pokazuje że mają pomysł na siebie.

Już otwarcie w postaci "Sleight of Hand" to prawdziwy strzał między oczy. Co za technika, co za pomysłowość. Backlash błyszczy i daje sporo od siebie. Tak o to mamy pierwszy killer na płycie.  Zadziorny i mroczny "Call of the Void", który mocno nawiązuje do Metaliki czy Megadeth.W podobnej konwencji utrzymany jest chwytliwy "Desperado", a band potrafi też grać niezwykle melodyjnie co potwierdza "Last chance". Agresywny "Over the Top" swoim stylem i aranżacjami przypomina mi dokonania Death Angel. Całość wieńczy równie zadziorny i mocny "Lenity".

"Colossus" to może nie najlepszy album w roku 2021, ale jest to kolejny wartościowy album, który warto znać. Amerykański Backlash imponuje techniką, aranżacjami i ciekawymi pomysłami na kompozycje. Jeszcze nie wszystko jest perfekcyjne, ale w zespole drzemie ogromny potencjał.

Ocena: 8/10

BLACK DIAMONDS - No tell Hotel (2021)


 Szwajcarski Black Diamonds wraca z nowym albumem. "No tell Hotel" to już 4 album tej formacji, która działa od 2004r i jest to udana kontynuacja tego co dostaliśmy na "Once Upon a time" z 2017r. To w dalszym ciągu mieszanka hard rocka i glam metalu. Sama muzyka skierowana do fanów Ac/Dc, Kiss, Motley Crue, Alice Coopera czy Guns Roses. Na pewno nikt nie będzie się nudził z Black Diamonds.

Miła dla oka okładka, soczyste brzmienie pokazują że band się przygotował i zadbał o każdy szczegół. Liderem tej grupy jest wokalista Micheal Kehl, który nadaje całości hard rockowego pazura. To dzięki niemu płyta utrzymana jest w klimacie glam rocka. W partiach gitarowych wspiera go równie utalentowany Chris Johnson i panowie w swojej grze stawiają na proste rozwiązania i dużą dawkę przebojowości. Płytę otwiera prosty i zarazem bardzo chwytliwy "No tell Hotel", który znakomicie oddaje klimat lat 80. Album promował "evil Twin", który ma w sobie sporo heavy metalowego pazura. Ten utwór oddaje w pełni styl zespołu i ich potencjał. Mocna rzecz! "Lonesome Road" może jest nieco komercyjny, ale ma coś z Bon Jovi, a także coś z Scorpions. Dobrze się tego słucha.Taki przebojowy "saturday" mocno czerpie z twórczości Def Leppard i to kolejny prosty i chwytliwy kawałek na płycie. Nie do końca przekonuje mnie spokojny i komercyjny "Hand in Hand". Końcówka płyty to również spore nawiązania do dokonań Def Leppard i dobrym tego przykładem jest zadziorny "Reaching for the stars".

"No tell hotel" to dobrze skrojony album hard rockowy z nutką glam metalu. Mamy proste i chwytliwe melodie, a do tego pełno pomysłowych riffów. Naprawdę dobrze się tego słucha i panowie pokazują, że dobrze czują się w takim graniu. Jeśli ktoś lubi muzykę w stylu Bon Jovi, Motley crue czy Kiss ten powinien posłuchać nowego dzieła Black Diamonds.

Ocena: 7/10

sobota, 20 marca 2021

HEVILAN - Symphony of good and evil (2021)


 Ten kto lubi mieszankę heavy/power metalu z nutką thrash metalu ten powinien obczaić najnowsze dzieło brazylijskiej formacji Hevilan. "Symphony of good and evil" to kawał solidnego grania w klimatach Nightmare, Iced Earth, Persuader czy Mystic Prophecy.

Hevilan działa od 2005 r i to zespół, który tworzy utalentowany i zadziorny wokalista Alex Pasqule. Na gitarze gra doświadczony Johnny Moraes, który grywał w Warrel Dane. Panowie znakomicie mieszają elementy progresywne, thrash metalowe, czy heavy metalowe. Do tego dochodzi mroczny klimat i dostajemy w efekcie wartościowy materiał, który naprawdę może się podobać.

Już otwieracz "Dark Paradise" opiera się na melodyjnych solówkach i mrocznym feelingu. Wokalista Alex przypomina manierę  Jo Amore i to jest spora zaleta. Dalej znajdziemy rozpędzony "Great Battle", który znakomicie nawiązuje do najlepszych dokonań Nightmare. To już kolejny killer na płycie. Podobne emocje wywołuje mroczny "Here i am", który ociera się o progresywny metal. Dużo dobrego dzieje w tytułowym "Symphony of good and evil", w którym band dodaje patenty symfoniczne. Niestety są też wpadki jak choćby spokojny i nijaki "always in my dreams".

Tak to jest płyta, która zasługuje na uwagę. Jest pazur, jest spora dawka mocnych riffów, a band ma smykałkę do tworzenia wartościowych kompozycji. Troszkę dopracować styl i będzie idealnie. Póki co jest dobrze i tak trzymać. Na pewno jeszcze usłyszymy w przyszłości o Brazylijskim Hevilan,

Ocena: 7/10

EVERTURE - Emerge (2021)


 26 lutego 2021r ukazał się debiutancki album fińskiej formacji Everture zatytułowany "Emerge". Płyta ukazał się nakładem wytwórni Inverse Records. Band określa swój styl modern metal i faktycznie jest słychać nowoczesny charakter tej płyty. Muzyka jest na pograniczu melodyjnego metalu, death metalu, rocka czy popu.

Zespół momentami brzmi jak Bullet for my Valentine, czasami jak Leverage czy Excalion. Trzeba przyznać, że mocnym atutem zespołu jest utalentowany wokalista Jere Kuokkanen. Gitarzyści Matti i Oskari stawiają na zadziorne riffy, tylko czasami wkrada się nuda i komercja, przez co muzyka traci troszkę na atrakcyjności. Niby potencjał jest, ale band w pełni go nie wykorzystuje.

Może i okładka wpada w oko, a brzmienie jest dobrze dopracowane, to jednak są pewne nie dociągnięcia. Taki "the river flows" czy otwierający "In between" okazują melodyjny aspekt i momentami ocierają się o twórczość Bullet for my vallentine. Dobrze się tego słucha, jednak brakuje pazura i ostatecznego szlifu. Takie łagodne rockowe granie zmieszane z popem jakie band prezentuje w "promises" totalnie do mnie przemawia. Dobrze prezentuje się nieco progresywny "Ivory tower" czy przebojowy "Closure", który wieńczy cały krążek.

Everture to band, który gra nowoczesny metal, ale czasami można się zastanowić czy to jeszcze metal. Band grać potrafi i to pokazuje, ale brakuje ciekawych pomysłów na kompozycje. To wszystko sprawia że ten album jest daleki od ideału.

Ocena: 5/10

piątek, 19 marca 2021

MARIUS DANIELSEN OF VALLEY DOOM - Legend of Valley Doom part 3 (2021)


 Jeśli chodzi projekty muzyczne i wszelakie metalowe opery to wciąż liderem jest Marius Danielsen's Legend of Valley Doom. Ten norweski wokalista, gitarzysta i kompozytor stworzył niezwykły projekt muzyczny, który jest prawdziwą ucztą dla fanów power metalu z nutką symfonicznego metalu. Nie tylko zachwyca jakość muzyki, jaką tworzy muzyk, ale za każdym razem lista gości jest ogromna i są to prawdziwe gwiazdy, które miały ogromny wpływ na gatunek power metalu. To prawdziwa brygada niezniszczalnych, którzy zbierają się razem by tworzyć prawdziwe święto dla fanów tego rodzaju muzyki. Kto kocha Avantasia, helloween, Rhapsody czy Iron Mask ten poczuje się jak w domu. Była zapowiadana 3 część "Legend of Valley doom" i  już na 7 maja 2021 przewidziano premierę pod skrzydłami Crime Records.

Tym razem lista gości wygląda tak:
wokal:
John Rhys-Davies (Lord of the Rings, Indiana Jones)
Ralf Scheepers (Primal Fear, Gamma Ray)
Daniel Heiman (Lost Horizon, Warrior Path)
Tim Ripper Owens (Judas Priest, Iced Earth)
Olaf Hayer (Luca Turilli, Dionysus, Symphonity)
Herbie Langhans (Avantasia, Radiant, Firewind)
Melissa Bonny (Ad Infinitum, Rage of Light)
Alessio Garavello (Power Quest, A New Tomorrow)
Mathias Blad (Falconer)
Alessandro Conti (Twilight Force, Trick or Treat, LT's Rhapsody)
Tommy Johansson (Sabaton, Majestica, ReinXeed)
Elisa Martin (Dark Moor, Fairyland, Hamka)
Marco Pastorino (Temperance, Secret Sphere)
Jonas Heidgert (Dragonland)
Bernt Fjellestad (Guardians of Time, Legend of Valley Doom)
Raphael Mendes
Mikael Holst (Timeless Miracle)
Arnaud Menard (Alkemyst)
Anders Sköld (Veonity)
John Yelland (Judicator, Dire Peril)
George Tsalikis (Zandelle)
Brandon Bordman (The Grand Myth)
Anniken Rasmussen (Darkest Sins, Legend of Valley Doom)
Peter Danielsen (Eunomia, Darkest Sins, Legend of Valley Doom)
Marius Danielsen (Eunomia, Darkest Sins, Legend of Valley Doom)

sola gitarowe:
Ronni Le Tekrø (TNT)
Richard Fortus (Guns N Roses, The Dead Daisies)
Arjen Lucassen (Ayreon)
Jennifer Batten (Michael Jackson)
Tommy Johansson (Sabaton, Majestica, ReinXeed)
Jimmy Hedlund (Falconer)
Bill Hudson (NorthTale, Doro)
Timo Somers (Delain)
Dushan Petrossi (Iron Mask, Magic Kingdom)
Samuel Lundström (Veonity)
Christian Münzner (Eternity’s End)
Fredrik E. Enochson (Palantir)
Tim Hansen (Induction)
Robin Malm (Vanquisher)
Daniel Carpenter (Celestivl)
Sigurd Kårstad (Darkest Sins, Legend of Valley Doom)
Marco Pastorino (Temperance)
Ty Christian (Lords of the Trident)
Peter Danielsen (Eunomia, Darkest Sins, Legend of Valley Doom)
Marius Danielsen (Eunomia, Darkest Sins, Legend of Valley Doom)

Od strony wizualnej i brzmieniowej znów mamy prawdziwe cudo i tutaj nie ma niespodzianki. Jest klimat fantasy i duża dawka epickości. Marius jeszcze bardziej rozwinął aspekt symfoniczny swojego projektu i to słychać. Jest jeszcze więcej podniosłych motywów i bogatych aranżacji. Szkoda, że mało w tym wszystkim szybkiego, klasycznego power metalu. Taki prawdziwy power metal pojawia się w rozpędzonym "Mines of Eloroth"i to taki ukłon w stronę starego dobrego helloween czy Rhapsody.Echa złotego okresu Dark Moor mamy też w złożonym i przebojowym "March into the storm". Prawie 9 minutowy kolos "Bane of Lord Cremotius" to taki hołd dla wczesnego Avantasia, ale też Rhapsody czy Iron Mask. W takim samym klimacie utrzymany jest "the sarlirian bow", gdzie Marius znów zabiera nas w rejon fantasy klimatu i klasycznego power metalu. To jest właśnie to! Najostrzejszy na płycie jest "Tomb of the fallen Kings" i przypomina troszkę wczesny Gamma Ray i to wszystko za sprawą świetnego występu Ralfa Sheepersa. Klasyczny Helloween z czasów "keepera" znajdziemy w melodyjnym i przebojowym "stars will light the way" i szkoda że na płycie nie ma więcej tego typu power metalowych petarda. Więcej jest takiego epickiego rozmachu i przepychu, a mało takich konkretnych killerów. Całość wieńczy 9 minutowy killer w postaci"For our king and for our lord" to taki miks wczesnego Hammerfall, Freedom Call, Rhapsody czy Dark moor. Cudo i power metalowy majstersztyk. Świetnie się tego słucha i to kolejny przykład że Marius to prawdziwy geniusz i specjalista od tworzenia ponadczasowego power metalu.

Można pisać i pisać o tej płycie, a prawda jest taka że każdy fan power metalu sięgnie po to wydawnictwo nie patrząc na jakieś tam recenzje czy opinie. Marius Danielsen już dawno temu udowodnił, że w jego krwi płynie power metal. To jest geniusz naszych czasów, a legend of valley doom part 3 to dawka klasycznego power metalu, który zadowoli fanów Helloween, rhapsody czy Dark Moor. Szkoda tylko że więcej epickości tutaj niż samego konkretnego zadziornego power metalu. Wciąż wysoki poziom utrzymany. Brawo! Dobra Robota Marius!

Ocena: 9/10

AGENT STEEL - No other godz before me (2021)


 
Tyle razy krążyła plotka, że wraca Agent Steel, że jest na pokładzie John Cyriis i tak mijały lata. W końcu band się rozpadł w 2011r. Kapela się odrodziła w 2018r, ale już bez kluczowych muzyków tj Berniego Varsaillesa i Juana Garcia, którzy przez lata stanowili o stylu i jakości Agent Steel. Nie ma ich na pokładzie i w zasadzie nowy skład Agent Steel tworzą nowi muzycy i tak naprawdę co łączy ich z twórczością tej formacji to oczywiście nazwa i sam John Cyriis. Był zapowiadany nowy album na rok 2019, ale ostatecznie "No other godz before me" ukazał się  teraz tj 19 marca 2021.

Kocham Agent Steel i zarówno kiedy był John Cyriis, jak i też kiedy go już nie było. Na pewno cieszy, że band wrócił i że jest John Cyriis na pokładzie, Jednak czy na pewno? Ja wiem potrafi on śpiewać w wysokich rejestrach i brzmieć bardzo melodyjnie. Jest jednak jedno ale. John ma bardzo specyficzną manierę i teraz ona się bardziej się wyróżnia. Momentami piszczy jak jakaś kaczka i potrafi to mocno irytować. To już nie jest ten sam John, który błyszczał na dwóch pierwszych płytach Agent Steel. Pozostaje odpuścić, albo się przyzwyczaić do nowej wizji Agent Steel ze specyficznym głosem Johna. Od strony stylistyki i jakości warstwy instrumentalnej mamy faktycznie ten speed metal z jakiego zasłynął Agent Steel. To wszystko przyczynia się do tego, że mam mieszane uczucia. Płyta naprawdę ma swój urok i brzmi jak stary dobry agent steel, tylko ten John Cyriis piszczy bez składu i ładu.

Jest naprawdę kilka mocnych killerów, które przyprawiają o dreszcze. Taki właśnie jest rozpędzony i agresywny "Crypts of Galactic Damnation". Stary dobry Agent Steel jaki kocham i naprawdę dobrze się tego słucha. Tutaj nawet John nie brzmi jeszcze tak źle. Kolejny killer na płycie to tytułowy "No other godz before me" i znów duet gitarowy Nikolay i Vinicius imponuje energią i pomysłowością.  Niby Panowie nie grali wcześniej w Agent Steel, a znakomicie oddają styl tej kapeli i dobrze się czują w takiej stylistyce. Jest moc i pazur, a jednocześnie duch lat 80. W podobnej konwencji utrzymany jest "Treaspassers", który opiera się na ciekawych popisach gitarowych, a także na dużej dawce przebojowości. Echa starego Agent Steel mamy w szybkich i zadziornym "The Devils greatest Trick", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Mocny riff, złożone solówki i techniczne granie sprawiają, że to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Jest też stonowany i bardziej skoczny "Carousel of vagrant souls", który pokazuje jak band dopracował swój nowy materiał. Naprawdę dobrze się tego słucha i można nawet przymknąć oko na popisy wokalne Johna Cyriisa. Tak w zasadzie cały album pozytywnie zaskakuje i jest to kawał naprawdę solidnego speed metalu.

"No other gods before me" to może nie najlepszy krążek w dyskografii Agent Steel, ale muszę przyznać, że powrót naprawdę udany. Zawodzi troszkę John Cyriis jako wokalista. Słychać echa pierwszych płyt, czyli klasyki Agent Steel i to jest pozytywne zaskoczenie. Warto dać szansę nowemu krążkowi tej zasłużonej kapeli, nawet jeśli nie jest się fanem głosu Johna.

Ocena: 8/10

środa, 17 marca 2021

COBRA CULT - Second Gear (2021)


 Szwedzki Cobra Cult to band, który stara się łączyć hard rock z punk rockiem i ma to swój urok, bowiem w tym wszystkim jest coś z motorhead, Dokken czy Ac/Dc. Pozytywna mieszanka rocka, który jest osadzony w latach 80, czy 70. Może ta młoda kapela nie ma większego doświadczenia, bo działa od 2015r, ale mają zapał i pomysł na siebie i to przedkłada się na jakość drugiego krążka zatytułowanego "Second gear".

W zespole kluczową odgrywa charyzmatyczna wokalistka Johanna Lindhult, która również odpowiada za partie gitarowe. Jej głos nadaje całości charakteru i pazura. Właściwa osoba na właściwym miejscu. Johanne wspiera gitarzysta Anders i ta współpraca im się naprawdę układa i wszystko jest zagrane klasycznie. Bardzo dobrze i do tego mamy dynamiczną sekcję rytmiczną. Do tego dochodzi mroczna, klimatyczna okładka i przybrudzone brzmienie, które nasuwa nam lata 70 czy 80.

Płytę otwiera energiczny "Sell your soull", który imponuje dynamiką i hard rockowym szaleństwem. Bardzo udany początek. Taki przebojowy "Run for your life" to ukłon w stronę Motorhead czy Ac/dc. Brzmi to solidnie i naprawdę dobrze się tego słucha. Bardzo dobrze wypada też energiczny i melodyjny "Hey", który pokazuje potencjał tej grupy. Podobne emocje wywołuje zadziorny "beat the demon", czy mroczny "Hit the stage".

Może to wszystko jest mało oryginalne  i nie ma w tym świeżości. Jednak tutaj chodzi o dobrą zabawę i hard rockowe szaleństwo, a tego tutaj nie brakuje. Solidny album, który zasługuje na uwagę.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 15 marca 2021

403 - Heroes part 2 (2021)


 403 to japoński band, który obraca się w rejonach melodyjnego power metalu i heavy metalu. Band powstał w roku 2000r i do tej pory dorobił się 4 płyt. Najnowsze dzieło zatytułowano "Heroes part 2" i jest to kontynuacja albumu "Heroes" z 2015r.  Jest ogromny potencjał, ale uważam że troszkę go zmarnowano. Troszkę odsiewa wokal lidera tj Hatanaka który miewa dobre momenty i te gorsze. Jednak mimo pewnych wad jest to płyta godna uwagi.

Pełna patosu i epickości okładka to nie jedyny plus tego wydawnictwa. Od strony samego brzmienia i warstwy instrumentalnej płyta robi ogromne wrażenie. Jest podniosłość, duża dawka przebojowości i power metalowej dynamiki. Zespół gra na poważnie i nie robi sobie żartów. Gdyby tak zmienić wokalistę i dać kogoś pokroju Fabio Lione to byłby prawdziwy czad. Gitarzysta Kazuki Shiomi to prawdziwy lider i jego popisy gitarowe potrafią wbić w fotel. Słychać inspirację takimi zespołami jak Rhapsody, Stratovarius czy Helloween. To jest bardzo mocny punkt tej płyty i to jest główna atrakcja, która nie raz potrafi zszokować słuchacza.

Materiał otwiera "Romancing Candle", który imponuje rozmachem i dynamiką. Tak to wysokiej klasy epicki, symfoniczny power metal, który mocno nawiązuje do dokonań Rhapsody. To jest killer i nawet wokal Hatanaki tego nie psuje. W "Reunion" band pokazuje pazur i brzmi to naprawdę obiecująco. Troszkę wdziera się Gamma Ray, ale to dobry znak. To jest ten moment w którym słychać jak wokal bywa tutaj udręką. Jednak można się przyzwyczaić do tego słodkiego głosu. Warstwa kompozytorska i aranżacyjna jest na wysokim poziomie. Dużo się dzieje w energicznym "Hercules", który ma przepiękny początek, który mocno nawiązuje do dokonań Rhapsody. Znów ta sama sytuacja, że od strony aranżacji mamy killer, tylko szkoda że wokal potrafi irytować. Szokuje na pewno nieco death metalowy "Shadow of the moon" i tutaj harsh wokale bardziej do mnie trafiają niż ten słodki wokal. "Misery" czy "Bloody sword" potrafią oczarować ostrymi zagrywkami gitarowymi i to mocne pozycje na tej płycie. Warto też wyróżnić przebojowy i niezwykle melodyjny "Raise your souls", który oddaje to co najpiękniejsze w stylu Rhapsody.

Z jednej strony ta płyta może się podobać, bo jest tutaj sporo wartościowych riffów i wciągających solówek. Jednak od miana arcydzieła troszkę brakuję i w sumie największym minusem jest nieco irytujący wokal. Co bym jednak nie napisał i jak bardzo bym nie marudził to i tak fani Rhapsody powinni obczaić nowy album tej japońskiej formacji, bo jest to muzyka warta uwagi.

Ocena: 7.5/10

BLOODY HELL - The bloodening (2021)


 Na 30 kwietnia przewidziana jest premiera drugiego albumu fińskiej formacji Bloody Hell. "The bloodening" to swoista kontynuacja tego co band wypracował na debiutanckim "Bloody Hell". 6 lat przyszło czekać fanom na nowy krążek, ale warto było. To kawał solidnego heavy metalu w stylu Judas Priest, Accept, czy iron maiden.

Sama kapela powstała w 2000r  i kluczową rolę w zespole odgrywa zadziorny i mroczny wokal Governora Hudsona. Mamy też mocne, mroczne i zadziorne partie gitarowe wygrywane przez Orjatsalo i Nugenta, który nasuwają nam niemiecki, toporny heavy metal. Dobrze to słychać w stonowanym i mrocznym "Face in Hell". Momentami brzmi to jak mieszanka Motorhead i Accept. Nawet wokal Hudsona przypomina troszkę manierę wokalną Udo Dirkschneidera. Zespół potrafi grać agresywnie z nutką thrash metalu, czy power metalu i słychać to w "Hangover Rider". Momentami przypomina to troszkę amerykański power metal spod znaku Attacker czy Vicious  Rumors. Na płycie nie brakuje również przebojów i przykładem tego jest "In the night we burn". Troszkę hard rocka wdziera się w "Smoking". Album promował przebojowy "Burn witch Burn", który idealnie promuje ten krążek i w pełni oddaje styl Bloody Hell.Troszkę Motorhead dostajemy w energicznym "bite".

Bloody Hell to band, który może nie zwołuje świata swoim nowym albumem, ale jest to band który zasługuje na uwagę fanów klasycznego heavy metalu. Kto kocha prosty, nieco toporny heavy metal w klimatach Accept, Udo, czy też Judas Priest ten powinien posłuchać "The bloodening".

Ocena : 7/10

niedziela, 14 marca 2021

RONNIE ATKINS - One shot (2021)


Ronnie Atkins to światowej klasy wokalista i jest znany z Pretty Maids czy Avantasia.  Potrafi śpiewać agresywnie, ale też nastrojowo i bardzo hard rockowo. Cieszy, że mimo zdiagnozowanego raka w roku 2019 nie poddał się i dopiął swego i nagrał długo planowany solowy album. "One shot" właśnie miał swoją premierę i jest to płyta dla fanów hard rocka i Aor.

Do współpracy Ronnie zaprosił doświadczonych muzyków i tak jest Chris Laney na gitarze, Allan Sorensen na perkusji,  Morten Sandager na klawiszach i Pontus Egberg na basie. Dodatkowo pojawiają się goście jak choćby Oliver Hartmann, którzy urozmaicają solówki gitarowe na "One shot". Sam album nie robi takiej furory co albumy Pretty maids, ale to kawał solidnego rocka z domieszką Aor. Dobrze się tego słucha, bo mamy chwytliwe melodie i dużo ciekawych riffów. Troszkę brakuje pazura i może większej dawki przebojowości. Mimo pewnych nie dociągnięć płyta się broni.

Płytę otwiera lekki, rockowy i nieco popowy "Real", ale kawałek nie jest taki zły jak mogłoby się wydawać. Trzeba mieć po prostu ochotę na takie granie i wtedy takie kompozycje najlepiej trafiają do słuchacza. Więcej energii i przebojowości dostajemy w "Scorpio", choć i tutaj brakuje nieco elementu zaskoczenia. Dobrze wypada prosty i nastrojowy "Subjugated", który momentami przypomina dokonania Def Leppard.Jest też marszowy i stonowany "Miles Away", w którym czuć ten romantyczny feeling. Dalej znajdziemy nieco bardziej zadziorny "I prophesize" czy nawet ocierający się o heavy metal "One by one".

"One shot" to kawał solidnego hard rocka z nutką AOR i nie ma tutaj tego co Ronnie prezentuje w Pretty Maids. Dobrze się tego słucha, ale za mało tutaj konkretów i hitów. Płyta skierowana do maniaków głosu Ronniego.

Ocena: 6/10

SUNSTORM - Afterlife (2021)

Wytwórnia płytowa Frontiers Records słynie z różnych projektów muzycznych. Jednym z tych najbardziej rozpoznawalnych jest bez wątpienia hard rockowy Sunstorm, Do tej pory mieliśmy 5 albumów nagranych z Joe Lynn Turnerem na wokalu i to stanowiło o potędze tego projektu. Każdy z wydawnictw Sunstorm cechowała przebojowość i lekkość, no i nie brakowało elementów Rainbow czy Pink Cream 69. W tym roku światło dzienne ujrzał 6 album grupy zatytułowany "Afterlife". Co tak naprawdę szokuje, że nie ma na pokładzie Turnera, a jego miejsce zajął Ronnie Romero.

Stylistycznie nie ma większych zmian, ale czuć brak Joe Lynn Turnera. Idealnie pasował do tego co grał Sunstorm. Ronnie to świetny wokalista i też potrafi się wpasować do hard rockowej stylistyki, co nie raz pokazał to. Jednak ostatnio za dużo go wszędzie i to też nie jest dobre. Poza Ronniem mamy na gitarze Simone Mularoni, Nik Mazzuconni na basie, Michelle Sanna na perkusji, a Alessandro Del Vecchio na klawiszach. Tak więc jest mocny skład i to w sumie przedkłada się na to, że znów dostajemy bardzo udany album hard rockowy od Sunstorm. Jednak brakuje mi tutaj Turnera, bo uwielbiam jego głos.

Piękna okładka, soczysta i dojrzała produkcja to tylko część zalet nowego Sunstorm. Album znów kryje sporą dawkę chwytliwych melodii i klimatycznego hard rocka. Taki energiczny otwieracz w postaci "Afterlife" to jeden z najlepszych utworów Sunstorm i ten mocny riff naprawdę rzuca na kolana. Oczywiście jest w tym wszystkim coś z Rainbow, co bardzo mnie cieszy. Dobrze prezentuje się lekki i rytmiczny "One step Closer", który przypomina płyty hard rockowe z lat 80. Płytę promował równie udany "Swan Song", który również czerpie z twórczości Deep Purple czy Rainbow. To naprawdę udany kawałek, który pokazuje że Sunstorm potrafi czarować. Kolejny killer na płycie to "Born again", który momentami przypomina mi "The cut runs deep" Deep Purple. Mocny riff, wciągający refren i mamy hit gotowy. Klasa sama w sobie. Dużo klasycznego hard rocka dostajemy w "I found a way", który znów opiera się na mocnym riffie i zadziornym głosie Ronniego. Na płycie nie brakuje klimatycznego grania, które ociera się o komercyjność i romantyzm. Tak jest choćby z "Darkest Night", ale przecież do tego już nas Sunstorm przyzwyczaił.

Sunstorm w nieco innym składzie, ale dalej trzyma się swojego stylu i jakości, którą wypracował na poprzednich płytach. "Afterlife" to prawdziwa uczta dla fanów klasycznego hard rocka spod znaku Deep Purple czy Rainbow. Rozrywka na wysokim poziomie.

Ocena: 8.5/10
 

sobota, 13 marca 2021

SECRET SPHERE - Lifeblood (2021)


 Ostatnio odnoszę wrażenie, że Włochy dostarczają nam najlepszy płyty power metalowe. Był Flames of Heaven, teraz w tym roku magic Opera, Labirynth, Vexillum i jeszcze niezniszczalny Secret Sphere. To kolejny wielki gracz na rynku progresywnego power metalu. W tym roku wydali swój nowy album zatytułowany "Lifeblood". To już 10 pozycja w ich dyskografii i to bardzo znacząca. No i jest to wielki powrót Roberto Messina. Czego trzeba więcej by nagrać kolejny wielki majstersztyk w ich bogatej dyskografii?

Cały czas się zastanawiam jak ci włosi to robią, że ich muzyka jest taka pełna magii i swobody i rozmachu. Secret Sphere to nie pierwszy przypadek w tym roku, gdzie dostajemy takiej klasy album power metalowy. To ogromna praca muzyków i to słychać. To nie tylko przecież znakomity Messina, który buduje nastrój romantyczny i nadaje całości epickości. To również utalentowany klawiszowiec  Gabriele, który tworzy ten progresywny charakter. Melodie są wyszukane i pomysłowe, a wszystko zagrane jest ze smakiem. No i jest jeszcze ten niezniszczalny gitarzysta Aldo, który odpowiada za styl tej grupy i jej kierunek muzyczny. Na nowym albumie pokazuje, że jest światowej klasy gitarzystą i dźwięki jakie wygrywa to prawdziwa uczta dla wymagających fanów power metalu. Secret Sphere pokazuje  światu dlaczego zalicza się ich do grona najlepszych kapel tego gatunku.

Band od razu atakuje nas przebojowym i melodyjny "Lifeblood", który w pełni oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Kapela gra z gracją, wyczuciem i pomysłem. To coś więcej niż power metal. To prawdziwy teatr emocji. Ja to kupuję. Coś z Stratovarius można wyłapać w melodyjnym i zadziornym "The end of an Ego" i band tutaj czaruje. Roberto dysponuje niesamowitym głosem i nie od dziś wiadomo, że to klasa światowa. Lekko i romantycznie jest w nastrojowym "Life survivors", z kolei duch starego Helloween można poczuć w dynamicznym "Alive". Płyta wypakowana jest hitami i taki właśnie jest prosty i chwytliwy "Thank You". Jest też miejsce na agresje i dowodem tego jest "Solitary Fight" i to się nazywa power metalowy killer. Taki Secret sphere to ja kocham. Całość wieńczy progresywny i zbudowany "The lie we love", który oddaje to co najpiękniejsze w progresywnym power metalu. Perełka.

Lata lecą, trendy się zmieniają, a Secret Sphere wciąż jest i wciąż jest jednym z najważniejszych zespołów na włoskiej scenie metalowej. "Lifeblood" to jeden z ich najlepszych albumów, które oddaje to co najlepsze w ich muzyce i w pełni określa ich styl. Świetna konkurencja dla tegorocznego Labirynth,

Ocena: 9.5/10

VEXILLUM - When good men go to war (2021)


 Do tej pory włoski Vexillum nagrywał solidne i momentami nawet bardzo dobre albumy, ale brakowało czegoś by wywołać dreszcze i stworzyć album, który doścignie wielkie płyty z kategorii folk/power metalu. Ten czas w końcu nadszedł, a wszystko za sprawą "When good men go to war". To wycieczka w rejony patentów wykreowanych na przestrzeni lat przez Falconer, Stormwarrior, Blind Guardian czy Elvenking, czy nawet Helloween, a najpiękniejsze jest to że włoski Vexillum tworzy własny styl i pisze własną historię. "When good men go to war" to punkt zwrotny w ich karierze i ich najlepsza płyta, która oddaje cechę włoskiej sceny metalowej i nie jest kalką niemieckiej.

Niby styl nie uległ zmianie, to jednak słychać tą swobodą, lekkość i włoski pazur. Momentami przypominają się takie perełki jak tegoroczny Magic Opera czy Flames of Heaven z 2020r. Jest ta podniosłość i przebojowość, która charakteryzuje te wyżej wymienione płyty. Vexillum to przede wszystkim utalentowany i czarujący wokalista Dario Vallesi. Jego głos buduje napięcie i nadaje całości klimatu.  Na pochwałę zasługuję również duet gitarowy i panowie się rozwinęli. Caprina i Gasparri wygrywają klimatyczne melodie i wszystko jest bardzo przebojowe. Jest pazur, jest klimat i do tego ta finezja i lekkość. Cudo! Band zadbał o każdy szczegół i zarówno brzmienie, okładka, jak i materiał wywołują szok i niedowierzanie, że band się tak rozwinął.

Nowy krążek to ponad godzina przemyślanej i dojrzałej muzyki. Na starcie jest "Enlight the bivouac", czyli 11 minutowy kolos, który oddaje w pełni piękno power metalu z elementami folk metalu.Dużo się dzieje, ale najlepsze jest to że dominuje tutaj epickość i rozmach. Vexillum powala jakością! Kto lubi stary dobry, europejski power metal ten niech odpali rozpędzony "Sons of a Wolf", który mocno nawiązują do starych płyt Blind Guardian czy Helloween. Co za killer! Z kolei marszowy "Voluntary slaves army"  momentami przypomina Manowar czy Sabaton, ale to miłe skojarzenia. Jest bardzo epicko, a to już coś co przewija się przez cały album.Tutaj nie ma słabych punktów i taki tytułowy "When good men go to war" to nie tylko niezła dawka power metalu, ale też emocji i folkowego nastroju. Można odpłynąć. Każdy riff potrafi przyprawić o ciarki i tak też jest z energicznym "Prodigal Son" i znów Vexillum pokazuje w jak znakomitej formie są. Klimat Szkocji mamy w "Flaming bagpipes", a to tylko pokazuje jak band potrafi urozmaicić swój materiał. Power metalowy killer.  Każdy utwór to przemyślany ruch zespołu i tutaj nie ma chybionych pomysłów.

Vexillum działa od 2007r i dał się poznać jako pomysłowy i wartościowy band, który dzielnie walczy o swoje miejsce w power metalu. Brakowało tylko jakieś takiej perełki w ich dyskografii, która powali świat na kolana. No i doczekaliśmy się tak o to pierwszego arcydzieła tej kapeli. Szok i niedowierzanie. Brawo Vexillum i tak trzymać. Orden Ogan poszedł w nowoczesność, a Blind Guardian stara się brzmieć progresywnie, na szczęście jest Vexillum.

Ocena: 9.5/10

piątek, 12 marca 2021

BLACKMORES NIGHT - Natures Light (2021)


 Do tej pory płyty Blackmore Night ukazywały się systematycznie w określonych odstępach, ale na "Nature's Light" przyszło czekać fanom 6 lat. Poprzednie albumy czarowały klimatem i ciekawymi motywami. Nowy krążek utrzymany jest w tej samej stylistyce co poprzednie wydawnictwa, ale już nie ma takiego efektu "wow" i nie ma takiej przebojowości. To po prostu solidny album autorstwa Candice Night i Ritchiego Blackmore;a.

Candice Night to wyjątkowa wokalistka, która czaruje swoim głosem i ma w sobie to coś. Nic się tu nie zmienia. Ritchie dalej gra swoje folkowe motywy i choć tęsknie za czasami Rainbow i nieco mocniejszych granie Blackmore;a to i tak brzmi to wciąż ciekawie. Już taki "Once upon December" wpada w ucho i zapada w pamięci. Jest melodyjnie i nastrojowo, czyli to co stanowi o uroku Blackmore;a night. Troszkę mniej czaruje stonowany "Four Winds" i czegoś mi tu brakuje.  Niby pojawia się instrumentalny "Darker shade of black", ale mało tutaj popisów Ritchiego jak dla mnie. Jednak miło jest usłyszeć popisy mistrza. Dobrze wypada też radosny i marszowy "natures light", choć z całej płyty najbardziej przypadł mi do gustu "wish you were here", który dobrze pamiętam w wersji Rednex. Bardzo udany cover.

"Natures light" niby to kolejny, typowy album Blackmore night, ale już mniej przebojowy i mniej urokliwy. Candice i Ritchiego stać na znacznie ciekawszy materiał. Płyta godna uwagi, ale nie zaliczę jej do najlepszych w dorobku tej formacji. Szkoda, może na następny album nie przyjdzie nam czekać kolejny album 6 lat?

Ocena: 5.5/10

HEART HEALER - The metal Opera (2021)

Magnus Karlsson to utalentowany gitarzysta i ma smykałkę do tworzenia hitów. Dobrze spisuje się w Primal fear, czy The Ferryman. Jednak za każdym razem kiedy widzę jego jakiś projekt i jeszcze pod skrzydłami Frontiers Records to czuję strach i obawy. Zazwyczaj kończy się to niestety niepowodzeniem i dostajemy płytę istnie komercyjną i nijaką. Karlsson w tym roku prezentuje światu kolejny projekt muzyczny, czyli Heart healer. Niby w nazwie jest metal opera, ale uspokajam was to nie jakiś tam Avantasia, czy Marius Danielsen, to niestety komercyjna papka, gdzie mamy same kobiety w roli gości. Nazwiska duże i robią wrażenie, ale co z tego kiedy dostajemy płytę bardzo popową.

Olzen, Cowan, czy Louhimo to znane nazwiska i miło widzieć te wokalistki na jednej płycie. Niestety znów jest przerost formy nad treścią i mało w tym metalu, zwłaszcza power metalu. Niby są jakieś patenty symfoniczne, gdzieś tam próby grania epickiego metalu, ale to wszystko jest nie trafione. Nie ma przebojów, nie ma killerów, a całość wydaje się bardzo popowa i nijaka. Wiedziałem, że ten album nie będzie wysokich lotów, ale liczyłem że będzie chociaż przebojowo i melodyjnie. Niestety i pod tym względem album zawodzi. Piękna okładka to jedyny pozytywny atut tego wydawnictwa.

Adriene Cowan pokazał podczas trasy Avantasia że ma talent i potrafi śpiewać. Niestety nie ma jak się wykazać w popowym "Awake", który otwiera ten album. 7 minut nijakiego grania, które nudzi na dłuższą metę. Słychać ciekawe popisy gitarowe w "Who can stand all alone", ale to dalej komercyjne i mało metalowe granie. Szkoda, że taki potencjał został zmarnowany. Najciekawiej wypada "Mesmerized" z Anette Olzon. W końcu coś zaczyna się dziać i jest w końcu jakiś melodyjny metal. Każdy utwór jest bliźniaczo podobny i ciężko się tego wszystkiego słucha.

Ta płyta idealnie pokazuje, że wielkie nazwiska to nie wszystko i wcale nie są gwarancją wysokiej jakości muzyki. Heart healer to popowa, komercyjna papka, która nie wiele ma wspólnego z heavy metalem. Mega rozczarowanie, choć w sumie żadnych nadziei i oczekiwań względem albumu nie miałem.

Ocena: 2/10
 

czwartek, 11 marca 2021

METALITE - A virtual World (2021)

Szwedzki Metalite, to band który bardziej skierowany jest do fanów słodkiego, melodyjnego metalu i miłośników takich zespołów jak Amaranthe, czy Battle Beast. Dyskotekowe klawisze, słodkie i nieco dziecięce melodie i komercyjny wydźwięk to cechy, którymi można opisać styl Metalite. W tym roku przyszedł czas na 3 album tej formacji zatytułowany "a virtual world". To jedna z tych płyt, która może i jest łatwa w odbiorze, ale nie zapada na długo w pamięci.

"A virtual world" to pierwszy album z nową wokalistką czyli Ericą Olhsson. Choć wokalistka potrafi śpiewać, to jest to głos zbliżony choćby do Anetty Olzon. Na pewno pasuje do tego co gra Metalite, a że jakoś to wszystko bardziej komercyjne niż metalowe to inna sprawa. Słodka i młodzieżowa okładka sprawia, że czuje się strach by sięgnąć po ten album. Brzmienie też jest takie nieco sztuczne i bardzo wygładzone. Jednak mimo pewnych wad, są też plusy jak choćby materiał, który jest łatwy w odbiorze i potrafi dostarczyć frajdy z odsłuchu. Na pewno zachwyca energiczny i przebojowy otwieracz "A virtual World", który pokazuje power metal, który wpada w ucho. Coś z Battle Beast czy Beast in Black można wyłapać w chwytliwym "Cloud Connected" i pomimo komercyjności utwór zapada w pamięci. Tak płyta miewa przebłyski i potrafi oczarować przebojowością w niektórych momentach. Nie przemawia do mnie takie popowe granie jak te w "Beyond the horizon". Momentami jak bym słuchał ostatni album Dragonforce. Co z tego, że band stawia na melodyjność i chwytliwe refreny tak jak ten w "We're like the fire", skoro wszystko jest słodkie, popowe i jakieś takie mało metalowe. To wszystko wywołuje mieszane uczucie. Jest niby to co płyta z taką muzyką powinna mieć, a z drugiej strony jest to irytujące i na dłuższą metę męczące.

Jaki wydać werdykt dla tej płyty? Od strony aranżacji i technicznego przygotowania Metalite płyta wypada całkiem dobrze. Problem tkwi bardziej w samym stylu tej szwedzkiej grupy. Za mało tutaj metalu, a za dużo komercyjnych rozwiązań. Dużym plusem jest to, że płyta jest chwytliwa i na swój przebojowa. Płyta na jeden raz i raczej nie będą wracał, bo to nie jest to co mi w duszy gra. Na pewno znajdą się fani tej płyty. Ja nim nie jestem.

Ocena: 5.5/10


 

niedziela, 7 marca 2021

WITHERFALL - The curse of autumn (2021)


 Sytuacja Iced Earth jest póki co nie pewna, ale jeśli ktoś miałby pójść w ich ślady i kontynuować ścieżkę tej formacji to właśnie Witherfall. Tu nie chodzi tylko o to, że gitarzysta Jake Dreyer, ale też o sam stylistykę, która mocna nawiązuje do twórczości Iced Earth. Oczywiście są też nawiązania do innych kapel jak Nevermore, Queensryche, czy Death Dealer. Ta kapela już wcześniej pokazała charakter, a  najnowsze dzieło zatytułowane "Curse of Autumn" to tylko potwierdza. Każdy fan heavy/power metal musi znać to wydawnictwo.

Można odnieść wrażenie, że muzycy się rozwinęli i mają więcej do zaoferowania nam słuchaczom. Wokalista Joseph momentami brzmi jak Matt Barlow czy Tim Ripper Owens i w sumie jego technika i umiejętności imponują. To rasowy wokalista, który oddaje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalu. Z kolei Jake Dreyer wygrywa przemyślane i urozmaicone partie gitarowe, które potrafią zauroczyć i wciągnąć w świat Witherfall. Czasami wkrada się może nuda i mam tutaj na myśli "Another Face". Jednak mimo pewnych niedociągnięć muzyka tutaj zawarta jest atrakcyjna. Cieszy też fakt, że brzmienie jest typowo amerykańskie i nadaje płycie pazura. Jest agresja, jest moc i o to przecież chodzi. Takie killery jak otwierający "The last Scar" czy " As i lie awake" potwierdzają, że Witherfall nie kryje fascynacji Iced earth. Na płycie mamy też oczywiście elementy progresywne i pełno tego w rozbudowanym "Tempest" czy 15 minutowym "And they all blew away", który pokazuje jak band potrafi tworzyć złożone rzeczy, gdzie pojawiają się przeróżne motywy. No brzmi to naprawdę ciekawie. Moim prywatnym faworytem z tej płyty został agresywny i rozpędzony "the other side of fear" i to jest właśnie to czego oczekuję od tej kapeli. Brawo!

Witherfall nagrał bardzo klimatyczny album i bardzo amerykański. Jest pazur, jest urozmaicenie, no i nie brakuje power metalu. Wszystko dobrze się prezentuje i band kontynuuje ścieżkę wydeptaną przez Iced Earth i to nic złego. Oby tak dalej, bo droga którą idą jest idealna dla nich. Płyta na pewno godna uwagi!

Ocena: 8/10

DRAGON - Arcydzieło zagłady (2021)

Polska scena heavy metalowa na nowo się odradza i powracają wielkie zespoły, które w latach 80 i 90 stanowiły podstawę naszego metalu. Skoro wrócił Destroyers, skoro Wolf Spider wrócił, to nic dziwnego że wrócił inny wielki zespół, a mianowicie Katowicki Dragon. W tym roku ukazał się długo oczekiwany "Arcydzieło zagłady". Tak w dalszym ciągu jest to mieszanka thrash metalu i death metalu. Zespół nie robi tutaj sentymentalnej podróży do lat 80 i stawia na współczesny wydźwięk. Jest to ważna premiera dla Dragon, jak i naszej sceny metalowej.

By poznać genezę tej płyty i poznać jak do tego wszystkiego doszło, to trzeba cofnąć się w czasie, aż do roku 2016. Wtedy właśnie na nowo odrodził się Dragon, który początkowo miał zagrać krótki set na "Metalmanii 30 lat później". Z tego koncertu nic nie wyszło, a zespół w międzyczasie opuścił basista Grzegorz "Demon" Mroczek. Do zespołu zaproszono Krzysztofa "Fazi" Oseta, który przecież grywał w Kat, więc stylistyka bardzo podobna.  Dragon rozpoczął  koncertowanie w na przełomie 2016 i 2017r, co w końcu przedłożyło się na to, że panowie chcieli czegoś więcej. Postanowili rozpocząć pracę nad nowym materiałem. Potem kapelę opuścił kolejny ważny członek zespołu, czyli Krystian "Bomba" Bytom, a jego miejsce zajął Ireneusz Loth, z Kat. Jednak w czasie dalszych praca nad płytą doszło do rozbieżności co do stylu Dragon i tak w 2020r jego miejsce zajął Mikołaj Tyczko. Były trudności, różnego rodzaju zawirowania i w dodatku cały ten Covid, ale w końcu album ukazał światło dzienne 19 lutego nakładem Matal Mind Productions.

Styl jakoś zbytnio nie uległ zmianie, bo dalej jest to brutalny thrash metal z domieszką death metalu i wszystko opiera się na mocnym i mrocznym głosie Adrianie Frelicha, bez którego nie byłoby Dragona. Sekcja rytmiczna daje czadu i cały album jest mega dynamiczny pod tym względem. No i jest jeszcze niezniszczalny gitarzysta Jacek Gronowski, który zaskakuje technicznymi zagrywkami. Jest z jednej stronie klasycznie, a z drugiej nowocześnie. Band zadbał o to, żeby było nie tylko brutalnie, ale z klimatem i ciekawymi melodiami. "Arcydzieło zagłady" to nie metalowa papka, z której nic nie wynika.  Stylistycznie przypominają mi się czasy "Fallen Angel" czy "Scream of Death". Brzmienie autorstwa Tomasza Zalewskiego jest ostre niczym brzytwa i muszę przyznać, że idealnie pasuje do całości. Nie przekonuje mnie okładka, która wygląda jak okładka gry komputerowej. Mało w tym klimatu starych płyt Dragon,

Płyta zawiera 8 kompozycji dających 46 minut muzyki. Pierwsze dźwięki otwierającego "Przemoc" nie wiem czemu przypomina mi "Jugulator" Judas Priest. Słychać ryk gitary Jacka, słychać mrok, ale po chwili dostajemy niezłą dawkę melodyjności. Niezwykle przebojowy kawałek, no i ten główny riff. Tak dostajemy na dzień dobry rasowy killer, który szokuje swoją techniką i aranżacjami. Tak to jest na pewno Dragon i to w znakomitej formie. Drugi na płycie to stonowane i nieco bardziej techniczny "R.T,H" z nutką progresywnego metalu. Mamy tu połamane i bardziej złożone melodie. To tylko pokazuje jak band urozmaicił swój nowy krążek. Płytę promował dynamiczny i niezwykle agresywny "Nie zginaj Kolan" i to się nazywa rasowy thrash-death metal na wysokim poziomie. Czysta perfekcja! Ciekawie zaczyna się "Czas Umiera", bowiem od pierwszych sekund utwór zaskakuje balladowym klimatem. Nastrojowa kompozycja o wyraźnych cechach klasycznego heavy metalu. Marszowe tempo przyprawia o dreszcze i budzi niepokój. Jednym z dłuższych utworów na płycie jest tytułowy "Arcydzieło zagłady", który również zaczyna się klimatycznie i niezwykle mrocznie. Jednak to kolejna petarda na płycie, choć tutaj dominuje thrash metal, który przypomina twórczość Sodom czy Kreator. Brzmi to znakomicie i Dragon pokazuje po raz kolejny że ten ich powrót to nie był jakiś tam skok na kasę i panowie naprawdę mają coś do powodzenia w kategorii thrash/death metalu. "Skaza" troszkę mniej porywa, ale to pewnie przez to że jest ponury i utrzymany w średnim tempie. Cała warstwa gitarowa jest po prostu urocza. Najdłuższy na płycie jest "Kłamca" i tutaj znów band pokazuje pazur i stawia na death metalową brutalność. Aranżacje i wykonanie budzą respekt i podziw, że band tak brzmi. Brawo Panowie. Ostatni utwór na tej płycie to dawka melodyjnego thrash metalu w postaci "Klatka przeznaczenia". Mocny cios na sam koniec!

Długo czekaliśmy na coś nowego od naszego Dragon, ale ten czas został nam wynagrodzony. Dostajemy tak naprawdę klasyczny Dragon gdzie dochodzi do skrzyżowania thrash metalu i technicznego death metalu, tylko że wszystko jest podane w nowocześniej oprawie. Tak album "Arcydzieło Zagłady" prezentuje nam Dragon naszych czasów. Dobrze, że panowie wrócili i przezwyciężyli wszystkie przeciwności.

Ocena: 9/10
 

sobota, 6 marca 2021

LUNAR SHADOW - Wish to leave (2021)


 Ostatnio mam wrażenie, że muzyka heavy metalowa niczym nie zaskakuje i w zasadzie wiele z słuchanych płyt ma wspólny mianownik i można je wrzucić do jednego worka. Ciężko o płytę, która zaskoczy ciekawymi pomysłami i świeżością. Przychodzi jednak taki dzień, w którym może się wszystko zmienić. W ostatnim czasie natrafiłem na niemiecki band Lunar Shadow, który wydał najnowszy krążek zatytułowany "Wish to leave". Okładka nic nie zdradza i jest bardzo tajemnicza. Ciężko mówić tu typowym heavy metalowym wydawnictwie i ta okładka to tylko potwierdza. Jest szok, niedowierzanie, ale to wszystko jest bardzo pozytywne. Jedna z ciekawszych płyt roku 2021, która szokuje i to pod wieloma względami.

Słucha się tego jednym tchem i ciężko tak łatwo wskazać inspiracje muzyków. Słyszę tam coś z Ghost, Altantean Kodex, czy in solitude. Jednak nie jest to jakaś tam kalka i Lunar Shadow ma swój świat, swoje pomysły i swój rodzaj heavy metalu. Styl też nie jest tak łatwy do określenia. Znajdzie się coś z progresywnego rocka, z post punku, NWOBHM czy dark metalu.  Znajdziemy tutaj wiele smaczków i odesłań do różnych gatunków muzycznych i to jest piękne. Band przekracza różnego rodzaju bariery i szokuje swoją wyobraźnią i techniką. Robert Rottig to punkt wyjściowy w muzyce Lunar Shadow. Jak on czaruje swoim głosem i to on odpowiada za ten mroczny, tajemniczy nieco fantasy klimat.  Jednak głosem można wykreować nowy, lepszy świat. Czysta Magia.  "Wish to leave" to wyjątkowy album od strony również brzmieniowej, bo przypomina to płyty z lat 70. No i wyróżniają go też pomysłowe i pełne luzy i świeżości popisy gitarowe.  Ta muzyka po prostu płynie i pochłania słuchacza od pierwszych dźwięków. Nie jest to typowe metalowe dzieło. No bo przecież taki romantyczny "I will lose You" momentami przypomina mi Mike'a Oldfielda. Kawałek komercyjny, może i momentami popowy, ale to jest piękne. Co za niesamowity klimat tutaj panuje. Płytę otwiera niepokojący i bardzo tajemniczy "Serpents Die".  Utwór po 2 minutach nabiera mocy i partie gitarowe wgniatają w fotel. Słychać coś z progresywnego metalu, coś z Nwobhm, czy mrocznego metalu. To nie kolejny heavy metalowy album, który jest kolejną kopią iron maiden czy judas priest. Jest szok i brawa dla zespołu, że takie melodie wykreowali. "Delomelanicon" to kolejny przykład jak gitarzyści Max i K. Hamacher znakomicie się rozumieją i jak czarują swoją grą.  Te dźwięki są pięknie i to nie jakaś tam papka przypadkowych dźwięków. Oj dużo się tutaj dzieje i brakuje słów by to opisać. Heavy metalowy pazur mamy w melancholijnym "And silenced screamed". Całość wieńczy prawie 10 minutowy "The darkness between the stars", który jest taką wisienką na torcie. Panowie dają upust swoim pomysłom i wypływa ten geniusz muzyczny. Nowa jakość metalu!

"Wish to leave" to coś więcej niż tam kolejna płyta heavy metalowa. To wielkie emocjonalne przeżycie i prawdziwa podróż w nieznany nam świat fantasy.Niesamowity wokalista i te nietuzinkowe partie gitarowe to przepustka do innego wymiaru, gdzie dźwięki działają na emocje słuchacza. Piękna muzyka, która wyróżnia się na tle innych wydawnictw. Gorąco polecam, bo warto!

Ocena: 9/10

NUMENOR - Draconian Age (2021)


 "Draconian Age' to już 4 album Numenor z Serbii i band po raz kolejny pokazuje że można łączyć elementy black metalu i power metalu. Tym razem dostajemy 33 minut nowej muzyki, które jak dla mnie już tak nie fascynuje jak ta zaprezentowana na "Sword and Sorcery". Nowy krążek przyciąga uwagę ze względu na gościnny występ Hansiego Kurscha z Blind Guardian i to jest najmocniejszy punkt tej płyty.

Band doświadczony i grać potrafi, ale tym razem zabrakło pomysłów na ciekawy i wciągający materiał. Wszystko jest przewidywalne i momentami nie równe. Pojawiają się killery, ale też i wpadki. Można napisać, że Srdan potrafi stworzyć ciekawe riffy, a wokaliści dają czadu, ale wiem też że stać ich na coś więcej. Najlepszy z tej płyty jest oczywiście "Make The stand" i znakomicie tutaj wpasował się Hansi. No i ta mieszanka power metalu i melodyjnego death metalu. Petarda i zwiastuje to że album będzie również taki. Niestety różnie z tym jest. Dziwnie wypada "hall of the mountain king", choć melodia tyle razy już była podawana w metalowym świecie i to już znacznie lepiej. Dobrze wypada na pewno melodyjny i zadziorny "Feanor" i to jest Numenor jaki lubię. Przebłyski są też w chwytliwym "Arkenstone", czy przebojowym "Twilight of the gods".

Coś nie do końca przypadł mi do gustu ten nowy album Numenor.  Niby band gra swoje, ale już bez takiego przekonania jak wcześniej. Brakuje mi tej agresji i przebojowości z pierwszych płyt. W głowie został tak naprawdę tylko utwór z Hansim. Szkoda, bo band zmarnował potencjał jaki drzemał w tym krążku.

Ocena: 5/10

REDD BARRON - Sands of Time (2021)

Na przełomie lat 80 i 90 działał amerykański Redd Barron, który grywał melodyjny heavy metal. Nie udało im się przebić na tle konkurencji i co najgorsze nie zostawili po sobie nawet albumu. Jednak życie pisze ciekawe scenariusze i tak o to Red barron powrócił w 2018r. Powrót udany, bo udało się w końcu nagrać debiutancki album zatytułowany "Sands of time".

Ta płyta nie wprowadza żadnej rewolucji w melodyjnym metalu i też nie jest płytą która jest perfekcyjna. Jednak mimo pewnych wad to wciąż kawał solidnego melodyjnego metalu, który może się podobać. Na pewno sporym atutem tej kapeli jest wokalista Brian Lee, który imponuje techniką i zadziornością. Dzięki niemu materiał jest naprawdę przebojowy i niezwykle melodyjny. Na pochwałę też zasługuję duet gitarowy, który stawia na sprawdzone patenty i chwytliwe motywy.  Na płycie dzieje się sporo dobrego i płyta łatwo wpada w ucho. Do tego mamy czyste, nieco hard rockowe brzmienie.

Dobra mieszanka hard rocka i heavy metalu pojawia się w otwierającym "King of the Hill", czy przebojowym "The Edge", które porywają słuchacza. Płyta potrafi też wciągnąć w mroczny świat co potwierdza stonowany "Shadowman". Echa Dio można usłyszeć w stonowanym i zadziornym "Sands of Time", który zachwyca klimatem i oldschoolowym feelingiem. Najostrzejszy na płycie jest energiczny "Full Circle" i szkoda że tak mało tutaj petard tego typu. Całość wieńczy niezwykle melodyjny 'Man with two faces", który idealnie podsumowuje ten materiał.

Redd Barron prezentuje się na debiutanckim krążku solidnie i można tutaj wyłapać naprawdę kilka świetnych kawałków. Brakuje może nieco świeżości i większej dawki przebojowości. Płyta się broni i na pewno zasługuje na uwagę fanów melodyjnego metalu.

Ocena: 7/10

 

piątek, 5 marca 2021

THORIUM - Empires in the Sun (2021)

 

Kiedyś belgijska scena metalowa odgrywała kluczową rolę i stanowiła solidną konkurencję dla szwedzkiego czy niemieckiego heavy metalu. Teraz ciężko o jakiś wartościowy band z tamtego rejony. No, ale jest przecież Thorium, który działa od 2016r.  Mieli solidny debiut w 2018r, ale to był dopiero początek. Nadciąga nowa jakość belgijskiego heavy metalu i ich najnowsze dzieło zatytułowane "Empires in the sun" to potwierdza. To nie jakiś tam kolejny album z oklepanym heavy metalem, który niczym nie zaskakuje. Tu jest zupełnie inaczej. Jest świeżość, przebojowość, intrygujące pojedynki na solówki czy niezwykła melodyjność. Zapowiedzi obiecywały wiele, ale sam album przerósł moje oczekiwania i dostałem jeden z najlepszych albumów roku 2021.

Kapela może i młoda, ale doświadczona i głodna sukcesu. Z każdym rokiem jest co raz więcej nowych bandów, którzy starają się znaleźć swoje miejsce i mieć własny styl. Thorium wyróżnia się i może słuchaczowi wiele zaoferować. To przede wszystkim band, który gra muzykę z pasją, polotem i finezją. To specjaliści od pomysłowych melodii, od tworzenia hitów, a przede wszystkim ich muzyka zawarta na nowym krążku jest mega przebojowa. Band awansował na wyższy poziom i tutaj nie ma fuszerki. Przebojowość to nie jedyny atut nowego krążka. David Marcelis wyrósł na znakomitego wokalistę i błyszczy na tym albumie. To nie tylko wysokie rejestry, ale też znakomita charyzma. David ma coś z Dickinsona i Kiske, a to już tylko pokazuje jakiej klasy ma głos. Jest coś jeszcze. Ta płyta ma cechę, którą wyróżnia stare płyty Helloween, Gamma Ray czy Iron Maiden. O czym mowa? Ciekawe rozplanowane partie gitarowe, gdzie cały czas atakują nas chwytliwe i wciągające riffy. Tom Tas i Dario Frodo stworzyli ciekawy duet, który zachwyca energią, dynamiką i pomysłami. Słychać, że to stara dobra szkoła, gdzie wszystko powstaje z pasji i miłości do metalu. Prawdziwa klasa i jest to jedna z najbardziej gitarowych płyt roku 2021. Thorium tym razem zadbał o każdy aspekt płyty, bo i brzmienie wbija w fotel, a okłada przykuwa oko.

To tylko jedna strona medalu. Druga to oczywiście przemyślany i urozmaicony materiał, który zachwyca przebojowością i pozytywną energię. Odpalamy "Exquisite" i już na myśl przychodzi Gamma Ray czy Helloween. Jednak miłe jest to, że nikt tu nikogo nie kopiuje i band tworzy własny styl. Ten wokal i te pojedynki na gitary. Oj dzieje się tutaj sporo i to jest po prostu klasa światowa. Tak się gra heavy/power metal i tak powinny brzmieć solówki. Szczęka opada, a to dopiero początek. Podobne emocje wywołuje niezwykle przebojowy "Powder and amrs pt II" i to już kolejna perełka na płycie. Solówki są zagrane wręcz wzorowo. Wpływy Kaia Hansena, czy Timo Tolkiego można wychwycić w singlowym "Where do we go". Idealny przykład przebojowości w heavy metalu. Ten kawałek ma wszystko to co powinien mieć killer. Klasyczny metal dostajemy w stonowanym i epickim "More than meets the Eye" i znów band zaskakuje. Thorium w niektórych momentach przypomina  mi też The Unity i to słychać w takim przebojowym "Empires in the Sun". Jak to wszystko pięknie brzmi i nie ma nawet do czego się przyczepić. Echa power metalu dostajemy w rozpędzonym "The old generation". Miód dla moich uszu i to się nazywa piękny ukłon dla Gamma ray czy Lost Horizon. Tak to się robi i niech każdy bierze przykład z Thorium. Z kolei marszowy "Winterfall" to ukłon w stronę epickiego metalu i panowie tutaj znakomicie mieszają elementy Accept i Hammefall. Cudo! To nie koniec petard na płycie i band nie zwalnia tempa. To co dostajemy w rozpędzonym "Itchin and Achin" i znów band nie boi się wykorzystać elementy power metalu. Panowie po prostu czarują swoimi umiejętnościami. Całość wieńczy epicki i pełen różnych smaczków "1302", który rozbito na 3 części. Wielki finał, godny tak świetnej płyty.

Czułem, że tym razem Thorium zaskoczy nas, ale nie liczyłem że dostanę takie klasy album. To już jest liga światowa, a ten belgijski band pokazuje że ma pomysł na siebie i nagrywa krążek pełen świeżości i polotu. Płyta nagrana z pasją i słychać tą radość z tworzenia metalu. Czysta frajda dla fanów takiego grania i wiem że to jedna z najlepszych płyt tego roku. To się nazywa arcydzieło!

Ocena: 10/10

czwartek, 4 marca 2021

AXEWITCH - Out of the ashes - into the fire (2021)


 Wraca kolejny band z lat 80. Tym razem po 35 latach na scenę metalową wraca szwedzki Axe Witch. Nigdy nie był to zespół jakiegoś wielkiego formatu, ale dostarczał kawał solidnego heavy metalu, który przypomina Ovedrive czy Mindless Sinner, a nawet czasami Accept. Taki też jest 4 album tej formacji zatytułowany "out of the ashes -into the fire", który ukaże się 30 kwietnia nakładem Pure steel records.

Kapela wraca w niemal klasycznym składzie, bowiem tylko basista Bjorn Hernborg nie grał w zespole w latach 80. Cieszy fakt, że band dalej gra klasyczny i naprawdę solidny heavy metal. Mocnym akcentem Axewitch jest bez wątpienia głos Andersa Wallentofta, który nadaje całości klimat lat 80. Potrafi budować klimat i nadać całości charakteru. Nie do końca przekonuje mnie jakość utworów i słychać, że zabrakło pomysłu na przeboje. Taki "Dues to pray" to prosty i nijaki heavy metal, który niczym nie zachwyca słuchacza. Najlepiej wypada acceptowy otwieracz, czyli dynamiczny "The pusher". Band potrafi wtrącić elementy hard rocka w "Boogie of Death", który też brzmi jak uboższa wersja Saxon.Dobrze wypada też energiczny "Lie to me" czy "Losing You". Jako bonus dostajemy na nowo zagrany "axewitch" i "nightmare".

To powinno być święto dla fanów Axewitch, ale nie ma żadnej rewolucji, ani też pozytywnego zaskoczenia. Ta szwedzka formacja to wciąż niszowe granie, które nie ma szans konkurować z elitą tegoroczną jeśli chodzi o heavy metal. Może jeszcze kiedyś pokażą prawdziwy pazur? Oby!

Ocena: 4.5/10