niedziela, 31 stycznia 2021

SACRIFER - Valhalla is for me (2012)

Kolejny wartościowy band na naszej polskiej scenie metalowej to formacja Sacrifer. Mają na swoim koncie póki co jeden album zatytułowany "Valhalla is for me", który ukazał się w 2012r. Minęło sporo czasu od premiery, a krążek brzmi świeżo i zachwyca swoją konwencją. Bardzo udany album w kategoriach heavy i power metalu.

Kapela powstała w 2012 r w Przemyślu i postanowiła grać soczysty i taki rasowy heavy metal z elementami power metalu, brzmiąc przy tym epicko. Panowie potrafią czerpać z twórczości choćby Wizard czy Running wild. Tak więc nie ma problemu aby nawiązać do światowych kapel.  Styl kapeli jest prosty i nie ma tutaj większego kombinowania. Całość opiera się na mocnym i wyrazistym wokalu Piotra Bałajana, który nadaje kompozycjom epickiego wydźwięku. Maciej Gawlik i Piotr Winiarski zadbali o energiczne i dynamiczne partie gitarowe. Panowie postawili na klasyczne rozwiązania i nie brakuje w tym pomysłowości i przebojowości. Naprawdę dobrze się tego słucha.

"Deviluation" to miła niespodzianka, bo dostajemy już na dzień dobry pełen energii kawałek, który utrzymany jest w tonacji power metalowej. Przypomina mi to stary dobry Wizard i to dobry znak. Dalej mamy bardziej stonowany i utrzymany w heavy metalowej stylistyce "Millenial Brootherhood". Dużo energii i klimatów Wizard dostajemy w przebojowym "Valhalla is for me". Niby band stawia na proste i sprawdzone patenty, ale  nie przeszkadza to w odbiorze, a i płyta jest łatwiejsza w odbiorze. Taki "Machine man" pokazuje, że band potrafi brzmieć bardziej nowocześnie i to kolejny mocny punkt tej płyty. Na krążku nie brakuje szybkich kawałków i taki właśnie jest "This is the war", który imponuje nie  tylko dynamiką, ale ciekawymi, złożonymi solówkami.

Band przez cały czas pokazuje na płycie, że dobrze czuje się w klimatach heavy/power metalu. Sacrifer potrafi grać i to na dobrym poziomie. Dostajemy 7 przemyślanych kawałków i każdy z nich jest ciekawy i oddaje styl tej grupy z Przemyśla. Mam nadzieje, że w najbliższej przyszłości kapela powróci z nowym materiałem. Warto ich znać.

Ocena: 7.5/10
 

piątek, 29 stycznia 2021

BLACK & DAMNED - Heavenly Creatures (2021)


 Rok 2020 to przede wszystkim rok, który kojarzy się z pandemią, ale w tym czasie powstała kolejna wartościowa kapela niemiecka. Mowa o formacji Black & Damned, która tworzy muzykę z pogranicza heavy i power metalu. Nie boją się łączyć w swojej muzyce elementów Helloween, Primal Fear, Black Sabbath, czy Masterplan. W tym roku ukazał się debiutancki album zatytułowany "Heavenly Creatures".

Band powstał z inicjatywy gitarzysty Michael Vetter'a i wokalisty Rolanda Seidela, który momentami brzmi jak Ronnie Atkins czy Bruce Dickinson. Wokalista robi kawał dobrej roboty i jest główną atrakcją tej płyty.  Duet gitarowy tworzony przez Aki Reissmann i Michaela Vettera też jest zgrany i na na krążku serwują sporo wartościowych riffów i melodii. Panowie dają czadu i choć nie brzmi to jakoś oryginalnie, to pomysłowość i precyzja robią swoje. No trzeba przyznać, że słucha się debiutu tej niemieckiej formacji z niezwykłą przyjemnością.Miły dodatkiem jest fakt, że za partie klawiszowe odpowiada Axel Mackenrott z Masterplan.

Płytę otwiera przebojowy "Salvation", który od razu zwiastuje nam co nas czeka na płycie. Soczysty i zadziorny heavy/power metal. Wciąga również marszowy i nieco bardziej progresywny"Liquid Suicide", który nasuwa na myśl Masterplan.Klawisze tworzą odpowiedni klimat. Fanom Helloween na pewno spodoba się melodyjny i niezwykle przebojowy "Born Again", który oddaje to co najlepsze w power metalu. Troszkę klimatów Brainstorm i Mystic Prophecy dostajemy w mrocznym "A whisper in the dark". Mamy jeszcze takie killery jak rycerski  "We are warriors" ,czy zadziorny "the world bleed".

Black and damned pokazał, że grać potrafi i ma ciekawe pomysły na swoją muzykę. To solidny heavy/power metal w klimatach Hellowen, Primal fear, czy brainstorm. Solidny album, który zasługuje na uwagę i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy w przyszłości.

Ocena; 7.5/10

TRAGEDIAN - Seven Dimensions (2021)

Czekałem na nowe dzieło niemieckiego Tragedian, bo to band, który rozumie stylistykę melodyjnego power metalu. Ta marka jest już rozpoznawalna na rynku i zawsze dostarczają muzykę na bardzo dobrym poziomie i zazwyczaj nie schodzą poniżej pewnego poziomu. W tej kwestii nic się nie zmieniło, bo najnowsze dzieło "Seven Dimensions" to wciąż power metal na dobrym poziomie, który jest wart uwagi. Nowy album został zarejestrowany w nowym składzie, ale styl i jakość została bez zmian.

W 2019 band zasilił utalentowany Joan Pabon, który wymiata w wysokich  rejestrach. Pojawił się też basista David Wieczorek, który grywał w Paragon czy Stormwarrior, a także klawiszowiec Denis Scheither. Mamy doświadczonych muzyków, którzy tylko umocnili szeregi Tragedian. Dobrze, że band nie kombinuje i gra swoje. Dostajemy porcję melodyjnego, europejskiego power metal i nie brakuje chwytliwych melodii. Jednak nie jest to płyta idealna.  Album jest nie równy i wśród mocnych kawałków, znajdziemy też utwory nieco bardziej komercyjne.

Zachwyca Tragedian w rozpędzonym "Rising Rage" i tutaj jest wszystko co niezbędne w power metalu. Klimat symfoniczny udziela się w "Aloness" i to kolejny mocny punkt tej płyty. W pamięci zapada też przebojowy i pomysłowy "Darkest of my days". Nie potrzebne są tutaj komercyjne elementy jak te w "Crying the rain", który nudzi swoją formą. Pojawiają się też elementy progresywne w "forevermore", czy rozbudowany "Forces of light", w którym gościnie pojawia się Zak Stevens.

"Seven Dimensions" to poukładany album, który dobrze się słucha i na pewno spodoba się fanom power metalu. Jednak nie jest to płyta z górnej półki, która namiesza w tegorocznych zestawieniach. To płyta solidna, ale nic ponadto. Zabrakło jakiejś agresji, no i większej przebojowości. Za dużo tych komercyjnych elementów. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 7/10
 

czwartek, 28 stycznia 2021

REZET - truth in between (2021)

Rezet to niemiecka kapela grająca mieszankę heavy i thrash metalu. Działają od 2004r i mają już na swoim koncie 5 wydawnictw. Najnowsze dzieło "truth in between" to kawał solidnego grania i na pewno jest to album godny uwagi. Album miał premierę 29 stycznia.

Niby band nie tworzy niczego odkrywczego, ale trzeba przyznać  ze ich muzyka jest bardzo przystępna. Opierają swój styl na chwytliwych melodiach, agresywnych riffach. Czerpią garściami z twórczości Megadeth, Headhunter czy Agent Steel. Motorem napędowym Rezet jest bez wątpienia wokalista i gitarzysta Ricky Wagner. Ma ciekawą manierę wokalną, która  idealnie sprawdza się w takim graniu. Potrafi śpiewać w niskich rejestrach i nadać całości pazura. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Na płycie znajdziemy sporo prostych i chwytliwych riffów, co przedkłada się na jakość płyty. Całość jest łatwa w odbiorze.

Problem tkwi w tym, że płyta ma 13 utworów i trwa prawię godzinę, więc sporo jak na płytę z taką muzykę. Czasami wkrada się nuda, ale i tak album wywiera na słuchaczu pozytywne emocje. Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć energiczny otwieracz "Back for no good" w klimatach Megadeth. W podobnych klimatach utrzymany jest prosty, zadziorny "Populate, delate, repeat", który ukazuje heavy metalowe oblicze zespołu. Dobrze wypada też energiczny "Renegade", czy zadziorny "Truth in between". Najwięcej thrash metalu dostajemy w rozpędzonym "The last suffer", który nasuwa skojarzenia z twórczością Anthrax.

Tak Rezet nie jest może zespołem pierwszoligowym jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny, ale ich nowe dzieło "Truth in between" to kawał solidnego heavy metalu z domieszką thrash metalu. Mimo wtórności i zbyt długie czasu trwania dobrze się tego słucha. Zabrakło troszkę elementu zaskoczenia i ciekawszych hitów.

Ocena: 7/10


 

środa, 27 stycznia 2021

GENGIS KHAN - Colder than Heaven (2021)


 Kto ma ochotę na porcję soczystego heavy metalu z domieszką power metalu i hard rocka, ten dobrze trafił. Włoski Gengis Khan, który działa od 2012r wraz ze swoim nowym albumem "Colder than heaven" pokazuje, że można wciąż nagrywać naprawdę atrakcyjny krążek z klasycznymi dźwiękami. Jestem zaskoczony, bo spodziewałem się jakiegoś rzemiosła, które zginie w gąszczu innych, ciekawszych rzeczy, a tu band totalnie zaskakuje tym co gra.

"Colder than heaven" to album, który dość jasno nakreśla ramy muzyczne w jakich gustuje band. Jest dużo klasycznych rozwiązań spod znaku Judas Priest, Primal Fear czy Grave Digger, a może nawet czasami Udo. Jest toporność, dużo mocnych, wyrazistych riffów autorstwa Mike;a Petrone;a. Znajdziemy tu energiczne, zadziorne i chwytliwe riffy, tak więc jest to co potrzebne by płyta była atrakcyjna dla słuchacza. Od 2018r wokalistą został Frank Leone i muszę przyznać, że jego specyficzna maniera idealnie pasuje do tego co band gra. Do tego dochodzi surowe, nieco niemieckie brzmienie i klimatyczna okładka i już czuję się w pełni zachęcony by sięgnąć po drugie wydawnictwo Włochów. Muzyka prezentuje się jeszcze lepiej.

"No surrender" to prosty strzał między oczy, czyli soczysty, zadziorny heavy metal z prostym motywem. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać, że band rozwinął się od debiutu. Sporo elementów power metalu dostajemy w energicznym i agresywnym "Colder than heaven" i tutaj można w pełni poczuć moc tego zespołu. To się nazywa prawdziwy heavy metal z mocnym riffem w roli głównej. Stonowany, nieco mroczniejszy "He's the King" jest troszkę za toporny jak dla mnie. Band znów pokazuje pazur w rozpędzonym "reinventing the fire". Co za moc, co za energia i pomysłowość. Brawo panowie, bo brzmi to fenomenalnie.  W podobnej stylizacji utrzymany jest dynamiczny "Time to kill", który wypada bardzo dobrze. Nutka hard rocka pojawia się w prostym i przebojowym "Taken by force" i na koniec dostajemy równie chwytliwy "War in the fields", który przypomina nieco Wizard czy Manowar.

No nie mogę napisać złego słowa o nowej produkcji włoskiej formacji Gengis Khan. 8 lat przyszło czekać na nowy krążek tej kapeli, ale warto było czekać. Dostajemy naprawdę dobrze wyważony album, w który jest sporo klasycznego heavy metalu z nutką power metalu. Mamy hity, wyrazisty wokal Franka i masą wciągających partii gitarowych. Pozycja obowiązkowa dla każdego maniaka heavy metalu!

Ocena: 8/10


MICHAEL SCHENKER GROUP - Immortal (2021)

Michael Schenker po dwóch udanych albumach pod szyldem Michael Schenker Fest postanowił wrócić do swoich korzeni, czyli Michael schenker group, który działał już od 1979r. Najnowsze dzieło "Immortal" ukazuje się po długie przerwie jeśli chodzi o płyty pod tym szyldem. Stylistyka nic się nie zmieniła i jest to typowy album dla Schenkera, więc obyło się bez niespodzianek. Płyta ma ciekawych gości, ale czy muzycznie równie jest ciekawy?

Najważniejsi goście to oczywiście wokaliści, a wśród nich Ronnie Romero, Ralf Sheepers, Joe Lynn turner i Micheal Voss. Gwiazdy światowego formatu i całość oczywiście utrzymana w tonacji hard rocka i heavy metalu. To muzyka, która zadowoli fanów klasycznego grania i znajdziemy tutaj coś z pogranicza Scorpions, Rainbow, Dio, czy Dokken. Schenker jest znakomitym gitarzystą i niczego nie musi udowadniać. Wszystko jest zagrane bardzo przyzwoicie i to nic dziwnego, kiedy ma się za sobą taki spory bagaż doświadczenia. Jednak do perfekcji daleko. Znakomite nazwiska i wyjątkowy styl Schenkera nie zagwarantowały nam albumu idealnego. Problem tkwi, że kompozycje jakoś specjalnie nie zaskakują, a do tego sam materiał jest bardzo nierówny. Mamy genialne utwory, ale też czasami wkrada się po prostu nuda. Każdy utwór jest jakby idealnie pisany pod danego wokalisty, ale całościowo brzmi to trochę chaotycznie.

Tak, po narzekałem, to teraz czas na plusy. Album na pewno jest wart uwagi i nie jest to jakiś totalny chłam, bo dobrze się tego słucha. Solidna porcja hard rocka z elementami heavy metalu. Najlepszy z tej płyty to przebojowy i marszowy "Sail the darkness" z wszędobylskim Ronnie Romero. Sama kompozycja ma coś z Dio, ma coś z Rainbow, a nawet Accept. Świetna rzecz i szkoda, że na płycie nie ma już takich perełek. Ciekawie wypada rozpędzony "Drilled to Kill", który przypomina twórczość Primal Fear i nie mogło zabraknąć mocarnego Ralfa Sheepersa. Kolejny mocny punkt tej płyty. Skoro jest Joe Lynn Turner to jest też Rainbow w hard rockowym "Don't die on me now". Miło usłyszeć Turnera, tylko szkoda że utwór jest nijaki. "Knight of the Dead" to kolejny szybki kawałek w metalowej oprawie i znów tu błyszczy Ronnie Romero. Rock'n rollowy "Devils daughter" ma pozytywną energię, ale sam główny motyw brzmi komicznie. Tylko solidny jest "come on over", który jest jakiś taki oklepany i bez pomysłu.

Mam wrażenie, że płytę napędzają gwiazdy, a nie tyle sama muzyka. Same partie gitarowe są solidne i bywają czasami mocne momentami, ale jako całość "Immortal" wypada nierówno i jakoś tak nijako. Płyta do posłuchania i w sumie zapomnienia. Szkoda, bo zmarnowano potencjał jaki drzemał w tej płycie.

Ocena: 5.5/10
 

wtorek, 26 stycznia 2021

DEATH CRUSADER - Death crusader (2021)


 Death Crusader to norweski projekt muzyczny, który tworzą Espen Myklebust, który odpowiada za partie gitarowe, bas i wokal oraz Kjartan Overhus, który odpowiada za perkusję, jak i partie gitarowe. Panowie działają pod tą nazwą od 2014r, a teraz przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany "death crusader", który ukazał się 21 stycznia pod skrzydłami wytwórni Bad Noise Records.

Mogłoby się wydawać, że dwóch muzyków nie jest w stanie niczego stworzyć, a tutaj niespodzianka. Dostajemy true heavy metal z mocnymi, wyrazistymi riffami i mrocznym klimatem. W muzyce Death Crusader ważnym aspektem jest wokal Aspena, który jest bardzo specyficzny i bardziej przypominający wokal z pogranicza thrash/death metalu. Na pewno nadaje to całości oryginalnego wydźwięku i nieco agresywności. Cieszy fakt, że band stawia na chwytliwe melodie i taki rasowy heavy metal, który czerpie garściami z Manowar czy Grave Digger.Band potrafi stworzyć metalowy hymn i ten stan rzeczy potwierdza prosty i marszowy "Heavy metal". Brzmi to znajomo, ale nie przeszkadza to w słuchaniu. Panowie grają z pomysłem i naprawdę dobrze się tego słucha. Prosty, podniosły refren rzeczywiście oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Takich hymnów metalowych jest tu znacznie więcej. Weźmy taki "Brothers in arms", który jest znakomitym hołdem dla Manowar. Jest pazur, jest stonowane tempo i podniosłe chórki. Kto lubi heavy metal spod znaku Judas Priest ten na pewno pokocha znakomity, zadziorny otwieracz "The Reaper". Utwór o prostej formule i wyróżnia się niezwykłą przebojowością. Rasowy killer i tylko pokazuje, że band panowie potrafią grać. Dobrze wypada też dynamiczny i żwawy "Death will come", który brzmi jak mieszanka Grave Digger i Judas Priest. Znów może jest to i wtórne, ale zapada w pamięci i robi spore wrażenie.  Kolejny szybszy kawałek na płycie to tytułowy "Death crusader" i znów dostajemy chwytliwe melodie i wyrazisty riff. Band wykorzystuje sprawdzone i nieco oklepane patenty, ale robią to z pomysłem. Całość wieńczy rozpędzony "Final Battle", który ma coś z wczesnego Running wild i band  w takiej formule idealnie sobie radzi.

To jeszcze nie jest granie perfekcyjne, które odkrywa nowe rejony heavy metalu. Jednak jest w tym wszystkim potencjał i debiut norweskiego projektu muzycznego Death Crusader jest jak najbardziej godny uwagi. Znajdziemy tutaj wszystko to co składa się na bardzo dobry album heavy metalowy. Soczyste brzmienie, wyrazisty wokal i dużo przemyślanych i chwytliwych melodii. Album dostarcza sporo frajdy i każdy kto kocha muzykę z pogranicza Grave Digger, czy Manowar powinien zapoznać się z Death crusader.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 25 stycznia 2021

DRAGON - Fallen Angel (1990)

Na drugi album katowickiego Dragon nie trzeba było długo czekać, bo już w 1990r ukazał się drugi krążek zatytułowany "Fallen Angel". Warto wspomnieć, że ten album został zarejestrowany w innym składzie. Do zespołu dołączył wokalista Adrian Frelich i basista Grzegorz Mroczek.  Po wydaniu albumu band odbywał wschodnioeuropejską trasę z Death i Kreator, co idealnie podkreśla co band grywał w tamtym okresie, bo idealnie pasował do tego zestawienia. To już kolejny ważny album, choć tutaj band w pełni dał upust death metalowym pomysłom.

Nie ma już takiej melodyjności jak na debiucie, nie ma tej przebojowości i charyzmy z debiutu, nie ma już takiej dawki heavy metalowych rozwiązań, teraz jest brudny, brutalny death/thrash metal. Zostały te złożone i połamane melodie, które nie od razu wpadają w ucho. Na pewno jest to solidne granie, ale już mnie tak nie porwało jak debiut. Głos Adriana Frelicha podkreśla że mamy do czynienia z death metalem. Jego wokal wnosi sporo brutalności i mroku. Na pewno pasuje do całej stylistyki. Jakość jest na wysokim poziomie, ale szkoda że więcej tutaj death metalu, a mniej thrash metalu.

Bardzo dobrze prezentuje się otwieracz "Fallen Angel", który ma motorykę thrash metalową i w tym kawałku sporo się dzieje. Jest szybkość, agresja i dynamika. Dużo technicznego grania dostajemy w brutalnym "I split in Your face' i to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Mamy też rozpędzony i pełen agresji "Deceived" i słychać, że to już inny band, który zupełnie innymi wartościami się kieruje. Dobrze wypada też bardziej melodyjny "Destructor" czy energiczny "Into the dark".
 
"Fallen angel"to płyta death metalowa i bardzo dopieszczona pod względem technicznym. Imponuje agresywnością i brudnym klimatem. Niby jest wszystko tak jak powinno, a jednak nie czuję już takiej magii jak na debiucie i jak dla mnie za dużo tutaj death metalu, a za mało thrash metalu.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 24 stycznia 2021

WOLF SPIDER - V (2015)


 Nikt się nie spodziewał, że nasz kultowy Wolf Spider kiedykolwiek wróci, jednak życie potrafi pisać różne ciekawe scenariusze. Po 20 letniej przerwie kapela się reaktywowała i owocem powrotu był kolejny album w ich dyskografii, czyli "V". Jak nazwa wskazuje to już 5 wydawnictwo i choć band dalej trzyma się stylistyki heavy/thrash metalowej w progresywnej oprawie, to jednak to już nieco inna muzyka. Band stara się brzmieć nowocześnie, bardziej współcześnie. Jednym się spodoba, a innym niekoniecznie.

Wolf Spider na tym albumie tworzą gitarzyści : Maciej Matuszak i Piotr Mańkowski, Beata Polak na perkusji, Mariusz Przybylski na basie i szkoda, że Jacek Piotrowski nie utrzymał swojej pozycji wokalisty. No, ale Maciej Wróblewski z Titanium też daje radę i przypomina nieco głos Johna Busha z ery w Anthrax. Bardzo specyficzny głos, który nieco złagodził charakter zespołu.

Znajdziemy na "V" połamane melodie, techniczny thrash metal i elementy progresywności, więc styl aż tak mocno się nie zmienił. Jakość już jednak nie ta i sam klimat płyty już jest inny. Band poszedł w kierunku nowoczesności i współczesnych rozwiązań. "V" nie ma też przebojowości i agresywności z poprzednich płyt.

Płytę otwiera wyjątkowy dobry "Its Your time", który przypomina dokonania Megadeth, czy Anthrax z ery Busha. Niby jest tutaj thrash metal, ale dominuje stylistyka heavy metalowa. Agresywny, a zarazem melodyjny kawałek. Za bardzo przekombinowany jest "Who am i?", który ma ciekawe rozegrane partie solówkowe gitarzystów. Komercyjny "What if?", który brzmi troszkę jak parodia Metaliki pokazuje, że to już nieco inny Wolf Spider niż ten który ja pokochałem za poprzednie płyty. Pozytywne emocje wywołuje agresywny i dynamiczny "Phoenix", który zachwyca mocnym riffem. Echa starych płyt można wyłapać w urozmaiconym i nieco bardziej progresywnym "Vacuum". Na płycie znajdziemy jeszcze przesiąknięty Megadeth "Slepless" i agresywny "New Freakality", w którym band przemyca też troszkę melodyjności i patentów Anthrax.

Niby jest agresywnie, niby nie brakuje melodii i Wolf Spider stara się trzymać swojej stylistyki, to jednak "V" nie zapada w pamięci. Album jest za długi, za bardzo przekombinowany i za nowoczesny. Zabrakło troszkę pomysłu na kompozycje i bardziej zapadające partie gitarowe. Solidny album w klimatach heavy i thrash metalu, który jest tylko cieniem wielkich płyt Wolf Spider.

Ocena: 6/10

WOLF SPIDER - Hue of Evil (1991)

Erę klasycznego Wolf Spider zamyka również kultowy "Heu of Evil". który kontynuuje to co band prezentował na poprzednich "Kingdom of Paranoia" i "Drifting in the sullen Sea". Tak więc w dalszym ciągu dostajemy techniczny thrash metal z elementami progresywnymi, co zbliża nas do twórczości Toxik czy Anthrax. "Hue of Evil" jest na podobnym poziomie co poprzednie wydawnictwa i również wytrzymał próbę czasu.

Album ukazał się parę miesięcy po "Drifting in the sullen sea" w roku 1991 i nic dziwnego że ma podobny klimat. Na wokalu pojawia się Tomasz Zwierzchowski, który zmarł w 2009r.  Na albumie jego styl i technika nie wiele odbiegała od wyczynów Jacka Piotrowskiego.  Oczywiście duet gitarowy tworzony przez Dariusz i Piotra dalej błyszczy i zachwyca. Panowie dalej trzymają wysoki poziom i "Hue of Evil" jest przepełniony zadziornymi riffami i atrakcyjnymi melodiami. Nie ma tutaj miejsce na nudę, a każdy z utworów to prawdziwa uczta dl fanów technicznego thrash metalu. Uroku dodaje nieco punkowy feeling całości.

Płytę otwiera klasyk w postaci "Sex Shop" i już wiemy że to klasyczny Wolf Spider i należą się brawa za te nawiązania do patentów Anthrax czy Toxik. Brzmi to fenomenalnie i ciężko uwierzyć, że to wszystko powstało w Polsce. Pod względem partii gitarowych wyróżnia się złożony i rozbudowany "Its only vodka". Gitarzyści bawią się konwencją i nie brakuje w tym pomysłowości i finezji. "Hue of evil" kryje sporo hitów i jednym z nich jest zadziorny "Sex maniacs". Band potrafi wykreować tajemniczy klimat i to właśnie dostajemy w nastrojowym "Homeless Children". To wciąż wysokiej klasy techniczny thrash metal, w którym nie brakuje elementów progresywnych. Zachwyca też rozpędzony i pełen agresji "Terrorists"  i to kolejny mocny punkt tej płyty.  Całość wieńczy kolejny długi kawałek i "Verge if Insanity" to znów ukłon w stronę progresywnej odmiany thrash metalu. Wyszukane melodie, dbałe przejścia i zmiany temp nadają kawałkowi charakteru.

"Hue of evil" to kolejny klasyk w dorobku Wolf Spider i zamyka on złoty okres grupy, który przypadł na przełom lat 80 i 90. Album mimo upływu czasu wciąż błyszczy i oddaje to co najlepsze w technicznym thrash metalu. Pozycja obowiązkowa dla fanów Toxik czy Anthrax.

Ocena: 9/10
 

DESTROYERS - Noc królowej żądzy (1989)


 Znów piękna i klimatyczna okładka autorstwa Jerzego Kurczaka i już wiadomo że to kolejny klasyk polskiego heavy metalu. "Noc królowej żądzy" to ponadczasowy album, który jest ważny nie tylko dla Destroyers, ale też dla naszej polskiej sceny metalowej.  Destroyers to formacja z Bytomia, która powstała w 1985 roku. Swoim stylem mocno przypominał oczywiście inne wielkie polskie zespoły takie jak Dragon czy Wolf Spider. Debiut "Noc królowej żądzy" ukazał się w 1989r i z miejsca stał się klasykiem. To znakomita uczta dla fanów heavy/speed i thrash metalu, a najlepsze jest to że słyszę tutaj echa Mercyful Fate i to pewnie przez popisy wokalne Marka Łozy, który pełni funkcję basisty i właśnie wokalisty.

Przepiękna i mroczna okładka to nie jedyny atut tego klasyka. Surowe i brudne brzmienie nadaje odpowiedniej autentyczności i drapieżności.  Liderem tutaj bez wątpienia jest Marek Łoza, który ma ciekawą manierą wokalną i jego wysokie rejestry i falsety przyprawiają o dreszcze. Słychać styl przesiąknięty Kingiem Diamonda, co jeszcze dodaje uroku całości. Adam Słomkowski też dał się poznać jako utalentowany gitarzysta i nie brakuje mu odpowiedniej techniki i pomysłowości. Szkoda, że zagrał tylko na debiucie.

Na pewno wbija w fotel mroczne otwarcie płyty w postaci "Intro". Mam ciary, a to dopiero początek. Pierwszy killer na płycie to "Straszliwa Klątwa" i ten utwór ma wszystko czego można sobie zażyczyć. Szybkie tempo, ostry riff, melodyjne partie gitarowe i znakomitą mieszankę heavy/speed i thrash metalu. Słychać nie tylko echa naszych kultowych zespołów, ale też kolegów z zagranicy. Jest coś z wczesnego Kreator, czy Slayer, ale nie tylko. Band imponuje tutaj techniką i pomysłowością, a taki "Zew Krwi" wgniata w fotel i momentami faktycznie przemyca coś z mercyful Fate, czy wczesnego Helloween z okresu Kaia na wokalu. Najdłuższy na płycie jest rozbudowany i klimatyczny "Caryca Katarzyna" i znów band zaskakuje ciekawymi melodiami i partiami gitarowymi. Co za moc, co za agresja. To jest to! Znakomicie sprawdza się nieco bardziej heavy metalowy "Wino i Sex", a Destroyers pokazuje jak elastyczny jest.  Ileż agresji i technicznego thrash metalu dostajemy w rozpędzonym "Noc królowej żądzy" i ten utwór idealnie definiuje styl Destroyers i oczywiście całej polskiej sceny metalowej z z przełomu lat 80 i 90. Sporo tutaj wciągających i pełnych polotu partii gitarowych i to potwierdza nie tylko tytułowy kawałek, ale też zadziorny "Królestwo zła". Zapadają w pamięci chórki i tekst "musisz". Każdy utwór wyróżnia pomysłowy riff i tak też jest z "Świątynia rozkoszy" . Uczta dla fanów technicznego thrash metalu i Destroyers nie brzmi tutaj jak debiutant. To już jest klasa światowa. Całość zamyka melodyjny i rozpędzony "Bastard" i to idealne zwieńczenie całości.

"Noc królowej żądzy" to kolejny klasyk polskiej sceny metalowej. Ponadczasowy album, który nie stracił na swojej świeżości i atrakcyjności. Mimo upływu czasu wciąż zachwyca i przyciąga nową rzeszę fanów, którzy będą odkrywać piękno tej płyty i polskiego metalu. Cieszy fakt, że kapela istnieje i ostatnio wydała nowy album. Do debiutu jednak startu nie ma. Perfekcja!

Ocena: 10/10

sobota, 23 stycznia 2021

DRAGON - Hordes of Gog (1989)


 Turbo, Kat, Destroyers, Wolf Spider i do tej zacnej śmietanki polskiego heavy metalu, czy też thrash metalu brakuje Dragon. To kultowa kapela, która powstała w 1984r i w tym roku band ma wydać nowy album po długoletniej przerwie.  Ta katowicka formacja swój złoty okres miała na przełomie lat 80 i 90, a band dał się poznać jako specjalista thrash/ speed metalu z elementami death metalu.  Kapela powstała z inicjatywy perkusisty Marka Wojciechowskiego, basisty Krzysztofa Nowaka i gitarzysty Jarosława Gronowskiego. Z czasem formułował się właściwy skład i tak o to Marek Wojciechowski objął funkcję wokalisty, a nowym perkusistą został Krystian Bytom, a drugim gitarzystą został Leszek Jakubowski. W takim składzie powstał w 1989r pierwszy klasyk Dragon, czyli "Hordes of Gog", który ukazał się w dwóch wersjach. Polskiej i angielskiej, gdzie zaśpiewał Grzegorz Kupczyk, po tym jak odszedł Marek Wojciechowski.

Płyta ma swój urok. Zachwyca brudna i surowa produkcja i taki brutalny wydźwięk całości. Pierwsze skojarzenie to płyty Death czy debiut Kreator. Cieszy oczy znów piękna okładka Jerzego Kurczaka, który narysował wiele klasycznych okładek polskiego metalu.  Debiut Dragon to przede wszystkim zadziorny i klimatyczny wokal Marka Wojciechowskiego, który przypomina mi manierę Petrozzy z Kreator i to spory atut. Płyta kryje sporo agresywnych, ale i melodyjnych riffów, czy solówek i nie ma tutaj mowy o jakimś tam debiutantach. Panowie pokazują tutaj klasę.

Płytę otwiera złowieszczy "The priest of betray" i band po prostu tutaj błyszczy. Co za surowość i brutalność. No brzmi to znakomicie.  Dalej mamy  toporny i mroczniejszy "Seven bowls of wraith". Band znakomicie bawi się konwencją i te popisy gitarowe są po prostu fenomenalne. Kolejny killer na płycie to techniczny "Eternal Rest" i to miła konkurencja dla Wolf Spider. W podobnej konwencji utrzymany jest szybki i złowieszczy "Beliar". Mimo swojej brutalności kawałek zachwyca atrakcyjnymi melodiami i przebojowym refrenem. Dragon brzmi tutaj jak zagraniczna kapela i nie mają się czego wstydzić. Złoty okres Dragon. Połamane melodie i dużo technicznego thrash metalu dostajemy w tytułowym "Hordes of Gog". Ten kawałek idealnie oddaje styl tej płyty, jak i samego zespołu. Stonowany, bardziej heavy metalowy "Innocent Blood" też zachwyca surowym klimatem i prostym motywem. Całość wieńczy kolejny killer, czyli "Armageddon" który imponuje  ciekawymi, złożonymi solówkami, czy chwytliwym refrenem. Oj dużo się tutaj dzieje i nie ma mowy o nudzie.

40 minut muzyki zawartej na tym krążku mija szybko i jestem w szoku, że Dragon grał na takim światowym poziomie. Dragon to kolejny wielki zespół na polskiej scenie metalowej. Płyta perfekcyjna i jedynie może nieco momentami przeszkadza garażowe brzmienie, ale muzyka to wynagradza. Ponadczasowa płyta tego wielkiego zespołu.

Ocena: 9.5/10

LABYRINTH - Welcome to the absurd circus (2021)

 

Wiedziałem, że włoski Labyrinth jest jednym z najlepszych power metalowych zespołów i stać ich na nagranie równie świetnego krążka co poprzedni "Architecture of God" z 2017r. Nie sądziłem jednak, że są wstanie przebić poziom tamtej płyty, które i tak wciąż jest jednym z najlepszych albumów w dyskografii Labyrinth. "Welcome to the absurd circus" to 9 wydawnictwo grupy i pierwsze z nowym perkusistą Mattem Peruzzi. W czym tkwi potęga nowego albumu włochów?

Panowie z Labyrinth to doświadczenie muzycy, którzy żyją progresywnym power metalem i ta muzyka żyje w nich. Nie muszą niczego udawać, ani też odnajdywać się na nowo, bowiem mają swój styl, swój świat i dzięki temu błyszczą. Nie muszą niczego zmieniać, bo wszystko jest perfekcyjne. Nowy album to nie tylko frajda dla miłośników chwytliwych melodii, to nie tylko kopalnia hitów, ale to też krążek, który łączy nowoczesność z tradycyjnością. Band momentami brzmi jak Sacret Sphere czy Queensryche, a czasami czuję się jakbym odpalił album Helloween czy Gamma Ray. Band idealnie to wszystko wyważył i stworzył dzieło idealne w swojej konwencji. Znajdziemy tu wszystko, a nawet coś więcej. Jest bowiem świetny, tajemniczy klimat i duża dawka emocjonalnych dźwięków. Klawiszowiec Oleg zadbał o ciekawą atmosferę i tajemniczą otoczkę. Z kolei Andrea i Olaf zaostrzyli swoją współpracę i jest tutaj jeszcze więcej finezyjnych solówek i ostrych riffów. Panowie zaskakują świeżością i techniką, a to przedkłada się na jakość płyty. Jest jeszcze jeden czarodziej, a mianowicie niezniszczalny Roberto Tiranti. Wokalista światowego formatu i nic więcej nie trzeba dodawać.

Wstęp mocny i wyrazisty. Mamy progresywne elementy w "The absurd circus", ale są miłym dodatkiem. Tutaj mocny riff, ostre zagrywki i piękno power metalu czynią ten kawałek killerem. Jest nowocześnie, a zarazem klasycznie. Zaskakuje energiczny riff w rozpędzonym "Live Today". Mamy echa starego dobrego Helloween czy nawet Lost Horizon. Jednak można jeszcze grać power metal w klasycznym stylu i nie robiąc ubogiej kalki. Co za moc i świeżość. Ciekawie wypada nastrojowy "one last chance", który utrzymany jest w stonowanym tempi i z dużą dozą progresywnego metalu i hard rocka. Oj panowie potrafią wywołać emocje u słuchacza. Band urozmaica swój materiał i to kolejna zaleta tego wydawnictwa. "As long as it lasts" to kompozycja niezwykle melodyjna,  złożona i pełna zadziorności. Jest emocjonalnie i progresywnie, a band idealnie dobiera swoje melodie. Kolejny killer na płycie to urozmaicony i przebojowy "den of snakes". Znów ta sam receptura. Energiczny riff, złożona konstrukcja i chwytliwy, wciągający refren. Świetnie się tego słucha. Klasycznie brzmi też agresywniejszy "Worlds Minefield" i band błyszczy tutaj. Jeszcze więcej power metalu dostajemy w rozpędzonym "The unexpected" i jest to power metalu pokroju Gamma ray czy Primal Fear. Jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Labyrinth. Jest moc! Idealnie wpasował się cover Ultravox, czyli "Dancing with tears in my eyes". Znakomita aranżacja i brzmi to naprawdę świeżo. Nawet ballada "A reason to survive" imponuje pomysłowością i klimatem. Ostatni killer na płycie to przebojowy "Finally Free". Power metal pełną gębą i to taki z najwyższej półki.

Labyrinth jest na fali i nie kryje tego. Po raz kolejny nagrali dobrze wyważony album, który jest nie tylko przebojowy i urozmaicony, ale też bardzo emocjonalny. To nie jakaś tam słodka papka, która niczym nie jest wstanie poruszyć słuchacza. Piękna płyta, która oddaje to co najlepsze w power metalu. Labyrinth to jeden z najlepszych zespół power metalowych jakie obecnie działają i to jest prawda.

Ocena: 10/10


ACCEPT - Too mean to die (2021)


 Rok 2009 był niezwykle ważny dla niemieckiego Accept. Wtedy kapela na nowo się odrodziła. Pamiętam obawy związane z nowym wokalistą, bo przecież ciężko sobie wyobrazić Accept bez Udo. Trzeba przyznać, że Mark Tornillo sprawdził się idealnie i co ciekawe na dobre zagościł w zespole. Tak Accept zaczął tworzyć nowy rozdział i taki "Blood of the Nations", czy "Stalingrad" to najlepsze płyty w ich dyskografii. Nieco hard rockowy "Blind Rage" już był nieco inny, ale też ma swój urok. Ostatnie dzieło "The Rise of Chaos" to również bardzo udany album, który był heavy metalowym strzałem między oczy.  Mamy rok 2021 a band właśnie ma lekarstwo na tą całą pandemię, czyli najnowsze dzieło zatytułowane "Too mean to die". Nie wiem jak Wy, ale ja wrzucał tą płytę do swoich ulubionych, jeśli chodzi o Accept.

Najśmieszniejsze jest to, że z dawnej ery został sam Wolf. Nie ma Udo, nie ma Baltesa, nie ma Franka. Nie ma tych świetnych muzyków, a Accept dalej brzmi jak Accept i wciąż udowadnia, że ma swój charakter i jest najlepszy w tym co robi. Wolf Hoffmann nie zapomina o klasycznych rozwiązań, gdzie zabiera nas do lat 80 czy 90 Accept, a także do "Stalingrad" czy "Blood of the nations". Słychać, że to Accept, a nie jakiś inny band. Cieszy fakt, że znów pojawiają się odesłania do muzyki poważnej,  Jeśli chodzi o skład to pojawia się basista Martin Motnik, a także trzeci gitarzysta Phillip Shouse, które nie słyszę, ale tak to już jest kiedy mamy jednego lidera w sferze partii gitarowych.

Okładki Accept najlepiej wypadają kiedy skupiają się na jednym motywie. Choćby byk na "Blind Rage", metalowe serce na "Metal Heart" czy właśnie metalowy wąż na "Too mean to die". Cover ma klimat i zapada w pamięci, a o to przecież chodzi. Z kolei brzmienie jest mocne i soczyste, przez co przypomina sound z "blood of the nations" czy ostatniego "The rise of chaos".

Czułem,  że będzie to album dla mnie. Zapoznałem się z próbkami, które band udostępniał w okresie świątecznym i nie do końca rozumiałem głosów niezadowolenia. No chyba, że ktoś czekał na drugie "metal heart" czy "balls to the wall" to faktycznie może dać sobie spokój z nowymi płytami Accept. Taki tytułowy "Too mean to die" to klasyczny Accept. Jest szybko, agresywnie i możemy tutaj porównać utwór do takiego "Objection Overruled". Podobna motoryka, a także drapieżność. Wokal Marka jest tutaj po prostu obłędny. Sam riff mocno nawiązuje do "flash rockin man" czy "stand up and shout" Dio. Czego można chcieć więcej? Drugi singiel dobrze nam znany to nieco rockowy, ale zatem bardzo klimatyczny "The undertaker". Ma coś z "Blind Rage", ale nie tylko. Band tutaj mocno eksponuje patenty, z których korzystał w latach 70 czy 80. Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego kawałka, ale teraz uważam, że to faktycznie jeden z ich najlepszych kawałków, jakie ostatnio stworzyli. Znów głos Marka wgniata w fotel i ciężko sobie wyobrazić Accept bez niego. Klimat robi tutaj niezłą robotę. Trzeci i ostatni singiel to otwieracz "Zombie Apocalypse". Ciekawe, zadziorne wejście ma coś z "Metal Heart", jednak utwór szybko nabiera mocy i znów słychać nawiązania do "Objection Overruled", zwłaszcza jeśli chodzi o agresywność jak i chórki. To jest Accept jaki kocham i dostałem to co chciałem i to z nawiązką. Kto lubi kawałki pokroju "Living for Toninght" czy "Up to the limit" ten pokocha lekki i przebojowy "Overnight sensation". Jest charakterystyczny riff i podobny ładunek przebojowy. Miło, że band powraca od czasu do czasu do lat 80. Kolejny mocny punkt tej płyty. Na "Blood of the nations" czy "Stalingrad" mamy sporo szybkich i melodyjnych utworów i rozpędzony "No one masters" brzmi jak zaginiony kawałek z tamtych płyt. W solówkach też sporo się dzieje i to jest prawdziwy majstersztyk. Prosty, a razem toporny i ciężki riff w mroczniejszym "Sukcs to be You" to znów ukłon w stronę "Objection overruled" czy nawet "Balls to the wall". Band przecież słynie z takich prostych i mocnych killerów, a ten taki jest. Stary dobry accept. Bardzo dobry jest tez "Symphony of pain" i tutaj najlepszym elementem są solówki, gdzie Wolf znów wykorzystuje słynny motyw z muzyki poważnej. Tak to solidny kawałek, ale brakuje mi tutaj nieco bardziej wyrazistego riffu czy refrenu. Za bardzo to ugrzecznione jak dla mnie. No i w końcu doczekałem się pięknej i nastrojowej ballady w klimatach "Kill the pain" i właśnie taki jest "The best is yet to come". Oj czaruje tutaj Mark swoim głosem.Niby jest łagodnie, to można poczuć ciarki na całym ciele. No jest moc. Wejście perkusji w "How do we sleep" też brzmi nieco inaczej niż zawsze. Jest jakby bardziej rycersko, bardziej bojowo i w efekcie dostajemy wciągający marszowy kawałek. Mamy te typowe chórki Accept i sama stylizacja to również hołd dla lat 80. Klasyczny Accept wybrzmiewa również w prostym i zadziornym "Not my problem", który również zabiera nas w rejony "Blood of the nations" czy "Objection Overruled". Właśnie takich prostych i wciągających motywów mi brakowało w ostatnim czasie, bo przecież accept z tego słynął. Całość wieńczy pomysłowy "Samson and Deliah", który jest instrumentalnym utworem, co jest rzadkością jeśli chodzi Accept. Kawałek wciąga, tylko bardziej kojarzy się z solowymi płytami Wolfa.

Ciężko jest nagrać album, który ma dorównać klasykom. Ja wiem, że nigdy nie dostanę drugi "Metal Heart" czy "Balls to the Wall", ale Accept jest świetny w tym co robi i nigdy nie zawodzi. Nie ma Udo, nie Baltesa, Franka a Accept dalej brzmi jak Accept. Dalej trzymają się swojego stylu i tworzą kolejne znakomite perełki, którą kontynuują nową rozdział Accept. To heavy metal melodyjny, zadziorny i pomysłowy, gdzie proste motywy zaskakują świeżością. Dostałem album na jaki czekałem, a nawet dostałem coś więcej. Dużo tu klasycznych rozwiązań i momentami słyszę echa kultowego "Metal Heart", czy "Objection overruled". "Too mean to die" to kolejny klasyk w ich dyskografii i znakomicie nawiązuje do geniuszu "Blood of the nations", czy "Stalingrad". Czego mi brakuje? No jakiegoś klimatycznego kawałka w stylu "Shadow soldiers" czy "Princess of the Dawn". Wiem, że wiele osób powie, że band klepie dalej swoje i nie ma w tym geniuszu. No co zrobić, każdy ma swoje zdanie i każdego co innego cieszy. Ja mam niezły ubaw podczas słuchania tej płyty.

Ocena: 9.5/10

HOLY MOTHER - FACE THIS BURN (2021)


 Jakoś nigdy nie było mi po drodze z Holy Mother. Niby są ważnym zespołem dla sceny amerykańskiej, ale wiecznie coś mi w nich nie pasowało. Płyty posłuchałem i jakoś nie zapadły w mojej pamięci. Kapela istnieje od 1994 r i już dawno wyrobił swoją markę, ale najśmieszniejsze jest to że ostatni album wydali w 2003r. Długa przerwa, ale warto było czekać, bo najnowsze dzieło zatytułowane "Face this Burn" to wg mnie najlepszy album w ich dość bogatej dyskografii.


Jest dobrze, ale do pełnej ekscytacji daleko i jak dla mnie muzyka zawarta na płycie jest za bardzo przekombinowana. Czasami band za bardzo kombinuje z  melodiami i aranżacjami. Wkrada się progresywność i próba bycia nowoczesnym. Nie zawsze to wychodzi Holy Mother. Na pewno mocnym punktem tej układanki jest wokalista Mike'a Tirelli, którym swoim głosem nadaje całości zadziorności. Idealny głos do heavy/power metalowej stylistyki. Gitarzysta Greg miewa dobre momenty gdzie wygrywa atrakcyjne melodie, ale są momenty że riffy są jakieś takie nijakie.

Klimatyczna okładka w klimatach s-f i soczyste, pełen dynamiki brzmienie to przykład, że band nie odwalił fuszerki. Sama zawartość jest solidna, ale mi czegoś tu do pełni szczęścia brakuje. Na przykład taki "Today" ma chwytliwy refren, ale sama konstrukcja mnie nie zachwyca. Niby jest agresywnie, ale jakoś tak ospale. Dobrze wypada zadziorny i przebojowy "Face this Burn". Na taki Holy mother warto było czekać. Lżejszy i nieco hard rockowy "Love is Dead' to kolejny chwytliwy kawałek, który zapada w pamięci. Trzeci utwór to "Legends" i to jest ten moment, w którym band zaczyna kombinować i na siłę brzmieć nowocześnie. Nie kupuję tego. Dalej znajdziemy nieco punkowy "The truth", ale sama konstrukcja i riff przypomina nieco Anthrax z ery Busha. Pomysłowy utwór i znów jest to mocny punkt płyty. Rasowy heavy/power metal dostajemy w energicznym "The river", który jest najciekawszym utworem na płycie. Szkoda, że cały album nie jest utrzymany w takim klimacie.

Holy mother wrócił z ciekawym albumem, ale chyba więcej z niego wyciągną prawdziwi fani tej amerykańskiej formacji. Jest to solidny heavy/power metal z pomysłowi melodiami i progresywnym zacięciem. Szkoda tylko że materiał jest troszkę nierówny i momentami nudny.  Mimo pewnych wad i tak utrzymuję, że to najciekawszy album Holy mother.

Ocena: 7/10

czwartek, 21 stycznia 2021

AVALAND - Theater of sorcery (2021)


 Nie dawno pisałem o metalowej operze o nazwie Magic Opera, to teraz przyszedł czas na kolejną, czyli francuski Avaland. To projekt stworzony przez utalentowanego Adriena Gzagg, który odpowiada za historię, za kompozytorstwo, za główne partie wokalne. Trzeba przyznać, że jego debiut w postaci "Theater of Sorcery" to płyta skierowana do fanów progresywnego metalu i to im powinna płyta się spodobać.

Skład uzupełnia gitarzysta Christophe Feutrier i Lucas Martinez, basista Camille Soulffron, a także perkusista Leo Mouchonay. To zgrany band, który wie co chce grać i robi to naprawdę dobrze. Podobnie jak w Avantasia, znajdziemy tutaj historię fantasy i do tego każdy z gości odgrywa daną rolę. Debiutancki album "Theater od sorcery" ma się ukazać dopiero w kwietniu, ale już teraz chciałbym przybliżyć Wam ten krążek. To pozycja skierowana do fanów progresywnego metalu, power metalu czy symfonicznego metalu.  Muzyka mocno przypomina dokonania Adagio, Circle II Circle czy właśnie ayeron, choć Avaland stara się wykreować własny styl. Jeśli chodzi o gości to pojawia się Ralf Sheepers, Zak Stevens, Zaher Zorgaty z Myrath czy Stephan Forte z Adagio.

Jeśli chodzi o zawartość to płytę otwiera zakręcony i progresywny "Theater of Sorcery" i niby tutaj wszystko jest poprawne, ale brakuje mi efektu wow. Dużo progresywności znajdziemy w dynamicznym i przebojowym "Gypsum Flower", w którym gościnie występuje Ralf Sheepers. Znacznie więcej power metalu dostajemy w melodyjnym "Storyteller" i to taka stara szkoła europejskiego power metalu. Zachwyca też podniosły i progresywny "Escape to paradise". Podniosły i epicki refren napędza ten band. Czasami wkrada się nuda i mam tu namyśli stonowany i bardziej rockowy "Never let me walk alone". Całość wieńczy rozpędzony, power metalowy "War of minds" czy przebojowy "Rise from the ashes".

Płyta ma ciekawy klimat i wyszukane melodie, ale to płyta bardziej progresywna niż power metalowa. Znakomici goście nie gwarantują wysokiej klasy materiał. To solidny album i ma kilka ciekawych momentów, ale jako całość nie do końca przemawia ta progresywność. Ktoś inny może dostrzeże coś więcej w tym wydawnictwie?

Ocena: 6/10

środa, 20 stycznia 2021

CRYSTAL VIPER - The Cult (2021)


Kiedy mowa o polskim heavy metalu to często jednym tchem wymienia się Crystal Viper. Nic dziwnego, bowiem jest to już rozpoznawalna marka i gwarancja jakości. Band prowadzony przez Martę Gabriel osiągnął już wszystko i tak na dobrą sprawę nic nie musi udowadniać cokolwiek.  Mają na swoim koncie takie klasyki jak "Metal nation", czy "Legends", które uformowały styl i pozycję kapeli. Tak od 2003r kapela dostarcza nam wysokiej klasy heavy metal, tylko nie potrzebnie band zboczył w rejony hard rocka na "Tales of Fire and Ice", który nie miał tej ikry i mocy co choćby "Queen of the witches". Każda premiera tej kapeli budzi wielkie emocje i zawsze wypatruje płyty Crystal Viper. Na "The Cult" czekałem z niecierpliwością. Jest ku temu kilka powodów.

Przede wszystkim, ponownie krzyżują się drogi Marty Gabriel i Ceda Forsberga z Blazon Stone czy Breitenhold. Muzycy spotkali się na "Secret Worlds" i tam już iskrzyło. Nic dziwnego, że to właśnie Ceda zaproszono do składu Crystal Viper jako nowego perkusisty, po tym jak  Golem odszedł. To już znak, że rozpoczyna się nowa era zespołu. Miło, że dopuszczono Ceda do komponowania i w efekcie 4 utwory na nowej płycie skomponował Ced, a Marta do nich napisała tekst. Jego doświadczenia i smykałka do komponowania przydała się zespołowi. Ced wnosi sporo świeżości i dynamiki, tak więc wybór trafiony. Nowy album Crystal Viper to nie tylko fenomen Ceda, bowiem Marta jak zwykle zachwyca swoim głosem, a co ciekawe potrafi nie raz zaskoczyć. Marta nie raz śpiewa agresywnie, nie raz zadziornie, ale jest też moment gdzie śpiewa podniośle, a w coverze Kinga buduje klimat grozy. To już jest klasa światowa i w sumie bez Marty nie ma Crystal Viper.

"The Cult" to pierwszy album, który ukazał się pod skrzydłami wytwórni Listenable Records i zadbano o odpowiedni marketing i emocje były jeszcze na długo przed premierą. Powiem, że miło widzieć znów świetną, klimatyczną okładkę, a te zaloty pod Lovecrafta są jak najbardziej na miejscu. W końcu band nie boi się postawić na klimat grozy w niektórych aspektach. Do tego brzmienie jest bardziej klasyczne, co przypomina czasy "Metal Nation" czy "Legends", a nawet płyty Ceda i mam tu na myśli Rocka Rollas. Obiecywano nam powrót do klasycznego heavy metalu, do grania z czasów "Legends" czy "Metal Nation", a także najbardziej gitarowy album w historii Crystal Viper. Nie kłamali i tak faktycznie jest.  Warto było czekać, bo to jeden z najlepszych albumów w historii Crystal Viper i takie są fakty.

Klimat grozy jest w "Providence", który przypomina intra rodem z płyt Kinga Diamonda. Już wiadomo, że szykuje się prawdziwa petarda i Crystal Viper wraca do korzeni. Znamy już bardzo dobrze "The Cult" i brzmi to znajomo. Prawda? Riff niszczy swoją melodyjnością i nawiązaniem do "Legends". Taki klasyczny Crystal viper na jaki fani długo czekali. Jest gitarowo i dużo ciekawych solówek, które wygrywają Andy, Eric i Marta. Oj dzieje się w tej sferze. Mamy nacisk na melodie, na finezję i przebojowość. Oj brakowało mi ostatnio takich zagrywek. Kto lubi marszowe tempo i epickie klimaty w stylu "when the sun goes down" ten polubi marszowy "Whispers from Beyond". Przyspieszamy w rozpędzonym "Down in the Crypt" i jest to pierwszy  z czterech kawałków autorstwa Ceda. Riff jest zadziorny i również ma coś z czasów "Legends". Imponuje dynamika, chwytliwy refren i pełne energii solówki, które mają nas zabrać do lat 80. Mocny start płyty, a to dopiero początek. Drugi marszowy, epicki kawałek na płycie to "Sleeping Giants", który mocno przypomina "Gladiator". Marty głos idealnie pasuje do tego typu utworów i nie mam się do czego przyczepić. Dobrze, że na nowym krążku mamy więcej takich kompozycji, bo brakowało mi ostatnio takich utworów. Kto jak kto, ale Ced to specjalistów od energicznych i chwytliwych kompozycji. "The Forgotten Lands" to jeden z najlepszych utworów nie tylko na płycie, ale w historii zespołu. Refren niszczy swoim stylem i przebojowością i jest to kompozycja, która mocno przypomina mi Rocka Rollas. Płytę promował również "Asenath Waite" i to kolejna ciekawy kawałek na płycie. Utwór zaczyna się spokojnie, klimatycznie, niczym ballada. Jednak to kolejny szybki i melodyjny utwór na płycie. Band znów pokazuje, że potrafi wrócić do starego klasycznego heavy metalu, który grał na pierwszych płytach. Trzeci utwór od Ceda to true metalowy "The Calling" i znów band zachwyca epickością i przebojowością. Główna melodia brzmi znajomo, ale w niczym to nie przeszkadza. Prawdziwy killer i na takie perełki warto czekać. Płyta jest bardzo gitarowo i dużo tutaj ciekawych złożonych solówek czy popisów gitarowych i w każdym utworze to uświadczymy. Znakomicie to potwierdza rozpędzony "flaring Madness" i to będzie koncertowy killer. Już to widzę jak fani będą śpiewać razem z Martą w tym kawałku. Czwarty utwór od Ceda to melodyjny i dynamiczny "Lost in the dark" . Znów band zabiera nas w rejony klasycznych albumów.  To mocny atut, a dodatkowym atutem jest fakt, że pod względem gitarowym dzieje się sporo. Każda solówki wgniata w fotel i słychać ten hołd dla lat 80.  I finał to cover Kinga diamonda, czyli kultowy "Welcome Home". Trudny utwór i wiem że nie jest to prosta sprawa coverować utwory Kinga. Marta poradziła sobie i jej głos tutaj jest po prostu fenomenalny. Do teraz mam ciary. W sumie każdy cover Crystal Viper to czysta frajda i wielkie emocje dla fanów. Obym doczekał się kiedyś coveru Helloween z czasów "Walls of Jericho".


 "Witamy w domu" to tytuł utworu Kinga Diamona, ale w sumie jakby się przyjrzeć to idealnie pasowałby na tytuł albumu. Crystal Viper wraca do swoich korzeni, do klasycznego heavy metalu, który prezentował na "Legends" czy "Metal Nation". "The Cult" nawiązuje do tamtych krążków i robi to bardzo dobrze. Klimat grozy jest w niektórych miejscach, jest urozmaicony materiał, pojawiają się epickie momenty, są też szybkie petardy i heavy metalowy hymn. Dostajemy wszystkiego po trochu, a album stanowi spójną całość. Miało być wydarzenie dla świata heavy metalowego i jest. Witaj w domu Crystal Viper i tak trzymać. Śmiało można postawić "The Cult" obok takich klasyków jak "Legends" czy "Metal Nation". Wam pozostaje wypatrywać nowego krążka Crystal Viper, a my pozostaje przycisk "repeat".

Ocena: 9.5/10

wtorek, 19 stycznia 2021

WIZARD - Metal in my head (2021)

My metalowcy tak już mamy, że w głowie tylko nam heavy metal. To nasze źródło energii, nasz powód do radości i sens naszego życia. To prawdziwy styl życia. Mam wrażenie, że najnowsze dzieło niemieckich weteranów Wizard to taki hołd dla heavy metalu. To wizytówka ich stylu, a także oddanie tego co najlepszego epickim heavy/power metalu. 4 lata czekania, ale warto było czekać na 12 album zatytułowany "Metal In My head".

Jak ten czas leci, prawda?  Kapela działa od 1989r i przez te wszystkie lata trzyma poziom i nigdy nie nagrała albumu, którego mogliby się wstydzić. Nowy album to nic nowego. Dostajemy to do czego nas band przyzwyczaił przez te wszystkie lata. Wysokiej klasy epicki heavy metal z domieszką power metalu i to band, który mocno czerpie z Manowar i to się nie zmienia. Cieszy mnie, że band nie kombinuje i dalej gra swoje. To ważna cecha w przypadku Wizard. Warto wspomnieć, że "Metal in my head" to pierwszy album z gitarzystą Tommym Hartungiem w składzie. Trzeba przyznać, że spisał się i dopasował się do stylu grupy. Razem z Michaelem Maassem dają czadu i na nowej płycie roi się od chwytliwych melodii i soczystych riffów. Panowie nie żartują i wydają naprawdę udany album pod szyldem Wizard. Czy ta marka kiedykolwiek zawiodła? Otóż nie.

Czuje niedosyt jeśli chodzi o okładkę, która jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Brzmienie jest podobne do tego z "Fallen Kings" tak więc nie ma tutaj eksperymentowania. Sama zawartość zachwyca przebojowością i dynamiką. Dobrze się tego słucha i przypominają mi się klasyczne albumy tej formacji. Klimatycznie i epicko zaczyna się "I bring the light into the dark" i na dzień dobry mam ciary. Jest mocno, szybko i zadziornie. Klasyczny Wizard i pierwszy przebój na płycie zaliczony. Taki Wizard kocham i super że dostałem to na co czekałem. Znajomo brzmi też rycerski "Metal Feast" i band znakomicie wplątuje patenty Manowar. Całość brzmi klasycznie i nawet solówki mają klimat lat 80. Kolejny killer na płycie zanotowany. Płytę promował tytułowy "Metal in my head" i tutaj band zabiera nas w rejony "Odin" czy "Thor" i taki kierunek bardzo mi odpowiada. Prawdziwy hymn heavy metalowy i band pokazuje w jak świetnej formie jest. Już widzę jak ten kawałek sprawdzi się na koncertach. Riff i melodyjność w "Victory" po prostu wgniata w fotel. Co za dynamika i moc wybrzmiewa w tym kawałku. Jednak tutaj po mocnym wstępie dominuje epickość i marszowe tempo. Ach te zaloty pod Manowar! Brawo Wizard ! W podobnych klimatach utrzymany jest marszowy "30 years of Metal", choć tutaj już nie ma takiego szoku jak przy wcześniejszych utworach. Prosty riff i podniosłe chórki nadają uroku rozpędzonemu "We Fight". Oj dzieje się tutaj i band pokazuje pazur. Lata lecą, a oni wciąż w szczytowej formie. Imponujące i w sumie mało kto tak wiernie oddaje styl Manowar. Wiele emocji niesie ballada "Whirlewolf", który jest udanym coverem Feanor. Manowar z lat 80 wybrzmiewa w epickim i rycerskim "Years of War".  Pewnie się powtórzę, ale znów klasyczny Wizard. Na taki metal w stylu Manowar warto czekać, a Wizard jest specjalistą w takim graniu.Numer 9 na płycie to kolejny szybki killer, czyli "Firesword". Całość wieńczy stonowany i marszowy "Destiny" i to dobre podsumowanie tej świetnej płyty.

"Metal in my head" to klasyczny album Wizard. Jest tu wszystko do czego nas band przyzwyczaił na przestrzeni lat. Mamy epickie kawałki, jak i szybkie petardy. Sven D'Anna wciąż zachwyca świetnym głosem. Sam materiał zachwyca klasycznymi rozwiązaniami i klimatem Manowar. Wizard w szczytowej formie i znów świetny album na ich koncie. Tej premiery nie można pominąć !

Ocena: 9.5/10
 

niedziela, 17 stycznia 2021

HELLHAIM - Slaves of Apocalypse (2017)

W latach 90 pojawiła się polska thrash metalowa kapela o nazwie Holocauast. Niestety podzieliła los wielu kapel w naszym kraju. Nie udało się wydać czegokolwiek, ale gitarzyści z tamtej kapeli tj Albert Żółtowski i  Piotr Konicki obecnie działają w formacji Hellhaim. Inną dobrze nam znaną gwiazdą jest wokalista Mateusz Drzewicz, którego znamy obecnie z power metalowego Divine Weep. Ta Warszawska formacja o nazwie Hellhaim powstała w 2009r i ma się dobrze, a póki co może się pochwalić wysokiej klasy debiutem. "Slaves of Apocalypse"  to płyta, która zabiera nas w rejony heavy metalu i power metalu. Fani Judas Priest, Primal Fear, Iced Earth czy innych tego typu zespołów będą zachwyceni.

Mateusz to gość o wielkim głosie i wiem, że ma ogromny potencjał. Stać go na pazur w stylu Halforda, a także agresję niczym u Ralfa Sheepersa. Wokalista światowego formatu i to słychać od pierwszych dźwięków. Warto też dodać, że gitarzyści szaleją na tej płycie. Zasypują nas ostrymi riffami i w zasadzie każdy solówka wgniata w fotel za sprawą melodyjności i klasycznego dźwięku. To prawdziwa uczta dla maniaków heavy metalu. Kolejny plus to oczywiście soczyste, takie europejskie brzmienie, które idealnie współgra z ostrymi riffami. Sama okładka jest troszkę bardziej mroczna czy nawet death metalowa, ale zapada w pamięci i to akurat prawda.

No to czas rozpocząć przygodę z Hellhaim. Zaczyna się mrocznie, tajemniczo i "The Vortex Trails" sprawdza się jako intro tej płyty. Jest niepewność i ciekawość. Klawisze zwiastują nam jakiś mroczny death metal, a tu niespodzianka.Wkracza "decimator" i szczęka opada. Przypomina się niemiecki Panzer, headhunter Schmiera, czy Primal Fear z czasów "Nuclear Fire". Co za petarda i to jeszcze w dodatku "made in poland". Echa thrash metalu słychać, ale to nic złego, a wręcz przeciwnie. Ponad 8 minutowy "Slaves of Apocalypse" i tutaj band imponuje pomysłowością. Sporo się tutaj dzieje i band przemyca sporo ciekawych motywów.  "Lawless" ma nieco hard rockowy feeling i Hellhaim zabiera nas w rejony starego dobrego Saxon czy Judas Priest. Klasyczny heavy metal nigdy się nie nudzi. Brawo Panowie. Agresywny "Blackjack" to taki zadziorny heavy/power metal, który przypomina dokonania Gamma Ray czy Primal Fear. Można chwilę odpocząć, przy tajemniczym i podniosłym "Golgotha", który jest kolejnym instrumentalnym intrem na płycie. Kolejny killer na płycie to rozbudowany i agresywny "Annalise (The exorcist). Klimat momentami przypomina kompozycje Kinga Diamonda. Całość wieńczy agresywny i pełen mroku "Ghost of Salem" i to oczywiście kolejny killer na płycie.

Czapki z głów, bo debiut warszawskiego Hellhaim wbija w fotel i szokuje nie tylko wysoką klasą zawartości, ale też agresywnością.  Band nie boi się mieszać elementy heavy/power metalu i thrash metalu. Brzmi to pomysłowo i na płycie każdy utwór to rasowy killer. Panowie pokazali klasę i oby na tym albumie nie poprzestali. Szkoda, że natchnąłem się na ten album tak późno. Petarda!

Ocena: 10/10
 

AQUILLA - The day we left earth EP (2017)


 Tak patrzę na okładkę tego wydawnictwa i przypominają mi się okładki Agent Steel. Nic dziwnego,bo na tym mini albumie trwającym 30 minut znajdziemy odesłania do tej kultowej kapeli. "The day we left Earth" to znów warta uwagi pozycja na naszej mapie polskiego heavy metalu. To wydawnictwo ujrzało światło dzienne w 2017r i do dzisiaj się broni swoją zawartością. Aquilla to warszawski band, który powstał w 2015r i skupił się na graniu heavy/speed/power metalu nawiązując przy tym właśnie do Agent Steel, Enforcer czy Attacker.

W kapeli kluczową rolę odgrywa charyzmatyczny Blash Raven, który idealnie sprawdza się w wysokich rejestrach, ale też wyróżnia się specyficzną manierą w niskich rejestrach. Na pewno kto błyszczy na "The day we left earth" błyszczą gitarzyści tj Micheal Hexx i Stan Glacier. Panowie dobrze czują klimat NWOTHM i wszystko jest zagrane z pomysłem i poszanowaniem dla kapel z lat 80. Klimatyczna okładka, to nie jedyny mocny atut tej płyty. Tematyka s-f przejawia się też w klimacie płyty i dobrze to odzwierciedla instrumentalny  "Falling Stars part 1".  Po paru minach wkracza energiczny "Sunrider" i tutaj band pokazuje, że słowo "debiutant" nie pasuje do nich. Przypominają się kapele typu steelwing czy Enforcer i tutaj brawa dla zespołu, że brzmią tak autentycznie.  Dużo pozytywnej energii band przemyca w przebojowym "Falcon IX". Tempo troszkę siada w hard rockowym "Pulsar Trip" i brakuje tutaj mocy i pomysłu.  Dobrze wypada też melodyjny "Event Horizon",  w którym band mocno czerpie z dokonań żelaznej dziewicy. Dobrze się tego słucha, ale dalej jest to oczywiście bardzo odtwórcze granie.

Band jeszcze nie robił się pełnowymiarowego  albumy i mam nadzieję, że do tego czasu nie co dopracują swoją formułą i zadbają o mocniejsze brzmienie i bardziej wyraziste kompozycje. Póki co należy ich pochwalić za szczere chęci i granie w klimatach NWOBHM.

Ocena: 6/10

WOLF SPIDER - Drifting in the sullenn sea (1991)


 Trzeci album w dyskografii Wolf Spider to "Drifting in the sullen Sea", który jest swoistą kontynuacją "Kingdom of the Paranoia", choć album w moim odczuciu jest troszkę słabszy w swojej strukturze. Jednak mimo nieco mniejszej siły przebicia to wciąż klasyczny album Wolf Spider i to wciąż muzyka wysokich lotów. Cieszy fakt, że i tutaj dostajemy znakomitą mieszankę thrash metalu i heavy metalu. W dalszym ciągu band mocno inspiruje się Anthrax czy Toxik.

Pod wieloma względami "Drifting in the sullen sea" przypomina swojego poprzednika. Brzmienie jest surowe, drapieżne i podkreśla techniczny aspekt muzyki Wolf Spider. W dalszym ciągu mamy fenomenalnego Jacka Piotrowskiego, który swoim głosem po prostu niszczy. Styl, technika jak i maniera sprawiają, że za każdym razem jak zapuszczę Wolf Spider z nim na wokalu to mam ciary. Co za talent! Podobnie jak i na poprzednim albumie tak i tutaj znajdziemy tutaj sporo połamanych melodii, złożonych solówek i urozmaiconych aranżacji. Band wciąż trzyma wysoki poziom i nie przeszkadza w tym mniejsza dawka przebojowości.

Znów płytę otwiera szybki kawałek i "Blind Faith" znakomicie sprawdza się w roli otwieracza. Mocny riff i złożona strukturą czynią ten utwór prawdziwą petardą. Dalej mamy heavy metalowy "Liberated Woman", który pokazuje jak band znakomicie potrafi urozmaicić swój materiał. Zachwyca rozpędzony "Inclined",w którym band znów ociera się o twórczość Toxik. Dużo ciekawych rozwiązań można wyłapać w pomysłowym "Drifting in the Sullen Sea" i band znów błyszczy. Płyta przepełniona jest agresją i dynamiką, a taki "King of  the Animals" idealnie odzwierciedla ten stan rzeczy. Wciąga ten utwór, zwłaszcza w fazie refrenu i w tych wolniejszych momentach. Każdy utwór potrafi przykuć uwagę i tak w sumie przez cały czas, a na sam koniec dostajemy nieco mroczniejszy i również złożony "Orphanage".

Złota era Wolf Spider i to był ich czas. "Drifting in the Sullen Sea" to kolejny klasyk w ich dyskografii. Nie ma takiej mocy co dwa poprzednie i czasami zdarzy się słabszy moment, to i tak wciąż jest to muzyka wysokich lotów. Ponadczasowy krążek i szkoda, że ten złoty okres nie został w pełni wykorzystany.

Ocena: 9/10

WOLF SPIDER - Kingdom of Paranoia (1990)


 Fenomen Wilczego pająka nie zgasł po debiucie i w zasadzie długo jeszcze trwał. Band kuł żelazo póki było ciepło i w 1990r wydał kolejny klasyk. Mowa o "Kingdom of Paranoia", który jest drugim albumem w dyskografii Wilczego pająka, a w zasadzie Wolf Spider. Z perspektywy czasu to ważny album nie tylko jeśli chodzi o polską scenę metalową, ale też ze względu na sam Wolf Spider. Wraz z tym krążkiem pojawia się kilka zmian. Pojawia się angielska nazwa, którą band przyjął w 1988r i jeszcze sam skład zespołu uległ zmianie. Jednak mimo pewnych zmian, to wciąż znakomita mieszanka heavy i thrash metalu spod znaku Anthrax, Megadeth czy Toxik.

Jeśli chodzi o zmiany personalne, to band opuścił Mariusz i Leszek, a rolę basisty objął Maciek.Nowym gitarzystą został Darek Popowicz, a wokalistą Jacek Piotrowski, który mocno przypomina styl i manierę Joeyego Belladony. Kolejna zmiana to postawienie na angielski język, co pozwoli dobrzeć do szerszej publiczności. Tym samym ciężko poznać, że to polska formacja, bo pierwsze co przychodzi na myśl to amerykańska scena metalowa. Sama stylistyka zespołu też się trochę zmieniła. Band poszedł w kierunku technicznego, nieco progresywnego thrash metalu. Pojawiły się złożone solówki i bardziej wyszukane aranżacje. Band bawi się tutaj konwencją i mocno przypomina mi Toxik czy właśnie Anthrax. Gitarzyści na tej płycie po prostu błyszczą i panowie dostarczają nam sporo chwytliwych melodii i agresywnych riffów. Imponują tutaj techniką i niezłym wyczuciem rytmu. Klasa światowa!

Ciary pojawiają się przy energicznym "Manifestants", który atakuje nas po odpaleniu płyty. Co za dynamika, pomysłowość i dbałość o detale. Band po raz kolejny pokazuje, że nie mają się czego wstydzić i mogą konkurować z najlepszymi kapelami thrash metalowymi. Drugi utwór na płycie to melodyjny i nieco bardziej heavy metalowy "Pain" i znów dostajemy sporo zmian temp i liczne urozmaicenia w sferze partii gitarowych. Też sporo się dzieje w zadziornym i nieco progresywnym "Black;n whites" , w którym dostajemy połamane melodie i złożone solówki. W tej sferze gitarzyści imponują techniką, wykonaniem i pomysłowością. Na płycie znajdziemy same killery i nie ma tutaj wypełniaczy i jeden z moich faworytów to energiczny "Foxes".  Troszkę łagodniejszy jest "Desert", w którym band wprowadza nieco punkowy klimat, no i jest jeszcze więcej progresywnego zacięcia. Jest jeszcze stonowany i bardziej heavy metalowy "Sicked Nation", który nasuwa na myśl Anthrax i to miło usłyszeć polski band, który gra w takich klimatach. Mamy jeszcze instrumentalny "Nasty ment" i pełen oryginalnych dźwięków "Survive".

Tak o to Wolf Spider nabrał pewności siebie i jeszcze bardziej się rozwinął. Zaczął grać techniczny, progresywny thrash metal z elementami heavy metalu i to już była nie tylko jedna z najlepszych kapel na polskiej scenie metalowej, bowiem mogła śmiało konkurować z najlepszymi na świecie.  "Kingdom of Paranoia" to klasyka gatunku i śmiało można postawić obok klasyków Toxik, Coroner czy Anthrax.  Płyta, którą trzeba po prostu znać !

Ocena: 9.5/10

sobota, 16 stycznia 2021

GUTTER SIRENS - Horror Makers (2006)


 Power metal to nie jest może gatunek muzyczny, które ma sporo przedstawicieli w naszym kraju, ale jest kilka perełek w tym gatunku i zespołów, które podjęły się grania tego rodzaju metalu.  Gutter Sirens z Białej Podlaski to bez wątpienia kluczowy zawodnik w tej dziedzinie jeśli chodzi o Polskę. Kapela powstała w 1992r i może się pochwalić dorobkiem 3 płyt. W 2006r ukazał się "Horror Makers", który jest bez wątpienia kluczowy dla polskiego power metalu. To taki klasyczny album, który zabiera nas w rejony wczesnego Helloween, Rhapsody, czy Dark Moor, ale nie tylko. Nie ma eksperymentowania, tylko od razu nacisk na klasyczne rozwiązania i to przedłożyło się na jakość tej płyty.

Pomówmy o słabych punktach, bo oczywiście takie są. Nie podoba mi się przekombinowana okładka, która nijak nie oddaje klimatu power metalu. No i samo brzmienie, jakieś takie bez mocy i bez ikry. Sama zawartość już lepiej się prezentuje, choć do majstersztyku też troszkę brakuje. Na pewno dobrze dopasowano tutaj wokalistę, bo Krzysztof Domański pasuje do power metalu. Potrafi śpiewać w wysokich rejestrach i nadać całości klimatu fantasy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, ale na wyróżnienie zasługuje duet gitarowy stworzony przez Kovala i Mariusza Czarnomysa. Panowie dobrze czują power metal i słychać, że mają smykałkę do tego gatunku. Jest sporo szybkich i podniosłych riffów, a same melodie też zapadają w pamięci. Zabrakło może nieco większej przebojowości, czy mocy, ale i tak album zasługuje na uwagę.

Jeśli chodzi o zawartość to na wyróżnienie zasługuje magiczny, melodyjny "Towards the dark eternity" , który mocno nawiązuje do wczesnego Rhapsody czy Dark Moor. Szkoda tylko, że tak łagodnie to brzmi. Znakomity klimat uzyskano w "Horror Makers", który przemyca również coś z Edguy i tutaj w końcu jest pazur i odpowiednia dynamika. Szok, że takie rzeczy powstały w Polsce, bo przecież power metal nie jest naszą mocną stroną. Gitarzyści błyszczą w rozpędzonym "On the other side" i co ciekawe mamy tutaj nawet elementy neoklasyczne. Normalnie czapki z głów. Klimat fantasy został też znakomicie uchwycony w nastrojowym, nieco balladowym "Looking for the night". Więcej europejskiego power metalu z lat 90 mamy w szybkim i przebojowym "The power of inspiration". Oj dzieje się tutaj, a gitarzyści pokazują tutaj klasę. Pojawia się też gościnie Goran Erdman w lekkim i nastrojowym "The death of the day".

Gutter sirens tym album pokazał, że power metal może też działać na rynku Polskim i to z sukcesem. "Horror makers" to klimatyczna płyta, która osadzona jest w świecie fantasy. Znajdziemy tutaj dużo chwytliwych melodii, czy zadziornych riffów. Znakomita wycieczka do klasyki power metalu z lat 90. Pozycja idealna dla fanów starego Rhapsody czy Dark Moor.

Ocena: 8.5/10

JUGGERNAUT - La Bestia (2021)


 10 lat kazał czekać swoim fanom brazylijski Juggernaut na nowy album, ale w końcu przyszedł czas by zapoznać się z najnowszym dziełem młodej brazylijskiej formacji thrash metalowej i "La Bestia" to po prostu kawał solidnego thrash metalu z elementami heavy/speed metalu. To płyta, która przypadnie do gustu fanom Exodus, Kreator czy Destruction, ale każdego kto lubi taką mieszankę stylów.

Juggernaut stawia na klasyczne rozwiązania i to taka muzyka, która mocno czerpie z lat 80 i 90. Nie ma więc tutaj kombinowania, czy szukania nowej odmiany metalu. Wszystko brzmi znajomo i band stawia na sentymentalną wycieczkę i robią to naprawdę dobrze.  Ważną rolę tutaj odgrywa wokalista Cicero, który nadaje całości agresywności i pazura. Jego głos idealnie pasuje do zawartości i do stylu kapeli.  Fabricio i Celio stworzyli zgrany duet gitarowy i panowie stawiają na sprawdzone i mocne riffy, a także na klasyczne patenty, tak więc nie ma większych powodów do narzekania, czy nudy.

Podoba mi się mocne otwarcie w postaci "Terror isis Squad", czyli już na dzień dobry mamy rasowy thrash metalowy killer. Dobrze się tego słucha. Dalej mamy złowieszczy "Puppets of Society", który mocno jest inspirowany twórczością Exodus, ale to nic złego. Mamy też agresywny i bardziej techniczny "Hollow Surface" i band pokazuje, że potrafi grać thrash metal. Kolejny killer to "Human Template" i w sumie do samego końca band trzyma poziom. Nie ma większych wpadek, ale szkoda, że wszystko troszkę rozegrane na jedno kopyto. Tytułowy "La bestia" również zapada w pamięci, ale czy płyta wytrzyma próbę czasu?

No właśnie muszę przyznać, że nie. To płyta jakich wiele, ale zagrana solidnie i to sprawia, że jest spora frajda z odsłuchu "La Bestia". Szkoda, że wszystko jest troszkę na jedno kopyto i ciężko wyróżnić jakiś konkretny kawałek. Solidna porcja thrash metalu, ale nic ponadto.

Ocena: 6.5/10

FIREFORCE - Rage of War (2021)


Pamiętam pierwszy album belgijskiego Fireforce, które bardzo przypadł mi do gustu. Band zaczynał jako bardziej klasyczny heavy/power metal z elementami Grave Digger czy nawet Running Wild, ale z czasem liczne zmiany personalne i zmiany stylistyki w obrębie samej konwencji heavy/power metalu sprawiły, że obecnie Fireforce też inaczej się prezentuje niż na debiucie.  Nie ma już charakterystycznego wokalisty Fillipa Lemmensa, a band poszedł w kierunku ostatnich płyt francuskiego Nightmare czy Iron Fire. Tak więc najnowsze dzieło w postaci "Rage of war" to taki ukłon w stronę bardziej us heavy/power metalu. To że jest to tylko solidne rzemiosło i nic ponadto to już inna sprawa.

Wszystko zagrane jest przyzwoicie i mamy mocne riffy, mamy też chwytliwe melodie, ale to wszystko jest tylko dobre. Band nie zadbał sobie większego trudu w komponowaniu czy tworzeniu melodii. Jest to bardzo oklepane i bez większej finezji. Dostajemy  nieco materiał na jedno kopyto, ale to w sumie nie jedyny problem nowego Fireforce. Brzmienie jest jakieś takie przytłoczone i na dłuższą metę męczy słuchacza. Nowy lider grupy Matt Asselberghs sprawia, że dużo w tym wszystkim Nightmare. Jego głos jakoś nie do końca mnie przekonuje i wolałem jednak Fillipa, który bardziej pasował do muzyki Fireforce.

13 utworów na płycie, to też za dużo, bo płyta na koniec staje się trochę monotonna. Mamy kilka ciekawych momentów, jak choćby otwierający "Rage of War", który opiera się na mocnym riffie i amerykańskiej stylizacji. Dobry kawałek, ale szału też nie ma. Stonowany "March or Die" też przedstawia się jako solidny utwór, który nieco przypomina twórczość Iron Fire. Więcej energii band dostarcza w mocnym i agresywnym "Ram it", w którym jest coś z judas priest, czy Nightmare. Mocny kawałek. Podobne emocje wywołuje chwytliwy "Running" i tylko szkoda, że utwór brzmi jak wiele innych tego typu podobnych utworów. Na płycie znajdziemy jeszcze melodyjny  "Rats in a maze" czy marszowy, nieco toporny  "A Price to Pay" i znów momentami przypomina to Wizard, Iron Fire czy Nightmare. Solidne rzemiosło heavy/power metalu, ale do totalnej ekscytacji jeszcze sporo brakuje. Troszkę to wszystko na jedno kopyto i bez elementy zaskoczenia.

Fireforce wciąż trzyma poziom, aczkolwiek nowe dzieła to wciąż tylko solidne rzemiosło, które nie wiele wnosi do świata heavy/power metalu. Tym razem band odszedł w nieco amerykańskiego heavy/power metalu. Nie jest to złe, ale do ideału też daleko. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 6.5/10

 

piątek, 15 stycznia 2021

DRAGONY - Viribus Unitis (2021)

Koniec czekania! Już jest nowy album austriackiego Dragony. "Viribus Unitis" to już 4 album tej formacji i band przyzwyczaił nas do grania podniosłego melodyjnego power metalu i to na wysokim poziomie. W końcu to już 11 lat działalności Dragony i nie ma miejsca na wpadki. Ta płyta to nie tylko kopalnia hitów, ale też znakomita frajda dla fanów takiej muzyki.

Jest podniośle, słodko i bardzo melodyjnie.  Brzmi to wszystko może i znajomo, bo są wyraźne echa civil War, Sabaton czy Freedom Call, ale jest to urocze i przemyślane.  Do tego dochodzi klimat fantasy i podniosłe motywy. Nie ma miejsca na nudę, choć odnoszę wrażenie, że album jest nie równy. Na przykład taki skoczny, słodki "Legends Never Die" momentami irytują swoją formą i aranżacjami. Również przekombinowany "Made of Metal" też jest troszkę nie dopracowany i za słodki jak dla mnie. Mimo pewnych słabszych momentach i tak płyta robi bardzo dobre wrażenie. Wystarczy wspomnieć o podniosłym "Love You to Death", czy rozpędzonym "Gods of War", które faktycznie zabierają nas w rejony złotej ery Sabaton i freedom Call. Jednym słowem kwintesencja melodyjnego power metalu. Dalej mamy równie genialny "Magic", który potrafi oczarować magicznym klimatem fantasy i podniosłością. Tutaj band świetnie bawi się konwencją. Coś  z Hammerfall mamy w marszowym, rycerskim "Darkness Within" i jest jeszcze dynamiczny "Viribus unitis" , który zachwyca słodkimi melodiami i rozmachem.

Można ponarzekać, że album nie trzyma wysokiego poziomu cały czas, że wkracza w niektórych momentach zbyt duża ilość słodkich melodii, to jednak każdy fan power metalu przyzna że nowy album Dragony to przemyślany i dojrzały album, który w pełni oddaje styl power metalu. Płyta godna uwagi i znów Dragony pokazał, że trzeba się z nimi liczyć.

Ocena: 8.5/10
 

MARCO GARAU'S MAGIC OPERA - The Golden Pentacle (2021)


 Marco Garau to utalentowany muzyk, którego znamy z genialnego power metalowego zespołu o nazwie Derdian.  To on odpowiada za partie klawiszowe i to on buduje odpowiedni klimat fantasy. Nic dziwnego, że ten wyjątkowy i pomysłowy muzyk postanowił też stworzyć swój własny solowy projekt muzyczny o nazwie Magic Opera. Tak nazwa Opera naprowadza nas na "metal opera "Avantasia i to słuszny kierunek muzyczny, ale nie jedyny.  Nie ma tutaj sławnych gości, ale sam styl nawiązuje do Avantasia z pierwszych dwóch płyt, ale jest też coś z Dark Moor, Derdian, czy Dragony.  To czyni debiut "The Golden Pentacle"  pozycją obowiązkową dla fanów power metalu.

Za tym projektem stoją doświadczeni muzycy. Oprócz Marco, który odpowiada za sferę orkiestrową i klawisze, jest też perkusista Salvatore Giordano i basista Enrico Pistolese, którzy również znani są z Derdian. Dodatkowo skład zasilają gitarzyści Gabriel Tuxen z Seven Thorns i Matt Krais z Shadowstrike Za partie wokalne odpowiada Anton Darussoz Wings of Destiny. Doświadczenie muzycy, którzy znają się na power metalu i nic dziwnego, że z majstrowali prawdziwe cudeńko. Oko cieszy miła i klimatyczna okładka, która od razu zdradza co nas czeka. Band skupie się na tematyce czarodziejów i to idealna tematyka dla symfonicznego power metalu.

Płytę otwiera energiczny i pełen klimatu fantasy "the Golden Pentacle" i band znakomicie przenosi nas do europejskiego power metalu z lat 90.Wokalista Anton zaskakuje świeżością i niezłą techniką. Momentami brzmi niczym Fabio Lione i to spory atut. Dużo z Rhapsody można usłyszeć w podniosłym i klimatycznym "Elixir of Life". Marco Garau błyszczy pomysłowością i dbałością o detale. Klasyczny power metal dostajemy w podniosłym i energicznym "Keepers of the night". Brzmi jak mieszanka Dark moor i Helloween. Marszowy "Fight For Victory" zachwyca epickością i stylistyką na miarę pierwszych płyt Rhapsody. Świetnie się tego słucha, bo band wie czego chce i gra to co im w sercu gra. Mamy też rozbudowany i złożony "The Secrets of the sea", w którym mamy elementy progresywny. Na płycie jest pełno killerów i jeden z nich to melodyjny "Free Again", który znów przypomina stary dobry Helloween czy Dark Moor. Band zadbał też o nastrojową i emocjonalną balladę w postaci "The other side". Klasa sama w sobie. Całość wieńczy kolejna perełka, czyli "Untill the end of time" i znów zabiera nas do złotej ery europejskiego power metalu. Czerpie to co najlepsze z tego gatunku i wlewa sporo świeżości. Ach co za emocje!

Fani power metalu no nie mogą przegapić premiery debiutanckiego krążka Magic Opera. Klawiszowiec Marco Garau pokazuje, że jest prawdziwym geniuszem, który wie co to jest power metal i jak powinien brzmieć. Tutaj nie ma udawania i kopiowanie kogoś na siłę. Marco wyznacza swój własny styl i jakość. Klasa sama w sobie i to album, każdy fan power metal musi znać! Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

czwartek, 14 stycznia 2021

ATTIKA - Metal Lands (2021)

 

Po 30 latach wraca kolejny zaginiony band z lat 80 i 90, a mowa o amerykańskim Attika. To band, który powstał 1983r i od samego początku skupił się na graniu amerykańskiego heavy/power metalu. Nigdy nie byli pionierami, ale grali na całkiem dobry poziomie i dobrze, że powrócili po takiej długiej przerwie. Ze starego składu został perkusista Jeff Patelski i wokalista Robert Vanwart. Zespół zasilił  gitarzysta Bill Krajewski i basista Glenn Anthony.  Nowy skład, nowy album, ale "Metal Lands" serwuje wciąż kawał solidnego us heavy/power metalu, który ma coś z Warlord, coś Helstar, czy Attacker.

Odpalając płytę od razu można poczuć ten amerykański feeling i muszę przyznać, że brzmienie jest mocne i bardzo zadziornie. Idealnie to współgra z zawartością. Band mimo długiej przerwy wciąż gra swoje i nie zapomniał jak tworzyć solidne kompozycje. Odnoszę wrażenie, że nowy album jest bardziej dojrzały i bardziej dopracowany niż te które band wydał na przełomie lat 80 i 90. Na pewno zachwyca dobra forma wokalna Roberta, który wciąż imponuje ciekawą manierą wokalną i drapieżnością. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Od strony partii gitarowych też sporo się dzieje, bowiem mamy mocne, wyraziste riffy i sporo chwytliwych melodii. Troszkę kuleje przebojowość, ale nie oznacza to, że płyta jest nudna.

Pierwszy killer to bez wątpienia tytułowy "Metal Lands", który otwiera ten album. Dostajemy na starcie mocny, mroczny riff i dużo agresywnych partii, które od razu  pokazują na co ten band stać. Jest też miejsce na szybsze granie, co potwierdza przebojowy "Like a bullet". Mamy też marszowy, stonowany i klimatyczny "Darkness of the Day". Fanom Attacker, czy Metal Church może przypaść do gustu dynamiczny "Thorn in my Side", czy zadziorny "Sincerely Violent". W takiej stylistyce band najlepiej wypada. Urozmaicenia dodaje lekka i nastrojowa ballada "One wish", czy przebojowy "Gold" w którym jest też coś z hard rocka.

Attika wraca i to w całkiem dobry stylu. Dostajemy dobrze skrojony album, który w pełni oddaje to co najlepsze w us heavy/power metalu. "Metal Lands" nie rozczarowuje i ma sporo mocnych momentów, dlatego warto poświęcić mu uwagę.

Ocena: 7/10
 

wtorek, 12 stycznia 2021

THERION - Leviathan (2021)



Szwedzki Therion miewał różne etapy w swojej działalności. Rockowa Opera, granie w okolicach death metalu, czy symfoniczny metal, a nawet heavy/power metal. Kapela działa od 1988r i lider grupy Christofer Johnsson to prawdziwy mózg tej całej operacji. To on układa kawałki, partie gitarowe i prowadzi band według swojej recepty. Co by Therion nie grał, to zawsze będzie Therion i ten ich charakterystyczny styl  jest po prostu rozpoznawalny. Jeśli o mnie chodzi, to najbardziej odpowiada mi styl jaki prezentowali na Lemuria, Sirus B czy Sitra ahra. Tak więc to ich heavy/power metalowe oblicze osadzone w symfonicznym klimacie najbardziej mi odpowiada. Jak się okazuje ich najnowszy, siedemnasty album zatytułowany "Leviathan" zabiera nas w tamte rejony. Dobry znak, bowiem ostatnie dzieła Therion po prostu nie zachwycały.

Tym razem Christof wysłuchał głosy fanów i nagrał album bardziej klasyczny, bardziej przebojowy i przede wszystkim bardziej metalowy. Brzmi to naprawdę dobrze, ale niestety nie jest to może majstersztyk pokroju wcześniej wspomnianych klasyków. Dużym plusem jest mocne, soczyste brzmienie i klimatyczna okładka, które idealnie podkreśla klimat płyty. Jest spora zmiana względem ostatnich płyt i w końcu jest to album, który przypadł mi do gustu.

Już początek płyty idealnie pokazuje, że to zupełnie inna płyta niż te ostatnie i jest więcej metalu w tym wszystkim. "the leaf on the oak of fear" to chwytliwy utwór i faktycznie potwierdza się ta przebojowość na tej płycie. Therion zadbał o mocny, wyrazisty riff i niezwykłą podniosłość. Świetne otwarcie płyty. Ciekawe jest też to, że pojawia się gościnnie Marco Hietala z Nightiwsh w "Tuonela" i choć jest to utwór nieco spokojniejszy, to w dalszym ciągu jest metalowo i bardzo przebojowo. Lekki i nieco bardziej rockowy "Leviathan" zachwyca swoimi aranżacjami i chórkami, ale brakuje mi tutaj nieco większej mocy i pazura. Band przyspiesza w energicznym "Ai Dahka" i znów tutaj mamy symfoniczny metal najwyższej próby. W końcu therion stawia na mocne riffy i bardziej metalową stylizację, co mnie bardzo cieszy. Potem troszkę tempo siada i dopiero w fotel wgniata marszowy "Psalm of retribution".  Na koniec dostajemy również pomysłowy, marszowy i pokręcony "Ten courts of Diyu". Cały czas Lori Lewis i Thomas Vikstrom imponują wysoką formą i ich partie wokalne są wysokiej klasy. Troszkę może nie równy materiał, ale i tak jest spora poprawa względem tego co ostatnio therion wydawał.

"Leviathan" to płyta na jaką czekali fani Therion i jest to płyta znacznie ciekawsze i bardziej przebojowa niż ostatnie wydawnictwa. Fani Sirus B czy Lemuria na pewno dość szybko odnajdą się na nowej płycie. Nie jest to jeszcze majstersztyk, ale bez wątpienia bardzo dobra i przemyślana płyta, na którą warto czekać i docenić. Oby kolejne płyty były również udane.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 11 stycznia 2021

VICTORIANS - Aristocrats Symphony- Revival (2012)


 Znów coś z kręgu polskiego power metalu, tym razem pod lupę wziąłem pochodzący z Bielsko- Białej victorians - Aristocrats symphony.  To niestety kolejny band jednej płyty i troszkę szkoda, bo drzemał w nich potencjał. Kapela powstała w 2010r i postanowiła grać mieszankę symfonicznego power metalu i gotyckiego metalu. Band mocno czerpał z takich kapel jak Nightwish, czy After Forever. Tej kapeli już nie ma, ale został po niej ślad w postaci debiutu "Revival".

Może nie wszystko tutaj jest idealnie i sporo jeszcze wypadałoby poprawić, to jednak szczerość przekazu i miłość do symfonicznego metalu jest słyszalna i sprawia że płyta jest miła w odsłuchu. Band napędza bez wątpienia wokalistka Eydis, która potrafi śpiewać emocjonalnie, ale też kiedy trzeba nieco popowo. Na pewno wyróżnia się i zapada w pamięci.  Warto też pochwalić Utisa za solidne i dobrze wyważone. Choć brakuje tutaj może nieco świeżości czy agresywności, to jednak jest kilka hitów, które umilają nam czas podczas odsłuchu. "Servants of Beauty" to naprawdę udany kawałek i oddaje w pełni klimat symfonicznego metalu. Power metalową stylistykę uświadczymy w dynamicznym "Sirens" i to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Agresywniejszy "Who never loved" przypomina pod wieloma względami działalność Epica i to spory atut. Mamy też melodyjny i podniosły "Prince of the Night".


"
Revival" to naprawdę solidna porcja symfonicznego metalu w polskim wydaniu. Jest podniośle i nie brakuje chwytliwych melodii. Band poszedł w klimaty After Forever czy Nightwish i trzeba przyznać, że sobie poradzili. Szkoda, tylko że kapela się rozpadła, bo miała potencjał. W końcu na naszej scenie nie ma aż tylu kapel grających symfoniczny metal.

Ocena: 6.5/10

BOGUSŁAW BALCERAK'S CRYLORD - Gates of valhalla (2014)

Bogusław Balcerak to uzdolniony gitarzysta, który grywał w Hetman, ale teraz rządzi w własnym projekcie muzycznym o nazwie Crylord. Ta formacja funkcjonuje od 2009r i to kolejny dobry przykład że Polska kryje wiele ciekawych kapel. Crylord to taka mieszanka Rign of Fire czy Virtuocity, tak więc kapela serwuje nam mieszankę progresywnego rocka, power metalu, neoklasycznego metalu. Mieszanka wybuchowa i z pewnością wart uwagi.

Na płycie znajdziemy pomysłowe i wciągające partie gitarowe w wykonaniu Bogusława i znakomicie współgrają  z klimatycznymi partiami klawiszowymi Łukasza Dybalskiego.Panowie dobrze się dogadują i płyta kryje sporo wyjątkowych melodii. "Gates of Valhalla" to drugi album Crylord i udana kontynuacja debiutu "Blood of the prophets". Warto wspomnieć mamy wysokiej klasy wokalistów, którzy pojawiają się gościnnie na płycie. Jest Rick Altzi, czy Mark Boals i to tylko upiększa ten album.

Jest kilka perełek i jedną z nich jest rozpędzony, power metalowy "Judgment Day" i znakomicie wpleciono motywy neoklasycznego power metalu. Jest coś z Iron Mask, Virtuocity, czy Rign of Fire. Normalnie szok, że tego typu utwór nagrał polski band.  Mamy też marszowy i progresywny "Deadnight Serenade", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Elementy rocka i Royal Hunt można usłyszeć w prostym i przebojowym "We came to Rock", w którym pojawia się Mark Boals. Kapela potrafi stworzyć emocjonalny i rozbudowany utwór i tego przykładem jest "War memorial", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Można też odpłynąć w neoklasycznym "Pompeii", który jest pełen w pływów Yngwiego Malmsteena, Rainbow, czy Iron Mask. Mocna rzecz!

Neoklasyczny power metal z elementami rocka i progresywnego metalu to nie jest rodzaj muzyki, który jest często grany na polskiej scenie metalowej. Bogusław Balcerak błyszczy tutaj i stworzył projekt muzyczny, który zmienia ten pogląd. Klasa światowa i warto znać Crylord!

Ocena: 8/10