niedziela, 27 lutego 2022

THUNDEROR - Fire It Up (2022)


 Okładka rzuca na kolana i dawno nie widziałem tak pięknego nawiązania do okładki "Painkiller" Judas Priest. Prawdziwe cudo i już w myślach słyszy się te ostry riffy i wysokie rejestry wokalisty. Nie ma ryku gitar, nie ma killerów,  jest za to prawdziwy "ból". Jestem w szoku, że ta płyta jest takim rozczarowaniem. Niby band trzyma się rejonów NWOTHM, czy właśnie hard rocka, a wszystko z naciskiem na lata 80, a jakoś wszystko jest jakieś takie kiczowate.  Sprawa jest o tyle frustrująca, bowiem za Thunderor stoją dwaj muzycy Skull Fist, tak więc można było spodziewać się czegoś lepszego od debiutanckiego "Fire It Up".

Niby panowie zadbali o lekkie, rockowe brzmienie i kilka dobrych melodii, ale jak tak się skupić na całości to jest jakieś to miałkie i bez wyrazu. Słychać Judas Priest na pewno w dynamicznym "All or nothing" który wypada całkiem dobrze. Tylko klawisze i nieco hard rockowy feeling psuje odbiór. Lider grupy JJ Targalia ma krzykliwy i nieco irytujący wokal, który mocno utrudnia odbiór zawartości. "Dangerous Times" pokazuje, że band jest na granicy pop rocka i kiczu.  Z tej płyty najlepiej wypada "Thunderor", który oddaje to co najlepsze w NWOTHM. Jest energia, jest ciekawa melodia i band gra z pazurem. Szkoda, że cała płyta nie jest na takim poziomie. Nie wiele dzieje się w hard rockowym "We can make it", a ballada "Cold Tears" to raczej gwoźdź do trumny.

Oczekiwałem, że dostanę naprawdę ciekawy album, który będzie kipiał energią i mocnymi riffami. Tutaj nie ma emocji, a album szybko staje się nudny i wtórny. Kilka momentów jest ciekawych, ale to za mało. Najlepszy z płyty to "Thunderor", ale to taka nagroda pocieszenia, za odsłuch tego potworka.

Ocena: 3/10

sobota, 26 lutego 2022

TIMELESS RAGE - Untold (2022)


 Obstawiałem, że debiutujący Timeless Rage to propozycja z Włoch, a tu niespodzianka bo to niemiecka formacja. Kapela działa od 2012 r i obrała sobie za cel granie symfonicznego power metalu z nutką progresywności. Czerpią garściami z twórczości Delain, Rhapsody, czy Avantasia. To właśnie znajdziemy na krążku "Untold" i choć nie powaliło mnie na kolana, to jest to z pewnością kolejny album, który warto znać.

Skład zespołu przede wszystkim tworzą pomysłowi gitarzyści i warto pochwalić zarówno Benka i Pircha. Panowie wiedza co chcą grać i w jaki sposób. Raz wyjdzie lepiej, raz gorzej, ale ogólnie efekt jest zadowalający. Gwiazdą tutaj bez wątpienia jest wokalista Dark Sky, czyli Frank Breuninger, który nadaje całości epickości i symfonicznej otoczki. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.Słuchając płyty to nie raz można być w szoku, że faktycznie muzykę nagrali Niemcy. W końcu taki otwierający "Far from Home" mocno nawiązuje do włoskich zespołów. Jest lekkość, świeżość, podniosłość i niebanalne podejście do tematu. Bardzo mocne otwarcie albumu. "Disunity" to już większa dawka energii, ale też więcej patentów Rhapsody. Band wie jak brzmieć ciekawie i nie być kolejny klonem znanych zespołów. Jestem na tak! W taki tytułowym "Untold" band ociera się o progresywność, ale też o pomysłowość i nowoczesność. Panowie imponują pomysłowością. Nie przemawia do mnie nieco rozlazły i miały "Resurrection" czy spokojniejszy "Ocean Twilight", który ma więcej z ballady. Końcówka płyty to agresywny i zadziorny "Piece of Heaven", a finał w postaci "Warrior" wbija w fotel.

Nie jest to płyta idealna, to na pewno. Jednak jakość zawartej muzyki, aranżacje i podejście muzyków i warsztat jaki z sobą prezentują sprawiają, że ta płyta prezentuje wysoki poziom. Jest podniosłość, sporo atrakcyjnych melodii, a przede wszystkim band ma pomysł na siebie i swój styl. Widzę świetlaną przyszłość przed nimi.

Ocena: 8.5/10

VENATOR - Echoes From the gutter (2022)

Co raz więcej płyt z kręgu NWOTHM i jest w czym wybierać. Jedni nagrywają miałką papkę, która niczym nie zachwyca, a inni potrafią włożyć w to trochę serca. Ciężko na pewno być atrakcyjnym w tym gatunku, kiedy nie ma tu za grosz oryginalności, bowiem wszystko już było nagrane w latach 80. Pochodzący z Austrii Venator stara się zaprezentować jak najlepiej na swoim debiucie "Echoes from the gutter". Panowie dostali u mnie kredyt zaufania, bo ta płyta jest naprawdę ciekawa.

Okładka wieje kiczem i Bogu dzięki że płyta nie jest tak kompromitująca. Panowie idą utartymi szlakami i nie ma tu nic nowego. Siła ich tkwi w zadziornym i utalentowanym wokaliście Huemerze, który wie jak wykorzystać swój głos. Dobrą robotą robią też gitarzyści, którzy niemal w każdy utworze wygrywają ciekawe i intrygujące solówki, które dostarczają niezłą rozrywkę. Nie ma miejsce na nudę i w każdym utworze można znaleźć coś ciekawego. "The seventh seal" to właśnie przykład takich energicznych i wciągających solówek. Heavy metal pełną gębą i panowie nie mają się czego wstydzić. Klasyczne dźwięki uświadczymy w rozpędzonym "Howl at the rain". Potrafią też urozmaicić swoją grę w obrębie danego utworu co słychać to w "Red and Black", który ma bardziej rycerski klimat. Venator najlepiej jednak sprawdza się w szybkich killerach typu "Nightirder". To już kolejny znakomity przykład udanej współpracy gitarzystów. To jest właśnie to! Coś z Accept można uświadczyć w przebojowym "manic man" czy "Streets of Gold", z kolei "The rising" mocno nawiązuje do stylu Iron maiden.

"Echoes from the gutter" to może płyta jakich wiele, ale mimo pewnych wad zaliczam ją do atrakcyjnych. Utalentowany wokalista i zgrani gitarzyści czynią muzykę Venator atrakcyjną i godną uwagi. Jeszcze wszystko przed nimi i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy. Debiutancki krążek na pewno warto obczaić i wpisać na listę najbliższych zakupów.

Ocena: 7.5/10

HAMMERFALL - Hammer of dawn (2022)

"Hammer of dawn" to już 4 album od kiedy band porzucił zombie, a wrócił hector. Wróciła formuła znana z pierwszych płyt i to się sprawdza. Miło wspominam "Revolution", solidny "Dominion", czy energiczny "Built to last". Najnowsze dzieło weteranów ze Szwecji to solidny heavy/power metal w stylu do jakiego nas przyzwyczaili, ale nic ponadto. Osobiście czuje rozczarowanie, zwłaszcza że single były udane.

Najpierw pojawił się tytułowy "Hammer of Dawn" i od razu szczęka opadła. Tak to jest Hammerfall jaki kocham. Marszowe tempo, podniosły refren i niezniszczalny Cans na wokalu. No jest moc i wraca klasyczny Hammerfall w najlepszym wydaniu. Tak emocje niesamowite mi towarzyszyły podczas zapoznawania się z tym singlem. Znakomicie zaprezentował się mocniejszy i nieco toporniejszy "Venerate Me", w którym na chwilę pojawił się sam King Diamond. Znów zachwyty i ochy i achy.Najświeższy singiel, który poznaliśmy to rozpędzony i bardziej power metalowy "brootherhood". Kolejny pozytywne zaskoczenie i wzrósł mój apetyt na ten album. Niby energia jest w "Son of Odin", ale refren jakiś taki bez większych emocji. Nie ma killera, ale jest to pozycja godna uwagi. Wymiękłem przy "nanana" w nieco komercyjnym "Reveries". Niby słyszę hammerfall, niby grają swoje, a mnie jakoś to nie rusza, a w przypadku tego kawałka nieco irytuje i męczy. Lekki, balladowy "Not today" jest tu zbędny i podobnie emocje wzbudza u mnie "State of the wild", który miewa przebłyski. W sumie na plus zaliczę energiczny "No mercy", czy bardziej klasyczny "Too old to die young".


Boli kiedy liczysz na płytę i prawdziwą petardę, a dostajesz płytę która nie trzyma poziomu singli. Niby typowy album Hammerfall, a nie ma fajerwerków. To po prostu solidny krążek utrzymany w stylu Hammerfall, który oferuje oklepane riffy. Szkoda, bo liczyłem na coś więcej. Płyta do postawienie na półce i pewnie raz na jakiś czas zostanie odkurzona z kurzu, ale to nie ten poziom co taki "Threshold", czy "Crimson Thunder".

Ocena: 7/10
 

CETI - Ceti (2022)


 Po długich latach nagrywania płyt w języku angielskim band w 2020r powrócił do ojczystego języka. "Oczy martwych miast" może nie skradł mojego serca, to jednak pokazał że Ceti to wciąż ważny zespół dla polskiej sceny metalowej. Wiadomo, że Kupczyk to żywa legenda i nigdy swoich fanów nie zawiódł. Faktycznie można odnieść wrażenie, że jego głos najlepiej sprawdza się w polskich utworach. Dwa lata czekania i band powraca z nowym dziełem zatytułowanym po prostu "Ceti". Płyta ukazała się 25 lutego roku 2022 nakładem Metal Mind Productions. To muzyczna uczta dla fanów Grzegorza, Ceti, Turbo i polskiego heavy metalu.

Co dostajemy na "Ceti"? To wszystko co Grzegorz prezentował w swojej karierze. Jest tu sporo klasycznego heavy metalu spod znaku Judas Priest, iron maiden, dio czy Black Sabbath. Te klasyczne dźwięki idealnie współgrają z głosem Grzegorza, który mimo swoich lat wciąż zachwyca. Mocną stroną tej płyty są ciekawe i wciągające popisy gitarowe na linii Sadura i Kaczmarek. Nie ma grania na jedno kopyto i całość jest bardzo urozmaicona. To wszystko czyni "Ceti" jednym z mocniejszych albumów w dyskografii Ceti.

"Głos krwi" to rasowy heavy metalowy otwieracz, który ma od razu szokować słuchacza. Tak Ceti sieje tu zniszczenie i momentami przypominają mi się czasy "Kawalerii szatana". Ileż energii i klasycznych dźwięków ma w sobie rozpędzony "Horyzont Życia". Refren jest kapitalny i nie przeszkadzają te zaloty pod żelazną dziewicę. Moje serce od razu kupił nieco hard rockowy "Zaraza" w którym słychać sporo nawiązań do twórczości Dio. Echa Turbo czy Black sabbath można uchwycić w mrocznym i bardziej złożonym "Portret".  Stonowany jest utwór, ale robi większe spustoszenie niż nie jeden rozpędzony killer. W podobnych klimatach jest "Posłańcy", który również mocno nastawiony jest na klimat. Imponuje również szybki i bardzo treściwy "Syn przestworzy", który również jest odesłaniem do Iron maiden. Na koniec zostaje całkiem udana ballada "Po drugiej stronie życia".

Ceti nie musi nic udowadniać, bowiem od lat trzymają wysoki poziom. Nie ma eksperymentowania, a jest za to wszystko to co stanowi o potędze tej formacji. Wyjątkowy wokal Kupczyka, klasyczne riffy, mocne brzmienie i wciągające melodie. Jedna z ważniejszych płyt w dorobku Ceti.

Ocena: 8.5/10

SCORPIONS - rock believer (2022)


 O pracy nad nowym albumem Scorpions poinformował swoich fanów jeszcze w roku 2019. Za sprawą pandemii "Rock Believer" dopiero swoją premierę miał wczoraj tj 25 lutego roku 2022. Kawał czasu by dopracować album i wydać coś godnego tej marki. Scorpions to gigant jeśli chodzi o hard rocka i wiele z ich płyt to klasyki, albo bardzo mocne dzieła. Jasne były wpadki jak "Eye to Eye" czy balladowy "Pure Instict", ale od czasu wydania "Unbreakable" band trzyma wysoki poziom. W końcu wrócili na właściwe tory, a taki "Sting in the tail" to album godny klasyków z lat 80. Najlepsze jest to, że przy promocji "Rock believer" używano porównań do "Blackout", "Animal Magnetism" czy "Love at first sting". Mocne słowa, które zazwyczaj trzeba brać na chłodno. Jednak tym razem muzycy nie pomylili się i faktycznie najnowsze dzieło Niemców to klasyka i śmiało można postawić obok wyżej wspomnianych arcydzieł.

7 lat minęło od ostatniej płyty, a w międzyczasie band zasilił Mikkey Dee, którego fani mocnych dźwięków dobrze znają. Brzmienie jest zadziorne i znakomicie słychać właśnie sekcję rytmiczną. Mikkey wnosi sporo energii do zespołu i to słychać od pierwszych dźwięków. Brzmienie jest niczym z płyt wydanych w latach 80, co mnie mocno cieszy. No i muszę pochwalić band za świetną okładkę, która idealnie wpasowuje się w okładki płyt z lat 80. Moje pierwsze skojarzenie to oczywiście "Blackout". Single i cała machina marketingowa zaostrzyła tylko mój apetyt na ten krążek i powiew wam, że dostałem naprawdę przemyślany album, który oddaje piękno muzyki Scorpions. Tutaj wszystko to co ukształtowało ich styl. Doszły oczywiście nowe hity, które również będą nieśmiertelne.

Otwieracz "Gas in the tank" to hard rockowa petarda z nutką heavy metalowego pazura. No i od razu jest radość, bowiem słychać nawiązania do klasyki typu "Blackout". Klasycznie brzmi szybki i zadziorny "Roots in my boots". Oj dawno nie było w Scorpions tyle energii i klasycznego wydźwięku. Brakowało mi tego na płytach wydanych w latach 90 czy też późniejszych. Bywały przebłyski, ale zazwyczaj płyta miewały też słabsze momenty. Tutaj tego nie ma. Jest klasycznie, a całość jest spójna i na wysokim poziomie. Partie gitarowe Schenkera i Jabsa są pełne wigoru, pomysłowości i mocy.  Ten bas Pawła jest uroczy w "knock em dead" , który jest kolejny hitem na płycie. Gitary brzmią niczym w "Blackout", "lovedrive" czy "Animal Magnetism". Prosty i zarazem mocno hard rockowy kawałek. Imponuje też swoją formą Klaus Meine, który mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze i słychać jeszcze pazur i moc w jego głosie. Brawo! Znakomicie wypromował ten album z pewnością udostępnione wcześniej single. Taki rozpędzony "Peacemaker", czy przebojowy "Rock Believer" z stadionowym refrenem z pewnością na stałe dołączą do setlisty koncertowej Scorpions. Klasa sama w sobie. Elementy heavy metalowe można wyłapać w klimatycznym "Shining for your soul", który mocno czerpie z "Is there anybody there?". Furorę robi tutaj bez wątpienia mocny i agresywny riff, a także przebojowy refren. Sporo się tutaj dzieje i tak Scorpions od lat nie grał. Podobne emocje wzbudza "Seventh Sun", który ma coś z "The zoo" i "China White". Gitarzyści i  pokazują, że wciąż potrafią zaskoczyć i zaimponować ciekawymi partiami. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Ciekawie wypada również energiczny i nieco rock'n rollowy "When i lay my bones to rest". Troszkę odstaje nijaki jak dla mnie "Call of the wild". Na szczęście wynagradza to naprawdę udana ballada w postaci "When you know (where you come from). Ballady zawsze mieli klimatyczne i pełne uczuć. Tak też jest tym razem, ale cieszy że płyta jest hard rockowa, a nie pełna ballad. Tak powinno być.

Scorpions w sumie dokonał niemożliwego i nagrał płytę, która jest dla nich tym czym jest "Firepower" dla Judas Priest. Panowie nagrali jedną z najlepszych płyt w swojej karierze, która definiuje ich styl, a także ogromny sukces. Na taką płytę czekałem od paru ładnych lat. Nagrywali dobre albumy, ale żaden oprócz "Sting in the tail" nie zbliżył się klimatem i jakością do kultowych płyt z lat 80. Tej się to udało. Warto było czekać! Dzięki scorpions za taką piękną perełkę i mam nadzieję, że to nie koniec i jeszcze nagrać kilka podobnych płyt!

Ocena: 9/10

środa, 23 lutego 2022

AQUILLA - Mankind's Oddyssey (2022)

Miło jest widzieć, że na naszej rodzimej scenie metalowej są takie zespoły jak Warszawski Aquilla, który śmiało może konkurować z takimi zespołami jak Ambush, czy Steelwing. To kolejny przedstawiciel NWOTHM i kolejny band, który z sukcesem podbija świat. Panowie stawiają na dobre, chwytliwe melodie, na pomysłowe riffy, ale przede wszystkim na klimat s-f. Fani Scanner szybko odnajdą się w muzyce Aquilla. Band powraca po 5 latach z nowym albumem i "Mankind Odyssey" to jeden z tych albumów, który warto mieć w swojej kolekcji.

Syntezatory, lektor niczym z czasów VHS i czuć klimat s-f. Tak można by opisać otwarcie albumu w postaci "Echoes of the past". Ryk gitar, nawiązania do Iron Maiden i już wiadomo, że "Arrival" to hołd dla heavy metalu lat 80. No jest moc i wszystko to czego każdy z nas oczekuje od heavy metalu. Gitarzyści Krzysztof Malinowski i Krzysztof Buffi stawiają na sprawdzone zagrywki i nie ma w tym za grosz oryginalności. Plus jednak za dbałość o detale i jakość. Słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie i słychać, że panowie kochają lata 80.  Trzeba też pochwalić popisy wokalne Bartosza, który momentami przypomina manierę Kinga Diamonda, co należy uznać za sporą zaletę. Band najlepiej prezentuje się w petardach typu "Pathfinder". Klasyczny heavy/speed metal i to w najlepszym wydaniu. Pierwsze zaskoczenie to stonowany i nieco hard rockowy "Scarlet Skies", ale ten kawałek potrafi kupić tajemniczym klimatem. Dobrze wypada też urozmaicony i bardziej złożony "The awekening", czy banalny i bardzo przebojowy "Intersection". Echa twórczości Scanner słychać w "Saviors of the universe". Całość wieńczy odnowiona wersja hitu "Zero", który znamy z debiutu Aquilla.

Rośnie nam prawdziwa gwiazda polskiego NWOTHM. Brawa za klimat, za brzmienie mocno wzorowane na perełkach lat 80, no i przepiękną okładkę. Płyta robi furorę, a zawartość też jest bardzo atrakcyjna i przede wszystkim zróżnicowana. Mocna pozycja roku 2022. To trzeba znać!

Ocena: 8.5/10
 

poniedziałek, 21 lutego 2022

SPARTAN - Of kings and gods (2022)


 Holandia jakoś specjalnie nie kojarzy się z melodyjnym death metalem. Jednak Spartan zmienia postać rzeczy i to jeden z ciekawszych zespołów z tamtego rejonu. Sprawa jest o tyle ciekawa, że w ich muzyce słychać nie tylko patenty melodyjnego death metalu spod znaku Amon Amarth, Kalmah czy wczesny In Flames, bowiem band nie stroni od cech heavy/power metalu. "Of kings and gods" ukazał się po 7 latach od debiutu i już mogę Wam powiedzieć, że to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w tym roku.

Pomijam przeurocza okładkę, która na długo zapada w pamięci, pomijam też soczyste, mocne i wyraziste brzmienie. Tu po prostu sama muzyka niszczy swoją jakością, rozmachem, aranżacjami i wykonaniem. To nie tylko papka agresywnego melodyjnego death metalu bez większego sensu. Panowie postawili na urozmaicenie, pomysłowe melodie, a przede wszystkim potrafią zaskoczyć i wyjść poza pewne ramy które określa dany gatunek. Band napędza wokalista  Jeff, który potrafi nadać całości agresji, ale też i dynamiki. Jest moc, ale cały czas trzymamy się chwytliwych melodii i przebojowości. Wokalista wysokiej klasy, który potrafi coś więcej niż tylko drzeć mordę za przeproszeniem. Intro "Fires of helios" nasuwa na myśl heavy/power metalową tonację i gitarzyści Pieter i Nick znają się na rzeczy. "Prometheus" to killer i to z prawdziwego zdarzenia. Mocny riff i partie wokalne robią tutaj robotę. Co za dynamika i wciągająca melodia pojawia się w zadziornym "Birth of God". Podobne emocje wzbudza przebojowy "King of the patheon", który momentami przypomina children of bodom. Dobrze wypada też mroczniejszy "Supremacy" czy urozmaicony "Kingdom of the dead".

Trzeba przyznać, że 36 minut bardzo szybko zlatuje. Czuć świeżość, pomysłowość, a każdy z utworów coś wnosi do całości. Minus? Momentami nie potrzebnie band zwalnia i stawia na stonowane dźwięki. Mimo wszystko jest efekt wow i imponuje jakość prezentowanej muzyki. "Of kings and gods" to bez wątpienia jedna z ciekawszych płyt roku 2022.

Ocena:  8.5/10

sobota, 19 lutego 2022

SPIRITS OF FIRE - Embrace the unknown (2022)

Debiut Spirits of Fire to był solidny heavy/power metal wykreowany przez muzyków znanych z Charred walls of the damned, Savatage, czy Fates Warning. Z pewnością słuchaczy przyciągały nazwiska Tima Rippersa Owensa czy Chrisa Caffery. Po trzech latach przyszedł czas na drugi album, z tym że "Embrace the unknown" to pierwszy album z Fabio Lione na wokalu. Jedna gwiazda zastąpiona inną i może to nie taki zły news, lecz Fabio to nieco inny typ wokalisty. Nie ma tu przecież symfonicznego power metalu, ani też miejsca gdzie nadać kompozycjom epickości rozmachu. No niestety i Fabio stał się marną kopią Tima, który gdzieś tam stara się upodobniać do jego występu z debiut. Kiepski pomysł, a najgorsze jest to że sama zawartość wypada słabo. Tak dałem się nabrać.

Ten album to dobitny przykład, że czasami doświadczenie i wielkie nazwisko to za mało. Co z tego że mamy tu gwiazdy wielkiego formatu, jak muzyka kuleje i nic się tu nie klei. Niby zadziorny " A second chance" jest do bólu wtórny i nudny. Ciekawiej wypada "Resurrection", który przesiąknięty jest patentami Judas Priest. Przebojowo miało być w "Wildest Dreams" i choć pewnych nawiązań do żelaznej dziewicy czy Dokken to wciąż jest to tylko dobre granie. Pseudo ciężar można uświadczyć w przekombinowanym "Embrace the unknown". Ciekawe momenty można uświadczyć w rozbudowanym "House of Pain", ale to też tylko są przebłyski. Reszta nie wzbudza większego zainteresowania.

Trzeba sobie zadać pytanie czy Spirits of Fire stać na coś genialnego, czy to tylko zbierania gwiazd, która nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Debiut był solidny, ale też pozostawiał sporo do życzenia. Nowy album jest gorszy i bardziej komiczny w swojej formule. Co tutaj robi Fabio? Nie wiem, bo nie pasuje mi on do takiej stylistyki. Problem większy jest z samymi kompozycjami, które są nijakie, słabe i bez pomysłu. Płyta nudzi i męczy swoją formą. Szczerze? To nawet największemu wrogowi bym nie polecił tej płyty. Dobre brzmienie i znane nazwiska i kilka przebłysków to za mało.

Ocena: 4/10
 

piątek, 18 lutego 2022

STAR ONE - Revel in time (2022)


 Byłem niemal pewny, że nowy Star One rzuci mnie na kolana i z miejsca stanie się mocnym kandydatem do płyty roku. Liczyłem na dzieło pokroju "Space Metal" czy  "Victims of the modern age", które po dzień dzisiejszy mają swoje miejsce w moim sercu. Geniusz Arjen Lucassen stworzył bardzo ciekawy projekt pod szyldem star One. Faktycznie to ciekawa mieszanka progresywnego heavy metalu, power metalu i rocka. W dodatku faktycznie nazwa "space metal" pasuje idealnie do prezentowanej muzyki. Podstawą jest tematyka s-f i to się sprawdza. Na "Revel in Time" przyszło czekać 12 lat i choć faktycznie słychać że to płyta Star One, to jednak nie jest to płyta idealna.

Okładka jest piękna i bardziej nasuwa skojarzenia z Ayreon niż z poprzednimi coverami Star One. Z pewnością oddaje klimat s-f, a także charakter płyty. Jest mrocznie, tajemniczo i nie wszystko da się odkryć przy pierwszej wizycie w świecie zaprezentowanym na "Revel in time". Zadbano jak zawsze o jakość, o ciekawe aranżacje i dużą dawkę progresywności. Arjen idzie sprawdzonymi ścieżkami. Tak więc nie brakuje kobiecych chórków, nie brakuje urozmaiceń, wyeksponowanych klawiszy i tego ponurego klimatu. Wszystko co cechuje star one jest, ale brakuje mi przejawu geniuszu, brakuje faktycznie jakiś petard czy killerów. Płyta trzyma wysoki poziom i nie ujmuje ani Arjenowi ani świetnym gościom. Jednak uleciała gdzieś moc i płyta bardziej nastawiona jest na progresywny aspekt i bardziej nowoczesny wydźwięk. Troszkę szkoda, bo zmarnowano potencjał jaki tu drzemał.

Nie tylko okładka przywołuje na myśl Ayreon, bowiem sam fakt że niemal każdy utwór ma innego gościa też przypomina formę Ayreon. Chyba jednak wolałem jak wcześniej dominował Russel Allen, Wilson, Dan Swano i Floor Jansen. Lista gości może i imponuje, ale nie zmienia to faktu że muzycznie brakuje do ideału.

Skupiamy się na podróżach w czasie i znów jest sporo nawiązań do kultowych filmów. Tym razem jest ukłon w stronę Terminatora, Interstellar, Donie Darko czy Powrót do przyszłości. Brawo za pomysł i to po raz kolejny. Taki otwierający "fate of man" to rasowy killer i przykład tego co najlepsze w muzyce Star One. Właśnie takich perełek oczekuje od tego zespołu. Majstersztyk w swojej formule, aranżacji i rozmachu. Trzeba przyznać że Brittney Slayes wnosi sporo świeżości i energii do tej płyty. Jest i Russel Allen w "28 days", który przypomina styl z poprzedniej płyty. Ponury kawałek o progresywnym zabarwieniu. Troszkę dodałbym energii do tego kawałka. Klawisze w "Prescient" są urocze i na początku budują znakomity klimat. Utwór łagodny i jak dla mnie za mało tu się dzieje jak na 6 minut. Jeff Scott Soto daje czadu w "Back from the past", który ma coś z Rainbow, ale i twórczości Axel Rudi Pell. Łezka się w oku zakręciła i to kolejny mocny punkt tej płyty. Dobrze wypada też "The year of 41" i udany występ Joe Lynn Turnera. Jest hard rockowy pazur i klimat lat 80. Damian Wilson czaruje w " Bridge of Life', a Dan Swano niszczy w agresywnym "Today is yeasterday" i te kawałki to takie rasowe kawałki Star One. Sprawdzone gwiazdy i sprawdzone patenty zaowocowały mocnymi utworami. Floor Jansen też wciąż zachwyca swoim głosem, a "A hand on the clock" to tylko potwierdza. Finał to 10 minutowy kolos "lost Children of the universe", który najlepiej podsumowuje całość i jeszcze raz potwierdza że arjen to prawdziwy geniusz i czarodziej.

Poprzednie płyty Star One miały więcej killerów, więcej power metalu i energii. Nowy album ma nas uraczyć klimatem, ozdobnikami i progresywnością. Skłamię jeśli napiszę, że to słaby album. Nie jest to też ideał na miarę dwóch poprzednich płyt. To po prostu kolejny bardzo dobry album autorstwa Arjena, który wciąż zachwyca swoim geniuszem. Płyta na pewno ciekawsza niż ostatni krążek Ayreon.

Ocena: 8/10

czwartek, 17 lutego 2022

TYMO - The art of maniac (2022)


"The Art of a maniac" to  30 minut rasowego thrash metalu, w którym słychać patenty wypracowane przez Havok, Warbringer, czy Gamma Bomb. Kanadyjski band o nazwie Tymo nie odkrywa nowych rejonów, ani też nie tworzy niczego odkrywczego. To po prostu 30 minut sentymentalnej muzyki, który przywołuje wspomnienia.  Płyta do bólu wtórna i troszkę nieco na jedno kopyto, to mimo swoich wad jest to kawał solidnego grania, które zasługuje na uwagę.

W tej kapeli za sznurki pociąga nie kto inny jak właśnie Tim Tymo, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. To jego zadziorny wokal nadaje całości drapieżności i thrash metalowego feelingu. Panowie kładą nacisk na szybkie tempo, na ostre riffy i dużą dawką melodyjności. Jest w tym wszystkim sporo elementów heavy czy speed metalu, co z pewnością przedkłada się łatwy odbiór płyty. Po pierwszych minutach można się jarać, bo brzmi to naprawdę świetnie, zwłaszcza kiedy wkracza melodyjne intro "Tymocide". Okładka kiczowata, a brzmienie takie typowe dla płyt thrash metalowych, ale zawartość broni się. Do grona tych najciekawszych kawałków warto zaliczyć rozpędzony "Sanity Clause" czy energiczny "Mars Attack". Jest też toporny  "Age of deception" czy agresywny "The art of maniac". Każda z tych kompozycji potrafi dostarczyć sporo frajdy, choć do ideału czy przebłysku geniuszu troszkę brakuje.

Tymo z pewnością nie ma czego się wstydzić, bo najnowsze dzieło to kawał solidnego thrash metalu, które zasługuje na uwagę. Nie brakuje ciekawych motywów gitarowych, agresywności czy udanych solówek. Dobrze się tego słucha i jest z tego frajda, tylko szkoda że band nie pokusił się o jakieś elementy zaskoczenia, czy powiew świeżości. To wszystko już znamy.

Ocena: 7/10
 

poniedziałek, 14 lutego 2022

AMONG THESE ASHES - Dominion Enthroned (2022)

"Dominion enthroned" to debiutancki album amerykańskiej formacji Among These Ashes. Tej płyty z pewnością nie wrzucimy do jednego wora. Ta kapela nie określa jasno co chce grać i jakiej stylistyki trzymać się. Nie boją się czerpać z power metalu, progresywnego metalu czy thrash metal. Najwięcej tutaj patentów thrash metalu czy power metalu. Panowie stawiają na współczesne brzmienie i bardziej teraźniejsze rozwiązania. Ma być agresywnie i melodyjnie, a to z pewnością Among these ashes osiągnął na swoim debiutanckim krążku.

Na pewno uwagę słuchacza przyciąga całkiem udana okładka płyty, jak i same logo. Brzmienie jest mocne, zadziorne i tylko uwypukla agresywne zagrywki gitarowe. Trzeba przyznać, że Richard i Hiran stworzyli udany duet, który stawia na chwytliwe melodie i mocne riffy. W tej sferze dzieje się sporo i panowie cały czas nas czymś zachwycają. Pod tym względem jest dobrze. Gwiazdą tutaj i tak jest wokalista Jean Pierre Abboud, którego dobrze znamy z Traveler.

Słuchając zawartości można poczuć dreszczyk emocji przy agresywnym i bardzo melodyjnym "the dead besides us", który idealnie wyznacza styl grupy. Tytułowy "Dominion enthroned" to już ukłon w stronę technicznego thrash metalu i również wypada to co najmniej dobrze. Band prezentuje się z jak najlepszej strony i słychać, że znają się na rzeczy. Sporo elementów progresywnych można znaleźć w rozbudowanym "From ashes unto stone", czy "Without wings", z kolei "Frey" to rasowy power metal, który rzuca na kolana pomysłową linią melodyczną. Band pokazuje z pewnością pazury w agresywnym "All the withers".

Każda kto gustuje w klimatach heavy/power metalu czy właśnie thrash metalu powinien znać debiut among the ashes. Bardzo poukładany i przemyślany krążek. Nie wszystko może wyszło idealnie, ale jest to pozycja godna uwagi. Zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Ocena: 7/10
 

CHRONOSFEAR - The astral gates pt1: A secret revealed (2022)


 Włoski power metal jest teraz bardzo w cenie. Mało które zespoły wnoszą się na taki poziom jaki prezentują ostatnie kapele z tamtego rejonu.  Chronosfear działał w okresie 2012-2013, ale tak na dobre rozkręcili się w 2015r. Debiut już za sobą, ale to zawsze drugi album potrafi zweryfikować umiejętności zespołu. "The astral gates p1: A secret revealed" to coś więcej niż sprawdzenie umiejętności zespołu i ich potencjału. To płyta, która wzbudza emocje, która potrafi zszokować ciekawymi aranżacjami. Jest to krążek, która nie jest zagrany na jedno kopyto i tutaj można odkryć wiele smaczków. To sprawia, że najnowsze dzieło włoskiej formacji to jedna z ważniejszych pozycji w sferze melodyjnego grania.

Muzyka jaką tutaj znajdziemy to pochodna power metalu. To ten gatunek tu przoduje i wyznacza kierunek. Jednak Chronosfear nie jest jednowymiarowym zespołem i lubi bawić się konwencją. Elementy progresywne oczywiście że są, podobnie jak i symfoniczne, czy nawet ocierające się o melodyjny death metal. Słychać to dobitnie w pomysłowym "Faithless Time", który jest czymś więcej niż kolejnym oklepanym do bólu power metalem. Jest szybko, jest melodyjnie, a aranżacje wbijają w fotel. Warto już na wstępie podkreślić, że zespół tworzą doświadczeni muzycy, których dobrze znamy z Embrace of Souls, Logic Edge, czy Empathica. Mają rozmach i chcą nas szokować. "For a new tomorrow" imponuje ciekawymi partiami klawiszowymi i progresywnym zacięciem. Brzmi to świeżo i pomysłowo. Ponury klimat, symfoniczna podniosłość i epickość to atuty stonowanego "The astral gates". Znakomicie wypada agresywniejszy i bardziej rozpędzony "Beyond", czy urozmaicony "Eyes of the wolf". Najwięcej klasycznego power metalu znajdziemy w przebojowym "The fortress Tower". Jest rozmach, jest porywająca melodia i odpowiednia dynamika. To jest power metal naszych czasów i po proszę więcej takich killerów.


Chronosfear zaprezentował niezwykle urozmaicony materiał, gdzie dominuje progresywność i to taka niezwykle urocza. Melodie są bardziej złożone, a aranżacje pełne świeżości i elementów zaskoczenia. Nie łatwo wszystko odkryć, dlatego płyta jeszcze sporo zyskuje z kolejnymi odsłuchami. Jedna z ważniejszych płyt roku 2022, to na pewno! Brawo Chronosfear!

Ocena: 8.5/10

sobota, 12 lutego 2022

COBRA NIGHT - Dawn of the serpent (2022)

Bakka Larson to wokalista, którego dobrze znamy z Eternal Champion. Obecnie ten uzdolniony wokalista spełnia się jako frontman debiutującego w tym roku Night Cobra. Cel oba zespoły mają podobne, a mianowicie granie klasycznego heavy metalu, który mocno inspirowany jest latami 80. Amerykański Night Cobra to tak naprawdę jeden z wielu zespołów, a ich debiutancki krążek "Dawn of  the serpent" z pewnością wypada całkiem dobrze.

Zapomnijcie tutaj o oryginalności, agresji czy objawu geniuszu też tutaj nie znajdziemy. Każdy jednak kto kocha solidny i rasowy heavy metal ten doceni poczynania Night Cobra. Dobre to jest, ale muzyka tu zawarta nie wzbudza większych emocji. To wszystko już było i to w lepszej formie. 

30 minut muzyki zlatuje dość szybko, ale w pamięci nie wiele zostaje. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu nwothm. Otwieracz "Run the blade" to kawałek w którym jest coś z iron maiden, angel witch czy night demon. Troszkę to oklepane i za bardzo ugrzecznione. O wiele ciekawszy wydaje się zadziorny i bardziej przebojowy "The serpents kiss".  Brzmi  to oldschoolowo i można z tego czerpać radochę. Echa Iron Maiden można doszukać się w rozpędzonym "Lost in Time", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. "The neucromancers curse" opiera się na ciekawych partiach gitarowych, ale to też utwór który jest przewidywalny w swojej formule. Obok "lost in time" można śmiało postawić inny killer, a mianowicie "In mortal danger", który przemyca troszkę patentów speed metalowych. Całość wieńczy tylko dobry "Electric rite".

Chyba ze  mną jest coś nie tak, albo na starość jestem już bardziej wymagający. Płyta jest dobra i ma przecież klimat lat 80, nie brakuje ciekawych melodii. Jednak formuła i forma podania jakoś mnie po prostu nie powala. Jest ostatnio natłok tego typu płyt z taką właśnie muzyką. Jest w czym wybierać i powiem że słyszałem lepsze płyty. Cobra night mimo wszystko to kawał solidnego heavy metalu i warto dać im szansę.

Ocena: 7/10
 

HEIDRA - To hell or kingdom come (2022)


 "To hell or kingdom come" to trzeci album w dorobku duńskiej formacji Heidra. To nic innego jak kontynuacja tego co band prezentował wcześniej, z tym że można poczuć większy nacisk na agresję i melodie. Ten album podobnie jak poprzednie łączy patenty viking  metalu, folk metalu, melodyjnego death metalu czy power metalu. Ciekawa mieszanka, zwłaszcza że band nie boi się czerpać z twórczości Amon Amarth, Ensiferum czy Amorphis. Maja swój styl, pomysł na siebie, a nowy album to bez wątpienia pozycja godna uwagi.

Filarem tego zespołu są bez wątpienia Martin i Carlos, którzy odpowiadają za warstwę gitarową. W tej sferze dzieje się sporo i band mocno urozmaica swoją grę. Nie ma na pewno grania na jedno kopytu. Nie brakuje mocnych riffów czy wciągających melodii. Trzeba przyznać, że nie ma tutaj miejsca na nudę. Ciekawie wypadają też partie wokalne, gdzie mamy growl jak i czyste partie. Jest sporo odesłań do stylistyki death metalu, ale też i power metalu. Band ciekawie to rozwiązał i efekt jest zadowalający. Dopełnieniem wszystkiego jest klimatyczna okładka i mocne , zadziorne brzmienie, które tylko podkreślają jakiej rangi to płyta.

Intro to wiadomo, ma być klimatyczne i tak też tutaj jest. Zabawa tak naprawdę zaczyna się w raz z podniosłym "Retributions dawn", który łączy cechy symfonicznego metalu, power metalu i melodyjnego death metalu. No brzmi to obłędnie i taka mieszanka mi naprawdę pasuje. Jest moc, a to dopiero początek. Szybko i bardzo melodyjnie jest w "Dusk" choć tutaj nacisk położono na symfoniczne ozdobniki i mocny riff.  Dużo folkowego zacięcia i viking metalu znajdziemy w bardziej stonowanym i urozmaiconym "Wolfborn rising". Nie brakuje też hitów, bo z pewnością takim utworem jest "Fall of the fey", któremu przewodzi znakomita, folkowa melodia. Klimat i progresywność to atuty "Two Kings", a furorę z pewnością robi tutaj rozbudowany "To hell or kingdom come", który potrafi zauroczyć pięknym klimatem i swoją urozmaiconą formułą.

Płyta ma się ukazać 8 kwietnia, ale jest to pozycja którą warto wypatrywać, zwłaszcza jeśli gustujemy w melodyjnych odmianach metalu. Band obrał ciekawy kierunek i formę jeśli chodzi o folk/viking metal i dużo się dzieje na płycie. Do ideału troszkę mi brakuje, ale i tak jest to mocna pozycja, która zapada w pamięci. Brawo Heidra, warto było czekać 4 lata na nowy album!

Ocena: 8/10

środa, 9 lutego 2022

REVENGE - Venomous Vengeance (2022)


 Czas leci nie ubłaganie. Kolumbijski  Revenge co dopiero stawiał pierwsze kroki na scenie metalowej, a to już 9 album tej formacji ujrzał światło dzienne. Kapela zaczynała w roku 2002 i mimo pewnych zmian personalnych wciąż istnieją i mają się dobrze. Każdy kto gustuje w speed/heavy metalu ten powinien już ich dobrze znać. Nigdy może nie nagrali jakiegoś wielkiego dzieła, ale cały czas trzymają wysoki poziom i ich muzyka nigdy nie nudzi. "Venomoius Vengeance" to taki typowy album Revenge. To już powinno być zachętą dla Was by sięgnąć po nowe dzieło tej zasłużonej kapeli.

Nie ma mowy o rewolucji, czy jakiś przetasowaniach w samej stylizacji zespołu. Oni grają dalej swoje, tak więc dostajemy solidny heavy/speed metal. Dobrze się tego słucha, choć nic w tym nadzwyczajnego ani oryginalnego. To solidne rzemiosło, ale nic ponadto. Co z tego, że "Speed rock and roll" to dobry i dynamiczny kawałek, jak nie potrafi powalić na kolana. Znajomo brzmi rozpędzony "Metal For Freedom" i to również udany utwór, z tym że brzmi to jak kopia Rocka Rollas czy Enforcer. w podobnej tonacji utrzymany jest energiczny "Hit the road". Szybkie utrzymane jest również w "Wings of fire" czy "Evil crows". Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale nie czuje żadnych emocji, a materiał nie sieje zniszczenia. Jest to przewidywalne i łatwe do odkrycia. Całość wieńczy "Metal thunder" i to również dobry utwór, który nic nowego nie wnosi do twórczości Revenge.

Revenge ma swoje grono fanów i to do nich ta płyta skierowana jest. Solidny heavy/speed metal, który ma pełno znanych patentów i klimat lat 80. Brakuje urozmaicenia, killerów i czegoś co pozwoliłoby zapaść na dłużej w pamięci. Tak, niestety mamy płytę na jeden raz.

Ocena: 6.5/10

piątek, 4 lutego 2022

SAXON - Carpe Diem (2022)


 Czy ktoś jest wstanie powstrzymać niezniszczalny Saxon? Ten brytyjski fenomen jest nie do zniszczenia i mimo upływu czasu, mimo swojego wieku, pokaźnej liczbie płyt czy nawet pandemii wciąż wydają nową muzykę i wydawnictwa. W 2021r był album z coverami, to teraz przyszedł czas na "Carpe diem", czyli 23 album w dyskografii Saxon. Okładka i samo czerwone logo nasuwają skojarzenia z latami 80. Faktycznie ta płyta ma sporo odesłań do tamtego okresu, ale wciąż słychać drapieżność lat 90 czy nawet z ostatnich płyt. Czy to dobry znak?

Ja osobiście z Saxon mam taki problem, że szanuję, lubię posłuchać ale jakoś mało który album jest w stanie mnie totalnie rozwalić na łopatki. "Thunderbolt", "sacrifice" czy "lionheart" zaliczam do grona tych najlepszych płyt. Najnowsze dzieło też śmiało zaliczam do tych najlepszych płyt. Co na to się składa? Przede wszystkim płyta jest równa i każdy utwór coś wnosi do całości. Jest urozmaicenie i każdy znajdzie coś dla siebie. Jest szybko, agresywnie, a czasami bardziej klimatycznie, a czasami band gra rasowy heavy metal. Biff mimo upływu czasu wciąż zachwyca swoim głosem, choć tutaj słychać ukłon w stronę płyt z lat 80. "Rock the nations" czy "Forever free" można tutaj momentami wyczuć. Dobitnie to słychać w otwierającym "Carpe Diem" czy "Age of Steam". To klasyczny Saxon jaki fani znają i kochają. Pamiętacie album "innocence is no excuse" i jego lekki hard rockowy klimat? To można uświadczyć w singlowym "The pilgrimage". Echa ostatnich płyt mamy w agresywnym i rozpędzonym "Dambusters". Lata 80 i stare płyty Saxon czy Dio można uchwycić w przebojowym "Remember the fallen". Dużo z Judas Priest znajdziemy w killerach typu "All for one" czy "Super nova". Z kolei taki ponury i nieco toporny wydaje się "Lady in grey", który ociera sie o twórczość Accept,

Najlepszy album Saxon? Troszkę mi brakuje do tego tytułu. Płyta roku? Też nie. Z pewnością jest to kawał solidnego heavy metalu, który dostarcza sporo frajdy. Fani Saxon będą zachwyceni, a reszta też myślę że bedzie, bo ten album przemyca to wszystko co liczy się w heavy metalu. Płomień Saxon wciąż płoni i nic nie tracą na świeżości i drapieżności. Ci panowie są nie do zdarcia. Szok i niedowierzanie. Jak oni to robią?

Ocena : 8.5/10

środa, 2 lutego 2022

PRAYING MANTIS - Katharsis (2022)


Praying Mantis nie zatrzymuje się i wydaje kolejny album w swojej bogatej dyskografii. "Katharsis" nie ma startu do klasycznych albumów i wg mnie przegrywa również w starciu z ostatnim dziełem zatytułowanym "gravity". To średniej klasy rockowy album, który miewa przebłyski. Płyta skierowana do fanów zespołu, czy też fanów UFO  czy Magnum.

Co z tego, że wokalista Mike Freeland dysponuje ciekawą barwą głosu, co z tego że panowie mają doświadczenie i gitarzyści też grają swoje. Nie jest to złe, ale już tak nie rajcuje jak na poprzednim albumie, a sama jakość jest poniżej oczekiwań. Na pewno uwagę przykuwa udana okładka czy rockowe brzmienie.

Ten kultowy brytyjski band nie musi niczego udowadniać, to też nie kombinują i idą przetartymi szlakami. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć "Cry for the nations". Tutaj jest jeszcze energia i niezła dawka melodyjności. Szkoda, że cały album nie ma takiego pazura. Fanom Magnum może spodobać się "Closer to Heaven". Ot co solidny rockowy song. Echa pop rocku, zwłaszcza Def Leppard można uświadczyć w komercyjnym "Long time coming". Ciekawy klimat mamy w finezyjnym i pełnym emocji "Dont call us now". Mamy też marszowy i pełen gitarowych smaczków "Masquerade".

Troszkę boli, że band tej klasy nagrywa tak niedopracowany album. Nie chodzi o styl, czy aspekty brzmieniowe, a samą jakość kompozycji. Przeplatają się ciekawe kompozycje jak "Masuerade" z utworami bardziej popowymi i nijakimi. Szkoda, bo ostatni "Gravity" naprawdę miło wspominam. Płyta tak naprawdę dla zagorzałych fanów Praying mantis czy muzyki rockowej.

Ocena: 5/10
 

wtorek, 1 lutego 2022

TRICK OR TREAT - Creepy Symphonies (2022)


 
Radosny, nieco wesołkowaty power metal, jaki niegdyś grał Helloween to już troszkę przeżytek. Helloween spoważniał i nawet powrót Kiske i Hansena tego nie zmienił. Na szczęście jest jeszcze włoski Trick or Treat, który jest jednym z ostatnich przedstawiciele tego typu power metalu. Nic dziwnego, bo przecież zaczynali jako cover band grający utwory helloween, a w dodatku wokalista Alessandro Conti to ten sam rodzaju głosu co Kiske. Pierwsze płyty miały przebłyski, potem dwie części "Rabitts Hill", które mocno zapadły mi w pamięci i po dzień dzisiejszy stanowią dla mnie ważny punkt dyskografii tej włoskiej formacji. Conti nabywał co raz większego doświadczenia w Rhapsody Luca Turilli, a także w Twilight Force. Dwa ostatnie wydawnictwa trick or treat nie powaliły na kolana, ale najnowsze dzieło zatytułowane "Creepy symphonies", które ma ukazać się 1 kwietnia 2022 to bez wątpienia pozycja na miarę "Rabitts hill", choć wszystko wskazuje że to najlepsze dzieło Trick or treat.

Nie ma zmiany stylu i dalej jest to radosny, wesołkowaty power metal, jaki niegdyś Helloween grał w latach 80. Ten kicz jednych odstraszy, a drugich w pełni zadowoli i przypomni stare dobre czasy Helloween. Okładka czy brzmienie to też aspekt, który jest bez zmian i mamy tutaj kontynuacje poprzednich płyt. Co się zmieniło zatem? Band jakoś taki bardziej dojrzały jest na tej płycie. Conti swoim głosem niszczy i buduje napięcie. Z upływem czasu jego głos jest jeszcze ciekawszy i bardziej emocjonujący. Sporo wnoszą gitarzyści i Bonedetti wraz z Venturelli stworzyli zgrany duet i to przedkłada się na jakość. Solówki są zagrane z polotem i odpowiednią dynamiką, Cały czas się coś dzieje, a najważniejsze że idzie z tym jakość i przebojowość. To jest power metal jaki kocham i miło jest znów przypomnieć sobie czasy "Keeper of the seven keys part II".

Ciekawie band zaczyna ten album. "Trick or treat" to klimatyczne intro z nutką grozy. Momentami jakbym słuchał płyty Kinga diamonda czy Powerwolf. Już czuć różnicę między poprzednimi płytami. Jest pomysł, jest przebojowość i to słychać. Szczęka opadła mi przy "Creepy Symphony". Co za energia, co za lekkość i dbałość o detale. Słychać Helloween, ale band wnosi sporo od siebie. Conti jest gwiazdą, ale i reszta zespołu nie pozostawia go w tyle. Machina działa bez zarzutu. Dla mnie to jest killer i znakomity hołd dla Helloween i radosnego power metalu. Nieco zwalniamy w "Have a  nice judgment day". Nie jest to pop, a bardzo świetnie skrojony melodyjny metal z nutką hansenowskiego power metalu. Klimatyczny refren i pomysłowy motyw gitarowy sprawiają, że to kolejna perełka na płycie. Pełen słodyczy jest "Crazy", ale ten utwór ma swój urok. Kiedyś zachwycaliśmy się takim "Dr stein", to czemu mielibyśmy odrzucać taki "Crazy". Ten kicz jest tu uroczy i oddaje piękno happy power metalu. Najlepsze jest to, że mimo żartów jest jakość i pomysł na takie granie. Band zadbał również o nastrojową balladę i taki "Peter pan syndrome" sprawdza się idealnie. Tak agresywnie i dynamiczne jak w "Escape from reality" to trick or treat to jeszcze nie grał. Co za petarda i podoba mi się ta przemiana jakości u Trick or treat. Podobne emocje wywołuje petarda "Queen of Lies". Ach te klimaty Hansena, Gamma ray czy Helloween. Ten utwór ma wszystko o czym fan power metalu zamarzy. Świetny i zapadający w głowie riff, wciągający refren i atrakcyjne solówki. Moc! "April" może zbyt łagodny, może zbyt kiczowaty, ale w kategorii melodyjnego rocka daje radę. Emocje towarzyszą nam do samego końca. Na deser został 12 minutowy kolos "The power of grayskull". Jest epicko, przewijają się ciekawe melodie, a całość nie przynudza, a wręcz przeciwnie. Znakomity hołd dla kolosów Helloween.

Szczerze? Nie sądziłem, że Trick or treat stać na taki album. Zawsze miałem coś do nich. Albo za słodko, albo nie dopracowany materiał, albo inne aspekty które sprawiały, że jakoś żaden album w pełni nie powalił mnie na kolana. Tutaj band zadbał o mocne brzmienie, o radosny klimat i przede wszystkim świetne kompozycje. Mamy killery, kolosa, balladę i nawet rockowy song. Jest urozmaicenie, a płyta zasługuję na uwagę i na wyróżnienie w statystykach roku 2022. Najlepszy album Trick Or treat. To z pewnością nie jest psiku ze strony włoskiej formacji! Polecam!

Ocena: 9/10