sobota, 27 lutego 2021

SIGNIFICANT POINT - Into the Storm (2021)


 To jest jedna z tych płyt, którą wypatrywałem z niecierpliwością. Zapowiedzi i próbki debiutanckiego krążka japońskiej formacji Significant Point były naprawdę obiecujące i czułem że szykuje się coś wyjątkowego dla miłośników oldschoolowego heavy/speed metalu. Tak rzeczywiście jest. "Into the Storm"  to troszkę taki "Killers" Ironów na sterydach z nutką agent Steel czy Loudness. Każdy usłyszy to co chce, ale jedno jest pewne. To jeden z ciekawszych debiutów roku 2021.

Kapela działa od 2011 r i ma za sobą demo, nawet koncertowy album, ale w końcu przyszedł czas na pełnowymiarowy album. "Into the Storm" to dzieło dojrzałych muzyków, którzy mają pomysł na heavy metal i wiedzą jak grać go na wysokim poziomie, żeby porwać słuchacza. Niby band nie wyznacza nowych trendów w heavy/speed metalu, jest odświeżanie sprawdzonych rzeczy i Significant Point wyciąga stare motywy i nadaje im nowe życie. Jest energia, szybkość, dynamika i przebojowość, a to przedkłada się na jakość płyty.

O potędze tej formacji stanowi zgrany duet gitarowy Kazuki i Gou, którzy stawiają na klasykę i pomysłowość. To wycieczka do lat 80 i to w jakim stylu. Piękny atak gitar w "Attacker" i już wiemy że to nie jakimś tam debiutu. To dzieło doświadczonych muzyków. No i jest jeszcze ten niezwykle utalentowany wokalista G. Itoh, który ma w sobie to coś. Rasowy  metalowy wokalista, który niszczy swoim głosem. No i te niesamowite górne rejestry. Po prostu szczęka opada z wrażenia. To co się dzieje w "Heavy Attack" to prawdziwa jazda bez trzymanki. To się nazywa speed metal z prawdziwego zdarzenia. Riff wgniata w fotel, a to dopiero początek. Coś z Judas Priest czy accept można usłyszeć w przebojowym "Youve got the power".  Klimat lat 80 wręcz wylewa się z tego kawałka. No jest moc! Band nie zwalnia i dalej mamy równie energiczny i przebojowy "Riders under the sun". Bardzo klasycznie to brzmi, ale z drugiej strony brzmi to świeżo i z polotem. Stary dobry Iron Maiden wybrzmiewa w melodyjnym "Night of the axe" i znów odpływam przy dźwiękach Significant Point. Band czaruje nas na każdym kroku i to nie są jakieś tanie chwyty. Killer goni killer i tu nie ma czasu na ballady. "Run for your life" też mocno nawiązuje do żelaznej dziewicy, ale też do savage grace. Gitarzyści szaleją i nie oszczędzają się i "Into the storm" to potwierdza. Co za niesamowite popisy gitarowe. Ten utwór w pełni definiuje styl grupy. Końcówka płyty to znakomite killery w postaci "Danger zone" i "deathrider". Całość wieńczy 6 minutowy "Running Alone" i znów band zachwyca swoją grą. Jednak można w dzisiejszych czasach grać tak pomysłowo i z ikrą jak w latach 80. To się nazywa wehikuł czasu.

"Into the storm" to coś więcej niż kolejna płyta w kręgach heavy/speed metalu. To płyta, która zabiera nas do lat 80, przypomina nam jak to kiedyś metal powstawał z pasji i prosto z serca. Significant Point nie brzmi tutaj jak debiutant, a jak profesjonalista. Mocne brzmienie, masa killerów i ten fenomenalny głos G.itoha, no i te popisy gitarowe. Tu wszystko jest, a nawet więcej niż byśmy chcieli. Płyta petarda i jest to po prostu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9.5/10

WARRIOR PATH - The mad King (2021)


 Ile ja bym dał, żeby żyć w latach 80 i obserwować jak rodzą się wielkie zespoły. Dzisiaj ciężko o takie zespoły, które robią taką zawrotną karierę i tak mogą namieszać na rynku muzycznym. Jednak od czasu do czasu pojawia się nowy gracz w heavy metalowym światku, który wyznacza nowy trend i przeciera swój własny szlak. Grecki Warrior Path faktycznie dzielnie podąża swoją ścieżką niczym prawdziwy wojownik.  Ich debiut z 2019r to jeden z ważniejszych debiutów w heavy/power metalu. Lider grupy Andreas Sinanoglou i Bob Katsionis stworzyli band, który może czynić cuda i być jednym z najlepszych bandów w heavy/power metalu, który będzie tworzył własną historię i stanie się wielkim, wpływowym zespołem. Debiut był świetny i niczego mu nie brakowało. Obawy były, kiedy dowiedziałem się że nowy album "The mad King" nie będzie już z Yannisem w roli wokalisty. On idealnie tu pasowało. Zespół znalazł godnego następce. Wybór padł na jednego z moich ulubionych wokalistów. Na światowej klasy frontmana i szerokim wachlarzu umiejętności i niesamowitej barwie. Dał czadu z Lost Horizon, to i w Warrior Path nie mogło być inaczej. Daniel piszę nową historię i otwiera nowy rozdział w swoim życiu. Oby został już na stałe w Warrior Path. Ten skład jest idealny i tworzy niesamowite rzeczy. Najnowszy album"The mad king", który ma wyznaczoną premierę na 5 marca to żywy przykład tego zjawiska.

Stylistycznie słychać kontynuację tego co mieliśmy na debiucie. Band dalej stawia na patos, na monumentalizm, a także rozmach. Utwory rozpoczynają się nastrojowo, epicko i z nutką takiego symfonicznego charakteru. Potem atakują nas pomysłowe riffy, duża dawka wciągających partii gitarowych. Panowie stawiają na głębokie przeżycie słuchacza i starają się szokować swoją grą. Całość pięknie spina wokal Daniela. Jego głos po prostu niszczy wszystko co napotka na swojej drodze, To nie tylko moc, to również znakomite górne rejestry i naprawdę czarująca maniera. Heiman nie miał ostatnio gdzie błyszczeć i miło że znalazł nowy dom. Oby teraz warrior Path z nim na czele rządził jak najdłużej.

Do takiego grania musi być odpowiednie brzmienie i tutaj jest nastrojowo i naprawdę heavy metalowo. Czuć ten grecki patos, a to spora zaleta. Sama okładka przypomina mi "Legacy of Kings", ale zawartość to nieco inna bajka niż Hammerfall. Odpalamy płytę i na start dostajemy dawkę epickości i metalowego rozmachu w "It has Begun". Ten instrumentalny kawałek zaskakuje przebojowością i pomysłowością, ale to też znakomity zwiastun tej cudownej płyty. Andreas i Bob czarują nas w tytułowym "The mad king". Co za dbałość o klimat, no i ten rozmach. Cudo! Daniel w końcu znalazł odpowiednią muzyką, która współgra z jego głosem. Idealne połączenie. Epickość i rozmach to cechy przebojowego "His wrath will fall" i znów dostajemy power metalowe zniszczenie. Jest też miejsce na bardziej klasyczny power metal i to potwierdza niezwykle przebojowy "Beast of Hate". Warrior path świetnie się bawi, a słuchacz dostaje w zamian takie perełki.  Imponuje to jak band kreuje długie kolosy i taki "Dont fear the unknown"  znakomicie buduje tu napięcie i dawkuje nam niezwykle pomysłowe partie gitarowe. Oj dzieje się tutaj sporo dobrego. Czysta perfekcja. Marszowe tempo i epicki rozmach to cechy urozmaiconego "Savage Tribe".  Co za emocje i co za pomysłowość emanuje z tego kawałka. Warrior path idzie za ciosem i kolejny killer na płycie to podniosły i bojowy "Avenger", który ma coś nawet z Manowar czy Manilla Road. Nowa jakość epickiego heavy metalu. Rasowy power metal dostajemy w energicznym "Neverending Fight". Gitarzyści czarują pomysłowymi zagrywkami i to jest już klasa światowa.Całość wieńczy nastrojowy i urozmaicony "Last Tale", który został zagrany z patosem i polotem. Tak się tworzy epicki metal i ten utwór oddaje to co najlepsze w takim graniu.

To było do przewidzenia, że Warrior Path utrzyma wysoki poziom z debiutu. Kapela rozwinęła skrzydła i jeszcze bardziej rozwinęła się.  Wyrosła nam nowa gwiazda heavy/power metal i specjalista od epickiego grania. To będzie poważny kandydat do płyty roku.  Potrzeba nam więcej takich zespołów i takich płyt. Warrior Path oby tylko utrzymał swój styl i dzielnie kroczył swoją ścieżką wojownika. Majstersztyk!

Ocena: 10/10

piątek, 26 lutego 2021

KATANA CARTEL - The sacred oath (2021)


 Co za świetna okładka i taka w stylu power metalowych kapel. Jednak tym razem mamy do czynienia z albumem w klimatach heavy metalu i hard rocka. Tak to kolejny band, który czerpie z lat 80, jednak ta młoda formacja może się pochwalić tym, ze stara się stworzyć własny styl. To nie kolejna kapela, która robi kopiuj wklej. Katana Cartel to australijska formacja, która powstała w 2012r i choć w ich muzyce słychać echa Judas Priest, Wasp czy Dokken, to jednak mają pomysł na siebie. To czyni ich debiut zatytułowany "Sacred Oath" niezwykle wartościowym albumem.

Ta płyta to nie tylko piękne opakowanie w postaci znakomitej okładki, to również uczta dla ucha. Oj dzieje się tutaj sporo dobrego. Steven Falkingham to rasowy wokalista, który nadaje całości klimatu lat 80. Utalentowany wokalista, który potrafi śpiewać i nadać utworom charakteru. Trzeba przyznać, że znakomicie dogadują się gitarzyści Dylan i Rob. Jest klasycznie, z polotem i niezłą dawką przebojowości. Panowie mają frajdę, a my prawdziwą ucztę. Ciężko się do czegoś przyczepić.

Pomówmy o zawartości. Płytę otwiera zadziorny "Air Raid", który przypomina mi twórczość Dream Evil. Mocny riff, zadziorne partie gitarowe i duża dawka przebojowości. Czego można chcieć więcej? Band z łatwością tworzy killery, a taki jest dynamiczny "bang Your head" i można tutaj znaleźć coś z Judas Priest. Idealny kawałek na koncerty. Zabawa gwarantowana. Band potrafi grać mrocznie i z nutką nowoczesności, co potwierdza "Dime a dozen".  Heavy metal pełną gębą dostajemy w prostym i marszowym "Fragile denial" i znów dostajemy nieco inne oblicze zespołu. Dużo klimatu lat 80 i starego Judas Priest dostajemy w przebojowym "granade". Całość wieńczy niezwykle energiczny i agresywny "Judge Shred". Panowie naprawdę wiedzą co chcą grać i robią to profesjonalnie.

Jakoś słowo "Debiut" nie pasuje mi do tej płyty i do tej kapeli. Całość brzmi dojrzale i przemyślanie. Panowie potrafią grać i to na wysokim poziomie. Uczta dla fanów heavy metalu i to jest jedna z tych płyt, do której będę na pewno często wracał. Nie ma to jak soczysty heavy metal z pazurem. Pozycja obowiązkowa dla prawdziwych maniaków takiego grania. Tyle w temacie.

Ocena: 8.5/10

NATURAL BORN MACHINE - Human (2021)


 David Readman to jeden z najlepszych wokalistów w hard rockowym świecie. Znamy go z Pink Cream 69, czy Voodoo Circle. Teraz do jego CV trzeba dopisać kolejny band, a mianowicie Natural Born Machine. Tak to kolejne prawdziwe święto dla fanów hard rocka. Debiut zatytułowany "Human" to ważne wydarzenie.

Band został założony w 2019r przez basistę i kompozytora Alberto Rigoni, którego znamy z Vivaldi Metal Project. W zespole jest jeszcze gitarzysta Alessio Tricarico, z kolei perkusistą został Denis Novello. Album ukazał się 19 lutego nakładem PRide & joy music.  Alberto stworzył dojrzały i naprawdę emocjonalny album, który potrafi podziałać na uczucia słuchacza. To piękna, rockowa muzyka, która oddaje to co najlepsze w hard rocku. No i jest jeszcze ten niesamowity głos Davida.

Płytę otwiera "Moonchild" i to się nazywa melodyjny i wciągający hard rock. Gdzieś tam są echa Voodoo Circle czy Pink Cream 69. Drugi na płycie to niezwykle melodyjny "Machine" i band tutaj pokazuje pazur. Mocny riff i mocniejsze uderzenie dostajemy w "Monster", który jest jednym z ciekawszych utworów na płycie.  Troszkę mroku i progresywności dostajemy w "reborn" i tutaj band stawia na nieco nowoczesny wydźwięk. Ciekawie wypada nieco bardziej metalowy "Beast in the dark". To kolejny przykład, że Natural born machine stara się brzmieć świeżo i autentycznie.  Oczywiście jest też nastrojowa i klimatyczna ballada "Stone man", a całość wieńczy przebojowy i zadziorny "Rise", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie.

Płyta może i była słaba promowana i może wielu z Was pominęło tą premierę. Niezbyt ciekawa okładka też nie zachęca. Czas to zmienić! "Human" to dawka dojrzałego i przemyślanego hard rocka. Jest to mieszanka nowoczesności i klasycznych patentów. No i jest jeszcze niezawodny David Readman. Tego nie można przegapić !

Ocena: 8/10

czwartek, 25 lutego 2021

THE DEAD DAISIES - Holy Ground (2021)


 The dead Daisies to super grupa rockowa założona w 2013r z inicjatywy Davida Lowy i od tamtego czasu band wydał 5 albumów, z czego najnowszy "Holy Ground" ukazał się 22 stycznia. Jakoś wcześniej nie natknąłem się na ich muzykę. Tym razem wystarczyło, że zobaczyłem nazwisko Glenna Hughesa i już wiedziałem, że muszę zapoznać się z tym wydawnictwem. Tak to pozycja dla fanów Deep Purple czy Black Country Communion.  Jednym słowem to uczta dla fanów klasycznego hard rocka.

Jest klimat lat 70 czy 80 i nie tylko w okładce czy brzmienie. Wystarczy wsłuchać się w styl grupy i już wiadomo co i jak. Oczywiście Glenn jest niezawodny i zawsze przemienia takie dźwięki w prawdziwe złoto. To jest to i takie granie zawsze jest atrakcyjne i na czasie. Cieszy ten album, bo przecież nie często dostaje się takie wydawnictwo z taką muzyką. The dead daisies to nie tylko Glenn, ale również świetnie rozegrane partie gitarowe przez Davida Lowiego i Douga Aldricha. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i pomysłowość, a to zawsze jest w cenie.

Na płycie znajdziemy 11 kawałków i każdy z nich potrafi oczarować. Jest przecież naprawdę udany i zadziorny otwieracz "Holy Ground". Mamy też niezwykle przebojowy "Come Alive", który mocno nawiązuje do twórczości Deep Purple. Kocham taki klasyczny hard rock. Panowie potrafią zagrać równie klimatycznie i troszkę mrocznie, co potwierdza "My fate". Można w tym znaleźć coś z czasów Glenna w Black Sabbath. Dużo ciekawych popisów gitarowych dostajemy w "Saving Grace" i to już kolejny hicior na płycie. To jeszcze nie koniec. Nawet wieńczący album "Far away" potrafi oczarować swoim klimatem i romantyzmem. Momentami płyta ma nawet heavy metalowy pazur i słychać to w "chosen and justified".

Kto lubi hard rock i twórczość Glenna ten powinien to znać, bo "Holy Ground" to przemyślany i dojrzały album. Jest klasycznie i zarazem bardzo świeżo, dlatego spory plus dla The Dead daisies. Brakuje ostatnio takiej muzyki i dobrze że klasyczny hard rock nie umarł i ma się dobrze.

Ocena: 8/10

ALICE COOPER - Detroit Stories (2021)


 Alice Cooper to ikona rocka i tego mu nikt nie odmówi. Jego charyzma, styl śpiewania i image są rozpoznawalne na całym świecie. Cenię go i uwielbiam jego głos, ale nie cała jego twórczość mi leży. Wiem natomiast jedno. Ostatni album zatytułowany "Paranormal" z 2017r to jeden z jego najlepszych albumów. Tym bardziej zacząłem wypatrywać nowy krążek.  "Detroit stories" to bez wątpienia kolejny mocny przystanek w dyskografii Alice Coopera i faktycznie ma klimat starego Detroit. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale "Paranormal" nie przebija.

Brawa się należą za świetnie dopracowane brzmienie, które brzmi hołd dla lat 70 czy 80. No i do tego mamy naprawdę klimatyczną i pełną grozy okładkę. Muzyka zawarta na płycie jest oldschoolowa i nie brakuje hitów. Już otwieracz "Rock'n Roll" dobrze nastraja słuchacza. To stary dobry rock i przychodzą na myśl lata 70. Niektóre kawałki na płycie pochodzą z mini albumu "Breadcrumbs" z 2019r i tak właśnie jest z dynamicznym i niezwykle zadziornym "Go man Go". Nawet podoba mi się komercyjny i utrzymany w stylu lat 60 "Our love will change the world".  Coś z Ac/Dc mamy w prostym i rytmicznym "Hail Mary" i to kolejny mocny kawałek z tej płyty. Mamy też elektryzujący "Detroit rock city", który również jest znany fanom z mini albumu.  Tak to jest kwintesencja hard rocka. Pojawiają się elementy bluesa w stonowanym i nieco ponurym "Drunk and in love". Nie brakuje hitów na płycie i każdy utwór trzyma naprawdę dobry poziom. Moim osobistym faworytem został "Shut up and rock", który znów mocno nawiązują do twórczości Ac/Dc.

4 lata czekania na nowy album Alice Coopera, ale warto było czekać. Album jest naprawdę solidny i bardzo rockowy. Mamy hity i urozmaicony materiał, a to przedłożyło się na jakość i łatwy odbiór "Detroit stories". To już kolejny naprawdę wartościowy album w dyskografii tej gwiazdy rocka.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 23 lutego 2021

ANGELUS APATRIDA - Angelus Apatrida (2021)


 To już 21 lat działalności hiszpańskiego Angelus Apatrida. Jak ten czas leci, prawda? Jednak nie zmienia się skład tej formacji i ich styl. Panowie grają swoje i tutaj nic się nie zmienia, podobnie jak poziom ich muzyki. Ta marka zawsze zapewnia thrash metal z górnej półki i najnowszy album zatytułowany "Angelus Apatrida" to tylko potwierdza. Tak właśnie powinien brzmieć thrash metal i inne zespoły mogą tylko brać z nich przykład.

Nowy album zachwyca ostrym niczym brzytwa brzmieniem i formą muzyków. Wysoka jakość zawartej muzyki nie bierze się znikąd. Forma muzyków i ich pomysłowość przedkłada się na poziom muzyki. Jest pazur, agresja, ale też i przebojowość. Nie brakuje też chwytliwych melodii, ale to żadna nowość w przypadku Angelus Apatrida. Motorem napędowym zespołu jest Guillermo, który nadaje całości agresji i drapieżności. To właściwy człowiek na właściwym miejscu. Lata lecą a Guillermo zachwyca swoją formą i techniką śpiewania. Od strony gitarowej nowe dzieło również zachwyca. Duet gitarowy David/Guillermo imponuje tak jak zawsze dynamiką i pomysłowością.  Z jednej strony jest klasycznie, a z drugiej strony brzmi to wszystko świeżo.

Każdy utwór na płycie to prawdziwa uczta dla fanów thrash metalu. Na dzień dobry dostajemy zadziorny i techniczny "Indocrinate" i to się nazywa thrash metal. Przypomina mi to trochę Testament i Exodus. Podobne emocje wywołuje rozpędzony i dynamiczny "Bleed the crown". To kolejna petarda na płycie. Gitarzyści dają czadu w technicznym "Rise or Fall" , który oddaje to co najlepsze w stylu Angelus Apatrida. Imponuje też pomysłowy riff w agresywnym "we stand alone" i na takie kompozycje warto było czekać 3 lata. Dużo melodyjności dostajemy w przebojowym "Empire of shame". Na sam koniec dostajemy "Into the well" , który mocno przypomina twórczość Megadeth.

To było do przewidzenia, że Angelus Apatrida nagra znów jakże udany album thrash metalowy. Jest mocne brzmienie, agresywne riffy i thrash metal w pigułce. Niech każdy band, który gra thrash metal przestudiuje ten materiał i bierze z nich przykład. Tak powinien brzmieć thrash metal! Petarda!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 22 lutego 2021

ADS - Son of Mayhem (2021)

 

A gdyby tak wymieszać twórczość Enforcer, wczesnego Metal Church, Attacker, dodać troszkę Mercyful fate i troszkę klasyki spod znaku Judas Priest i Iron Maiden, a w efekcie dostaniemy to co gra tak naprawdę kolumbijski ADS. To się nazywa wybuchowa mieszanka, ale właśnie ten młody band znakomicie oddaje to co najlepsze w gatunku heavy/speed metal.Kapela powstała w 2013r i dopiero teraz po latach przyszedł czas na debiutancki krążek "Son of mayhem". Zapnijcie pasy, bo czeka nas prawdziwa jazda bez trzymanki.

Furorę już na wstępie robi klimatyczna i mroczna okładka. Przykuwa uwagę i zachęca do odpalenia płyty, a to już spory plus.  Co ciekawe band tworzą muzycy, którzy grywali z Blazem Baylem i to jest ich wspólny mianownik. Słychać zapał i to doświadczenie. To przedkłada się na jakość i przebojowość płyty. Za mikrofonem jest utalentowany i charyzmatyczny Harvey G Cano, który swoim głosem czyni cuda. To on nadaje całości przebojowości i melodyjności. Co za utalentowany człowiek!  Od strony partii gitarowych też sporo się dzieje. Adrian Dark Storm i Jose alfredo Garcia stawiają na energiczne riffy i dużą dawkę melodyjności. Nie ma tutaj miejsca na nudę.

Panowie obrali sobie za cel granie w stylu lat 80 i robią to znakomicie. Jest klasycznie, ale nie ma też kopiowania kogoś na siłę. Czy można lepiej zacząć album niż od szybkiego kawałka w stylu iron maiden? Taki właśnie jest przebojowy "The hunter". Dalej dostajemy marszowy i nieco mroczniejszy "Son of Mayhem", który ma coś z Manilla Road. Jest tu epicko i rycersko. Prawdziwe cudo. Przyspieszamy w speed metalowym "More ruthless than Pain" i znów band zachwyca przebojowością. Kawałek mocno przypomina twórczość Enforcer. Jest też prosty i nieco hard rockowy "Breakt out" i znów band błyszczy. Można też odpłynąć przy szybszym "Vestige". Mocny riff, szybkie tempo i zadziorny wokal Harveya robi tutaj furorę. Hard rock pojawia się też w lekkim i chwytliwym 'Living on the edge". Ta magia z lat 80 jest tutaj wyczuwalna.  Końcówka płyty to "Nights Wolf", który brzmi troszkę jak Accept. No i całość zamyka rozpędzony i niezwykle dynamiczny "Unreal threat", który idealnie podsumowuje ten świetnie wyważony album. To prawdziwe święto dla fanów heavy metalu.

ADS to band, który rozpoczyna swoją przygodę z muzyką na dobre. "Son of mayhem" to bilet do prawdziwej kariery, to przepustka do wielkiego metalowego świata i pokazuje, że mimo oklepanej formuły można nagrać świetny i przebojowy album. Słucha się tego jednym tchem i jest to uczta dla fanów gatunku. Brać w ciemno !

Ocena: 9.5/10

niedziela, 21 lutego 2021

STEEL SWORD - The Steel Sword (2021)

Steel Sword to heavy metalowy band z Peru, który powstał w 2016r. i gra heavy metal z nutką power metalu, a wszystko podane w epickim stylu. Zespół młody i głodny sukcesu, a za cel obrali sobie granie rycerskiego metalu z podniosłymi refrenami i z klasycznymi riffami. W tym roku przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany "The Steel Sword". Płyta jest skierowana do fanów Crystal Viper, czy Elvenstorm.

Okładka robi wrażenie i zwiastuję prawdziwą ucztę dla fanów epickiego metalu. Cóż rzeczywistość jest nieco inna. Za tą klimatyczną okładką kryje się na pewno ciekawa i solidna porcja heavy metalu. Jednak nie wszystko jest tutaj idealne. Nie pasuje mi wokal Luci Amatyleona, który jest jakiś taki za łagodny do tej metalowej otoczki. Nie wzbudza po prostu żadnych emocji. Szkoda, bo od strony instrumentalnej nie jest tak źle. Jest wręcz dobrze, bo gitarzyści nie kombinują i wygrywają mocne i wyraziste riffy. Wszystko jest wtórne i nie ma tutaj powiewu świeżości, ale to jeszcze nie jest problem. Słuchając materiału można też wytknąć tej płyty brak rasowych killerów, które człowiek miałby ochotę zapuścić jeszcze raz. Taki "The satans book" brzmi faktycznie jak taki zaginiony utwór Crystal Viper, tylko jakość i poziom nie taki sam. To po prostu dobry, heavy metalowy utwór i nic ponad to. Juan i Jossein zachwycają swoją grą w nieco rozbudowanym "Carmilla", ale ten wokal po prostu mnie odsiewa. Epickość i rozmach mamy w złożonym "Waffen Ss". Jest tutaj nawet coś z Manilla Road i nawet elementy power metalu. W końcu też wokal Luci jest o wiele ciekawsze i taki bardziej nastrojowy. Powinni w takim kierunku pójść na kolejnych wydawnictwach. Zachwyca też zadziorny i zarazem bardzo klimatyczny Huascar" i słychać, że band ma pomysł na siebie. Znalazło się również miejsce na wykorzystanie patentów Running Wild w "The Black Corsair", choć i tutaj nie brakuje też elementów power metalu. Tak to jest bez wątpienia jeden z mocniejszych utworów na albumie. Dobrze wypada też zadziorny i agresywny "The Steel Sword" z epickim rozmachem. Drugi kolos na płycie to "Winter is Coming" i znów słychać echa Crystal Viper. Słychać, że w takich rozbudowanych kompozycjach band wypada znakomicie. Bardzo udana jest końcówka tej płyty.

Steel Sword wydał udany debiut z klimatycznym, epickim heavy metalem. Nie wszystko jest tutaj idealne, bo zmieniłbym wokalistkę i pod rasował nieco styl Steel Sword. Dodałbym nieco pazura, ale wszystko jeszcze przed nimi. Póki co jest to naprawdę dobre granie i zasługuje na uwagę fanów heavy metalu, ale też takich kapel jak choćby crystal Viper.

Ocena: 6.5/10
 

CORONARY - Sinbad (2021)


 Kto lubi muzykę z pogranicza Accept, Saxon, Dokken, czy Judas Priest ten na pewno będzie czerpał radość podczas słuchania debiutu fińskiej formacji Coronary. Kapela powstała w 2017r, a w 2018r wydali demo i pokazali już wtedy że grać potrafią i to nie najgorzej. 19 lutego ukazał się debiutancki krążek zatytułowany "Sinbad" i to za sprawą wytwórni Cruz del sur Music.

Band postawił na klasyczny heavy metal z nutką hard rocka i to jeszcze wszystko utrzymane w stylu i klimacie lat 80. Jest prosto, solidnie i panowie wiedzą co chcą grać i robią to dobrze.  Coronary to przede wszystkim zgrany duet gitarowy, który tworzą Jukka i Aku. Panowie wygrywają sprawdzone i może nieco oklepane riffy, ale jest klasycznie i dobrze się tego słucha. Jednak w tym całym składzie kluczową rolę odgrywa nie kto inny jak wokalista Olli Karki, który potrafi oczarować swoją chrypą i zadziornym głosem. To dzięki niemu jeszcze bardziej można poczuć klimat lat 80.

Płytę otwiera rasowy, heavy metalowy "Sinbad", który mocno nawiązuje do Accept czy Judas Priest i to udany kawałek z prostym motywem gitarowym. Pozytywnie zaskakuje energiczny "Firewings", który oparty jest na szybszym tempie i agresywniejszym riffie. Znów słychać tam dużo Accept i to taki z czasów "Eat the heat". Kto lubi stary dobry Saxon czy Judas Priest ten polubi przebojowy "Bullet train" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Coronary potrafi umiejętnie wpleść elementy hard rockowe i dobrze to obrazuje prosty i chwytliwy "Reflector". Niemiecka toporność pojawia się przy "Burnout" i to kolejny łatwy w odbiorze hit. Całość zamyka nieco mroczniejszy "Wonders of the world".

"Sinbad" to porcja solidnego heavy metalu i hard rocka. Troszkę tutaj mamy Accept, troszkę saxon czy Judas Priest. Jest klimat lat 80 i klasyczne patenty, co przedkłada się na odbiór tej płyty. Debiut fińskiej formacji Coronary to naprawdę udane wydawnictwo i jest radość z odsłuchu. Troszkę brakuje elementu zaskoczenia i nieco agresywniejszych kompozycji. Liczę, że w przyszłości ta kapela rozwinie skrzydła.

Ocena:  6/10

SIRENIA - Riddles,ruins & revelations (2021)

"Riddles, ruins & revelations" to już 10 album pełnometrażowy tej zasłużonej formacji o nazwie Sirenia. Kapela działa od 2001r  i już wyrobiła sobie markę i fani symfonicznego metalu czy gothic metalu kochają ich i dobrze znają ich muzykę. Mieli na swoim kilka wartościowych wydawnictw i liczyłem, że nowe dzieło będzie tak dobre jak "Dim days of dolar" czy "arcana Astral aeons", który tak wysoko cenię. Niestety nowy album jest jak dla mnie za bardzo przekombinowany i nudny.

W składzie nie ma większych zmian, bo pojawia się perkusista Micheal Brush z Magic Kingdom to jednak sama muzyka jakoś nie wzbudza większych emocji. Jasne dalej band gra symfoniczny metal z domieszką gotyckiego metalu, ale teraz jest to bardziej komercyjne i pozbawione energii. Niby mamy podniosły otwieracz "Addiction no 1"., ale jest przekombinowany i nie robi większego wrażenia. Popowo brzmi też "Into infinity", który jest zbyt łagodny i przekombinowane by być prawdziwym killerem. Jedynym wartościowym kawałkiem na płycie jest agresywny "We come to ruins", który przypomina stare dobre czasy Epica. Naprawdę dobrze się tego słucha. Też dużo chaosu jest w "The timeless warning". Śmieszne jest to, że jedyne co pamiętam z tej płyty to całkiem udany cover kultowego kawałka z lat 80 czyli "Voyage, Voyage".

Veland to utalentowany gitarzysta, a Zoldan to zdolna wokalistka, ale tym razem po prostu zawiedli. Nagrali po prostu album słaby, nijaki i jak dla mnie zbyt komercyjny. Brzmi to jak album popowy, a nie metalowy. Wracam słuchać starych płyt Sirenia.

Ocena: 4/10
 

THUNDER AXE - Roads of thunder (2021)


 8 lat to kawał czasu i tyle czasu przyszło czekać fanom heavy metalowego Thunder Axe, który pochodzi z Włoch. Debiut tej grupy był solidny i nic ponadto. Czy najnowsze dzieło zatytułowane "Roads of thunder" zmienia ten stan rzeczy i w końcu dostajemy klasyczny heavy metal z górnej półki?

Okładka robi wrażenie. Widać, że szykuje się klasyczny, rycerski heavy metal. Niestety zawartość znów jest tylko solidna i pozbawiona elementu zaskoczenia. To po prostu kolejny heavy metalowy album, który nie ma szans zostać klasykiem. Co zawiodło? Same kompozycje niczym się nie wyróżniają i brakuje im mocy i ciekawych melodii. To wszystko już było i o wiele lepiej podane. Nie do końca przekonuje mnie styl i technika śpiewania Francesco. Brzmienie jest nie najgorsze, bo uwypukla to klasyczne granie.

Płytę otwiera "Queen of despair" to solidny heavy metal, ale nie zapada w pamięci. Po prostu leci riff rodem z twórczości Iron Maiden, ale to nie ta sama klasa. Jest też marszowy i zadziorny "Prodigal Son" i tutaj band chciał postawić na epickość i rycerski klimat. Niestety też wieje tutaj nudą. Troszkę życia wnosi energiczny "The choice" i choć znów słychać echa iron maiden, to jednak tym razem jest przyjemność z słuchania. Dobrze też wypada prosty i klasyczny "All about me".  Zniszczenie jest dopiero w podniosłym "Vittoria", który momentami przypomina Sabaton i to naprawdę udany kawałek. Niech Thunder axe pójdzie w takim kierunku następnym razem.

Thunder Axe znów nagrał tylko solidny album, który nie zostaje w pamięci na długo. To klasyczny heavy metal, tylko jakiś okrojony z emocji i drapieżności. Pozostaje posłuchać i zapomnieć. Może kiedyś nagrają coś wartościowego?

Ocena: 5/10

sobota, 20 lutego 2021

EMBRACE OF SOULS - The number of destiny (2021)

Włosi to obecnie potęga jeśli chodzi o power metal. Wystarczy spojrzeć na ostanie premiery Magic Opera, Labyrinth, czy właśnie Embrace of Souls, które są świetnym przykładem tego jak ta scena metalowa kwitnie z każdym rokiem i cały czas nas zaskakuje. Jeśli chodzi o embrace of souls to kapela, która została założona z inicjatywy Michele Olmi. To perkusista takich kapel jak Ravenword czy Spellblast i udało mu się zaprosić do współpracy znakomitych muzyków, z którymi wcześniej grywał, no i jest też wokalista światowego formatu czyli Giacomo Voli z Rhapsody of Fire. Wokalnie dostaje on też wsparcia od znakomitych gości. Jest tu przecież Giannini z Derdian, czy Tiranti z Labyrinth. Te nazwiska zwiastują wielkie święto dla fanów power metalu i włoskiej sceny metalowej. Rzeczywiście tak jest.

Giacomo Voli to wiadomo, że specjalista od wysokich rejestrów i głos, który potrafi wnieść sporo emocji. Jednak tutaj na pochwałę też zasługuje oczywiście gitarzysta Giovanni Geleotti, który wygrywa pełne pasji riffy, które oddają kunszt i piękno power metalu. Czuć tą moc włoskiej sceny metalowej. Jest pazur, ale przede wszystkim duża dawka chwytliwych melodii. Wszystko jest spójne i pełne świeżości. Klawiszowiec Scuteri z kolei odpowiada za klimat i podniosłość na płycie. To kolejny czarodziej i utalentowany muzyk, który ma ogromny wpływ na styl Embrace of Souls.

Na płycie jest sporo perełek. Taki rozpędzony  "New Hope" to uczta dla fanów melodyjnego power metalu. To udana mieszanka stylów wypracowanych przez Vision Divine, Labyrinth czy Rhapsody of Fire. Magia włoskiego power metalu. Rozmach i przede wszystkim niezwykła przebojowość to atuty nastrojowego "From the Sky" i znów Embrace of Souls błyszczy. To klasa świata i tak powinno się grać power metal. No i jest jeszcze ten niezniszczalny głos Giacomo Voli. Nutka progresywności pojawia się w 6 minutowym "Shape Your Fate". Gitarzysta czaruje nas mocnym riffem i pomysłowymi zagrywkami. Oj dzieje się i to sporo. Kolejny killer na płycie to "My dreams" i to nie tylko ze względu na gościnny występ Ivana Gianninego. Znów dostajemy mocny riff i niezwykłą lekkość w obrębie danej kompozycji. Słucha się tego jednym tchem. Dużo klasycznego, europejskiego power metalu dostajemy w "Prison" i to kolejna przykład jak świetny jest Embrace of Souls. Podobne emocje wzbudza "To the end". Finał tej płyty to pokaz prawdziwej mocy i "Welcome to Hell" to petarda z prawdziwego zdarzenia. Panowie zabierają nas w rejony Rhapsody, choć jest też momentami tutaj bardzo brutalnie. Mieszanka wybuchowa!

Embrace of Souls to kolejna potęga na włoskiej scenie metalowej, ale nie tylko. To formacja światowego formatu i oby nie skończyło się na jednej płycie. Jest rozmach, przebojowość i dynamika. Power metal pełną gębą i znów dostajemy to co najlepsze w tym gatunku. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10

piątek, 19 lutego 2021

DISTANT PAST - The final stage (2021)

26 marca tego roku nakładem Pure steel records ma się ukazać nowe dzieło Distant Past. Kto lubi prosty, solidny i mało wymagający heavy metal w klasycznym wydaniu ten powinien wypatrywać nowe dzieło tej kapeli. " The final stage"to już 4 album tej szwajcarskiej formacji i to pozycja skierowana do fanów Iron maiden czy judas priest.

Ten band to przede wszystkim zgrany duet gitarowy, który tworzą Ben i lorenz, a także utalentowany wokalista Ivo Julmy. Panowie się rozumieją i dają poczuć, że faktycznie słuchamy klasycznego metalu. Wszystko pięknie, ale brakuje tutaj elementu zaskoczenia czy też większej zadziorności. Jak dla mnie to jest wszystko ugrzecznione. Taki np "Kill the dragon" to mieszanka dio, czy judas priest i choć dobrze to brzmi, to nie jest to najlepsza rzecz jaką słyszałem w tym roku. Fanom Judas priest z czasów "british steel" może przypaść do gustu "Queen of Sin". Prosty i zadziorny "I am omega" też brzmi jakby powstał w latach 80 i to nie tylko solidne granie i nic ponadto. Znajdziemy tutaj też 7 minutowy "dawn city", czy hard rockowy "Path of fate".
 
Sprawa więc wygląda następująco. Distant Past nagrał album solidny z klasycznym metalem, ale jest to album bez ikry, bez wyraźnych riffów i w ogóle nie wywołuje żadnych emocji wśród słuchacza. Płyta jakich wiele i szkoda, bo przecież band może pochwalić się doświadczeniem. Ja czuję rozczarowanie, ale każdy ma swój gust.

Ocena: 5/10

CRYSTALLION - Heads or Tails (2021)


 Crystallion to fakt, kapela metalowa z Niemiec i ma swoje uznanie wśród fanów heavy/power metalu. Tylko czemu ta okładka jest rodem z płyt popowych czy disco polo? Straszna ta okładka i wręcz zniechęca do sięgnięcia po najnowsze dzieło niemieckiej formacji. "Heads or Tails" to już 5 album tej formacji i jest to jednocześnie pierwszy album z nową wokalistką. Kristina Berchtold może nie jest najlepszym wyborem na wokalistkę Crystallion, ale sprawia że nowy album brzmi w stylu płyt Doro czy Warlock. Tym razem jest to pozycje skierowana do fanów heavy metalu i hard rocka. Power metalu za dużo tu nie ma.

Straszna okładka to nie jedyny minus tej płyty. Brzmienie też jest nieco plastikowe i bez emocji. No i jeszcze wokalistka Kristina, która jeszcze musi się podszkolić w śpiewaniu, bo brzmi to troszkę komercyjnie. No, ale mimo mojego narzekania to wciąż solidny album, który dostarcza sporo frajdy. Dobrze się słucha tego klasycznego grania, gdzie jest duża przebojowość. Spory plus dla Crystallion dla nawiązania do twórczości Doro Pesch.

Echa power metalu mamy na pewno w energicznym i niezwykle przebojowym "Knights and heroes" i tutaj Crystallion naprawdę błyszczy. Jeden z najlepszych kawałków, jakie band stworzył w swojej karierze. Dalej mamy zadziorny i niezwykle klasyczny "Living on a lie". To kolejny hit na płycie. Dobrze sprawdza się też hard rockowy "Save me', który pokazuje jak urozmaicony jest materiał na tym krążku. Dobrze sprawdza się też nastrojowy "The sleeping emporer" , który przemyca elementy epickie, jak i balladowe. Riffy są proste, pomysłowe i to dobrze potwierdza energiczny i przebojowy "Ready for the sin". Dużo tutaj naprawdę dobrego grania i taki hicior "The wild hunt" to tylko potwierdza.

Skład inny, stylistyka też nieco zmieniona i w efekcie dało to o dziwo jeden z ciekawszych albumów tej kapeli. Nie jest jeszcze to liga światowa, ale jest postęp w porównaniu do ostatnich płyt. Fanom Doro czy Warlock gorąco polecam nowe dzieło niemieckiego Crystallion.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 18 lutego 2021

NERVOSA - Perpetual Chaos (2021)


 To już 11 lat działalności brazylijskiej formacji o nazwie Nervosa, choć ja jakoś nie miałem przyjemności poznać ich twórczości. Tak więc ich najnowsze dzieło zatytułowane "Perpetual Chaos" to mój pierwszy kontakt z tą kapelą i jestem oczarowany. Płyta ukazała się 22 stycznia pod skrzydłami wytwórni Napalm Records.

Band tworzą 4 utalentowane kobiety i każda z nich sporo wnosi do muzyki Nervosa. Najciekawsze jest to, że z pierwszego składu została gitarzystka Prika Amaral. W 2020 r do zespołu dołączyła wokalistka Diva Satanica z Bloodhunter,  perkusistka Eleni Nota oraz basistka Mia Wallace z Abbath. Nowy skład wnosi sporo świeżości i dają czadu. 4 panie grają thrash metal i to wysokiej jakości.  To nie jakaś tam metalowa papka, która nie zapada w pamięci. To techniczny, agresywny thrash metal, który mocno nawiązuje do dokonań takich kapel jak Sodom, Destrutcion czy Kreator. Panie czerpią radość z granią i zarażają tą pozytywną energią. Cieszy fakt, że płyta nie jest zlepkiem takich samych riffów, a wnosi dużą dawkę przebojowości. Już otwieracz znakomicie wprowadza w klimat płyty i "Venomous" to soczysty thrash metal, który imponuje dynamiką, agresją i melodyjnością. Taki thrash metal to ja uwielbiam. Podobne emocje wywołuje "guided by evil", który przemyca sporo elementów Destruction. Tytułowy "Perpetual Chaos" zachwyca techniką i pomysłowymi partiami gitarowymi. Płyta jest urozmaicona i przemyślana. Nie ma miejsca na chybione pomysły. Oczywiście nie mogło zabraknąć samego Schmiera, który gościnie pojawia się na "Genocidal Command", który mocno nawiązuje do Destruction. Cudo! O dreszcze przyprawia mnie rozpędzony i pełen agresji "Time to fight", które oddaje to co najpiękniejsze w thrash metalu. Pojawiają się też patenty bardziej heavy metalowe, co słychać w takim "Blood eagle" czy agresywnym "Under Ruins", które tylko potwierdzają jakość zawartej tu muzyki.

Taki thrash metal to ja rozumiem. Jest agresja, duża dawka technicznego grania i w dodatku całość zachwyca melodyjnością i chwytliwymi rozwiązaniami. Nervosa nagrał naprawdę wysokiej klasy album, który oddaje to co najlepsze w thrash metalu. Z jednej strony jest klasycznie, a z drugiej brzmi to współcześnie. Band wydał album w styczniu i wysoki zawiesił poprzeczkę dla innych zespołów w tym roku. Gorąco polecam! "Perpetual chaos" zachwyca swoją formą i jakością!

Ocena: 9/10

wtorek, 16 lutego 2021

DURBIN - The beast awakens (2021)

Talent show też może być miejscem do narodzin gwiazdy. Nawet gdy mówimy o muzyce heavy metalowej. Kiedyś w szwedzkim the voice śpiewał Christian Eriksson, który później został wokalistą Twilight Force. W roku 2011 amerykański wokalista James Durbin zajął 4 miejsce w dziesiątej edycji amerykańskiego idola i tak rozpoczęła się jego muzyczna kariera. Zagrał na jednej scenie z Judas Priest też jeszcze podczas Idola, a potem został wokalistą Quiet Riot. Pełnił rolę wokalisty tej kultowej kapeli przez dwa laty. Teraz James Durbin ma swój własny band sygnowany nazwą Durbin. W tym roku przyszedł czas na debiutancki album, który ukazał się pod skrzydłami Frontiers Records.  "The beast awakens" to wycieczka w klasyczne granie, gdzie spotyka się heavy metal i hard rock. To pozycja obowiązkowa dla fanów Dio, Dokken, Iron Maiden, czy Judas Priest.

Durbin jak się okazuje jest nie tylko utalentowanym i wszechstronnym wokalistą, ale też pomysłowym kompozytorem i gitarzystą. W skład zespołu wchodzi basista Barry Sparks, który grywał u boku wielkich gitarzystów. Z kolei perkusistą został Mike Vanderhule, który również może się pochwalić niezłym cv. Na płycie nie zabrakło też ciekawych gości, którzy odpowiadają za partie gitarowe czy solówki. No i jest jeszcze Fozzy, jednak to wszystko to jest pikuś. Tutaj tak naprawdę gwiazdą jest Durbin. Przez cały album błyszczy i wciąga w ten swój świat, który wykreował. To hołd dla wielkich kapel, hołd dla muzyki metalowego i hard rockowej. Słychać, że ten album zrodził się z pasji i miłości do takich wielkich zespołów jak judas priest czy Dio. Cały album trzyma wysoki poziom i porywa słuchacza w całości. W dodatku dostajemy dobrze wyważone brzmienie, które nasuwa lata 80 i klimatyczną okładkę.

Odpalamy płytę i atakuje nas mocny i wyrazisty riff "the prince of metal". Brzmi to bardzo klasycznie i oldschoolowo. Z jednej strony dostajemy patenty Black Sabbath czy Judas Priest, a z drugiej pełno rycerskiego klimatu. Dalej mamy mroczny i nieco bardziej zadziorny "Kings before You" i ten refren to przejaw geniuszu. Durbin dobrze czuje klasyczny metal i daje upust swojego talentu.Jest też lekkość i duża dawka hard rocka w "Into the flames", który nieco przypomina twórczość Dokken. Kto kocha epickość i dokonania Dio ten polubi marszowy "The Sacred Mountain". Dobrze wypada też nastrojowy i przebojowy "Evil Eye". Durbin imponuje pomysłowością w epickim "Riders on the wind" i agresywnością "Calling out for midnight". Ten drugi utwór to kwintesencja metalu i znakomity hołd dla Judas Priest. "Rise to Valhalla" to prawdziwa petarda i znakomity finał tej jakże dobrze wyważonej płyty.

Przebudziła się bestia. Durbin pokazał się z jak najlepszej strony i stworzył płytę bardzo metalową i bardzo klasyczną. Słychać, że Durbin wychował się na wielkich kapelach jak Dio i Judas Priest i dla nich nagrał ten album. To prawdziwy hołd i szacunek dla tych wielkich kapel i my słuchacze też na tym korzystamy. Warto posłuchać to co gra w duszy Durbina i jest to jedna z ważniejszych premier roku 2021.

Ocena: 9/10
 

poniedziałek, 15 lutego 2021

SILENT WINTER - Empire of Sins (2021)


 Każdy fan power metalu już tylko odlicza czas do premiery wydania nowego krążka Helloween. To będzie prawdziwe święto dla maniaków power metalu. Jednak są też inne premiery, które zasługują na podobne zainteresowanie. Fanom Helloween powinien być znany debiut greckiego Silent Winter. Panowie właśnie wracają z nowym albumem, który jest jedną z najważniejszych premier tego roku. "Empire of Sins" to idealny przykład, że można nagrać genialny album, pomimo tego że mocno czerpie z wielkich kapel. Album zaskakuje nie tylko jakością, ale też formą i stylem. Silent Winter tym razem stworzył muzykę, która jest czymś ambitniejszym niż granie w stylu Helloween.

Silent winter rośnie nam na prawdziwą gwiazdę wielkiego formatu. Cieszy fakt, że panowie postanowili stworzyć własny styl, który poszedł w kierunku bardziej rycerskim, epickim rozmachem i duchem wczesnego helloween. Nic dziwnego kiedy wokalista Mike Livas zaczynał jako frontman kapeli grającej covery Helloween. Zresztą jego maniera wokalna i charyzma mocno przypomina Kiske.  Gitarzyści mają niezły ubaw z tego co grają i tą radość słychać. Lecz nowy album to nie tylko niezła rozrywka, to przede wszystkim dojrzały i ambitny album, który zachwyca swoją formą. Każdy utwór kusi przebojowością i złożonymi solówkami. "Empire of Sins" wzbudza znakomite emocje i to takie jakie wywołuje prawdziwe arcydzieło. Tak właśnie się czuję słuchając tej płyty. Klimatyczna okładka i mocne, pełne dynamiki brzmienie są miłym dodatkiem do perfekcyjnej zawartości.

Na płycie znajdziemy 50 minut klasycznego power metalu najwyższej próby. No ale po kolei.

"Gates of Fire"  - to encyklopedyczny przykład jak powinien brzmieć power metal. Jest szybka sekcja rytmiczna, wyrazisty riff, no i te piękne pojedynki na solówki. Jasne, są echa Helloween, ale tutaj band stawia na rycerski klimat i rozmach. Cudo!

"Wings of Destiny"  to kolejny niezwykle przebojowy kawałek. Potrafi poruszyć słuchacza swoją finezją i lekkością. Też można znaleźć tutaj echa wielkich zespołów.

"Shout"  - tutaj band również zaskakuje, bowiem mamy zadziorny, heavy metalowy kawałek, który cechuje się hard rockowy feelingiem.

"Mirror" -  to jest mój faworyt z tej płyty, choć ciężko taki wybrać, bo każdy utwór jest wysokiej klasy. Ten utwór oddaje to co najlepsze w power metalu i dodatku jest bardzo Helloweenowy. Wokalista Mike tutaj niszczy swoją techniką i mocą. Petarda!

"Hunters Oath" to utwór niezwykle epicki i tutaj czuć ten rycerski klimat. Co rozmach, co za emocje i to jest power metal taki jaki kocham Brakowało mi takiego grania i Silent Winter mi je dostarczył.

"Where the rivers flows" -  to nastrojowa ballada, która potrafi złapać za serce. Niezwykle emocjonalny kawałek, który nieco przypomina mi Crimson glory czy Queensryche.

"Dragons dance" - znów niezła dawka energicznego power metalu w stylu lat 90. Oj znów dzieje się sporo. Band pokazuje, że są specjalistami w dziedzinie power metalu.

"Empire of Sins"
- nieco progresywny utwór w epickiej oprawie. Band zaskakuje epickością i rozmachem.

"Leave a light on" - nie ma to jak cover znanego utworu z lat 80.  Udany cover hitu Berlindy Carlisle.


Nowy krążek Silent winter wyznacza pewien powiew świeżości w muzyce tej młodej kapeli. Jest to krok w poszukiwaniu własnej tożsamości. Mają pomysł na power metal i go realizują. Muzyka jest tutaj zagrana z polotem i dbałością o detale. Każdy utwór to uczta dla fanów gatunku. Silent winter to już nie tylko świetny band, który potrafi nam przypomnieć złote czasy Helloween, to band z własnymi pomysłami i aranżacjami. Jednak z najlepszych płyt roku 2021.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 14 lutego 2021

UNKNOWN SCRIBES - Blinded by Rage (2021)


 Nie tylko wszystko kręci się wokół wielkich graczy na rynku heavy metalu. Cieszy niezmiernie, że rodzą się młode i utalentowane zespołu, które potrafią się odnaleźć na rynku muzycznym i wnieść też coś od siebie. Dobrze jest widzieć kapele, które pokazuje że mają swoje pomysły i mogę dać sporo radości fanom. Tak też jest z debiutującym kanadyjskim Unknown Scribes, który w tym roku postanowił wydać swój debiut zatytułowany "Blinded by Rage".  Ban stawia na solidny i zadziorny heavy metalu z nutką thrash metalu. Komu można polecić ten album? Fani Megadeth, Savage Messiah będą zadowoleni.

Mocną stroną tej kapeli jest mocny, zadziorny sound.Jest też utalentowany i charyzmatyczny wokalista Jean Fracois Montmigny, który również pełni rolę basisty.To za jego sprawą można doszukać się tutaj elementów thrash metalu. Sam materiał jest dobrze wyważony i stawia na proste rozwiązania. Już otwieracz "Anger" zachwyca solidnością i atrakcyjnymi melodiami. Znakomicie wypada energiczny "Blinded by rage", który identyfikuje w pełni styl  tej kanadyjskiej formacji. Mamy też stonowany i marszowy "Silence me", czy thrash metalowy "Force of evil". Na koniec dostajemy równie udany, nieco mroczniejszy "Forever", który nieco przypomina dokonania Overkill.

Unknown Scribes pokazuje, że potrafi grać i tworzyć mocne i przemyślane kompozycje. Dopiero to początek i nie wszystko jest jeszcze perfekcyjne, ale słuchanie ich muzyki to prawdziwa uczta i spora radość dla słuchacza.

Ocena: 7/10

STRANDED WAYS - Nothing Right Nothing Left (2021)

Stranded Ways to młody i głodny sukcesu band, który postanowił grać melodyjny metal. Co jak co, ale fińskie kapele mają smykałkę do melodyjnego metalu. Ta formacja jest na rynku muzycznym od 2018r, ale dopiero teraz 5 lutego udało się wydać debiutancki album "Nothing right nothing left".


Ta kapela nie gra niczego nowego, ani też odkrywczego, jednak Stranded Ways stawia na sprawdzone patenty i robi to naprawdę bardzo dobrze. Całość jest bardzo energiczna, a przede wszystkim przebojowa. Każdy utwór cechuje lekkość, dynamika i chwytliwość. Wszystko za sprawą pomysłowych melodii i wyrazistych riffów.Tuomas i Aleksi stworzyli zgrany duet gitarowy i panowie naprawdę dają czadu i zachwycają swoją grą.  No i jest też utalentowany wokalista Juhis Holopainen, który czaruje swoją charyzmą i techniką. Trzeba przyznać, że idealnie pasuje do takiego grania.

Wszystko jest na swoim miejscu i band gra to co czuje i robi to naprawdę dobrze. Wystarczy wsłuchać się w otwieraczu Obessesion = submission". Mocny riff, duża dawka przebojowości no i te partie gitarowe. Można się zakochać od pierwszych dźwięków. Dalej mamy niezwykle chwytliwy "Road of mysteries", który jeszcze bardziej eksponuje proste i zapadające w głowie melodie. Band ma smykałkę do tworzenia hitów i to jest ich spory atut. To jest siła tego debiutu. Dużo klasycznych patentów spod znaku Judas Priest czy Dio można wyłapać w zadziornym "Hunters Released" i zespół znów błyszczy. Kapela nawet daje sobie radę z 7 minutowym rozbudowanym "After all" w którym stawia na balladowy feeling. Całość wieńczy mroczny i nieco progresywny "soon dead, arleady forgotten" i to idealnie podsumowanie debiutu Stranded ways.

To już kolejny wartościowy album roku 2021. Duża dawka przebojowości i klasycznych rozwiązań. Finowie pokazują, że są specjalistami od melodyjnego metalu i już widzę że rośnie na naszych oczach nowa gwiazda. Debiut wart grzechu!

Ocena: 8.5/10
 

sobota, 13 lutego 2021

INGLORIOUS - We will ride (2021)


 Dobrze, że jeszcze są takie kapele jak Inglorious, które kontynuują brytyjską tradycję, jeśli chodzi o hard rock. Band niby młody, bo działa od 2007r to jednak już nagrał 4 albumy i tym samym umocnili swoją pozycję. Najnowsze dzieło "We will Ride" to naprawdę udany krążek, który dostarcza nam muzyki z pogranicza Deep Purple czy Whitesnake.  Tak więc band dalej gra swoje i dobrze, bo znakomicie oddają klimat tych wielkich zasłużonych kapel, a poza tym co raz mniej takiego grania.

W tej kapeli pierwsze skrzypce gra wokalista Nathan James. Wyjątkowy wokalista, który swoim głosem potrafi nadać kompozycjom emocji i hard rockowego pazura. Słychać, że mocno czerpie z Doggie White'a czy Davida Coverdale. Utalentowany i charyzmatyczny frontman. Gitarzyści też dostarczają nam sporo frajdy. Stevens i Cruz to zgrany duet i wprowadza do płyty sporo dynamiki, lekkości i finezji. Panowie dobrze czują się w takim hard rocku z lat 80.  Taki, romantyczny "She wont let you go" od razu wskazuje nam kierunek muzyczny nowego albumu. Jest zadziornie, ale też oldchoolowo. Klimatyczny "Messiah" troszkę przypomina dokonania Voodoo Circle, czy whitesnake. Refren jest tutaj punktem kulminacyjnym. Czysta perfekcja i panowie po raz kolejny udowadniają, że hard rocka to ich życie i pasja. Balladowy "Eye of the storm" to ukłon w stronę twórczości Whitesnake i ta lekkość i romantyczność jest tutaj naprawdę urocza.  Też ciekawą mieszankę patentów Whitesnake czy Voodoo Circle dostajemy w nastrojowym i pełnym emocji "My misery" . Piękna kompozycja i dużo tutaj takich perełek. Z kolei "God of War" czy tytułowy "We will ride" mocno nawiązują do dokonań Deep Purple. Tak więc sporo klasyki kryje się w tych utworach.

Inglorious wciąż trzyma wysoki poziom z poprzednich płyt. "We will ride" to niezła dawka przebojowości i oldschoolowego hard rocka. Mało takich płyt, z taką muzyką i na takim poziomie. Każdy fan Whitesnake czy Deep Purple powinien znać to wydawnictwo!

Ocena: 8.5/10

ORDEN OGAN - Final Days (2021)


 Oj długo był wyczekiwany "Final Days", czyli najnowsze dzieło niemieckiego bandu o nazwie Orden Ogan. To jedna z najlepszych kapel, która nie boi się czerpać z dokonań choćby Running Wild, czy Blind Guardian. Sam album miał się ukazać w 2020, ale przez pandemię została premiera przesunięta na 12 marzec tego roku. Do tej pory band trzymał wysoki poziom i stawiał na klasyczne rozwiązania i raczej unikał terapii szokowej dla słuchacza. Tym razem single, które band udostępniał od razu sugerowały, że nowe dzieło to będzie kolejny krok w ich muzyce i znów poszukiwanie czegoś nowego. Tym razem będzie szok i nie dowierzanie. Dla jednych będą to doznania pozytywne, a dla drugich zapewne negatywne.

Na poprzednim albumie dominował klimat dzikiego zachodu. Tym razem band postanowił zaszaleć i dać na koncept album w klimatach s-f, gdzie poruszamy tematykę sztucznej inteligencji. Pomysł ciekawy i sama atmosfera i dźwięki zawarte na płycie potrafią w pełni oddać klimat s-f. Nie każdemu się to udaje. Sam styl zespołu ewoluował, bowiem mamy nie tylko mocno eksponowane progresywne patenty, ale też band wciska sporo elektroniki, czy smaczków symfonicznych. Dużo tych zmian, a jednak mimo tego wszystkiego wciąż słychać, że to Orden Ogan. Ten który znamy z podniosłych refrenów i pełnych pomysłów melodii. Band postawił na świeżość i nieco zmieniony styl, co pokazuje jak Orden Ogan potrafi być elastyczny.

W zespole doszło do drobnych zmian personalnych.  Dotychczasowy basista Niels od 2019 r pełni funkcję gitarzysty. Drugim gitarzystą został Patrick Sperling, a basistą z kolei został Steven Wussow. W takim składzie został zarejestrowany nowy album. Wyznacza on zupełnie nowe trendy zespołu i w efekcie to daje pomysłowy album. Szkoda tylko, że mało w tym power metalu i mało w tym agresywności.

Niby progresywny i zakręcony "Heart of the android" pokazuje, że szykuje się nam zupełnie inny styl Orden Ogan. Jest świeżo i zupełnie inaczej. Jest lekkość, jest pomysłowość i brzmi to intrygująco. Refren daje nam sygnał, że to wciąż Orden Ogan. Dużo power metal w nowoczesnej oprawie dostajemy w "In the Dawn of the AI" który przemyca sporo miłych dodatków jak choćby elementy elektroniczne. Brzmi to ciekawie, a przede wszystkim słychać odświeżoną formułę Orden Ogan.  Singlowy "Inferno" może nieco zaskakuje komercyjnym wydźwiękiem, ale ta jego lekkość i przebojowość przypomina mi nieco twórczość Dynazty.Imponuje też epickość, rozmach w nastrojowym "Let the fire rain".  Co za epicki i wciągający kawałek. Niby nutka nowoczesności, a w głębi czuć stary dobry Orden Ogan. Band nie raz pokazywał, że czerpie też z twórczości Running wild i to dobitnie słychać w energicznym "Interstellar", w którym gościnnie pojawia się Gus G. To kolejny killer z tej płyty. Potem wkrada się nieco nudy i budzi nas agresywniejszy "Hollow" i znów band pokazuje, że nie zapomniał grać power metal. Jest moc i szkoda, że na płycie nie ma więcej tego typu kompozycji. Całość wieńczy również urozmaicony i progresywny "Its Over".


Orden Ogan szokuje tym albumem. Jest nowocześnie, progresywnie i band pokazuje nieco zupełnie inne oblicze. Pojawiają się elementy muzyki elektronicznej, ale w tym wszystkim jest sporo tego charakterystycznego stylu niemieckiej formacji. Jest przebojowość i podniosłość, tak więc wciąż Orden Ogan trzyma poziom i nagrał znów dobry album. Nie zaliczam go do grona najlepszych, ale to wciąż album wartościowy.

Ocena: 8/10

piątek, 12 lutego 2021

IRONBOURNE - Ironbourne (2021)


 Na 26 marca przewidziana jest premiera debiutanckiego krążka szwedzkiej formacji Ironbourne. Tutaj wszystko można łatwo odczytać co nas czeka na albumie zatytułowanym po prostu "Ironbourne". W nazwie zespołu jest "Iron", a do tego okładka iście metalowa. Tak więc od razu widać, że czeka nas klasyczny heavy metal, który zabiera nas w rejony NWOBHM i lat 80. Płyta jest skierowana do fanów Saxon, Dio, Praying Mantis czy nawet Demon. Jest klasycznie, z pazurem i z pomysłem. Tak więc mamy prawdziwą heavy metalową ucztę.

Kapela choć jest młoda, to jest bardzo utalentowana. Mamy tutaj zgranych muzyków i każdy z nich wnosi całkiem sporo do zespołu. Sekcja rytmiczna jest pełna zadziorności i dynamiki. No i jest jeszcze charyzmatyczny wokalista Torbjorn Anderssona. Muszę przyznać, że jego głos przyprawia o dreszcze. Taki rasowy wokalista z hard rockowym feelingiem i echem wielkich wokalistów z lat 80. To właśnie on nadaje całości mocy i pazura. Za partie gitarowe odpowiada duet tworzony przez Olofa Geijer i Jonasa Windle. Niby panowie nie grają niczego odkrywczego, to jednak wszystko jest rozegrane z pomysłem i poszanowaniem dla wielkich kapel z lat 80. Znajdziemy tutaj masę chwytliwych i zapadających w głowie riffów i muszę przyznać, że słucha się tego jednym tchem.

Płytę otwiera lekki i nastrojowy "The Dreamer" i brzmi to trochę jak dokonania Jorna, czy Dio. Znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. Nawet wokalista przypomina momentami Ronniego.  Old schoolowo wypada też "Elusive Reality", który przemyca sporo elementów Black Sabbath. Panowie dają czadu i słychać ich zamiłowania do klasycznego metalu i lat 80. Jesteś miejsce na mroczny klimat, co pokazuje nieco bardziej urozmaicony "Versal". Nutka rycerskiego klimatu pojawia się w "Twilight of the gods". Nieco hard rockowy "Covenant" przypomina momentami dzieła Dio i to kolejny przebój na płycie. Prosty i melodyjny "Runaway" to znakomity ukłon w stronę klasyków NWOBHM, ale też Thin Lizzy.  Fani Black Sabbath pokochają mroczny i epicki "Year of Judgment" i to jak dla mnie najlepsza rzecz z tej płyty. Prawdziwe cudo i kawałek, który odświeża sprawdzoną już formułę.

Ironbourne stawia dopiero swoje pierwsze kroki na rynku muzycznym i trzeba przyznać, że debiut tej szwedzkiej formacji. To prawdziwa uczta dla fanów klasyków Dio, Black Sabbath, czy Saxon. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i pomysłowe melodie. To przedkłada się na sukces tej płyty. Wypatrujcie Ironbourne, bo warto.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 11 lutego 2021

EPICA - Omega (2021)


 "Omega" to 10 album w dość bogatej dyskografii Epica. Te holenderska formacja ma swój własny styl i od lat gra swoje. Nic nie muszą udowadniać, bo to jedna z najlepszych kapel grających symfoniczny metal z domieszką power metalu. Lata lecą i wciąż trzymają poziom. Od poprzedniego wydawnictwa minęło 5 lat, a "Omega" nie wnosi rewolucji w muzyce Epica. To kolejny wartościowy krążek w ich dorobku. Jednak nie przebija "The quantum enigma", który wciąż zaliczam do jednego z najlepszych wydawnictw Epica.

Nowy album  to przednia rozrywka i mamy tutaj wszystko to co składa się na styl Epica. Jest podniosłość, jest pazur, jest przebojowość, tylko tym razem jak dla mnie za mało mocy i power metalu, który dominował na "The quantum enigma". Materiał na "Omega" jest o wiele ciekawszy i bardziej chwytliwy niż na "The holographic principle" i to jest już spory atut. Na płycie dostajemy sporo intrygujących i dojrzałych partii gitarowych od utalentowanego Marka jak i Isaaca. Panowie grają dalej swoje i mamy tutaj wszystko do czego nas przyzwyczaili na przestrzeni lat. Naprawdę dobrze się tego słucha. Najlepiej wypada fenomenalna Simone Simons, która jest wysokiej klasy wokalistką.

Wszystko pięknie i można by powiedzieć, że szykuje się album petarda. No niestety brakuje mi tutaj agresji, dynamiki i przede wszystkim power metalu. Przez to płyta sporo traci. Świetnie prezentuje się melodyjny i pełen symfonicznych smaczków "Abyss of time - countdown to singularity". Rasowy killer w wykonaniu Epica. Nie ma tutaj eksperymentowania i to dobry znak. Nastrojowy "The skeleton key" i tutaj jest więcej progresywności i romantycznego klimatu. Niby dobry utwór, to jednak czegoś mu brakuje. Pazur pojawia się w "Seal of solomon", który przemyca orientalne motywy. Nieco odświeżono formułę Epica i to udany kawałek. Podobnie wygląda sprawa podniosłego "Code of Life", który nieco przypomina twórczość Myrath.Mamy też 13 minutowy kolos, czyli trzecia część "Kingdom of heaven" i choć dzieje się tu sporo, to jak dla mnie kawałek na dłuższą metę po prostu męczy. Jak dla mnie nudny też jest "Rivers", który promował ten album. Całość wieńczy podniosły i nieco progresywny "Omega".

Płyta to kawał solidnego symfonicznego metalu, to na pewno. Słychać, że to album Epica, ale brakuje mi tutaj nieco agresywności, power metalu. Czasami wkrada się nuda, czy komercyjność co psuje ostateczny efekt. Fani będą brać w ciemno, a nowi słuchacze raczej nie zmienią stosunku do Epica. To już wolę album Everdawn.

Ocena: 7/10

środa, 10 lutego 2021

GEORGE TSALIKIS - Return to Power (2021)


 Pamięta ktoś Zandelle czy Gorhic Knights?Tak to te kapele, które grają amerykański heavy/power, które przypominają dokonania Warlord, Wizard, czy Jag Panzer. W tych dwóch formacjach na wokalu pojawił się utalentowany George Tsalikis, który również nagrał album solowy. W tym roku powraca ze swoim drugim albumem solowym. "Return to power" to płyta, która stylistycznie mocno nawiązuje do Zandelle czy Gothic Knights. Co was wszystkich powinno interesować, że to jest płyta na wysokim poziomie i faktycznie oddaje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalu. Powiem jedno. Zabawa podczas odsłuchu jest naprawdę przednia.

Ja wiem, że okładka troszkę straszy, ale jest smok w roli głównej. Brzmienie faktycznie jest takie rasowe dla takiej muzyki i wiadomo że jest to płyta z kręgu amerykańskiego heavy/power metalu. Za perkusję odpowiada Joe Cardillo, a za całą resztę odpowiada George. Tym większa brawa dla niego, bowiem każda partia instrumentalna zachwyca. Jest w tym pazur, dynamika i przede wszystkim przebojowość. "Live to ride" to idealny otwieracz, który szokuje i zachęca do poznania pozostałych kompozycji. Definicja amerykańskiego heavy/power metalu w epickim wydaniu. Ja już na wstępie jestem kupiony. Nieco Acceptowy "The chase" zachwyca mocnym i takim rasowym riffem. Jest pazur i brud i to sprawdzona mieszanka. Troszkę gorzej prezentuje się stonowany "Burden of proof", który jest po prostu bez charakteru. Kolejny mocny punkt tej płyty to melodyjny i niezwykle wciągający "Together we rise". Mamy też coś dla fanów epickiego metalu spod znaku Manowar i w ten styl wpisuje się "In memory". Zachwyca zadziorny "Master of the sky", który jest moim osobistym faworytem z tej płyty. Co za moc i pomysłowość. Szkoda, że cały album taki nie jest. Epicki kolos "The dragon has fallen" też zasługuje na wyróżnienie za sprawą aranżacji i wykonania. Znakomity finał tej znakomitej płyty.

George nagrał płytę taką na jaką jego fani czekali. Jest epickość i masa przemyślanych melodii i motywów z kręgu amerykańskiego heavy/power metalu. Jednak kiedy za tworzeniem muzyki stoi tak utalentowany muzyk, to co może pójść nie tak?

Ocena: 8.5/10

ANGEL MARTYR - Nothing louder than silence (2021)


 19 lutego ukaże się drugi krążek włoskiego Angel Martyr. "Nothing louder than silence"  to nie jakaś tam kolejna premiera, którą mamy odbębnić w swoim notatniku, to coś więcej niż kolejna płyta jaki pełno w kategorii epickiego heavy metalu, czy speed metalu. To wydawnictwo to dzieło, które dostarcza nie tylko przyjemności z odsłuchu, ale też pełno emocji, które sprawiają, że płyta staje się z miejsca jednym z najlepszych albumów roku 2021.

A co jest tego powodem? Band nagrała klasyk, który śmiało mógłby się ukazać na przełomie lat 80 i 90. Jednak tu nie chodzi tylko o klimat czy stylistykę kompozycji. Ta włoska formacja pokazuje, że można czerpać z twórczości Running wild, Iron Maiden czy Manilla Road, a przy tym brzmieć świeżo. Band zachwyca nie tylko techniką, pomysłowością, ale i ciekawymi aranżacjami. Słucha się tego jednym tchem, a każdy kawałek na płycie jest po prostu atrakcyjny. Motorem napędowym tutaj jest bez wątpienia fenomenalny Tiziano Sbaragli, który zachwyca ciekawą manierą wokalną. Sprawdza się on zarówno w niskich rejestrach, jak i też w wysokich rejestrach. Prawdziwy czarodziej, a to co wyprawia w sferze partii gitarowych przyprawia o dreszcze. Jest w tym nutka szaleństwa, finezji i polotu. To nie jakieś tam wałkowanie oklepanych motywów. Dzieje się i to sporo, a band po raz kolejny udowadnia że grają muzykę na najwyższym poziomie.

Zawartość jest naprawdę dobrze wyważona i nie ma tu chybionych pomysłów. 7  minutowy "The legion of the black angels" i tutaj jest za równo epicko, jak i bardzo energicznie. Pierwszy killer na płycie już jest.Dużo rycerskiego klimatu dostajemy w "Forgotten metal", choć i wpływów running wild tutaj nie brakuje. Wysoka klasa i nic tylko brać przykład z Angel Martyr jak grać true metal. Z kolei taki nastrojowy i pełen gitarowych smaczków "Black twin rising"jest miłym nawiązaniem do NWOBHM. Na płycie znalazło się też miejsce na rozpędzony i bardziej speed metalowy "Marked by the woodblade" i band znów znakomicie interpretuje metal z lat 80. Tytułowy "Nothing louder than Silence" to kolejny killer na płycie. Znów band zachwyca speed metalową formułą. Angel Martyr przechodzi sam siebie w 12 minutowym "My name is legion" i tutaj epickość osiąga apogeum. Jest tu i Manilla Road i Running Wild. Wybuchowa mieszanka!

Nowy krążek Angel Martyr wciąga słuchacza i zachwyca swoim stylem i jakością. To płyta z górnej półki. Epickość spotyka przebojowość, a całość w dodatku jest utrzymana w żwawym tempie. Ta kapela udowadnia, że w sferze epickiego heavy metalu wciąż można jeszcze wiele zdziałać. Nowy album umacnia pozycję tej włoskiej formacji i staje się prawdziwą konkurencją dla wielkich graczy. Wypatrujcie nowego krążka Angel Martyr! Rozrywka na najwyższym poziomie gwarantowana.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 9 lutego 2021

SKYLINER - Dark rivers, White thunder (2021)

Po 5 latach przerwy powraca amerykańska formacja Skyliner. Choć wielkim fanem tej kapeli nie jestem, to muszę przyznać, że ich najnowsze dzieło zatytułowane "Dark Rivers, White thunder" to album, który zasługuję na uwagę fanów progresywnego metalu i power metalu. W ich muzyce można znaleźć elementy Iron Maiden, Labyrinth, Iron Savior, Queensryche czy Symphony X. Każdy znajdzie coś dla siebie, a ich najnowsze dzieło to przemyślane dzieło i zachwyca swoją formułą.

Mimo upływu czasu to wciąż kluczową rolę w zespole odgrywa Jake Becker, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Jego głos wciąż ma w sobie to coś i zapada w pamięci. Ma charyzmę i idealnie pasuje do tego co Skyliner gra. Debiut był dobry, ale nowe dzieło jest jeszcze lepsze i bardziej dopracowane. To już nie tylko świetny klimat s-f, ciekawa mieszanka progresywnego metalu i power metalu, ale to przede wszystkim ciekawsze melodie i bardziej dopracowane kompozycje. Już tytułowy "Dark Rivers, white thunder" zachwyca mocnym riffem i niezwykłą dawką przebojowości. Brzmi to świeżo i słychać, że band się mocno rozwinął od ostatniego dzieła. Dalej mamy energiczny "The ghost messenger", który zachwyca dynamiką i elementami wyjętymi z twórczości Running Wild. Skyliner potrafi też umiejętnie wplątać elementy hard rocka i dobrze to odzwierciedla "God with no heaven". W podobnych klimatach jest utrzymany "Winter Witch moon". Pomysłowym kawałkiem jest bez wątpienia "Bleed" i tutaj band znów błyszczy. Rozbudowana formuła "I walk alone" też imponuje rozmachem i pomysłowością zespołu. Naprawdę jest radość z słuchania tych kompozycji.

Jest progres i to spory. Amerykański Skylinaer tym razem zaskakuje i dostarcza nam dobrze wyważonego albumu. Pokuszę się o stwierdzenie, że nowe dzieło to ich najlepszy album jaki do tej pory nagrali. Uczta dla fanów heavy/power metalu.

Ocena: 8.5/10
 

CASTELLICA - Moment of glory (2021)

Rozpoczął się kolejny miesiąc muzycznych uniesień i poszukiwanie ciekawych płyt z kręgu heavy/power metalu i tu tak naprawdę znikąd pojawił się brazylijski band o nazwie Castellica. To młoda formacja, która o dziwo działa od 2011r i co ciekawe kapela mocno czerpie z wczesnej działalności Edguy, Hammefall, czy też Iron Maiden i Saxon. Debiut "Moment of glory' ukazał się 5 lutego i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów heavy metalu, jak i power metalu. Jestem w szoku, że dostałem tak świetny krążek, bo nie liczyłem na takiej jakości materiał.

W czym tkwi siła Castellica? Wokalista Thiago Colavite, który charyzmą i techniką przypomina mi nieco Tobiasa Sammeta z pierwszych płyt Edguy.Muszę przyznać, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu.  Castellica to również zgrany duet gitarzystów, którzy stawiają na sprawdzone patenty, które nie raz już słyszeliśmy. Choć nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak band nadrabia pomysłowością i wykonaniem kompozycji. Aranżacje gitarzystów są pełne przebojowości, zadziorności i charakteru. Jednym słowem jest wszystko na miejscu tak jak być powinno. Miłym bonusem jest oldschoolowy feeling całości.

Odpalamy płytę i na dzień dobry dostajemy rozpędzony "Holy Knight" i jest tutaj dużo ze starego Edguy. Złożone solówki, które są pełne finezji i polotu, z nutką neoklasycznego i do tego refren, który brzmi jakby napisał go sam Tobias Sammet. Petarda! Troszkę rycerskiego klimatu mamy w heavy metalowym "Nighcrowlers" i band znów zachwyca wysoką jakością. Główny riff w "Rise and shine" niszczy swoją dynamiką i melodyjnością. Panowie mają smykałkę do hitów i do grania heavy/power metalu na wysokim poziomie. Tak znów jest coś z Edguy, czy Avantasia. No jest moc! Znajomo brzmi melodyjny "Moment of Glory". Bije z tego rozmach, epickość, a panowie po prostu rzucają na kolana. Power metal pełną gębą dostajemy w rozpędzonym "Forgotten Heroes", który zachwyca rozbudową formą i wciągającymi partiami gitarowymi. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Ages of War" i tutaj można poczuć feeling starych płyt Startovarius. Nie ma póki co słabych punktów i band z każdym utworem po prostu zachwyca. Nawet lekka i nastrojowa ballada "Winter tale" sprawdza się na płycie. na sam koniec dostajemy ponad 7 minutowy "For the King"  i tutaj mamy wszystko co definiuje styl tej kapeli, a także power metal. Jest tutaj szybkość, pazur i przebojowość, a do tego całość utrzymana w epickim stylu.

Brakuje słów by opisać jak świetna jest ta płyta. "Moment of glory" to rozrywka na najwyższym poziomie i band zadbał o wszystko. Mocne, europejskie brzmienie, wyraziste riffy, utalentowany wokalista i masa przebojów. Brawo Castellica i witamy w gronie najlepszych kapel heavy/power metalowych. Tak panowie zasługują na ten zaszczyt i gorąco polecam każdemu kto kocha ten rodzaj muzyki.

Ocena: 9.5/10
 

poniedziałek, 8 lutego 2021

HELLROCK - This is metal (2021)

Hellrock to troszkę kiczowata nazwa dla zespołu metalowego.  Zresztą same logo tej kapeli wygląda jakby je ktoś stworzył w programie paint. Kiczowatość bije z tego na odległość. Jedno spojrzenie na skromną okładkę i milion myśli w głowie się pojawia. Dominuje pytanie "Co to ma być?".  Jednak muzyka zawarta na debiutanckim krążku francuskiej formacji Hellrock to klasa światowa. To się nazywa element zaskoczenia. "This is metal" to slogan, który rzeczywiście daje nam wyraźny sygnał, że band gra heavy metal i to ten w klasycznej odmianie.

Band działa na rynku od 2012r, ale długo trwało im przygotowanie debiutanckiego krążka, ale warto było czekać na to wydawnictwo, bo to uczta dla fanów takich kapel jak Judas Priest, Iron Maiden, Saxon, ale nie tylko. Znajdziemy tutaj wiele innych znanych kapel, bowiem Hellrock mocno czerpie z metalu z lat 80. Do tego dochodzi charyzmatyczny wokalista Paul Eysette, który zachwyca swoją techniką i stylem. Paul to jeden z ciekawszych wokalistów młodego pokolenia i słychać w nim hard rockowy feeling, co jeszcze bardziej zbliża go do tych wszystkich fenomenalnych wokalistów metalowych z lat 80. Tak, to właśnie on jest motorem napędowym Hellrock. Złego słowa o gitarzystach nie można powiedzieć, bo panowie wykreowali dynamiczne i przede wszystkim melodyjne riffy. Dzięki temu płyta jest bardzo atrakcyjna. Jednak wszystko jest wtórne i nie ma w tym nic odkrywczego. To jest największa wada tej płyty.

I tak jak praktycznie cała zawartość zachwyca, tak rockowy "Outlaw" jakoś mi nie pasuje do całości. Na szczęścia to co znajdziemy na płycie to hity i prawdziwe metalowe perełki. Taki właśnie jest tytułowy "this is metal", który zachwyca swoją formą i jakością. Tak, to jest metal i to taki z górnej półki. W podobnej stylistyce utrzymany jest przebojowy "The Wander" i to znakomity hołd dla metalu z lat 80. Hellrock potrafi wygrać naprawdę proste i wciągające melodie. To jest właśnie ich broń i patent na udany album. Taki jest właśnie niezwykle melodyjny "Operation Citadel" i to kolejny killer na płycie. Nutka hard rocka w "Dont come alone" jest urocza i nadaje całości urozmaicenia. "Blood red line" brzmi znajomo i podobne dźwięki nie raz już słyszeliśmy, ale w niczym to nie przeszkadza. To kawał solidnego metalu z nutką hard rockowego feelingu. Najlepiej band wypada w takich szybszych kawałkach jak "King of Shame" i to kolejny mocny punkt tej płyty.

Do pełnej euforii za brakło mi może większej dawki zadziorności i może większej przebojowości, co nie zmienia faktu, że płyta jest melodyjna i miła w odsłuchu. To kolejna płyta z klasycznym heavy metalem osadzonym w latach 80. Bardzo dobrze się tego słucha i zapada w pamięci, a to już spory sukces. Hellrock zalicza świetny debiut i mam nadzieje, że jeszcze o nich usłyszymy.

Ocena: 8.5/10
 

sobota, 6 lutego 2021

EVERDAWN - Cleopatra (2021)


 Na gruzach Midnight Eternal powstał w 2019r band o nazwie Everdawn. Nowa gwiazda w kategorii symfonicznego metalu. Ta amerykańska formacja w tym roku postanowiła wydać swój debiutancki album zatytułowany "Cleopatra". Kiedy w zespole mamy doświadczonych muzyków i jest pomysł na granie to może się wiele zadziać. Album na pewno jest skierowany do fanów Nightwish z czasów Tarji, ale nie tylko.

Dwie rzeczy mnie skłoniły by sięgnąć po ten krążek. Przepiękna i klimatyczna okładka, a do tego Mike Lepond na basie.  Nie zawiodłem się, bo dostałem naprawdę udany album z symfonicznym metalem. Mam wrażenie, że w tej kapeli błyszczy wokalistka Alina Gavirlenko, która swoim stylem i techniką przypomina Tarję Turunen.Ma bardzo ciekawą barwę i dzięki niej ta płyta jest nastrojowa i pełna epickości. Brakuje mi tutaj może większej dynamiki, czy nutki power metalu, ale nie zawsze można wszystko mieć.

"Cleopatra" na pewno zaskakuje mocny, wyrazistym brzmieniem, który nadaje całości pazura i owej agresywności.  Ciekawie układa się też współpraca między gitarzystą Richardem Fisherem i klawiszowcem Borisem Zaksem. Jest lekkość, jest melodyjność i duża dawka epickości. Warstwa instrumentalna jest bogata w różne smaczki i jest rozmach, co oczywiście cieszy.

Dobrze wprowadza słuchacza otwieracz "Ghost shadow requiem", który ukazuje nam styl grupy i klimat płyty. Jeszcze ciekawszy wydaje się nieco bardziej progresywny "Stranded in Bangalore". Jest też nastrojowa i pełna patosu kompozycja zatytułowana "Cleopatra" i melodie tutaj zaprezentowane są po prostu urocze. Dobrze wypada też melodyjny i klimatyczny"Infinity Divine", a to nie jedyna perełka na płycie. Jest też przecież dynamiczny i przebojowy "Lucid Dream", który mocno przypomina dokonania Nightwish. W pamięci zapada też gitarowy "Rider of the Storm", gdzie mamy atrakcyjne popisy gitarowe, a zamykający "The last Eden" to znów bardzo epicki song na tej płycie.

Piękna okładka to nie jedyny atut debiutanckiego krążka amerykańskiej formacji Everdawn. To płyta przemyślana i zawiera dojrzały i podniosły symfoniczny metal z nutką progresywnego metalu. Naprawdę dobrze się tego słucha, a wokalistka Alina po prostu wymiata swoim operowym głosem.

Ocena: 8/10

KNIGHTSUNE - Knightsune (2021)


 Pewnie nie jeden fan heavy/power metalu wypatrywał premiery debiutu hiszpańskiej formacji Knightsune. W sumie nic dziwnego, bowiem już próbki wskazywały, że band mocno czerpie z twórczości Iron Fire, czy Hammerfall. "Knightsune" miał premierę 5 lutego tego roku i jest to pozycja na pewno ciekawa i warta uwagi.

Kapelę tworzy 5 muzyków i każdy z nich sporo wnosi do muzyki Knightsune. Kluczową rolę odgrywa Victor Alcala, którego głos jest odpowiedni do takiego grania. Przede wszystkim sprawdza się w niskich rejestrach. Panowie Gaihald i Alastruey stawiają na klasyczne rozwiązania i nie kombinują ze swoim stylem. To udana mieszanka heavy i power metalu, gdzie ważną rolę odgrywają melodie i mocne, wyraziste riffy. Do tego dochodzi rycerski klimat całego wydawnictwa.

Band zadbał o dobrze wyważone brzmienie, które przypomina nieco sound Hammerfall, no i jest też miła dla oka okładka, która rzeczywiście jest utrzymana w rycerskim klimacie. Jeśli chodzi o zawartość to jest kilka mocnych momentów i jeden z nich to chwytliwy "Fill the void". Rasowy heavy/power metal i w sumie nic ponadto.  Klasycznie brzmi też "the curse of London", w którym band stawia na melodyjność i  nieco brytyjski charakter. Dynamiczny "The hollow act" ma coś z wczesnego Bloodbound. Dobry kawałek, ale i tutaj brakuje pazura i elementu zaskoczenia. Pod względem popisów gitarowych na wyróżnienie zasługuje "Yesterday Again" i "Tidal Waves".

Rycerski heavy/power metal, który przypomina nieco muzykę z pogranicza Iron Fire, czy Hammerfall. Jest to album na pewno dobrze wyważony i nie brakuje mu hitów, czy rycerskiego klimatu. Zabrakło po prostu może nieco ciekawszych pomysłów. Mimo pewnych wad, to wciąż album atrakcyjny w swojej formie.

Ocena: 7/10

SNOWBLIND - Breakin Out (2021)


Po 4 latach przerwy kolumbijski Snowblind postanowił pokazać światu swój drugi pełnometrażowy album. "Breakin Out" miał premierę 29 stycznia roki 2021 i to pozycja skierowana do mało wymagających fanów, którzy lubią posłuchać mieszanki heavy metalu i hard rocka, a także nutki NWOBHM.

Snowblind działa od 2015 roku i ich motorem napędowym jest wokalista i gitarzysta Pablo Velez. To solidny muzyk, który oddaje klimat lat 80. Jednak troszkę kuleje technika i brakuje mi też jakiegoś elementu zaskoczenia. Same melodie bardzo oklepane i zabierają nas w rejony Iron maiden czy Kiss. Taki "Right to rock" ukazuje, że dostajemy muzykę solidną, ale pozbawioną jakichkolwiek emocji.  Duży plus za klimat lat 80 i łatwe w odbiorze melodie. Szkoda, że nie ma w tym mocy i jakiejś drapieżności. Mocnym utworem na płycie jest "Riot" i to pewnie dlatego, że jest to instrumentalny kawałek. Coś z wczesnego Iron maiden mamy w rozbudowanym "Succubus" i to bez wątpienia jeden z ciekawszych utworów na płycie. Jest też stonowany i bardziej hard rockowy "Kiss of death", który przemyca patenty Kiss.Całość zamyka równie udany "Snowblind". To kompozycja, w której band czerpie garściami z NWOBHM. Oczywiście nie ma w tym za grosz oryginalności czy świeżości. Ot co solidne granie i nic ponadto.

Snowblind zachęca nas klimatyczną okładką i stylizacją na miarę lat 80, ale już wiadomo że nie jest to najlepsza płyta z taką muzyką. To po prostu kolejne wydawnictwo, które miło się słucha, ale nie zostaje w pamięci na długo.

Ocena: 5/10
 

TODD LA TORRE - Rejoice in the suffering (2021)


 Todd La Torre to jedno z najgorętszych nazwisk na metalowym rynku. Bardzo utalentowany wokalista, który wyróżnia się charyzmą, techniką i agresywnością. Nic dziwnego, że błyszczał w Crimson Glory i dostał posadę wokalisty Queensryche. W tym roku przyszedł czas na pierwszy solowy album Todda, który był naprawdę głośno promowany i zwiastował prawdziwą ucztę dla fanów amerykańskiego heavy/power metalu. Czy faktycznie tak jest?

W sumie to udało się nagrać wysokiej klasy album z muzyką utrzymaną w stylistyce heavy/power metal. Oczywiście są nawiązania do ostatnich płyt Queensryche, ale są też echa Metal Church, Attacker czy Judas Priest. Co na pewno cieszy, to fakt że album jest niezwykle agresywny i przemyca sporo wartościowych riffów, które rozrywają na strzępy. Bije z tego agresja, dynamika i przebojowość. Tak więc wszystko jest na miejscu, tak jak być powinno. Nawet brzmienie Todd dopasował takie typowe dla takiej muzyki i czuć tą amerykańską moc. Forma wokalna naszego bohatera też jest imponująca i swoim głosem po prostu niszczy. Nic dziwnego, że tyle pozytywnych emocji potrafi wzbudzić. Do pełnej ekscytacji troszkę mi brakuje, bo jak dla mnie za dużo tych elementów progresywnych.

Todda na płycie wspiera gitarzysta Craig Blackwell i panowie odwalili tutaj kawał dobrej gitarowej roboty. Mamy niezły wachlarz przeróżnych riffów i przemyślanych melodii. Panowie raz atakują mocnymi partiami, a raz zabierają nas w klimatyczne motywy, gdzie próbują poruszyć emocje słuchacza. No nie ma tutaj miejsca na nudę, to na pewno.

Płytę wypełnia 10 kompozycji i każda z nich wnosi sporo do tej płyty. Już otwarcie płyty w postaci "Dogmata", który zachwyca swoją stylistyką. Jest agresywnie, szybko i bardzo dynamicznie. Kwintesencja heavy/power metalu i to tylko pokazuje w jak świetnej formie jest Todd. Szczerze to mi się ta płyta jeszcze bardziej podoba niż ostatnie dzieła Todda z Queensryche. W podobnym klimacie utrzymany jest "Pretenders", choć tutaj mamy więcej progresywności, czy toporności. Wokal Todda jest tutaj po prostu wyśmienity. Nic tylko słuchać i się jarać jego wyczynami. Echa Metal Church czy Attacker można wyłapać w dynamicznym "Hellbound and down" i znów dostajemy wysokiej klasy killer. Agresywny "Darkened Majesty" to znakomity ukłon dla Judas Priest i najlepsze jest to, że Todd dalej trzyma się swojego stylu i nikogo nie kopiuje. Fanom Queensryche na pewno przypadnie do gustu nastrojowy i progresywny "Crossroads to Insanity". Niezwykle klimatyczna kompozycja, w której przewija się sporo motywów, które upiększają ten kawałek. "Critical Cynic" niby atakuje nas mocnym riffem, choć jak dla mnie za bardzo jest przekombinowany w swojej formie. Znakomicie wypada też tytułowy "Rejoice the suffering", który oddaje styl i klimat całej płyty. Moim faworytem z miejsca stał się agresywny i rozpędzony "Vanguards of the dawn wall". Todda tutaj wokalnie po prostu wymiata i tylko udowadnia jak świetnym wokalistą jest. Całość zamyka progresywny "Apology", który również zabiera nas w rejony macierzystej kapeli Queensryche.

Zapowiedzi nie kłamały i dostaliśmy album na miarę udostępnianych kawałków. To soczysty heavy/power metal w amerykańskim wydaniu i to na naprawdę wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt w tym roku i warto ją znać. Todd La torre udowadnia, że jest nie tylko świetnym wokalistą, ale i kompozytorem. Klasa światowa i oby w takich klimatach był następny krążek Queensryche.

Ocena: 9/10

wtorek, 2 lutego 2021

EVERGREY - Escape of the phoenix (2021)


 Evergrey to jedna z tych kapel, która jakoś nigdy nie potrafiła skraść mojego serca. Może w złym momencie natknąłem się na tą formację, może nie do końca potrafiłem dostrzec też to "Coś" w ich muzyce, a może po prostu nie byłem gotowy na ich progresywny i wyjątkowy styl? Jednak kiedy usłyszałem single nadchodzącego krążka "Escape of the Phoenix" to czułem, że coś się zmieniło i jest szansa, że w końcu Evergrey przekona mnie do siebie. Premiera albumu przewidziana jest na 21 lutego, ale dzięki wytwórni Afm records mam możliwość przybliżyć Wam nowe dzieło tej szwedzkiej formacji.

Czas leci i band dorobił się 12 albumów i nowy album nie zabiera nas w żadne tam nowe rejony muzyczne. To dalej nastrojowy, podniosły, ambitny i niezwykle romantyczny metal w progresywnej oprawie. Jest tam gdzieś w tym wszystkim nutka power metalu, ale to nie power metal odgrywa tu kluczową rolę. Ten poetycki, nastrojowy i podniosły klimat gra pierwsze skrzypce. "Escape of the phoenix" to płyta pełna emocji, pełnych dźwięków i magicznego klimatu. Słucha się tego jednym tchem i cieszy fakt, że płyta jest urozmaicona. Ładunek emocjonalny przypomina mi trochę ostatni album Damnation Angels, choć to zupełnie dwa inne zespoły. Evergrey po prostu czaruje tutaj tymi poruszającymi dźwiękami. Ten szwedzki band bez wątpienia napędza Tom S Englund, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Niesamowity wokalista z ciekawą barwą i techniką. Klasa światowa. Cała płyta jest pełna pięknych dźwięków. Płyta jest skierowana dla tych co lubią przeżywać muzykę i delektować się każdym dźwiękiem. Fani szybkiego power metalu raczej nie wiele tu znajdą.

Piszę, że płyta jest romantyczna i daleka od rasowego power metalu. To prawda, ale nie oznacza że nie ma go tutaj. Otwieracz "Forever outsider" to przykład, że ten power metal jest obecny. Kawałek zbudowany jest na nastrojowym wokalu Toma i mocnych gitarach. Jest progresywność, ale i sporo power metalu w takiej nieco nowocześniejszej odsłonie. Jest moc i już wiadomo, że to nie płyta banalna i bez emocji. Dużo emocji niesie ze sobą podniosły "Where august mourn" i tutaj czaruje klawiszowiec Rikard Zander. Pełen romantyzmu jest lekki "Stories" i utwór jest po prostu piękny w swojej konwencji. Partie gitarowe są pełne polotu i finezji. Co za magia. Stonowany i mroczny 'The beholder", który błyszczy i to nie tylko dlatego, że gościnnie pojawia się tutaj James Labrie. 6 minutowy "In absance of Sun", który z jednej strony jest podniosły i przebojowy, a z drugiej kusi swoim pięknym romantycznym klimatem. Perełka. "Eternal Nocturnal" to jeden z ostrzejszych utworów na płycie. Jest power metal i w dodatku bije z tego utworu niezwykła epickość. W podobnej stylistyce utrzymany jest "Escape the phoenix". To się nazywa progresywny power metal z prawdziwego zdarzenia. Ten utwór definiuje styl grupy i jakość tej płyty.Końcówka płyty to zadziorny i agresywny "Leaden Saint" i również pełen mocnych partii gitarowych "Run".

Evergrey mnie zaskoczył i dla mnie ich nowy album to prawdziwa niespodzianka. Dostałem album niezwykle nastrojowy, a zarazem podniosły i przebojowy. Znajdziemy tutaj pomysłowe melodie, mocne, soczyste brzmienie, które nadaje całości nowoczesnego wydźwięku. Panowie czarują i w zasadzie są sobą i nie ma tutaj eksperymentowania. To był mój czas by w końcu dać się porwać ich muzyce. Piękno przedstawione za pomocą dźwięków. "Escape of the phoenix" to drzwi do innego świata, które jest pełne magii i czarujących melodii. Czy i Ty dasz się skusić i chcesz przejść przez nie do innego świata? Nie czekaj i zrób to 28 lutego ! Warto!

Ocena: 9.5/10