wtorek, 3 grudnia 2024

NAMOR - Ofiary Pustki (2024)


 
Choć Romana Kostrzewskiego nie ma już z nami, to jego muzyka jest wiecznie żywa i wciąż inspiruje kolejne pokolenia miłośników ciężkiego brzmienia. Najpierw był Popiór, który wydał świetny debiutancki album. Obecnie jego status jest nieznany, ale mamy inny band na horyzoncie, który chce czerpać garściami z twórczości Romana i Kata. Mowa o Namor, który powstał w 2022r.  Nakładem wytwórni Mystic Production 29 listopada ukazał się ich debiutancki album "Ofiary Pustki".

Okładka może do końca nie przekonuje i jest daleka od ideału. Cieszy obecność dwóch muzyków znanych z Kat & Roman Kostrzewski, czyli wokalisty Michała Laksy i gitarzysty Krzysztofa Peloksa. To oni są napędem tej kapeli i przypominają o stylu wypracowanym przez Romana. Jest mroczno, jest zadziornie, agresywnie, jest sporo elementów thrash metalu i groove metalu. Właśnie w takiej stylistyce obraca się Namor. Do ideału czy takiej perfekcji troszkę brakuje, ale radość z słuchania ich muzyki jest. Przede wszystkim za zespołem przemawia doświadczenia, umiejętność tworzenia mocnych riffów, wpadających w ucho melodii, czy ostrych niczym brzytwa riffów. To wszystko jest spójne i potrafi zauroczyć fanów takiego grania.  Materiał może trochę nie równy, momentami przynudza, ale jako całość wypada naprawdę dobrze.

Wystarczy odpalić taki "Ogrody przykrości" by móc ocenić talent i potencjał tej grupy. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze. Troszkę heavy metalowego klimatu otrzymujemy w stonowanym "Anioł Tchórz". Band stara się brzmieć współcześnie i troszkę nowocześnie. Nie jest to złe. Troszkę bardziej klimatyczny i złożony jest "Umieraj i żyj dalej". Dużo agresji i szybkości przemyca rozpędzony "GenPato" i tutaj band zabiera nas w rejony stricte thrash metalowe. Podobne emocje wywołuje zadziorny "A jeśli nigdy nic". Mamy też próby uchwycenia klimatu śpiewania Romana w nieco rockowym "czorny szlog".

Duży plus za inspirowanie się twórczością Romana Kostrzewskiego, plus za agresywne granie, za urozmaicenie, za solidny materiał. Panowie grać potrafią i trochę za brakło pewności siebie i pomysłów na cały album. Płyta jest nierówna i tego nie da się ukryć. Mimo swoich wad, to solidna pozycja, która zasługuje na uwagę. Zwłaszcza jeśli tęskni się za dokonaniami Romana.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 1 grudnia 2024

FIRE ACTION - Until The Heat dies (2024)


 To nie nowa odsłona Strażaka Sama, ani też nowa seria klocków Lego, to okładka debiutanckiego albumu formacji Fire Action, który nosi tytuł "Until The Heat Dies". Ta fińska kapela powstała w 2012r i właśnie udało się 29 listopada wydać krążek nakładem wytwórni Steamhammer. Co na pewno przyciąga, to fakt że w tej kapeli mamy dwóch muzyków z Burning Point i dwóch członków nieistniejącego Alliance. Nic więcej do zachęty nie potrzebowałem by sięgnąć po owe wydawnictwo.

Stylistycznie mamy tutaj do czynienia z melodyjnym hard rockiem z domieszką melodyjnego heavy metalu. Dostajemy bardzo proste i mało wymagające granie. Nie mam nic przeciwko hard'n heavy o ile jest to rozegrane w polotem, pomysłem i dbałością o ciekawe melodie. Tutaj jest solidnie, ale to trochę  za mało. Pete Ahonen to rozpoznawalny wokalista, ale tutaj jakoś nie powala na kolana. Robi swoje i śpiewa dość bezpiecznie i nie próbuje nas zaskoczyć. Sekcja rytmiczna radzi sobie dobrze, aczkolwiek też nie ma gdzie się wykazać. Partie gitarowe Juri Vuortama też są co najwyżej dobre i brakuje tutaj jakiegoś zrywu, elementu zaskoczenia i powiewu świeżości. Troszkę to boli, że doświadczeni muzycy nie są tutaj wstanie wykreować ciekawy materiał.

Styl grupy i jakość płyty można uchwycić w otwierającym "Storm of Memories", który jest udaną mieszanką hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale do najlepszych sporo brakuje.Lekki i przebojowy jest "No Drone Zone" i to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Hitów tu nie brakuje i 'Hard days, long nights" to potwierdza. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior, który przemyca sporo elementów hard rocka. Marszowy i nieco bardziej klimatyczny"Dark Ages" też potrafi zapaść w pamięci i pokazuje zespół w nieco innym klimacie.  Warto wspomnieć o energicznym i ocierającym się o power metal "Incitement of Insurection" i może panowie powinni pójść w takim kierunku?

Samo obranie kierunku hard'n heavy i postawienie na hard rockowe dźwięki nie jest złym pomysłem. Band poległ na jakości i samych pomysłach na utwory i aranżacje. Był potencjał, ale został zmarnowany. Płyta z serii do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

środa, 27 listopada 2024

RAPTORE - Renaissance (2024)


 "Renaissance" to najnowsze dzieło argentyńskiej formacji Raptore.  Dorobili się 3 albumów i od czasów powstania w 2012r rosną w siłę i pozyskują nowych fanów. To kapela jakich pełno na rynku. Czy najlepsza? Na pewno nie, ale to w niczym nie ujmuje Raptore. Każdy kto lubi klasyczny heavy metal z nutką hard rocka, nwobhm, czy speed metalu ten dobrze trafił. Raptore potrafi to dostarczyć. Nowy krążek to pozycja godna uwagi, choć nie jest wstanie przebić silną konkurencję, która w tym roku nie śpi.

Uwagę na pewno przyciąga klimatyczna okładka, która oddaje klimat lat 80. Ten klimat pojawia się w nieco przybrudzonym brzmieniu czy w samych kompozycjach. Gitarzysta Jamie Killhead i basista  Critian Blade dobrze znani są fanom Savaged, który  w tym roku również wydał świetny album. Akurat duet gitarowy Jammie/ Nico spisuje się dobrze, choć można odnieść wrażenie że panowie troszkę się oszczędzają i nie wykorzystują w pełni swojego potencjału. Brakuje tutaj wykończenia i takiej przysłowiowej kropki nad i.  Wokalista Nico Cattoni też radzi sobie całkiem dobrze, aczkolwiek brakuje w jego głosie trochę pewności i drapieżności.

Kiedy właśnie wkracza "Satana" to odnoszę wrażenie, że jest to niezłe, ale jakieś bez mocy i bez tej ikry. Kto kocha stary dobry Enforcer ten szybko pokocha taki przebojowy "Abaddon", który przesiąknięty jest nwobhm. Rasowy hicior i wszystko brzmi tak jak powinno. Podobne emocje wywołuje energiczny i chwytliwy "Darklight" i tutaj Raptore pokazuje na co ich stać. Prawdziwa perełka, która jest jednym z najciekawszych momentów na płycie. Warto pochwalić Raptore za prosty i przebojowy "Into the Bowels" i trzeba przyznać, że ten chwytliwy refren robi robotę. Troszkę hard rockowo robi się w "Kingdom Come", który do mnie w 100 procentach nie przemawia. Serce zaczyna szybciej bić przy okazji "Imperium". Tutaj band zabiera nas w rejony bardziej speed metalowa i robi się naprawdę ciekawie. Na koniec lekki i przebojowy "All Fires The Fire" i znów dużo wpływów Enforcer czy NWOBHM. Pozytywnie zakręcony hit.

Raptore nie nagrał płyty roku, ale wciąż potwierdza że grać potrafi i to na bardzo przyzwoitym poziomie. Płyta krótka i treściwa. Oddaje klimat lat 80 i pokazuje, że Raptore nabiera mocy i pewności siebie. Na pewno nie raz jeszcze o nich usłyszymy. Nowy album warty uwagi, bo kryje kilka perełek. Całościowo też jest bardzo dobrze, więc wstydu nie ma.

Ocena: 7.5/10

THUNDER AND LIGHTNING - Of wrath and ruin (2024)


 To był zespół drugiej klasy, zawsze gdzieś w cieniu bardziej rozpoznawalnych kapel typu rage, brainstorm czy iron savior. Niby Thunder and lighting pokazał nie raz, że grać potrafią i jakiś tam potencjał drzemie w nich. Do tej pory ta niemiecka grupa, która gra od 2004r i dorobiła się 8 albumów grała na solidnym poziomie, ale zabrakło dopracowania i konkretnych pomysłów na kompozycje, które potrafią przebić się z gąszczu wielu innych płyt. Prób było wiele, ale odnoszę wrażenie, że dopiero na najnowszym "Of Wraith and Ruin" to wszystko zadziałało. W końcu jest ta niemiecka drapieżność, mrok, toporność, ta typowa dla niemieckiej sceny przebojowość. Każdy kto kocha Rage, Brainstorm, Iron Savior, czy też Grave Digger ten pokocha to co prezentuje Thunder and lighting na nowym krążku.

Już sama okładka to zupełnie inna liga niż te z poprzednich płyt. Tym razem postawiono na mroczny klimat, na ciekawą barwę i klimat grozy. Okładka robi furorę, a to dopiero początek ekscytacji. Im dalej wgryzamy się w nowym krążek, tym bardziej można się przekonać, że band się rozwinął i przełamał złą passe. Brzmienie to kolejny element układanki, który pozytywnie zaskakuje. Jest moc, pazur i techniczna perfekcja. To wszystko to tylko miły dodatek. Liczy się muzyka i to co muzycy mają do zaoferowania.

Na posterunku melduje się wokalista Norman Ditter, który wokalnie przypomina Peavy wagnera z Rage, czy świętej pamięci Paul Di Anno. Charakterystyczny wokal, który pasuje do tej mieszanki heavy/power metalu. Tom Geldschlager to sesyjny gitarzysta, ale razem z Marcem Wustenhagen wyprawiają cuda. Jest różnorodność, agresja, przebojowość i sporo przebojowych solówek. Jednym słowem dzieje się , a panowie zadbali o prawdziwą ucztę.

Piękna okładka, mocne brzmienie i wysoka dyspozycja muzyków. Co mogło pójść nie tak? Płytę otwiera intro "Of wrath" i jest klimat, znakomite wprowadzanie. Dobra, czekam na konkretny cios. Dostaje go w rozpędzonym "Depths of sorrow" i robi się ciekawie.  Riff ociera się o thrash metal i jest agresywnie, a zarazem szybko i przebojowo. Pierwszy cios zadany, a ja jestem w szoku jak ten zespół się zmienił, dojrzał i rozwinął skrzydła. Echa Rage są słyszalne. Nie zwalniamy tempa i wkracza killer w postaci "Drown in Fury". Ta praca gitar, sekcji rytmicznej, to brzmienie po prostu rozwala system. W podobnym tonie utrzymany jest "Hardbringer of Doom" a ten refren to prawdziwe zło. Zalatuje starym Iron Savior. W pełni oddano styl i jakość niemieckiego heavy/power metalu. Dobra robota! Kolejny hicior to bez wątpienia "March in Defiance" i znów pomysłowy riff i melodia. Brainstorm i może też coś z Helloween z czasów Derisa można tu wyłapać. Co za świetna melodia pojawia się w "Deceive myself" i tutaj klasyczna melodia power metalowa spotyka nowoczesne brzmienie i partie gitarowe. Mocna rzecz! Troszkę radości i uśmiechu wnosi "Binary Assasin" i to oczywiście kolejny hicior, który pokazuje w jak świetnej formie jest zespół. Panowie skupili się na jakości i komponowaniu przemyślanych utworów, które potrafią zapaść w pamięci. To zdało egzamin. Jeszcze szybciej i agresywniej jest w "Mind Seducer" i znów ocieramy się o thrash metalową motorykę. Jeden z najmocniejszych utworów na płycie. Czysta perfekcja! Na koniec zostaje stonowany i nieco marszowy "The River Endless Flow". Jest troszkę bardziej podniośle i tajemniczo.

Nie ma ballad, smętnych momentów, nie ma udziwnień, nie ma eksperymentowania, jest energiczne granie od początku do końca. Killer goni killer, a za tym idzie jakość. Thunder and Lighting wzbił się na wyżyny swoich możliwości i nagrał swój najlepszy album. Teraz ich marka będzie rozpoznawalna i może wymienia wśród najlepszych niemieckich zespołów. Nie można pominąć "Of wrath and Ruin".

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 25 listopada 2024

ACCUSER - Rebirthless (2024)


 Już dawno straciłem rachubę do ilości wydanych płyt przez niemiecki Accuser, który jest na rynku muzycznym od 1986r. Najnowszy album zatytułowany "Rebirthless" to już album nr 13, a najlepsze jest to że zespół nie stracił na atrakcyjności czy jakości. Kto kocha agresywny, dynamiczny, pełen wigoru i dobrych melodii ten szybko odnajdzie się w muzyce Accuser. Nie trzeba znać poprzednich dokonań by pokochać ich styl.  Ta niemiecka machina uderza z podobna siłą co Sodom czy Destruction. Nie biorą jeńców.

Co imponuje od samego początku to bogata w detale okładka i ostre niczym brzytwa brzmienie, które po prostu rozrywa na strzępy. Kocham taki typ brzmienie, gdzie wszystko nabiera drapieżności. Prawdziwa eskalacja mocy. Accuser to przede wszystkim charyzmatyczny lider Frank Thomas, którego głos dodaje całości charakteru i agresji. Idealny głos do tego typu muzyki. Mimo swoich lat wciąż dostarcza sporo emocji i oddaje w pełni to co najlepsze w thrash metalu. Warto pochwalić też duet gitarowy tworzony przez Franka i Sascha Stange, który dołączył do Accuser w 2023r. Panowie dają czadu i stawiają na dynamikę, agresję i szybkość. Nie ma tutaj miejsce na niepotrzebne smęty.

Odpalając płytę to już na dzień dobry atakuje nas killer w postaci "Violent Vanity" i od razu wiadomo co nas czeka. Prawdziwy pokaz mocy i agresji. Kocham taki typ thrash metalu, a niemieckie zespoły potrafią dostarczyć agresywny i taki nieokiełznany thrash metal. W podobnym tonie utrzymany jest "Ghost Of Disease". Klimat nowej płyty w pełni oddaje tytułowy "Rebirthless" , który zachwyca dynamiką i przebojowością. Mocna rzecz. Troszkę bardziej stonowany i mroczny jest "Painted Cruelty", który dodaje troszkę urozmaicenia płycie. Nie do końca przemawia do mnie przekombinowany i bez mocy "When Desperation Scoms". Kolejny killer na płycie z mocnym riffem to "Fear Denied". Można zachwycać się świetną pracą gitar i mocarnym brzmieniem. Całość wieńczy najdłuższy na płycie "Damned By The Flood" i nie ma tutaj progresywności,a  kolejny popis agresji.

Jest w tym wszystkim jeden minus. Całość troszkę zagrana na jedno kopyto i troszkę zaczyna się to zlewa w całość po 4 pierwszych utworach. Mocne brzmienie, soczyste riffy, zadziorny wokal to jedno, ale szkoda że gdzieś nie dopracowano samych kompozycji. Troszkę urozmaicenia by się przydało.

Ocena:7.5/10

niedziela, 24 listopada 2024

SUNSTORM - Restless Fight (2024)


 
Trochę tęsknię za głosem Joe Lynn Turnera w hard rockowym Sunstorm. Obecnie dzieli i rządzi tam Ronnie Romero. Doczekaliśmy już 3 krążka z Ronniem na pokładzie. "Restless Fight" to już 8 album tego amerykańskiego projektu muzycznego nad którym czuwa wytwórnia Frontiers Records. Skład może i nieco inny niż na początku, ale zamysł i styl ten sam. W dalszym ciągu jest to mieszanka melodyjnego hard rocka i AOR. Ma być romantycznie, klimatycznie, lekko i melodyjnie. Tak też jest i tym razem.

Ronnie to wiadomo klasa światowa i zawsze sprawdza się w takiej stylistyce. Aldo Lonobile jako gitarzysta dostarcza sprawdzone i nieco może oklepane zagrywki, ale wszystko jest spójne i miłe w odsłuchu. Przejawu geniuszu nie uświadczyłem. Godne uwagi również są partie klawiszowe autorstwa Antonio Agate, które nadają całości romantycznego feelingu, czy nieco komercyjnego wydźwięku. Całość nastawiona jest na hity i melodyjność.

Na co warto zwrócić uwagę słuchając płyty? Na pewno zadziorny i przebojowy "ill Stand For You" to kwintesencja hard rocka. Stonowany "Hope last stand" też oddaje to co najlepsze w muzyce Sunstorm. Lekki i nastrojowy "Shot in the Dark', czy ostrzejszy tytułowy "Restless Fight" to kolejne mocne punkty płyty.Końcówka płyty to również bardziej wyrazisty "In & Out" i ostrzejszy "Dreams Arent over" , który pokazuje mocniejsze oblicze zespołu. Całość wieńczy hicior "Take it All", który idealnie podsumowuje całość. Niby komercja bije z tego utworu, ale potrafi poruszyć i zapaść w pamięci.

Sunstorm robi swoje i nagrywa kolejny bardzo udany album z hard rockową muzyką. Ronnie Romero gwarancją jakości. Dobrze jest posłuchać jego głosu w nieco łagodniejszej oprawie. Dla fanów głosu Ronniego i twórczości Sunstorm pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10


sobota, 23 listopada 2024

STORACE - Crossfire (2024)


 Uwielbiam głos Marca Storace i jego twórczość z Krokus, ale pierwszy solowy album to wg mnie marna podróba tego co prezentował w Krokus. Ta płyta nie oferowała za wiele i świat o niej zapomniał. Teraz po 2 latach od wydania "live and let live" przyszedł czas na drugi album Marca Storace. Jest na pewno lepiej i nawet można odnieść wrażenie, że ta płta mogła by się ukazać pod nazwą Krokus. Jest hard rockowo, jest oldscholowo, jest przebojowo. Nic więcej do szczęścia jest nie potrzebne.

Marc Storace to już weteran i mimo swoich lat wciąż brzmi tak samo dobrze. Ile kroć słychać jego głos to przypominają się stare dobre czasy Krokus, a nawet klimat płyt Ac/Dc. Drugi album solowy na pewno jest bardziej dopracowany i bardziej przebojowy. Samo brzmienie również bardziej zadziorne i bardziej drapieżne. Dopracowano również okładkę, które przyciąga uwagę i zapada w pamięci. Tym razem w końcu partie gitarowe potrafią poruszyć i zapaść w pamięci. Do ideału na pewno daleko, ale tym razem można czerpać radość z odsłuchu i dobrze się przy tym bawić. Duet gitarowy Christen / Fevez stawia na klasyczne patenty i takie sprawdzone zagrywki. Dzięki temu płyta zyskuje i brzmi jak Krokus wersja 2.0.

12 utworów wypełnia płytę i daje nam to 42 minuty muzyki. Stary dobry Krokus z czasów "One Vice at Time" wybrzmiewa w przebojowym "Screaming Demon".  Taki hard rock to ja kocham i do tego ten klimat lat 80. Cudo! Dalej mamy nieco stonowany "Rock this City" i tutaj band nieco zwalnia i stawia na klimat, na rockowy feeling.  Pewne echa Def Leppard słychać w "Adrenaline" i to taki prosty, mało wymagający rock. Dużo klasycznego Ac/Dc znajdziemy w "Love thing Stealer" i to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. Rasowy hit, który wpisuje się w styl do jakiego przyzwyczaił nas Marc na przestrzeni lat. Podobne emocje wywołuje pomysłowy "Thrill and a kiss" i tutaj główny motyw gitarowy i chwytliwy refren robi furorę. Płyta jest pełna hitów i "Hell yeah" też do nich należy. Warto też pochwalić za stonowany i taki koncertowy "Sirens". Na deser mamy balladę "Only Love can hurt like this" pokazuje, że głos Marca też sprawdza się w takiej stylizacji. Solidna ballada, ale słyszało się lepsze.

Kto lubi twórczość Marca Storace, dokonania Krokus ten będzie zakochany w tej płycie. W sumie płyta skierowana do takiej grupy odbiorców i oczywiście miłośników hard rocka. "Crossfire" zmazuje porażkę debiutu i pokazuje że Storace jest wciąż w formie. Płyta mogła by się ukazać pod szyldem Krokus.

Ocena : 7.5/10

wtorek, 19 listopada 2024

STARCHASER- Into The Great Unknown (2024)


 
To nie koniec genialnych płyt w tym roku. Na horyzoncie pojawił się nowy album szwedzkiego Starchaser. Po 2 latach band powrócił z nowym dziełem zatytułowanym "Into the Great Unknown", który ukazał się 15 listopada nakładem wytwórni Frontiers Records. Płyty z tej wytwórni często stoją na wysokim poziomie, a do tego sam debiut Starchaser wymiatał. To dawały podstawy do oczekiwania czegoś wielkiego. Nie zawiodłem się! To kolejna perełka roku 2024.

Muzycznie dostajemy tutaj mieszankę melodyjnego heavy metalu, power metalu, a nawet progresywnego heavy metalu. Jest to rozegrane z pomysłem, dbałością o detale i podniosłością. Melodie są wyszukane i intrygujące. Można za każdym razem odkrywać ten materiał na nowo. Duży plus za zróżnicowanie, za przebojowość i pomysłowe aranżacje. Słychać wpływy Tad Morose, M.ill.ion, Lions Share, czy też Masterplan. Band ma swój styl i nie muszą nikogo podrabiać. Tutaj mamy muzyków z górnej półki, którzy potrafią czarować i tworzyć muzykę która jest portalem do innego świata. Partie klawiszowe to dzieło Kaya Backlunda robią robotę i dodają całości progresywności i podniosłości. Odwala kawał dobrej roboty. Gitarzysta Kenneth Johnsson grywał w Tad Morose i te powiązania są słyszalne. Utalentowany jest i stać go na wiele. Solówki czy riffy są dojrzałe, dopracowane i w sumie ciężko wytknąć jakieś słabe punkty w tej sferze. Całość spina niesamowity i klimatyczny wokal Urlicha Carlssona, który idealnie współgra z tym co gra zespół. Momentami przypomina nieco styl Jorna, czy Urbana Breeda. Mistrzowski skład i mistrzowski materiał.Do tego mocne i soczyste brzmienie, a całość zdobi piękna okładka w klimatach s-f.

46 minut znakomitej muzyki to jest to co nas czeka po odpaleniu płyty. Zaczyna się niewinnie pod intra" stella Exodus". Dalej wkracza energiczny i przebojowy "Into the Great Unknown" i nie ma się do czego przyczepić. Killer i pokaz prawdziwej mocy. Mrok, ciężki riff to atuty "Battalion of Heroes", który zachwyca na każdym polu. Progresywność imponuje w partiach klawiszowych w "Who am I" i jest to kolejny hit. Prosty refren w "One by one" przypomina mi trochę pierwszy płyty Masterplan, czy Tad Morose. Współpraca gitarzysty i klawiszowca jest kluczowa w muzyce w Starchaser i wystarczy odpalić taki "Shooting Star". Znakomity przykład jak band wymiata i ma smykałkę do tworzenia muzyki na wysokim poziomie. Sporo emocji dostarcza "The Nightmare King", a na sam koniec dostajemy kolejny hity, czyli "In a time of Steel".

Mamy tu wszystko. Hity, wyjątkowe melodie, złożone partie gitarowe, niesamowity wokal i klimatyczne partie klawiszowe. Muzyka dojrzała skierowana do prawdziwych smakoszy wyjątkowych dźwięków. Znakomita płyta znakomitego zespołu. Starchaser po raz drugi zachwyca i rozwala system. Brawo panowie!

Ocena: 9.5/10


niedziela, 17 listopada 2024

STEEL INFERNO - Rush Of Power (2024)


 Gdyby tak zmieszać elementy Exciter, debiutu Slayer, z nutką Judas Priest, Accept z czasów "Balls to The Wall", z pewnymi cechami Iron Maiden czy Agent Steel to otrzymany heavy/speed metal, w którym spełnia się duński Steel Inferno. Band działa od 2012r i nagrał 4 albumy, a najnowszy "Rush Of Power" ukaże się 29 listopada nakładem From The Vaults Records.  Warto wspomnieć, że band gra na bardzo przyzwoitym poziomie i na perkusji jest polak o imieniu Krzysztof. To dodatkowo zachęca by zapoznać się z tym co gra Steel inferno.

Band może nie imponuje świetną okładką, czy jakimś nowoczesnym brzmieniem. Stawiają na klasyczny, oldscholowy feeling. Do tego dochodzi zadziorny i klimatyczny wokal Chrisa Rostoffa, który idealnie współgra z tym co band gra. Nie powala techniką, ale właśnie charyzmą i stylem śpiewania. Jest to śpiewanie prosto z serca. Za partie gitarowe odpowiada Lars i  Jens, którzy stawiają na szybkość, na drapieżność i przebojowość. Ta muzyka jest szczera i potrafi poruszyć. Oryginalności tutaj nie znajdziemy to fakt, ale dobrą zabawę i owszem.

Materiał krótki, zwarty i treściwy. 34 minut muzyki zawarto w 9 kawałkach. Otwierający "The Abyss" znakomicie odzwierciedla co gra w duszy zespołu i w czym czują się najlepiej. Riff w "Cut down by the chainsaw"  jest uroczy i oddaje klimat lat 80. Taki speed metal to ja uwielbiam. Speed/thrash metal pojawia się w rozpędzonym "Power Games" i znów band błyszczy. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Imponuje też mocny i mroczniejszy riff w agresywnym "The Blitz" , czy "Attack".

Steel Inferno nie powalił na kolana, ale nowy materiał zasługuje na uwagę. Kawał solidnego heavy/speed metalu, który nastawiony jest na prosto motywy, szybkość, drapieżność Klimat lat 80 jest i wszystko to co liczy się w tej dziedzinie gatunku. Band doświadczony to potrafi grac na poziomie. Minus to na pewno wtórność i oklepana formuła. Warto zapoznać się z "Rush Of power".

Ocena: 7.5/10

sobota, 16 listopada 2024

SILENT WINTER - Utopia (2024)

 


Niezwykle utalentowany wokalista Mike Livas pozamiatał wraz z zespołem o nazwie Bloodorn, ale trzeba pamiętać, że jego macierzysta kapela to Silent Winter i to z nią ma już na koncie 3 albumy. W tym roku Bloodorn zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko i to nie tylko dla Silent Winter, ale dla całego gatunku z pogranicza heavy/power metalu. Na pierwszych dwóch płytach było pełno patentów Helloween, na nowym "Utopia" jest tego mniej. Jest sporo elementów greckiej sceny metalowej. Ta epickość, ta nutka tajemniczości, pomysłowość i gdzieś tam pójście w rejony podniosłe, trochę może nawet progresywne. 3 lata czekania i jest nowe dzieło greckiego Silent Winter, który z każdym rokiem rośnie w siłę i staję się jednym z najważniejszych zespołów power metalowych młodego pokolenia.

Okładka tradycyjnie pełna wdzięku i miłych dla oka motywów. Mike jest i tutaj niezniszczalny. Co za niesamowity głos. Trafia idealnie w mój głos i mogę go słuchać bez przerwy. Ta technika, drapieżność i urozmaicenie. Oj sieje zniszczenie. Podobnie jak i wcześniej, tak i tu zadbano o brzmienie z najwyższej półki. No jest moc! Potęga Silent Winter to nie tylko znakomite partie wokalne, to też pomysłowe i imponujące partie gitarowe w wykonaniu  Papadimitriou i Balanosa. Panowie wzajemnie się uzupełniają i wiedza jak porwać słuchacza i dostarczyć power metal najwyższych lotów. W 2024 roku nowym klawiszowcem została Maria Moscheta.  Jej partie dodają całości przestrzeni i nieco takiej lekkości.

Kto ma wątpliwości co do potęgi Silent Winter to zapraszam do posłuchania zawartości. Band zna się na rzeczy i wie jak podziałać na zmysły miłośników gatunku. Band zaczyna od klasycznie brzmiącego "we Burn The Future" i jest dużo patentów Helloween. Stary dobry europejski power metal osadzony w greckim brzmieniu. Mike śpiewa również w Keeepers of jericho, czyli zespole który gra covery Helloween. Już wiadomo skąd te wpływy Helloween. Killer na dzień dobry, jak ja to kocham. Przebojowy "Hellstorm" to taki ukłon trochę w stronę Firewind i same klawisze jakoś przypominają klimatem ekipę Gusa G. Grecki rozmach, tą epickość można poczuć w powalającym "Hands Held High" i jest hołd dla Manowar. To już coś więcej niż zwykły utwór. Majstersztyk w swojej dziedzinie. Lekki i przebojowy jest "Reign of the Tyrants", który troszkę zalatuje Stratovarius i Firewind. Te partie wokale Mike;a są po prostu genialne. Agresja, szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostry riff to cechy killera "Manifest of God". Tak się gra power metal i nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Podniosły, klimatyczny "Reborn" to też ukłon w stronę dokonań Kaia Hansena, ale jest też podniosłość i coś z symfonicznego power metalu. Hit goni hit. Bardziej rockowo jest w "Heart is lonely Hunter" i to raczej słabszy moment na płycie. Symfonicznie, troszkę jakby w stylu Powerwolf jest w epickim "Silent Shadows". Finał rozwala system. Wkracza agresywny i rozpędzony "Utopia" i to taki Helloween czy Gamma Ray na sterydach. Melodia oddająca klimat Helloween, ale jest agresywnie, szybko i z pazurem. Czad!

Silent Winter jest nie do zatrzymania. Po raz trzeci zachwyca. Po raz trzeci dowozi znakomity album w kategorii power metal. Chciałoby się rzec, że Mike jest powodem sukcesu tej formacji. Jednak nie, tutaj cały zespół ma coś do powiedzenia. Każdy z tych muzyków jest utalentowany i ma w sobie to coś. Razem tworzą zgrany band, który sieje zniszczenie i pokazuje że power metal wciąż może być atrakcyjny i siać zniszczenie. Taki rodzaj power metalu jaki prezentuje właśnie Silent winter czy bloodorn idealnie trafia w mój gust. Kolejna perełka roku 2024! Troszkę słabiej niż znakomity bloodorn.

Ocena: 9.5/10

BEAST - Ancient Powers Rising (2024)


 Nie tak dawno, bo w 2019r narodziła się na ziemi niemieckiej nowa Bestia, która jest głodna i nie bierze jeńców. Każdy kto gustuje w muzyce z pograniczna Iron Maiden, Manowar, Megaton Sword, hammerking, czy Virgin Steele ten może być pewny, że pewnego wieczoru Bestia go dopadnie. "Ancient Power Rising" to debiut młodej niemieckiej formacji o nazwie Beast, który premierę miał 15 listopada. Niby bestia atakuje jak wiele innych stworów, ma podobny styl i niczym nie zaskakuje. Jednak robi to z polotem i pomysłem, co już jest swego rodzaju atrakcją.

Szata graficzna nie zdobi bestii, ale tym razem przykuwa uwagę i potrafi na długo zapaść w pamięci. Kto z nas nie lubi dreszczyku emocji i nutki grozy? Za każdy razem kiedy bestia atakuje, to wiadomo że dźwięki jakie wydobywa są otoczone mocnym i zadziornym brzmienie. Jest ostre niczym szpony bestii. Bestię do życia powołało 4 śmiałków i każdy w czymś się specjalizuje. Julian to demon szybkości i na perkusji daje czadu.  Za mocne partie basu odpowiada Rokker Kai. Najwięcej wkładu mają  gitarzyści Thomas i Phillip. Stawiają na sprawdzone patenty i podążają śladami wielkich i dobrze znanych już nam zespołów. Jest melodyjnie, zadziornie, przebojowo i każda melodia potrafi poruszyć słuchacza. Dzieje się sporo dobrego w tej kwestii. Sam Phillip odpowiada też za partie wokalne. Jako wokalista wnosi sporo oldscholowego brzmienia , przywołuje na myśl lata 80. Troszkę może techniki brakuje, ale nadrabia charyzmą i klimatem. Bestia uformowana i gotowa do działania.

Bestia zadaje 8 ciosów. Pierwszy to szybki  i pełen dynamiki cios. Zadany szybko i znienacka. "Behead the Dragon" to jazda bez trzymanka i pokaz mocy Bestii. Wiem, że Bestia dopiero się rozkręca. Śladami Iron Maiden, czy Hammerking Bestia podąża w energicznym i przebojowym "In the Name of The Horned One". Wokalnie momentami zalatuje Ozzy Osbourne'm i to nie powinno przeszkadzać w odbiorze. Kolejny udany cios to tytułowy "Ancient Powers Rising" i co za udany motyw przewodni i do tego pełno klasycznych rozwiązań. Nic tylko delektować się jak Bestia porusza się po znanym nam terenie jakim jest miks heavy/power metalu. Można też zaatakować z epickim rozmachem, tak jak to ma miejsce w "Kingdom  of Steel" i tutaj można usłyszeć echa Hammerking czy Hammerfall.Żelazna dziewica nie powstydziłaby się przebojowego "Ride the Tempest". Co świetnie poprowadzony motyw przewodni. Killerów nie brakuje i "Shadows from the arcane Tower"  to szybki i bezpośredni cios prosto w zęby. Powolne niszczenie przeciwnika to "Swords are Burning", który przywołuje na myśl rycerskie klimaty Manowar. Epickość, kwintesencja rycerskiego heavy metalu sięga w rozbudowanym, pełnym smaczków "Mystery of The Lonesome Rider". 10 minut z Bestią mija tutaj bardzo szybko.

Bestia z Niemiec zdewastowała i ten atak będzie odnotowany przez niejednego miłośnika heavy/power metal. Jeszcze nie jest to perfekcyjna maszyna do zabijania, ale zadatki na taką są. Jeszcze kilka treningów, kilka ataków i kto wie. Na pewno jeszcze o niej usłyszymy i wiem, że będziemy znów się zachwycać wyczynami Bestii. Pierwszy atak imponujący!

Ocena: 9/10

czwartek, 14 listopada 2024

GAUNTLET RULE - After the Kill (2024)


Debiut szwedzkiego Gauntlet Rule to dopracowany krążek z muzyką utrzymaną w stylizacji heavy/power metalu. Troszkę tam Grim Reaper, trochę Attacker, Grave Digger, czy Paragon. Brudne brzmienie, surowe partie gitarowe, szorstki wokal i mroczny klimat. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na nowy materiał i "After the kill" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest klasycznie, ale też wtórnie, troszkę ospale i troszkę szkoda, bo zespół grać potrafi.

Po raz kolejny dostajemy okładkę klimatyczną i świetnie narysowaną, w której jest pełno ciekawych motywów. Brzmienie jest mocne, zadziorne, a zarazem takie klasyczne. Bije z niego moc. Od strony instrumentalnej jest dobrze i dostajemy tutaj sporo ciekawych riffów, czy chwytliwych solówek. Minus na pewno jest taki, że materiał jest nie równy, przewidywalny i w  niektórych monetach potrafi zmęczyć, Dobrze radzi sobie duet gitarowy  Moller/Lynghaug i panowie stawiają na solidność, na takie nieco oklepane patenty. Wieje wtórnością i troszkę brakuje pomysłowości na riffy, na solówki. Do tego dochodzi specyficzny wokal Mollera, który jest specyficzny i nawet co niektórych irytować.

Płyta nie jest idealna, ale otwieracz "usurper", w którym przemycają patenty Running wild czy Paragon. Rozpędzony i przebojowy hit, który daje nadzieje na bardzo ciekawy materiał. Melodyjny i nieco taki bardziej ponury, stonowany jest "Drumhead Trail". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Klimaty Running wild powracają w "The zero crack" i to kolejny jasny punkt tej płyty. Jest pazur, dobra melodia i o ogólnie utwór potrafi zapaść w pamięci. Dobrze prezentuje się stonowany i taki klimatyczny "Empire Maker". Jest jeszcze toporny "The After Kill", który troszkę pokazuje niemoc na tym albumie. Chęci są, ale jakoś brakuje pomysłu, bo to jakoś rozkręcić i powalić na kolana.

Gauntlet Rule niestety troszkę rozczarował. Płyta nie robi takiego wrażenia jak debiut. Jest wtórnie, jest troszkę nijako. Słucha się tego całkiem dobrze, ale nie wiele zostaje w głowie, nie wiele porusza słuchacza. Szkoda, bo trochę zmarnowany potencjał.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 11 listopada 2024

DISTANT PAST - Solaris (2024)


 Szwajcarski Distant Past raz miewa wzloty, a raz upadki. Nie potrafią złapać stabilnego poziomu. "Rise of the fallen" z 2016r to bardzo udany miks melodyjnego heavy metalu z nutką power metalu. Następny album zatytułowany "The Final Stage" rozczarował mnie i pokazał słabsze oblicze zespołu. Brakowało dopracowania i ciekawych utworów, które by na dłużej zostały z słuchaczem. Teraz po 3 latach przychodzi czas na nowe dzieło zatytułowane "Solaris". Płyta miała premierę 8 listopada za sprawą Art gates Records. To już ich 5 album w karierze i znów słychać powrót do ciekawszego grania, ale do ideału sporo zabrakło.

Minus tej płyty, to bez wątpienia troszkę brak konsekwencji i nieco nierówny materiał. Kiedy jest heavy metalowo i dynamicznie, to jest ciekawie i wpadają interesujące melodie. Kiedy wkracza komercyjność, nieco rockowe elementy, to trochę zaczyna wiać nudą. Jvo Julmy jako wokalista sprawdza się idealnie w takim graniu. Dobre szkolenie i miła dla ucha barwa sprawiają, że dobrze się go słucha w takiej stylizacji. Nie ma może drapieżności czy ognia, ale nie zawsze wszystko można mieć. Dobrze spisuje się duet gitarowy, aczkolwiek Sollberger czy Laderach mogli pokusić się o nieco mocniejsze, bardziej wyraziste partie gitarowe. Troszkę to wszystko takie bezpieczne i oklepane. Jest kilka godnych uwagi kompozycji. Jedną z nich jest przebojowy "no way Out". Dalej mamy rozpędzony "Warriors of Wasteland", który jest banalny w swojej konstrukcji, ale jest solidny i dostarcza sporo frajdy. Dobre emocje wzbudza zadziorny i bardziej dynamiczny "Sacrifice". Oczywiście też nic oryginalnego i pomysłowego nie dostajemy. Distant Past stać na więcej. Troszkę hard rocka dostajemy w "Rise Above Fear", trochę mroczniejszego klimatu w "Fugitive of Tommorow", czy troszkę w klimatach iron maiden "speed dealer". Całość wieńczy lekki, przebojowy "Fire and Ice" i znów gdzieś tam echa żelaznej dziewicy można uświadczyć, ale też nieco hard rocka. Niby nic nadzwyczajnego, a dostarcza sporo radości w odsłuchu.

Jest spora poprawa względem "The Final Stage", ale to jeszcze nie jest ten poziom na jaki stać ten zespół. Płyta, które niestety jest nie równa i nie dopracowana nie ma szans podbić serc fanów melodyjnego metalu. Jest kilka ciekawych momentów i udanych utworów, ale to za mało. Pewnie wielu z was posłucha i potem zapomni o tym wydawnictwie. Niestety taki los "Solaris".

Ocena 5.5/10

sobota, 9 listopada 2024

WINDROW - Dues Universi (2024)


 Co jak co, ale w konkursie na najlepszą okładkę heavy metalową roku 2024 okładka nowego dzieła włoskiej formacji Windrow znalazła by się na pewno bardzo wysoko. Uwielbia jak na okładce dużo się dzieje i jest troszkę nutki tajemniczości, sporo smaczków i ukrytych motywów. Okładka z daleka zachęca i od razu krzyczy z daleka, że czeka nas power metal w klasycznym wydaniu. Tak też faktycznie jest. Windrow to nie zespół znikąd, bowiem działają od 1997r i nagrali w sumie 6 albumów, z czego "Deus Universi" ukazał się 5 listopada.

Windrow w rzeczy samej jest kolejną wariacją Helloween i tych wpływów ekipy z Niemiec i w ogóle Kaia Hansena nie da się ukryć. Do tego dochodzi podobne konstruowanie utworów, no i jeszcze wokalista Pino Chirico, który mocno wzoruje się na Kiske. Wszystko staje się jasne, kiedy wkraczają pierwsze dźwięki i band daje popis swoich umiejętności. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze.Jakość jest, choć do ideału daleko. Wszystko na pewno przyćmiewa wtórność i troszkę brak pomysłów na hity na cały album. Problem wynika przede wszystkim z tego, że album trwa godzinę i 12 minut. Strasznie długi materiał i troszkę band pod koniec już nie potrafi tak zaciekawić słuchacza. Gitarzysta Massimino też dwoi się i troi by było ciekawie, melodyjnie i klasycznie. Band zasługuje na uwagę i pochwałę za dobrze rozegrany materiał.

Wystarczy odpalić przebojowy "Overcome Your Fears" i już wszystko jasne. Klasyczny power metal zakorzeniony w latach 90 i słychać Helloween, czy Insania. Takie utwory jak "Humanity" to takie dość ostrożne granie, które jakoś specjalnie nie potrafi poruszyć. O wiele ciekawszy i żywszy jest "Breathe Of Life" i tutaj dobrze słychać inspiracje wokalisty twórczością i techniką Micheala Kiske. Emocjonujący riff na miarę Stratovarius dostajemy w "The last Legion". Dobrze band wypada w takiej stylizacji. Podobne wrażenie wywołuje "Wake of Time" czy "Lady of Blood", ale zaczynamy wkraczać w monotonnie i wałkowanie podobnych motywów. Druga część płyty solidna, rzemieślnicza i nieco słabsza niż pierwsza część. Warto wyróżnić bardzo helloweenowy "Against the End".

Nazwa Windrow może nie jest jakoś bardzo rozpoznawalna, bo do tych najlepszych im brakuje. Na pewno znajdziemy tutaj dobrze skrojony klasyczny power metal. Troszkę materiał za długi, troszkę taki momentami przewidywalny i taki jednostronny. Dla fanów Helloween pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7.5/10

piątek, 8 listopada 2024

IMPELLITTERI - War Machine (2024)


 
Jeśli miałbym wymienić z marszu najlepszych i najbardziej uwielbianych gitarzystów przeze mnie, to z pewnością Chris Impellitteri znalazł by się na niej. Kocham jego styl gry, jego pasję, finezję, lekkość i technikę. Na każdej płycie potrafi czarować, nawet na takim Animetal Usa. Jego zespół o nazwie Impelliterri każdy fan heavy/power metalu na pewno zna. Takie płyty jak "Stand in Line", "Screaming Symphony" czy "Venom" pokazały jego wielkość i szybko stały się klasykami. Ostatni "The Nature of the beast" troszkę odstawał i teraz po 6 latach band powraca z nowym albumem zatytułowanym "War Machine". Płyta premierę ma 8 listopada i to nakładem Frontiers Records. Skoro taki Cloven Hoof wrócił w glorii i chwale, to czemu podobnie miałoby nie być z Impellitteri. Warto odnotować, że to pierwszy album z nowym perkusistą, czyli Paul Bostaph. Jego obecność dodała thrash metalowego pazura całości i niezwykłej mocy. Bardzo ważna zmiana, która tchnęła nowe życie do muzyki tej grupy. Kto by pomyślał, że dostaniemy jeden z najlepszych albumów tej grupy? Zwiastuny i single nie kłamały i dostajemy prawdziwe arcydzieło.

Pomijam już tą kiczowatą okładkę, która mogła by zdobić jakąś grę strategiczną. Nowy album to faktycznie tak maszyna nie do zniszczenia, które rozprawia się z przeciwnikiem w mgnieniu oka i rozwala system. Na tle konkurencji i znakomitego roku 2024 ta płyta mocno zapada w pamięci i jest jedyna w swoim rodzaju. Te popisy gitarowe Chrisa są nie do podrobienia i stanowią atrakcję i źródło mocy tego krążka. Mimo tylu lat i tylu płyt, wciąż zachwyca, a tutaj jakby nawet jest to wszystko o wiele cięższe i ostrzejsze. Gdzieś tam aspekty thrash metalowe można wyczuć i coś z "System X". Do tego do chodzi znakomity Bostaph, który dodaje agresji i odpowiedniej dynamiki. Sam Rob Rock to już zasłużony wokalista, który już swoje zrobił i nic nie musi udowadniać, a mimo to robi to. Tutaj pokazuje klasę i drapieżność. Takie głosy chce się słuchać i w pełni oddają piękno muzyki heavy metalowej. Każdy element tej płyty po prostu sieje zniszczenie. Do tego to mocne i wyraziste brzmienie autorstwa dobrze znanego Jacoba Hansena. No i ten dopieszczony materiał, który brzmi jak miks tego co gra Impellitteri z nutką "Painkiller" Judas Priest. Jest agresja, szybkość, mocne riffy, ostre solówki, ale jest też melodyjność i killer goniący killer.

Na dzień dobry dostajemy finezyjny i przebojowy "War Machine". Jest przedsmak tego co nas czeka i od razu słychać, że panowie stawiają na jakość, na agresję i drapieżność. To pierwsze wrażenie, jakie zrobił singiel "Out of a mind" nie da się zapomnieć. Miks troszkę judas priest z czasów "Painkiller" do tego coś z Rainbow i złotych lat Ritchiego Blackmore'a. Rob Rock brzmi obłędnie i jego wokal prezentuje się znakomicie. Tyle lat, a on wciąż jest na szczycie. Killer i jeden z najlepszych utworów, jakie stworzył Chris. Pomysłowy riff dostajemy w "Superkingdom" i to kolejny killer. Klasycznie, a zarazem z pomysłem i świeżym podejściem do tematu. Kolejny singiel, który powalił na kolana to "Wrath child" i to jest czysty przejaw geniuszu. Ten niszczący riff, ta szybkość i agresja. Znów pewne wpływy "Painkiller" Judasów można uświadczyć. Te zapędy w kierunku power/thrash metalu są imponujące. Podobne emocje wzbudza "What Lies Beneath" i tutaj Chris znów potwierdza swoją wielkość i niezwykłą grę na gitarze. Każdy utwór jest na wagę złota i każdy to osobna niesamowita przygoda. Band się nie zatrzymuje i utrzymuje wysokie obroty za sprawą agresywnego "Hell on earth" i jestem w szoku, że band gra przez cały album w takim tempie. Nie ma nie potrzebnych zwolnień, udziwnień, eksperymentów. Dalej mamy równie zadziorny "Power grab", przebojowy "Beware The Hunter" i dynamiczny "Light it up". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Końcówka to równie zadziorny "Gone insane" o bardzo podniosłym refrenie, czy finezyjny i szybki "Just Another Day". Nie ma oddechu, nie ma miejsca na przerwie. Killer za killerem!

Na takie albumy jak "War Machine" Impellitteri warto czekać, nawet jeśli ma to trwać latami. Płyta bezbłędna, bez wad, bez zbędnych dźwięków. 11 niesamowitych utworów, który każdy oddaje piękno muzyki Chrisa i jego zespołu. Brak słów by opisać, co tu zadziało się. Majstersztyk i jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Chris Impellitteri. Szok i niedowierzanie.

Ocena: 10/10

czwartek, 7 listopada 2024

EMPIRES OF EDEN - Guardians of Time (2024)



 Stu Marschall w końcu po latach przypomniał sobie o swoim zespole o nazwie Empire of Eden. Ostatnie dzieło zatytułowane "Architect of Hope" ukazał się 9 lat temu. Dalej dzieli i i rządzi stu Marschall. To on odpowiada za materiał za jakość. "Guardians of Time" to 5 album tej grupy i ukaże się 15 listopada nakładem Massacre Records. Na pewno przyciąga uwagę pokaźna liczba gości. Jest David Readman, jest Sean Peck, czy Rob Rock. Działa to na zmysły, a jak to finalnie brzmi?

Widać, że Stu zadbał o miłą dla oka okładkę czy mocne, wyraziste brzmienie i znakomitych gości. Tylko szkoda, że sam materiał nie jest z górnej półki. To ten rodzaj płyty, która ni to ziębi ni to grzeje i jest nam obojętna. Słucha się tego dobrze, ale nie wiele zapada w pamięci i nie wzbudza większych emocji. Stu Marschall to wysokiej klasy gitarzysta i wciąż jest w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że zabrakło bardziej wyrazistych i dopracowanych kompozycji.

Jest kilka godnych wyróżnienia utworów. Dojrzały, zadziorny, o nieco hard rockowym zabarwieniu "The Guardians of Time", w którym czadu daje Rob Rock. Więcej takich kawałków i album by sporo zyskał. Jonas Heidgert z dragonland błyszczy w rozpędzonym i power metalowym "Mortal rites". Jednym z najlepszych na płycie jest bez wątpienia przebojowy i nieco taki hard rockowy "The Inner me". Jest klasycznie, jest chwytliwa melodia, pomysłowy riff i niezawodny David Readman. Agresywniejszy "When the beast comes out" brzmi jak odrzut z sesji na ostatnie wydawnictwo Death dealer. Sean Peck też sprawdza się w takim graniu idealnie. Im dalej w las ty mniej emocjonalnie jest. Troszkę wszystko takie na jedno kopyto i bez ikry. Solidna porcja miksu heavy metalu i hard rocka. Nic ponadto.

Szkoda. Wielkie nazwiska i w zasadzie z dużej chmury mały deszcz. Mocne brzmienie, ciekawa okładka i w zasadzie zabrakło pomysłów na cały materiał. Początek płyty udany jest, ale potem tempo i jakość siada. Czekam jednak na nowy album Death Dealer...

Ocena: 5.5/10

środa, 6 listopada 2024

LANKASTER MERRIN - Dark Mothers Child (2024)


Melodyjny heavy metal z elementami hard rocka, czy power metalu, a wszystko nastawione na chwytliwe melodię, dynamikę i przebojowość. To jest to co opisuje to co gra niemiecka formacja Lankester Merrin, która działa od 2019r. Nagrali już 3 albumy studyjne, a najnowszy "Dark Mothers child" potwierdza, że ten zespół potrafi grać, że ma coś do zaoferowania. Nie ma w tym nic oryginalnego, ale ta pozytywna energia potrafi zarazić.

Komercyjny wokal Cat Rogers z jednej strony nadaje melodyjnego charakteru, przebojowości, a z drugiej strony jest jakby mało heavy metalowy. Za mało w nim drapieżności czy mocy. Jednak za jej sprawą materiał może trafić do szerszego grona odbiorców. Mocnym atutem tej kapeli jest duet gitarowy tworzony przez Vorwald/Schulz, gdzie robią wszystko co tylko się da, aby album emanował energią, drapieżnością. Każdy riff jest mocny i łatwo wpadający w ucho. Nie brakuje chwytliwych melodii, a wszystko jest zwarte i treściwe. Bije z tego też komercja i ma to swoje plusy jak i minusy. Stylistycznie momentami przypominają dokonania Battle Beast czy Burning Witches.

Zawartość płyty to 37 minut dobrze skrojonego melodyjnego heavy metalu. Praca gitar i zadziorność otwierającego "Eyes of the Night" napawa optymizmem. Jeszcze większe emocje wywołuje agresywny i zarazem bardzo melodyjny "High Plains Drifter". Wszystko jest na swoim miejscu i tu słychać dobitnie, że band potrafi grać. Drzemie w ich ogromny potencjał i stać ich na znacznie więcej. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Hoist up the Sail" i tutaj znów szybkie tempo, zadziorny riff i nieco power metalowych patentów. Kolejny killer na płycie, która łatwo wpada w ucho. Nieco mroczniejszy jest "Immortal Prince" i tutaj band zabiera nas w bardziej hard rockowe klimaty. Stonowane tempo, hard rockowy riff to atuty "In rank and file", z kolei "Lords of the Flies" to przyspieszenie i znów ostrzejsze granie. W takiej wersji band wypada najkorzystniej. Piękna i chwytliwa melodia w "Mastermind" robi robotę i to kolejny wielki hit na płycie. Płyta pod tym względem zachwyca i to jest jej siła.  Na sam koniec nijaka ballada "Valley of Tears".

Lankester Merrin nagrał przyzwoity album, który imponuje dynamiką, przebojowością i dużą dawką łatwo wpadających melodii. Troszkę może irytować wokal, troszkę pewne niedociągnięcia, ale nie można im odmówić potencjału i naprawdę dobrego zgrania czy pomysłowości, co przedkłada się na jakość tej płyty. Warto posłuchać, bo jest kilka mocnych momentów.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 5 listopada 2024

BLACK DENIM RAGE - Chaos of War (2024)


 Każdy fan speed metalu i thrash metalu nie może pominąć nowego wydawnictwa od amerykańskiego Black Denim Rage, który nosi tytuł "Chaos Of War". 30 października album został wydany nakładem Witches brew i jest to świetnie skrojony miks heavy metalu, speed metalu i thrash metalu, a wszystko wykreowane na wzór lat 80. Dużo tutaj starego exciter, razor, coś z Vulture, coś z wczesnego running wild. Każdy kto kocha szybkość, dynamikę, przebojowość i chwytliwe melodie to znajdzie to na nowym krążku Black Denim Rage.

Zachwycali na debiucie i tutaj dalej zachwycają. Mają pomysł na siebie, a przede wszystkim umiejętności, które pozwalają im się wybić i trafić do szerszego grona słuchaczy. Okładka nie wiele zdradza i raczej jakoś nie zapada w pamięci. Zresztą ta z debiutu też daleka była od ideału. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu speed/thrash metalu. Dodaje agresywności i klimatu lat 80 czy 90. Motorem napędowym grupy jest wokalista i zarazem gitarzysta James Balcazar. Jego głos jest specyficzny, taki surowy i nieokiełznany. To za jego sprawą czuć ten klimat speed metalu lat 80. Idealnie współgra z partiami gitarowymi i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale słucha się muzyki Black Denim rage z dużą przyjemnością i niczym wehikuł czasu przenosi nas do złotych lat 80. Za partie gitarowe odpowiada duet Balcazar/Sanders i tutaj panowie stawiają na melodyjność, szybkość i zadziorność. To mocny atut tej płyty i jest czym się zachwycać.

Materiał zwarty i treściwy. Można delektować się znakomitym riffem w otwierającym "Chaos Of War", który jest kwintesencją speed/thrash metalu. Co za pokaz mocy i talentu. Heavy metalowo robi się w prostym i nieco punkowym "Street metal Violence". Kolejny szybki i agresywny kawałek. Ach ta praca gitar w przebojowym "Executor's Reign" i słychać wpływy Exciter czy takich grup jak Slayer, czy Metallica. Prawdziwa jazda bez trzymanki. Dalej znajdziemy nieco bardziej techniczny "troops of hate", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Oldscholowy riff dostajemy też w "selected to die". Najdłuższy na płycie to "Hero's Journey" i wygrywa za sprawą klimatu i złożonej formuły. Na koniec przebojowy "Legacy", który sieje zniszczenie od samego wejścia. Piękne zwieńczenie tego udanego albumu.

Black Denim rage rośnie w siłę i umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku. Znają się na rzeczy i potrafią zmajstrować przemyślany i przebojowy materiał, który zostaje jeszcze na długo z słuchaczem, nawet kiedy cichnie muzyka w głośnikach. Niby nic oryginalnego nie grają, jest wtórne i oklepane, jednak robią to na tyle umiejętnie że ta muzyka dostarcza sporo frajdy. Tego trzeba posłuchać.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 4 listopada 2024

VIPERWITCH - Witch Hunt- Road to vengeance (2024)



 Wytwórnia Stormspell Records słynie z ciekawych pozycji w kategorii heavy metalu i zawsze to jest sprawdzone źródło, które potrafi dostarczyć solidne wydawnictwa w tej dziedzinie. Najnowsze dzieło wydane przez tą wytwórnię to debiut amerykańskiej formacji Viperwitch. Kapela jest na rynku w sumie 10 lat, ale dopiero teraz przyszedł czas na zaprezentowanie w pełni swoich umiejętności. Band gra klasyczny heavy metal z pewnymi elementami hard rocka czy speed metalu. "Witch Hunt - Road to Vengeance" ukazał się 31 października i na pewno przykuwa uwagę miłą dla oka okładką, a jak prezentuje się zawartość?

Nie do końca przemawia do mnie przybrudzone i nieco garażowe brzmienie. Wokal i maniera wokalna Danica Minor też może poróżnić słuchaczy. Z jednej strony śpiewa agresywnie, z drugiej strony brakuje technicznego wyszkolenia. Może się to podobać, albo też nie. Nie przeszkadza to aż tak w odsłuchu. Na szczęście większą uwagę skupia na sobie duet gitarowy Minor/Perkins. Jest klasycznie, prosto i bez większego zaskoczenia. Band nie odkrywa niczego nowego i troszkę brakuje im pomysłu na ciekawe melodie, na poruszenie i stworzenia czegoś godnego zapamiętania. To materiał, który dobrze się słucha, ale to wszystko jest dobre do posłuchania na raz, potem staje się monotonne i troszkę męczące.

Poszukajmy plusów. Rozpędzony "Hellbound" ma dobrą dynamikę i potrafi dostarczyć jeszcze frajdy. Tutaj band przemyca trochę speed metalowej stylistyki. Lata 80 i ta prostota daje o sobie znać w "Bathory", który nieco brzmi jak ukłon w stronę Warlock czy Judas Priest. Instrumentalne przerywniki w postaci "Vapor City" przeszkadzają. Rozpędzony "The huntress" też nie wiele wnosi i wypada blado na tle wiele innych kawałków w podobnym stylu jakie pojawiły się w 2024. Niby jest potencjał, ale w ogóle nie jest wykorzystany. Ogólnie przerost formy nad treścią, chcieli stworzyć mroczny klimat, pójść w koncepcyjny album, ale polegli. Nie udało się.

Stormspell Records jak się okazuje nie zawsze oznacza materiał godny uwagi. Debiut Viperwitch to płyta nijaka, bez charakteru, bez pomysłu i polotu. Gdzieś tam był potencjał, że to mógł być ciekawy album. Kompozycje są słabe, do tego to brzmienie, mało wyrazista wokalistka i zdominowanie albumu przez przerywniki instrumentalne. Jestem na nie.

Ocena: 3.5/10

piątek, 1 listopada 2024

CHALLENGER - Force of Nature (2024)


 Skyeye ze Słowenii wymiata, to też chciałem poznać możliwości debiutującego Chalanger, który również wywodzi się z tego samego kraju. Działają od 2016r, mają za sobą solidny mini album, a teraz w końcu przyszedł na pełnometrażowy debiutancki album. "Force Of Nature" to płyta skierowana do maniaków heavy metalu z nutką speed metalu. Oczywiście musi być ukłon w stronę lat 80, muszą być echa Iron maiden, NWOBHM, ale jest też coś z Savage grace, Jag Panzer czy Omen. Band stara się brzmieć klasycznie, oldschoolowo i nawet można ich pochwalić za zapał, chęci i za potencjał, który drzemie w nich. Niestety debiut nie powala na kolana.

O ile brzmienie jest mocne, zadziorne i takie jakie słuchacz by chciał. Tak samo okładka. O tyle już kwestia aranżacji, kompozytorstwa troszkę kuleją. Sekcja rytmiczna daje czadu, partie basu wygrane przez Samo Stopera, który dołączył w roku 2023 zasługują na słowa uznania. Partie gitarowe wygrywane przez Toniego i Urbana są solidnie, bardziej rzemieślnicze. Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic odkrywczego. Brakuje świeżości i pomysłowości na to jak wykorzystać oklepane motywy i patenty. To kolejna płyta z taką muzyką, a że konkurencja jest silna w tym roku, to i płyta nie robi większego wrażenia. Wokal Urbana też pozostawia troszkę do życzenia. Często nie ma pary i charakteru w głosie. Jak dla mnie jest za łagodnie i jakoś tak bezpiecznie.

Płyta miała premierę 25 października za sprawą wytwórni Dying Victim Records. 43 minuty muzyki to mało, ale w przypadku tego co gra band to wystarczająco. Otwieracz "Imperial Madness" to średni utwór, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. W takiej stylizacji znajdzie się lepszych graczy. Niby energiczny jest "Under the Skin", ale nie ma elementu zaskoczenia i to wszystko się słyszało i w lepszej wersji. O wiele ciekawszy jest 7 minutowy "Victims of War" i to najdłuższy utwór na płycie. W końcu jest jakiś pomysł i wokal Urbana sprawdza się w takim epickim i klimatycznym graniu. Dużo wpływów NWOBHM mamy w "Exhausted Earth", a "Recurrent Universe" zachwyca melodyjnością. Coś z Iron maiden można wyłapać w stonowanym "Sleepless. Zamykający "The final Epoch" to klimatyczne granie, ale niestety trochę wieje nudą.

Band grać potrafi i nawet dobry kierunek stylizacji obrali. Jest kilka godnych uwagi momentów, ale całość to średnia klasa. Band musi teraz ciężko pracować, by przeskoczyć do wyższej ligi. "Force of Nature" to płyta do posłuchania i do zapomnienia. Póki co rok 2024 dostarcza sporo lepszych płyt niż to co gra Challanger.

Ocena: 6/10

środa, 30 października 2024

MOONSTONE PROJECT - New Life (2024)

 


18 października ukazał się najnowsze dzieło Moonstone Project, który nosi tytuł "New Life". Band powstał w 2005r z inicjatywy włoskiego gitarzysty Matta Filippina. Ten band już wyrobił swój styl i ich muzyka skupia się na graniu klasycznego hard rocka, z wyraźnymi wpływami Deep Purple, Rainbow, Uriah Heep. "New Life" przyciągnie przed odbiorniki nie jednego fana tych kapel, bo na nowym krążku zadbano o wielkie nazwiska. Jest Glenn Hughes, Graham Bonner, Ian Paice, czy Andrew Freeman. To już działa na wyobraźnie i zachęca do zapoznania się z całością.

Okładka miła dla oka, ale też nie zdradza co tak nas naprawdę czeka. Samo brzmienie bardzo zadziornie, hard rockowe i takie w klimatach lat 80. To wszystko ze sobą współgra. Na pewno płyta jest urozmaicona, przebojowa, taka oldschoolowa i miła w odsłuchu. Takiej muzy nigdy za dużo, zwłaszcza że ciężko o takie albumy z takim rodzajem hard rocka. Stara szkoła hard rocka rządzi. Goście dodają uroku całości, a Matt Fillipin imponuje jako utalentowany gitarzysta, ale też kompozytor. Słychać od pierwszych dźwięków, że wie czego chce i robi to na dobrym poziomie.

Jakże genialny mamy tutaj otwieracz. "Silent Hunter" to ukłon w stronę starego dobrego Deep Purple, czy Rainbow. Te wpływy Blackmore;a są wyczuwalne i to spory atut. Wokalnie Andrew też sprawdza się w takim graniu. Kocham takie dźwięki i takie hity to klasa światowa. Klimatyczny, nastrojowy i łagodny w swojej konwencji jest "Closer than You think" i tutaj sprawdził się głos Glena Hughesa. Spokojny, ale pełen emocji i pięknych dźwięków utwór. Więcej energii niesie ze sobą "Pictures of my lonely days", gdzie gościnny występ zalicza Paul Shortino. Znów klasyczne patenty i znów miłe odesłanie do lat 80 czy 70. Riff w "One the way to moonstone" też taki jakiś znajomy i znów zalatuje Deep Purple. Brawo za klimat, za jakość i pomysłowość. James Christian wokalnie daje czadu w rozpędzonym "Madman" i te bardziej energiczne kawałki, mają w sobie więcej kopa i stanowią główną atrakcję płyty. Najlepszy na płycie jest zamykający "Not Dead Yet" z gościnnym udziałem Grahem Bonnetem. Dużo starego Rainbow  w tym utworze. Takie utwory zawsze potrafią skraść serce i to też świetny przykład, że Matt jest świetnym kompozytorem.

Ogólnie płyta wywołuje pozytywne emocje, ale do perfekcji sporo też brakuje. Jest przebojowo, jest klasycznie, jest sporo intrygujących zagrywek gitarowych, godnych uwagi riffów. Moonstone project oddaje hołd dla takich tuzów jak Rainbow, Deep Purple czy Uriah Heep. Dobrze się tego słucha, tylko że nie poczułem się jakbym obcował z arcydziełem. Troszkę czuje niedosyt.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 29 października 2024

TUNGSTEN - The Grand Inferno (2024)


 To już 5 lat istnienia szwedzkiego Tungsten i skuteczność mają niezłą, bo już nagrali 4 albumy studyjne. Nie tyle ten fakt szokuje, co to że band gra mieszankę heavy metalu, power metalu, hard rocka z wyraźnymi elementami industrialu. Do tego ta cała elektronika, która wyróżnia band na tle innych. Można ich kochać albo nienawidzić. "Tundra" to ich najlepszy album ,a reszta taka średnia jak dla mnie. Mają swój styl, swój charakter i czasami trafi się coś godnego uwagi na płycie. "The Grand Inferno" to podobny przypadek. Płyta, w której znajdziemy kilka godnych uwagi utworów, ale jako całość to zawodzi.

Jak zwykle piękna szata graficzna zdobi album Tungsten, a samo brzmienie też wysokiej klasy. Pod tym względem Tungsten zawsze imponuje i zachwyca. Kluczową rolę bez wątpienia pełni wokalista Michael Andersson, który swoim specyficznym wokalem buduje klimat i nadaje oryginalnego stylu zespołowi. To za jego sprawą też zbliżamy się do klimatu industrialnego. Nick Johansson jako gitarzysta też stara się stworzyć wyjątkowe melodie i pójść w stronę bardziej współczesnych dźwięków. Nie jest to zły pomysł, o ile idzie to w parze z jakością. Na nowym albumie jest z tym różnie.  Nie można też zapomnieć o klawiszowcu Karlie Johanssonie, który odpowiada za nowoczesny wydźwięk, elektroniczne wstawki i te patenty industrialne. Mnie osobiście często działa na nerwy i przeszkadza w odbiorze.

Otwieracz "Anger" troszkę odstrasza i nie do końca podoba mi się taka mieszanka stylistyczna. Lepiej prezentuje się stonowany i chwytliwy "Blood of the Kings". Takie prostsze granie bardzo dobrze wychodzi tej kapeli. Pomysłowy "Lullaby" o nieco zabarwieniu komercyjnym robi robotę i potrafi zapaść w pamięci. Nowoczesny wydźwięk połączony z przebojowością. Co ciekawe mocną stroną tej płyty są te spokojniejsze kawałki, bardziej nastawione na emocje, na klimat. Tak też jest z tytułowym "The Grand Inferno", który potrafi poruszyć i dostarczyć niezapomnianych emocji. Kolejnym ważnym przystankiem na płycie jest znów nieco komercyjny, nieco taki prostszy w swojej konwencji "Walborg". Taki Tungsten to ja mogę słuchać i nawet dostarcza mi to sporo frajdy. Dziwny jest "Vantablack" gdzie pełno elektroniki, industrialu, nowoczesności i takie mieszanki, która potrafi odstraszyć. Dynamiki i przebojowości nie można mu odmówić. Refren akurat tutaj jest pierwsza klasa. Zwalniamy w "Me, myself, My Enemy" i znów są ciekawe momenty, ale też nieco kiczowate, co wywołuje mieszane uczucia.Warto pochwalić za melodyjny "Sound of a violin", gdzie band zabiera nas w rejony bardziej symfoniczne. Nastrojowy i spokojniejszy "Angel Eyes" wieńczy ten album i to też dobry utwór i nic ponadto.

Tungsten dalej szokuje, dalej idzie własną ścieżką i tworzy coś swojego. Szacunek za to im się należy. "The grand Inferno" to nie równy album, który miewa bardzo ciekawe momenty, ale też i troszkę działające na nerwy. Band dalej wierny swojemu stylowi i ten album tego nie zmienia. Płyta do posłuchania, ale większej miłości z tego nie będzie, chyba że jest się wiernym fanem Tungsten. Każdy musi sobie sam wyrobić opinie.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 28 października 2024

RAZOR HIGHWAY - Flammable Souls - Blaze of the rebirth (2024)



 Razor Highway to japoński band, który działa od 2019r. Mają na swoim koncie dwa albumy, z czego najnowszy zatytułowany "flammable Souls - Blaze of the rebirth" ukazał się 23 października. To co tutaj znajdziemy to przede wszystkim zadziorny heavy metal z pewnymi elementami neoklasycznymi, a także z nutką power metalu. Gdzieś tam są echa Anthem, Concerto Moon, czy Galneryus. Jest też coś z takiego Iron mask czy Primal Fear i w sumie sam styl Razor Highway nie jest jakoś specjalnie skomplikowany. Potrafią grać i potrafią grać na bardzo przyzwoitym poziomie. Geniuszu nie uświadczyłem, a album jest też daleki od nazwania arcydziełem.

Okładka w ogóle nie zdradza, że to album heavy metalowy, bardziej wygląda jak szata graficzna do gry komputerowej. Samo brzmienie już o wiele bardziej godne uwagi. Dodaje pazura i mocy całości. Tanaka i Takahaschi to duet, który odpowiada za partie gitarowe. W tej kwestii jest naprawdę dobrze. Jest sporo solidnych riffów, chwytliwych melodii. Jest przebojowo, z polotem i naprawdę z każdego kawałka da się coś pozytywnego wynieść. Do specyficznego wokalu Aki Fukasawa można się przyzwyczaić i pasuje do tej całej stylistyki. Każdy element muzyki Razor Highway jest ważny i odgrywa ważną rolę. Wszystko jest przemyślane i dopasowane.

Płytę otwiera klimatyczne intro, a potem wkracza agresywny "Ashes and dust" i ktoś tutaj ewidentnie nasłuchał się twórczości Primal Fear. No jest moc, jest pomysł na to wszystko i słucha się tego bardzo przyjemnie. Nie brakuje hitów i jednym z nich jest bez wątpienia "Rest in Power", który opiera się na sprawdzonych i dobrze znanych patentach. Nie ma tutaj nic nowego, ale radości dostarcza. Słodkie klawisze i łatwo wpadająca w ucho melodia to atuty "Born Cruseder". Wieje kiczem, ale utwór potrafi zapaść w pamięci. Echa power metalu pojawiają się w dynamicznym "A light for the Blind" i w takiej konwencji band wypada najlepiej. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Warto pochwalić za zadziorny "Lost in the chaos", epicki "Distant Memories" czy nastrojową balladę "Dead man;s paradise".

Razor Highway nagrał dobry album i jest kilka godnych uwagi kompozycji. Zdarzają się wpadki, zdarzają się słabsze momenty, a nawet i wypełniacze. Jednak mimo pewnych wad, to wciąż płyta która jest miła w odsłuchu i każdy powinien dać szansę tej kapeli. Zasługują na to!

Ocena: 6.5/10

niedziela, 27 października 2024

POUNDER - Thunderforged (2024)


 Amerykański Pounder wrócił ze swoim 3 albumem studyjnym zatytułowanym "thunderforged". Płyta ukazała się 25 października roku 2024 nakładem Shadow Kingdom Records. Debiut bardzo miło wspominam, a "Breaking The World" okazał się tylko solidnym rzemiosłem. Najnowszy "Thunderforged" ustawił bym gdzieś między tymi dwoma krążkami. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, ale to wszystko jest wtórne i brzmi jak kalka Manowar, czy Majesty.

Okładka od razu wyjawia czego można się spodziewać po Pounder na nowym krążku. Troszkę wieje kiczem i troszkę nasuwają się okładki Manowar. Samo brzmienie solidne i oddaje duch heavy metalu lat 80. Same kompozycje też udane, choć nie ma mowy o przebłysku geniuszu, o prawdziwym trzęsieniu ziemi, który poruszy heavy metalowy świat. To tez nie oznacza, że płyta jest gniotem i nie ma sensu jej słuchać. Band ma pomysł na siebie, potrafi grać, a i kompozycje potrafią pozytywnie zaskoczyć. Nie ma niczego nowego, ale band zmajstrował solidny i wyrównany materiał, który jest melodyjny i przebojowy.  Dobrze słucha się tych chwytliwych i melodyjnych partii gitarowych wygrywanych przez duet Draper/harvey. Jest szczerość, jest ukłon w stronę lat 80 czy 90. Jest klasycznie i nie ma nie potrzebnego eksperymentowania.  Matt Harvey przypomina nieco manierę Erica Adamsa, co dodaje uroku całości i potęguję skojarzenia z Manowar.

Jak ktoś ma wątpliwości to wystarczy odpalić rozpędzony otwieracz "Sound and Fury", który oddaje ducha Manowar, a także klasycznego true heavy metalu. Niby nic nowego, a słucha się bardzo przyjemnie. Tytułowy "Thunderforged" też zbudowany w oparciu o sprawdzone, oklepane motywy. Dostarcza sporo frajdy, choć nie ma  w za grosz oryginalności. Jeszcze więcej wpływów Manowar można uświadczyć w prostym i łatwo wpadającym w ucho "Metal Eternal". Solidny heavy metal, ale też nic ponadto. Duży plus za szybki i agresywniejszy "Comin Loose", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. Zespół pokazuje też pazur w zadziornym "Line Of Fire", ale i tutaj nie próżno szukać przebłysku geniuszu i elementu zaskoczenia. Brawa należą się za klimat i próbę zaskoczenia w nieco rozbudowanym "Deeper than Blood". Hołd Manowar również został złożony w zamykającym "Wet and reckless".

Fani Manowar muszą obczaić nowy album Pounder. Fani solidnego heavy metalu też, ale jeśli ktoś szuka czegoś ambitnego, dojrzałego i kruszącego mury, to raczej nowy Pounder to zły adres.

Ocena: 7.5/10

sobota, 26 października 2024

INNERWISH - Ash Of Eternal Flame (2024)



 Koniec żartów. Czas zostawić plastikowe miecze, odłożyć drewnianą nogę i hak, porzucić bajki o smokach i porzucić słodkie melodie i kiczowaty power metal. Wrócił po 8 letniej przerwie wielki gracz. Znany wszystkim maniakom epickiego power metalu Inner Wish, który reprezentuje nikogo innego jak wielką Grecję, która jest ziemią dla genialnych zespołów, które potrafią tworzyć coś więcej niż tylko muzykę. To pokarm dla naszej duszy, dla wyższego stanu. No kto jak nie greckie zespoły. Oni to potrafią. InnerWish niszczył w 2016r i teraz po 8 latach znów się przebudził by siać zniszczenie. "Ash of Eternal Flame" to nowe arcydzieło od tej utalentowanej grupy. Na myśl przychodzi trasa Masterplan i Firewind, gdzie śmiało obok tych graczy mógłby znaleźć się właśnie InnerWish. Wiele te zespoły łączy, ale można też doszukać się coś z Sinbreed, Diviner czy nawet takiego Lords Of Black. To jedna z tych płyt, która namiesza w tegorocznych zestawieniach.Płyta ukaże się już 1 listopada nakładem Reigning Phoenix Music.

Dostajemy najlepsza okładkę Innerwish i jakoś tak mi zaleciało okładką ostatniej płyty Helloween. Dużo się dzieje i jest na czym zawiesić oko. Kocham takie szaty graficzne, gdzie jest dużo smaczków i ukrytych motywów. Brzmienie to już wiadomo klasa światowo i nie ma się do czego przyczepić. Pomówmy o zespole, o tych czarodziejach, którzy działają na nasze zmysły. Wokalista George Eikosipentakis to wysokiej klasy muzyk, którym swoim głosem kruszy mury. Co za charyzma, co za moc, co ekspresja. Mógłby śpiewać bez instrumentów i tak było to coś pięknego. Jeden z najpiękniejszych występów wokalnych roku 2024. Jeśli znamy genialny Fortress under Siege to powinniśmy znać utalentowanego klawiszowca George Georgiou. Te partie klawiszowe dodają troszkę progresywnego charakteru, trochę powagi, trochę epickości i symfonicznego charakteru. Mistrz w swoim fachu. Na straży dynamiki, szybkości i mocy stoi zgrana sekcja rytmiczna. Dają czadu, oj uwierzcie mi. Uwagę i tak skupiają na sobie gitarzyści, a w tej roli genialni Thimios Krikos i Manolis Tsigos. Dwa uzupełniające się elementy, niczym woda i ogień. Panowie to jest czysta magia i portal do innego wymiaru. Coś pięknego. Jak ktoś ma wątpliwości co ten band potrafi, to niech przemówi do niego muzyka. Najlepszy argument na wszystko.

11 kawałków i godzina materiału to spora dawka przebłysku geniuszu Innerwish, Otwieracz "Forevermore" z jednej strony mroczny, agresywny, troszkę progresywny, a z drugiej nowoczesny i podniosły. Echa Firewind są, ale band gra swój epicki power metal. Marszowy, rozpędzony niczym walec "Sea Of Lies". To był trafiony singiel, który przyciągnie tłumy przed odbiorniki. Oczywiście specjalny gość w postaci Hansiego Kurscha dodaje uroku temu kawałkowi. Perfekcja i definicja piękna muzyki Innerwish, ale przede wszystkim tego co definiuje power metalu. Coś pięknego. Troszkę łagodniejszy w swojej oprawie jest "Higher", jednak ta emocjonalna dawka potrafi złapać za serce. Piękna paleta dźwięków i nieco bardziej rockowy feeling dodaje uroku całości. Refren to coś pięknego i troszkę przypominają mi się genialne refreny Dynazty. Dobrze znany jest z zapowiedzi "Soul Of Assunder", który jest nieco skierowany do maniaków mocnego heavy/power metalu w stylu Primal Fear. Podniosły, epicki, pełen pięknych dźwięków jest bez wątpienia "Primal Scream". Co za gracja, subtelność i magia dźwięków. Tytułowy utwór to musi być coś specjalnego, coś co poruszy i będzie wizytówką albumu. Rozbudowany, trwający 7 minut "Ash of Eternal flames" taki jest jest. Epickość otacza nas, otula niczym ciepły kocyk. Robi się nastrojowo i band bawi się konwencją. Greckie zespoły potrafią właśnie tak czarować. Kolejna piękna perełka na płycie. Agresywny i nowoczesny "Cretan Warriors" to znów odesłanie do dźwięków Firewind czy Masterplan. Mocna rzecz! Jakbym miał wskazać jakiś najlepszy kawałek z całej płyty to wybrałbym marszowy, pomysłowy "The hands of Doom". Motyw przewodni jest genialny i do tego ten poruszający refren. Killer! Jest też rockowa ballada o epickim rozmachu w postaci "Once Again" i to pokazuje że band na każdym polu potrafi się odnaleźć. Dla tych co kochają takie bardziej hasnenowskie klimaty to polecam przebojowy "Walk Alone". No i został jeszcze "Breathe", który jest niczym innym jak takim typowym utworem Innerwish.

Cudo! Płyta idealna pod każdym względem. W dodatku zróżnicowana, pełna magii, świeżości i brzmiąca bardzo współcześnie. Greckie zespoły to fenomen i zawsze stworzą coś wyjątkowego, co jest czymś więcej niż muzyką. To prawdziwy pokarm dla duszy, coś co porusza, daje do refleksji i na długo zostaje z słuchaczem nawet kiedy z głośników dobiega cisza i gasną świata i otacza nas mrok z każdej strony. To płyta, która zostaje już z nami na zawsze. A czy ty jesteś gotów na kolejną porcję genialnej muzyki innerwish?

Ocena: 10/10

FROZEN CROWN - War hearts (2024)


 Włoski Frozen Crown wypracował swój styl już dawno temu i lubi czerpać z dokonań Battle Beast, Dragonforce, Temperance czy Nightwish. Nie grają niczego oryginalnego i to jeden z tych zespołów, który opiera swój styl na znanych i nieco oklepanych patentach. To trochę takie przekleństwo Frozen Crown, bo w sumie wiadomo czego można się spodziewać po nowej płycie i wiadomo że wykroczą poza pewne ramy. Przejawu geniuszu od nich nie oczekuję, ale solidną porcję power metalu, który dostarczy rozrywkę na wysokim poziomie. Tak już jest od 7 lat,  a najnowszy "War hearts" to tylko potwierdza.

Uwagę słuchacza przyciąga jak zawsze specyficzny głos Giada Etro, który nie jest jakąś operową śpiewaczką i stawia na przebojowość i taki klasyczny, power metalowy wydźwięk. Pasuje do muzyki Frozen Crown i jest jednym z najważniejszych filarów tej grupy. Pochwały można kierować również do zgranej sekcji rytmicznej, która odpowiada za niezwykłą dynamikę płyty. Prawdziwą siłą i motorem napędowym tej kapeli jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy tworzony przez Lanzone/ Bellomo. To duet, który wie jak zagrać pomysłowe solówki, wyraziste i mięsiste riffy. Jest pazur, przebojowość i duża dawka melodyjności. Jest wszystko czego dusza zapragnie.

Tak wszystko, bardzo pięknie i płyta jest melodyjna, przebojowa, ale niczym nie zachwyca. Troszkę jakby każdy utwór powstał na podobnych filarach i patentach. Troszkę to wszystko jednowymiarowe i to jest chyba największa bolączka tej płyty. Mimo swoich wad, to wciąż kawał udanego power metalu. Przepiękny otwieracz "War Hearts" oddaje piękno gatunku i muzyki Frozen Crown. Troszkę przypomina to stary dobry Dragonforce. Przebojowy "Steel and Gold" czy "to live to die" oparte są na podobnych patentach i są bardzo podobne do siebie. Początek płyty udany. Troszkę nijaki i taki oklepany wydaje się "On silver wings", z kolei "Bloodlines" zalatuje jakoś Battle Beast. Nie są to złe utwory, ale jakoś na dłuższą metę nie robią większego wrażenia. Dobrze odegrany power metal i w sumie nic więcej. Płytę zamyka najbardziej rozbudowany "Ice Dragon". Miało być epicko? w klimatach fantasy? Jakoś to brzmi ubogo i bez większego pomysłu.

Frozen crown to w sumie już znana marka i zawsze stoją na straży solidnego power metalu. Tym razem również jest dobrze, ale nie jest to płyta, która rzuca na kolana i imponuje swoją konstrukcją, aranżacjami i genialnymi pomysłami. Tutaj troszkę taki "odgrzewany kotlet". Smak znany, ale już nie robi takiej furory jak na początku. Fani grupy na pewno będą zadowoleni.

Ocena: 6/10

piątek, 25 października 2024

LEATHERHEAD - Leatherhead (2024)


 Prawda, że ta okładka ma sporo z Iron maiden? Jest coś z "Book of Souls", jest coś z "Live after Death" czy przede wszystkim "the reincarnation of benjamin Breeg". Jest klimat grozy, tajemniczości i klimat lat 80. Okładka z tych co zachęca by sięgnąć po owe dzieło. Z czym mamy do czynienia? Leatherhead to band, który istnieje dwa lata, ale tworzą go doświadczeni muzycy. To kolejna mocna pozycja z Grecji i troszkę lekki szok, że w tamtych rejonach powstała płyta w stylizacji heavy/speed metalowej. Jest oldscholowo, jest wysoki poziom i pomysł na to wszystko. Tak wiem, często to już pisałem w tym roku, ale to kolejna płyta która zaliczam do najciekawszych w roku 2024. Nie można przegapić debiutu Leatherhead o tytule "Leatherhead".

Wszystko tutaj zagrało tak jak trzeba. Jest utalentowany wokalista Tolis Mekras, który ma ciekawą barwę, dobrą technikę i umiejętność śpiewania w wysokich rejestrach. To jest tajna broń Leatherhead, który sieje zniszczenie.  Za partie gitarowe odpowiada dwóch gitarzystów i chylę czoło bo Zachos Karabasis i Thanos Metalios stają na wysokości zadania. Jest szybkość, to wiadomo, ale jest coś więcej. Dbałość o ciekawe melodie, finezja, lekkość, pomysłowość i dobre wyczucie. Tego nie da się kupić i stworzyć na siłę. Sekcja rytmiczna nadaje całości szybkości i odpowiedniej dynamiki. No nie sposób się nudzić przy dźwiękach Leatherhead.

37 muzyki i 10 utworów tak zapowiada się zawartość. Klimat grozy daje o sobie znać w intrze "From Beyond". Czuć dreszcze, nie pokój i jest ciekawość co będzie dalej. Wejście gitar, szybkie tempo i wkracza "Equinox" i jest to speed metal w czystej postaci. Jest troszkę Agent Steel, trochę Exciter, ale też coś np z takiego Scanner. Solówki robią wrażenie i tutaj jest totalna demolka. Serce zaczyna szybciej bić, ale to dopiero początek. Dobra czas troszkę odsapnąć i wkracza stonowane tempo i dostajemy "Dressed To kill". Brzmi to oldscholowo i band czaruje pod każdym względem. Kawałek taki utrzymany nieco w klimatach Judas Priest. Piękne nastrojowe inro rozpoczyna "Vampires Kiss" i to nie jest ballada moi drodzy. Band znów serwuje nam kolejny killer, ale ileż w tym przebojowości, pasji i nawet trochę patentów iron maiden można wyłapać. Ten wokal idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Te zwolnienia, ten refren i wpływy NWOBHM są tutaj naprawdę urocze. Zostałem kupiony od pierwszych dźwięków.  Wolniejszy jest "When death is near" i to troszkę słabszy kawałek, ale pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Nie jest to gniot, a jak ktoś ma wątpliwości to zapraszam do momentu solówek. "Into The Warewolfs lair" to pomysłowy killer, który osadzony jest również w speed metalowej stylizacji. Brzmienie, praca gitar, sekcja rytmiczna brzmią idealnie i to jest uczta dla fanów gatunku. Niewinnie zaczyna się "Judge Steel", ale i tutaj słychać pasję, pomysł na riff, solówki czy refren. Band idzie za ciosem. Ciarki przechodzą kiedy wkracza rozpędzony "Under Your Bed" i taki speed metal to ja rozumiem. Kwintesencja gatunku i Leatherhead takimi kawałkami mnie kupił i rozerwał na strzępy. Jak to genialnie brzmi i każda sekunda, każdy dźwięk jest na wagę złota. Nic tylko chłonąć. Klimat grozy wraca w instrumentalnym "The awakening", który poprzedza zamykający, a zarazem tytułowy "Leatherhead" . Końcówka również pomysłowa. Jest lekkie zabarwienie hard rocka, NWOBHM.

Mam słabość do greckiej sceny. Tam jest pełno genialnych zespołów, które potrafią wywrócić heavy metalowe życie do góry nogami. Leatherhead wziął się w sumie znikąd i zaserwują śmiertelny cios. Płyta klimatyczna, przebojowa, dynamiczna i pełna świetnych i pomysłowych dźwięków. Można słuchać w kółko się nie znudzi. Płyta idealnie trafiła w mój gust i wiem, że z tego roku wyniosę wiele świetnych płyt i debiut Leatherhead jest jedną z nich. Ktoś ma wątpliwości, to niech odpala i zapnie pasy. Czeka Was jazda bez trzymanki! Hail to Greece! Hail to Leatherhead!

Ocena: 10/10