sobota, 26 września 2020

SACRED OUTCRY - Damned for all time (2020)

Muzycy z greckiego Sacred Outcry mogą powiedzieć, że marzenia się spełniają. W końcu  kapela zrodziła się w 1998r i nawet była w studio zarejestrować swój debiutancki album.  W sumie odrobina nieszczęścia i debiutancki "Damned for all time" nigdy by się nie ukazał. Krytyczny był rok 2004, kiedy to kapela się rozwiązała. W 2015 r doszło do reaktywacji i band miał zarejestrowany już materiał w 2018r, ale na premierę przyszło nam poczekać do tego roku. Brakowało odpowiedniego głosu by siać zniszczenie i żeby ta muzyka brzmiała autentycznie.  Jeśli kapela gra epicki heavy/power metalu to nic dziwnego, że zaproszono Yannisa Papadopoulosa, który jest znany z Wardrum, Beast in Black czy Warrior Path.

Debiut? To słowo, które nie pasuje mi do tej płyty. Płyta, która tworzona jakby latami ma w sumie to coś co dzisiaj jest bardzo na topie. Epickie chórki, szybkie riffy, a także duża paleta różnych melodii. Band bawi się motywami i rzeczywiście daje się ponieść heroicznym zagrywkom i ta epickość wylewa się z tych motywów. Same aranżacje są przemyślane i pomysłowe, a całość zachwyca swoim przepychem. Jakby ten album ukazał się wtedy, to byłby niezwykle przełomowy i powalający na kolana. Nic się nie dzieje, bowiem dzisiaj jest jeszcze bardziej autentyczne i jeszcze bardziej szczery. Na takie płyty warto czekać latami i bardzo dobrze, że panowie się nie poddali i w końcu "damned for all time" ukazał światło dzienne.

Majstersztyk nie tylko pod względem zawartości. Okładka w pełni oddaje styl i jakość zespołu. Od razu wiadomo na co się piszemy. Brzmienie również ma swój rycerski, epicki klimat. Pobudza emocje i podkreśla jakość dźwięków.

Na płytę składa się 9 utworów i każdy z nich to ważny element tej układanki. "Timeless" to intro, ale nie takie banalne, bo te akustyczne partie gitarowe znakomicie wprowadzają w klimat płyty. Coś w tym jest z Blind Guardian, ale nie tylko. Podniosłość i marszowe tempo to atuty "Legion of the fallen" i tutaj dużo się dzieje i ten fenomenalny Yannis. Brawo panowie i najlepsze że czuć ten grecki epos.  Ileż klasycznych patentów w takim agresywnym "Sacred Outcry" i ten power metal jest tutaj wyczuwalny. Jakim dobrym bandem trzeba być, żeby siać zniszczenie tylko za sprawą akustycznych gitar i śpiewu Yannisa. Romantyczny, pełen patosu i poetyckiego wydźwięku jest właśnie "Scared to cry" i nie bójmy się płakać, bo ten kawałek naprawdę wzrusza swoim pięknem. Pełno tych akustycznych partii gitarowych i odgrywają one kluczową rolę na tej płycie jak i w samej muzyce Sacred Outcry. Przesądzają o klimacie tej płyty i jego ładunku emocjonalnym, ale nie jest to żadna oznaka słabości tej kapeli. Spójrzmy na mojego faworyta, czyli "Lonely Man". Zaczyna się spokojnie, wręcz balladowo. Band buduje napięcie, a potem wszystko eksploduje. Wkraczają ostre partie gitarowe i szybkość, a w efekcie powstaje prawdziwy killer. Jedna z najlepszych kompozycji roku 2020. "Crystal Tears" to kolejny epicki i nastrojowy kawałek. Akustyczne motywy potrafią oczarować i przenieść słuchacza do innego świata. By stworzyć ciekawy kolos trzeba być naprawdę uzdolnionym zespołem. Tytułowy "Damned for all time" to kwintesencja epickiego heavy/power metalu. Band tutaj nie boi się różnych upiększeń i choć pełno jest tych ozdobników, to ten przepych jest uroczy. Klasa sama w sobie i te 14 minut szybko przelatuje. Mistrzostwo świata i można w kółko tego słuchać i się nie nudzi. Brawo! Band żegna się z nami za sprawą marszowego "Farewell", który pokazuje jak powinien obecnie brzmieć Manowar. Yannis znów pokazuje, że jest wokalistą najwyższej klasy.
 
Już wiecie jaki jest werdykt? Tak płyta w pełni skończona. Wszystko współgra ze sobą i każda sekunda tej muzyki to prawdziwa uczta dla smakoszy prawdziwych dźwięków, które potrafią poruszyć emocje i porwać słuchacza. To płyta pełna emocji, pełna romantycznych zagrywek, ale to jest właśnie piękne. Band niszczy nie tylko mocą, ale też właśnie pomysłami i aranżacjami. Potrafią zniszczyć słuchacza przy użyciu partii akustycznych, a to już tylko świadczy o ich klasie. Teraz trzymam kciuki, że panowie się utrzymają i nie będą nam kazać czekać kolejnych długich lat na kolejne wydawnictwo. Dzięki Sacred Outcry za waszą ponadczasową muzykę!

Ocena: 10/10

ATTICK DEMONS - Daytime stories... Nightmare Tales (2020)

Jednym z moich ulubionych klonów Iron Maiden jest bez wątpienia portugalski Attick Demons, który jest na scenie metalowej od 1996r. W tym roku  ta formacja postanowiła wydać swój 3 album i to po 4 letniej przerwie. "Day time Stories...nightmare tales" to płyta, która pokazuje że można podać twórczość Iron maiden w oprawie bardziej heavy/power metalowej i z nutką nowoczesności. Tak to jest jeden z ich najlepszych albumów.

Minęły 4 lata i band tworzą już nieco inni ludzi, ale jedno się nie zmieniło, a mianowicie stanowisko wokalisty. Wciąż w tej kapeli mamy Artur Almeida, który brzmi jak Bruce Dickinson i to jest jego spory atut. To właśnie dzięki niemu te porównania z Iron Maiden są jak najbardziej na miejscu. Warto wspomnieć, że nowy gitarzysta Dario Antunes dodał do muzyki zespołu nieco ciężaru i nowoczesności. Jednak dalej panowie stawiają na klasyczne patenty i czerpią garściami z twórczości Iron Maiden, choć jest też sporo nawiązań do niemieckiego heavy/power metalu.

Mroczna i pełna grozy, a także wyraziste i dopieszczone brzmienie to nie jedyne atuty tej płyty. Furorę robi tak naprawdę zawartość. Band zadbał o naprawdę ciekawy materiał i już otwieracz "the Contract" zasługuje na owację na stojąco. Sam refren jest mega chwytliwy i szybko wpada w ucho. Znacznie więcej żelaznej dziewicy uchwycimy w drapieżnym "Make Your choice" i tutaj band zabiera nas do lat 90, choć powiem wam że słyszę tutaj coś z Bloodbound. Oczarował mnie też klimatyczny i mroczniejszy "Renegade", który też przemyca sporo patentów Iron Maiden. Band potrafi też zwolnieć i zagrać nieco progresywnie co pokazuje w "Hill od sadness" i przez te 6 minut sporo się tutaj dzieje. Nie brakuje też rasowych hitów i tego przykładem jest "Running" czy "Headbanger".


Attick Demons mimo długiej przerwie wciąż zachwyca swoją muzyką i hołdem dla muzyki Iron Maiden. Ich styl i aranżacje są przemyślane i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Panowie wiedzą co robią i nawet nowy skład nie zaburzył tego stanu rzeczy. Kolejna perełka w ich dyskografie i proszę tylko żeby kolejny album ukazał się znacznie szybciej.

Ocena: 8.5/10
 

piątek, 25 września 2020

HEXX - Entangled in sin (2020)

Pamięta ktoś jeszcze pierwsze wydawnictwa amerykańskiego Hexx? To klasyka amerykańskiego power metalu i do dziś często wracam do "No escape" czy "Under the spell". Mamy rok 2020 a kapela wciąż gra i wciąż potrafi nagrać album na wysokim poziomie i "Entangled in sin" jest tego najlepszym dowodem. Hexx nie bierze jeńców i nowy album pokazuje, że trzeba się z nimi liczyć. Pozycja obowiązkowa dla fanów starego Metal Church, Vicious Rumors czy Liege Lord.

Od 2015r w Hexx śpiewa Eddy Vega i jego wokal jest po prostu uroczy. Ta chrypa nadaje mu charyzmy i sprawia, że band zyskuje na świeżości i drapieżności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Trzeba przyznać, że na nowym albumie błyszczy od pierwszych sekund. O klasycznym wydźwięku Hexx przesądza bez wątpienia niezniszczalny Dan Watson. Jego partie gitarowe są proste, mocne i zagrane z pomysłem. Słychać echa przeszłości, a to dobry znak. Dobrze też wypada Bobbie Wright, który wspiera go w partiach gitarowych. "Entangled in Sin" brzmi jakby faktycznie został nagrany w latach 90 i nawet brzmienie zostało tak dostrojone że czuć klimat poprzednich płyt.  Dużym plusem jest tez klimatyczna okładka, która wręcz zachęca by sięgnąć po nowy album Hexx.

Otwarcie płyty killerem w postaci "Watching me burn" jest godne podziwu i na takie perełki warto czekać. Przypominają się najlepsze dokonania Liege Lord czy Metal Church. Mocny riff i fenomenalny wokal Eddiego robią tutaj furorę. Świetne otwarcie, a to dopiero początek. Zadziorny i chwytliwy "Entagled in sin" również zachwyca swoją stylistyką i dynamiką. Warto wsłuchać się w te finezyjne  solówki. Kolejny killer na płycie to "Beatiful Lies"  i znów band nawiązuje do swoich najlepszych lat. Hexx potrafi dodać elementy thrash metalu i to słychać w rozpędzony "Power mad". Urozmaicenia całości dodaje stonowany i bardziej heavy metalowy "Strive the grave". Najlepiej band wypada w szybkich i agresywnych kompozycjach pokroju "Touch of the creature" i to jest Hexx w najlepszym wydaniu. Troszkę odstaję zamykający "Over but bleeding", bo brakuje mu mocy i melodyjności. Można to jednak wybaczyć.

Hexx pokazuje, że amerykański power metal ma się dobrze i wciąż może być bardzo atrakcyjny. Ta płyta jest wysokich lotów i jest tutaj sporo killerów. Dobrze wyważony materiał, który od pierwszych sekund imponuje swoją świeżością i zadziornością. Hexx nawiązuje do swoich klasycznych wydawnictw. Tej płyty nie można przegapić!

Ocena: 8.5/10


 

EVILDEAD - United $tate$ of Anarchy (2020)


 Nie będę ukrywał, że czekałem na powrót amerykańskiego Evildead, W końcu ten band na przełomie lat 80/90 nagrał dwa naprawdę udane wydawnictwo utrzymanych w stylistyce thrash metalu. W 2016r kapela się odrodziła i owocem tego powrotu jest album zatytułowany "United $tate$ of anarchy". Dalej jest to stylistyka w jakiej obracał się band w latach 80 i 90, Nie ma większych niespodzianek i band gra dalej swoje i szkoda tylko że jakość kuleje.

Na pewno cieszy fakt, że kapela po latach wróciła i tworzą ją faktycznie osoby które grały w dawnych latach w Evildead. Jest przecież Juan Garcia na gitarze czy Phil Flores. Skład jest niemal klasyczny, dalej dostajemy thrash metal, a mimo to płyta zawodzi. Problem tkwi w zawartości. Ten thrash metal jest niszowy, zagrany bez pomysłu i na dłuższą metę potrafi ta płyta męczyć. Na plus zasługuje dobre, zadziorne brzmienie, klimatyczna okładka autorstwa Eda Repki, która przypomina wcześniejsze szaty graficzne. Minusem jest niestety zawartość, gdzie brakuje wyrazistych riffów, przebojów czy urozmaicenia. Jakość utworów pozostawia wiele do życzenia.

Dobrze się słucha otwierającego "The decending", który wyróżnia się prostym i chwytliwym refrenem. Jest też melodyjny "Without a cause", choć i tutaj brakuje mi ostatecznego szlifu. O tym w jak słabej formie jest band potwierdza nijaki i męczący "No difference". Płyta jest krótka, ale nic nie zostaje w pamięci, a i odsłuch tej płyty jest wyzwaniem. Można odnieść wrażenie, że cały czas się słucha jednego kawałka i tak na dobrą sprawą ciężko wyróżnić jakiś utwór. Co z tego że na koniec mamy agresywne "Aop war dance" czy "seed of doubt", skoro i tak efekt jest dalej taki sam.

W tym roku thrash metal wypada naprawdę bardzo dobrze i jest sporo ciekawych płyt w tym gatunku. Evildead do nich nie należy. Ta płyta mimo że jest agresywna, to jest bezpłciowa i nijaka. Już po pierwszym utworze wkrada się rutyna i całość przeradza się w jednowymiarową papkę, która niczym nie porywa słuchacza. Szczerze? Można śmiało pominąć ten album, bo nic nie tracimy na tym.

Ocena: 4/10

czwartek, 24 września 2020

LONEWOLF - Division Hades (2020)


 Niemcy mają Grave Digger, Running Wild, czy Stormwarrior, a Francja ma Lonewolf, który od 1992r  nieustannie udowadnia, że może śmiało konkurować z tymi wielkimi zespołami. Lata lecą, a Lonewolf nic się nie zmienił i nowe dzieło "Division Hades" niczym nie zaskakuje. To płyta nagrana dla fanów tej kapeli. Ta płyta nie ma pozyskać nowych fanów, bowiem ci co już znają ten band to pokochają nowy krążek, a ci co zawsze byli na nie to ta płyta raczej nie zmieni ich poglądu. Tak dostaliśmy kolejny genialny od tej kapeli. Mnie nigdy nie zawiedli i zawsze dostaję od nich to na co czekam.

"Division Hades" to 10 album w dyskografii francuzów i jest to swoista kontynuacja poprzednich wydawnictw. Band nic nie kombinuje i gra dalej swoje. Nic się nie zmieniło i band serwuje nam ostry, zadziorny heavy/speed metal, który mocno nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej. Warto zaznaczyć, że nowy album to również powrót Damiena Capolongo w roli gitarzysty. Od strony gitarowej naprawdę sporo się dzieje, zresztą jak zawsze. Mamy mocne riffy, mamy sporo atrakcyjnych melodii i wszystko jest zagrane z polotem. Panowie dobrze się bawią i to słychać, a to przedkłada się na odbiór tej płyty. Tym razem band postanowił wydać 2 płytowy album, z czego pierwsza płyta to faktycznie nowy materiał, a druga płyta to zagrane na nowo stare i zapomniane kawałki grupy. Band sięga tutaj nawet po kompozycje z pierwszych 3 wydawnictw demo.

Bardzo dobre wrażenie robi klimatyczna i nieco rycerska okładka. Bije z niej epickość. Co ciekawe band stara się też ten klimat przenieść na kompozycje. Materiał jest urozmaicony i naprawdę dużo się tutaj dzieje, Nie brakuje hitów i całość spina zadziorne brzmienie.

Płytę otwiera nastrojowy i epicki "The last goodbey", który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Co za przebojowość bije z tego kawałka, no i złożone partie gitarowe. Echa Running wild tak jak zawsze są słyszalne. "The Fallen Angel" to kolejna petarda na płycie i znów mega robotę robią popisy solówkowe. Stonowane tempo i mroczny klimat dodają uroku temu kawałkowi. Klasycznie brzmi tytułowy "Division Hades" i znów słychać hołd dla niemieckiej sceny metalowej. Prosty riff i chwytliwy refren i hit gotowy. Wypisz, wymaluj Running wild z lat 90 mamy w przebojowym "Manilla Shark". Niby utwór lekki, ale za to imponuje pomysłowością. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest rozpędzony "Underground warriors" i tutaj band pokazuje naprawdę na co ich stać. Chwilę oddechu mamy w klimatycznym instrumentalnym "to hell and back". Wiele wnosi melodyjny "Alive" i na taki heavy/speed metal zawsze jest popyt. Klasa sama w sobie.  Nie brakuje szybkich kawałków na nowy albumie i kolejnym tego przykładem jest zadziorny "Silent Rage", który jest kwintesencją stylu Lonewolf. Całość zamyka epicki i podniosły "Drowned in Black", który idealnie wieńczy całość. Niezwykła kompozycja, która oddaje w pełni to co najlepsze w Lonewold. Prawdziwa perełka. Drugi album to kompozycje na nowo zagrane i trzeba przyznać, że brzmią świeżo i jakby bardziej okazale.

"Division Hades" to kolejny świetny album Lonewolf i ta kapela po prostu nie zawodzi. Band wie jak zagrać heavy/speed metal w klimatach Running wild czy Grave Digger. Dzielnie idą w ślady wielkich kapel, a przy tym są autentyczni i robią to wszystko perfekcyjnie. Brawo Lonewolf !

Ocena: 9/10

wtorek, 22 września 2020

MEMORIES OF OLD - The Zeramin Game (2020)

Czy ta kolorowa okładka, która jest utrzymana w klimatach fantasy może kłamać? Od razu mamy jasny sygnał, że szykuje się klasyczny power metal w stylu Power quest, Gloryhammer, czy wczesnego Helloween. Właśnie w takim kierunku poszedł debiutujący w tym roku Memories of old, który pokazuje, że w Wielkiej Brytanii power metal się dobrze.

"The zeramin game" to bez wątpienia atrakcja dla fanów klasycznego power metalu z lat 90, a sam zespół mimo tego że debiutuje, to brzmi jak bardzo doświadczony zespół. Bez wątpienia spora w tym zasługa Tommiego Johanssona, który znakomicie wypada jako wokalista. Wszystko wskazuje na to, że to jego najlepszy występ  jako wokalisty. Znakomicie buduje klimat fantasy i nadaje całości melodyjności. Prawdziwa gwiazda power metalu i robi on tutaj naprawdę dobrą robotę. Jednak również duet gitarzysty i klawiszowca nie zostaje daleko w tyle.  Billy Jeffs to dobrze wyszkolony gitarzysta, który stawia na klasyczne rozwiązania i jego partie są zagrane z polotem i pomysłem. Naprawdę dużo dzieje się w tej sferze.

Mamy tutaj niezły przekrój różnych utworów i tak o to mamy instrumentalny "Overture", jest coś dla fanów symfonicznego power metalu spod znaku Rhapsody - czyli przebojowy "The land of xia". Znalazło się też miejsce na epickość, na rozbudowany kolos i w tej roli sprawdza się podniosły "Zera's shadow". Płytę promował nieco słodszy i melodyjny "Some day soon" i to był dobry wybór. Band troszkę przesadza z tymi kolosami, bo dalej mamy rozbudowany "Across the seas" czy "Arrival". Jest to wszystko dobrze zagrane, ale troszkę za długie jak na mnie. Na wyróżnienie zasługuje 14 minutowy "The zeramin game" i tutaj band wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Prawdziwa uczta dla maniaków power metalu.

Memories of Old nagrał naprawdę dobry album i pokazał, że Wielka Brytania też potrafi odnaleźć się w melodyjnym power metalu. Mamy tutaj słodkie melodie, podniosłość i dużo klasycznych patentów. Bardzo dobrze się tego słucha i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy, bo potencjał bez wątpienia jest.

Ocena: 8.5/10
 

poniedziałek, 21 września 2020

DRAGONRIDER - Scepter of domination (2020)

Michalis Rinakakis to wokalista, który dla wielu fanów melodyjnego heavy/power metalu jest znany z twórczości Air Raid. Teraz Michalis powraca za sprawą zespołu Dragonrider, który powstał w 2017r w Jordanii. Rzadko spotyka się power metal w rejonie Bliskiego wschodu, ale trzeba przyznać, że band naprawdę dobrze czuje się w tej stylistyce. Debiutancki krążek "Scepter of Domination" to pozycja skierowana do fanów Iced Earth, Primal Fear czy Stormwarrior.

Można rzec płyta jakich wiele i nie ma w sobie nic oryginalnego. Jednak czy tylko chodzi o świeżość w metalu? Czasami trzeba iść przetartymi szlakami i odnaleźć tam swoją tożsamość. Dragonrider na razie jest na etapie określenia stylu i obrania kierunku, który oddaje to co im w duszy gra. Płyta może nie jest perfekcyjna, ale bije  z niego solidność i oddanie klasycznym zespołom. Czego dużo tutaj jest to naprawdę udanych melodii i zadziornych riffów, a to już spory atut. Dobrze band dopasował przybrudzone, surowe brzmienie. Michalis o dziwo jest w dobrej dyspozycji i ciągnie zespół do góry. Na pochwałę zasługuje też bez wątpienia Mad i Waleed bowiem ich gra jest dobra i poukładana. Panowie potrafią grać i nie ma miejsce na nudę. Trzeba troszkę pod rasować styl i dodać troszkę mocy i będą nie do zdarcia.

Już start w postaci "Where lightning forever strikes" jest naprawdę udany. Energiczny riff, ostre riffy i fenomenalny wokal Michalisa. To wszystko bardzo dobrze się zazębia. Prawdziwą petardą jest "The berserker", który potrafi porwać grą gitarzystów. Show jednak kradnie po raz kolejny wokalista Michalis. Heavy metalowy "Scepter of domination" troszkę przypomina dokonania Primal Fear, Prosty i melodyjny riff to motor napędowy "Lone Rider" i znów band imponuje zgraniem i pozytywną energią. Marszowy "Master of Thunder" to ukłon w stronę Majesty czy Manowar. Kolejny hicior na płycie to "Below the stars" i znów Michalis powala swoim głosem. Na koniec jest jeszcze rozbudowany "Grand Finale" i znów band pokazuje, że potrafią grać power metal i to na bardzo dobrym poziomie.

Dragonrider zaliczył naprawdę udany debiut i ta płyta jest miła w odsłuchu. Mamy przeboje, mamy klimat fantasy, mamy też dużą dawkę power metalu. Wszystko ze sobą współgra, a band ma w sobie to coś. Jeszcze troszkę dopracować styl i aranżacje i będzie jeszcze lepiej. "Scepter of domination" to może nie najlepsze co słyszałem w tym roku, ale płyta jest naprawdę solidna i godna uwagi.

Ocena: 7.5/10



 

niedziela, 20 września 2020

HITTMAN - Destroy all humans (2020)


 W latach 80 było wiele ciekawych i mało znanych kapel. Wiele z nich przepadło w gąszczu ciekawszych i bardziej rozpoznawalnych marek. Taki los spotkał amerykański Hittman, który miał naprawdę świetny debiut i zapisał się w historii amerykańskiego heavy/power metalu. Potem udało się wydać komercyjny "Vivas machina" i band zakończył działalność. Band reaktywował się w 2017r i to w sumie teraz bardzo modne i dobrze że są możliwości na powrót kapel z lat 80 czy 90. Hittman na reaktywacji nie poprzestał i postarał się o nowy album. "Destroy all humans" to album, który niestety bardziej brzmi jak kontynuacja "Vivas machina' aniżeli "Hittman".

Czekałem na ten album, bo chciał usłyszeć jak obecnie brzmi Hittman. Liczyłem na powrót do korzeni, ale dostałem niestety nijaki, nudny album metalowym z elementami hard rocka. Nie pomógł nawet fakt, że band w zasadzie poza basistą jest taki sam jak na dwóch poprzednich wydawnictwach. Okładka prosta i troszkę tandetna. Brzmienie jest dobre, ale na kolana nie powala. Brakuje ikry i mocy. Najlepiej prezentuje się wokalista Dirk Kennedy, który wciąż brzmi drapieżnie.

Ciekawe jest to, że płytę otwiera rozbudowany i nieco mroczniejszy "Destroy all humans". Start nie najgorszy, bo potrafi zaskoczyć szybszym tempem czy zadziornymi partiami gitarowymi. Stonowany i taki przesiąknięty latami 80 "Breathe" może nie jest zły, ale nie ma tu power metal, a heavy metal w brytyjskim wydaniu. Nie wiele wnosi hard rockowy "The ledge" czy banalny "Code of honour". Same utwory nie są tragiczne, bo wszystko jest solidne, ale od takiej kapeli jak Hittman można wymagać czegoś więcej. "Total amnesia" i to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. W końcu coś się dzieje, szkoda że tak późno. Całość zamyka również rozbudowany "love, the assasin", który też brzmi solidne, ale nic ponadto.

Rozczarowanie to jest słowo, które mi się nasuwa przy okazji nowej płyty Hittman. Płyta solidna i może bardzo heavy metalowa, ale nie ma wyrazistych hitów, nie ma też jakiegoś dużego pokładu mocy. Płyta dobra do posłuchania, ale nie wzbudza większych emocji. Nic, pozostaje wracać do debiutu Hittman.

Ocena: 6/10

BLACK FATE - Ithaca (2020)

6 lat przyszło czekać  fanom na nowe dzieło greckiego bandu Black Fate. "Ithaca" to już 4 album w dyskografii zespołu i może nie jest to najlepsze wydawnictwo jakie nagrał ten band, ale nie można go od razu skreślić, bowiem ma też sporo ciekawych momentów. To jak to jest z tym nowym albumem?

Jest sporo elementów, które przemawiają tutaj na plus. Z jednej strony mamy klimatyczną okładkę, który nieco przypomina okładki Stormwarrior. Band zadbał o naprawdę mocne i zadziorne brzmienie, które idealnie pasuje do nowoczesnego stylu zespołu. Muzycznie Black Fare zabiera nas do świata power metalu, progresywnego metalu z elementami symfonicznego metalu. W 2019r do kapeli dołączył klawiszowiec Themis Koparandis, który wpasował się do stylu grupy i wniósł troszkę świeżości. Na pewno cieszy dobra forma Vasillisa, który jest specjalistą od budowania klimatu. Troszkę za mało jest emocji i przebojowości w grze gitarzystów. Niby wszystko jest, jest przecież dobry warsztat techniczny, ale brakuje mi ostatecznego szlifu.

Jest tutaj sporo ciekawej muzyki i już taki nastrojowy "Maze" potrafi oczarować progresywnym wydźwiękiem. Sporo dynamiki ma w sobie tytułowy "Ithaca" i to jest naprawdę dobry początek tej płyty. Nowocześnie brzmi zadziorny "Savior machine" czy melodyjny "Nemesis" Troszkę gorzej wypada nijaki "One last breath" czy ballada "Rainbows end".

Black fate w sumie niczym nie zaskoczył wydając "Ithaca". To album z muzyką do jakiej nas przyzwyczaili, aczkolwiek mieli ciekawsze wydawnictwa w swoim dorobku. Płytę dobrze się słucha, ale nie jest to raczej wydawnictwo do którego będą wracał. Taka płyta z serii posłuchać i zapomnieć. Band ma potencjał i stać ich na coś bardziej porywającego.

Ocena: 5.5/10
 

sobota, 19 września 2020

ANNEXATION - Inherent Brutality (2020)


 Annexation to kolejny młody band, który próbuje swoich sił w thrash metalu. Warto wiedzieć, że kapela powstała w 2016r w Berlinie. Oczywiście band mocno nawiązuje do lat 80 czy 90  i nie kryje zamiłowań do Slayer czy Exodus. Najwięcej w ich muzyce patentów z niemieckich kapel pokroju Kreator czy Sodom. Właśnie w takim kierunku Annexation poszedł na swoim debiutanckim albumie "Inherent brutality".

Brawo dla zespołu za postawienie na okładkę pełną grozy i mroku. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Brzmienie jest nieco surowe, ale nie brakuje mu mocy i agresji. Panowie nawiązują do lat 80 czy 90 i to dobry znak. Od pierwszych sekund moją uwagę przykuł wokalista Infektorr, który nadaje całości agresji. Słychać, że sporo inspirował się  twórczością Kreator.  Na pewno co warto jeszcze dopracować to partie gitarowe, bo czasami wieje nudą i wtórność nieco przytłacza. Troszkę urozmaicić materiał i będzie dobrze.

Na start mamy rozpędzony "A.T.R"  i już wiadomo co nas czeka na płycie. Nie brakuje agresji, ani ciekawego motywu. Więcej technicznego thrash metalu mamy w "Beyond humanity" czy "The beast". Dobrze wypada zadziorny i dynamiczny "Inherent brutality", który oddaje to co najlepsze w thrash metalu. Na płycie roi się od drapieżnych i szybkich kawałków i w tej kategorii sprawdza się "Wrecked" czy "Colonia Dignidad". Idealnie całość podsumowuje agresywny "Raped and impaled".

"Inherent Brutality" to nie jest może płyta idealna i brakuje troszkę pomysłowości, ale bije z niej szczerość i solidność. Band zadbał o agresywność i klimat lat 90, a to przedkłada się na jakość tej płyty. Mimo pewnych wad płyta dobrze się prezentuje i zasługuje na uwagę. Band na pewno nie raz jeszcze nas zaskoczy.

Ocena: 6/10

piątek, 18 września 2020

NIVIANE - The Ruthless Divine (2020)


Czy ktoś wątpił, że nowy album amerykańskiej formacji Niviane może namieszać w tegorocznych zestawieniach? Jeśli tak, to ten pogląd na pewno zmieni co do "The Ruthless Divine". To wydawnictwo zaspokaja głód wszystkich tych którzy od dawna czekają na wysokiej klasy amerykański power metal. Na takie płyty nie raz trzeba czekać kilka miesięcy, a nie raz lat. Niviane wypełnia pustkę na amerykańskiej scenie metalowej i nawiązuje do najlepszych płyt Cage, Attacker, czy Omen. Band jednak nie kryje również swoich inspiracji europejskim power metalem i nie brakuje tutaj elementów Sinbreed, czy Seventh Avenue. Niviane rośnie na prawdziwą gwiazdę, a ich najnowsze dzieło to tylko potwierdza.

Każdy cząstka tego albumu robi wrażenie. Okładka utrzymuje rycerski klimat i potrafi oczarować swoim stylem i pomysłowością. Brzmienie to kwintesencja amerykańskiego power metalu i drapieżność jest godna podziwu. Tak właśnie powinien brzmieć album i każdy instrument brzmi tu obłędnie. Jest pazur i moc, a to czyni ten album prawdziwą gratkę dla maniaków takiego grania. Niviane to przede wszystkim Mark i Gary, którzy dwoją się i troją żeby album był atrakcyjny pod względem melodii. Każdy riff, każda zagrywka imponuje dynamiką, zadziornością i świeżością. Band idealnie miesza klasyczność i nowoczesność. Świetny duet gitarowy i słychać, ze się rozwinęli od czasów debiutu. Bez wątpienia ważną rolę odgrywa jedyny w swoim rodzaju wokalista Norman Skinner. Jego głos idealnie pasuje do takiego grania. Materiał jest bardzo dobrze wyważony i nie ma tutaj miejsca na monotonne granie. No to przyjrzyjmy się samej zawartości. 

"League of Shadows" - jest szybkość, jest agresywny riff i mocny power metal, w którym band nie boi się ocierać o thrash metal. Na taki amerykański power metal zawsze warto czekać! Idealny otwieracz. 

"Crown of thorns" - to utwór, który zachwyca ciekawą partią basu i finezyjnymi partiami gitarowymi. Band troszkę zwalnia, ale pokazuje że również w stonowanych klimatach radzą sobie bardzo dobrze.

"Dreams crash down" to jeden z moich ulubionych kawałków z tej płyty. Pomysłowy riff i marszowe tempo od razu do mnie przemówiły. Partie gitarowe zagrane również z polotem i ten fenomenalny wokal Normana. Jest coś z Cage czy Attacker.

"The ruthless Divine" - kolejny utwór z mrocznym feelingiem i stonowanym tempem. Imponuje talent muzyków i ich dbałość o detale. Nie ma się do czego przyczepić.

"Fires in the sky" - znakomity przykład, że band potrafi tworzyć rasowe hity, a to jeden z nich. Refren zostaje na długo w pamięci.

"Fallen from asyllium" - 6 minutowy kawałek o rozbudowanej formie i pierwszy utwór, w którym band pokazuje nieco progresywne oblicze i przede wszystkim epicki klimat.

"Forgotten centurios" - utwór z nieco hard rockowym feelingiem i znów band pokazuje zupełnie inne oblicze.

"Niviane" - lepiej band nie mógł określić swojego stylu niż za sprawą tego utworu. Mocny riff, dobrze rozegrane partie gitarowe i duża dawka melodyjności.

"Psychomanteum" - świetne wejście basu i znów band potrafi stworzyć pokręcony i mroczny klimat. Niby stonowany utwór, ale bije i tak z niego agresja.

"Sinking Ships" - najdłuższy utwór na płycie i tutaj czuć epickość i band też jakby daje upust swoim niesamowitym pomysłom. Kolejna perełka na płycie.

"like lions" - kolejny przejaw mocy i agresywności zespołu. Tak powinno się grać power metal! No brzmi to fenomenalnie.

Co raz mniej na rynku płyt z takim power metalem. Zwłaszcza ciężko o rasowy, amerykański power metal, a tutaj Niviane pokazuje że można wciąż tworzyć muzykę w takich klimatach. "The ruthless divine" to płyta klimatyczna i nagrana z pasją. To prawdziwa uczta dla fanów gatunku i jedna z najlepszych płyt roku 2020.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 17 września 2020

HEATHEN - Empire of the Blind (2020)


 Czas sprawdzić jak tam z kondycją zasłużonego Heathen. Ta amerykańska formacja jest znana i lubiana i swój kultowy status zyskała za sprawą lat 80 i 90. W 2010r powrócili z udanym "The Evolution of chaos" i szkoda, że band znów przez długi czas milczał. Teraz po 10 latach Heathen wydał nowe wydawnictwo zatytułowane "Empire of the blind" i tutaj nie ma niespodzianki, bowiem band gra to co umie najlepiej, czyli techniczny thrash/speed metal. Lata lecą, trendy się zmieniają a Heathen robi swoje i wciąż trzyma poziom.

Heathen to kapela wysokiej rangi i nie dziwi, że płyta wyróżnia się klimatyczną i mroczną okładką, czy wreszcie mocny i agresywnym soundem. Tak powinien brzmieć thrash metalowy album. Od ostatniego dzieła doszło jednak do zmian personalnych i tak o to band zasilił  basista Jason Mirza i perkusista Jason Demaria, który znany jest z Toxik. Panowie dają radę i ciężko im coś zarzucić. Największe zainteresowanie wzbudza bez wątpienia wokalista David R. White, który mimo lat wciąż zachwyca swoją techniką i kunsztem. Wszystko ładnie, tylko szkoda że czasami wieje nudą w samym materiale. Takie spokojne kawałki jak "Shrine of apathy" nie powinny tu mieć miejsca. Nie ma w tym utworze ani ciekawej melodii, ani też jakiegoś mocnego riffu. Na szczęście prawie cały materiał kipi energią i drapieżnością. Taka petarda "the blight" to kwintesencja stylu Heathen i thrash metalu. Co mi imponuje to zadziorny riff i duża dawka melodyjności. Dalej mamy mroczny "Empire of the blind", który zachwyca techniką. Band znów imponuje pomysłowością i dbałością o detale. Dobrze sprawdza się  bardziej heavy metalowy"Dead and gone" czy rozpędzony "Blood to be let", który brzmi jak hołd dla exodus. Ozdobą tego krążka są bez wątpienia takie agresywne utwory jak "in black" i tutaj szaleje duet gitarzystów. Kragen i Lee wciąż potrafią oczarować techniką i ciekawymi aranżacjami. Dużo się dzieje w tym zakresie. Kolejne killery na płycie, które zasługują na wyróżnienie to "Devour" czy złowieszczy "the gods divide".

"Empire of the blind" to nie jest może najlepsza płyta Heathen, ani najlepsza thrash metalowa płyta roku 2020, jednak to wciąż trash metal na wysokim poziomie. Pełno tutaj technicznych zagrywek gitarowych czy agresywnych riffów i w zasadzie jest wszystko co definiuje thrash metal. Heathen mimo długiej przerwy wciąż trzyma poziom i wciąż ma talent do tworzenia wysokiej klasy thrash metal. Płyta godna uwagi i oby kolejny album ukazał się znacznie szybciej.

Ocena: 8/10

niedziela, 13 września 2020

AIRFORCE - Strike Hard (2020)

Ciężko dzisiaj o solidny brytyjski heavy metal w klasycznym wydaniu. Czasami zdarza się płyta, która zabiera nas do lat 80 i do najlepszych lat saxon, Iron maiden czy Diamond head. Taką płyta bez wątpienia jest "Strike Hard". To już drugi album formacji Airforce i band po raz kolejny pokazuje, że potrafi grać klasyczny heavy metal, który oddaje to co najlepsze w NWOBHM. Aifrorce jest w stanie nawiązać do lat 80, bo przecież band powstał w 1987r i gra w nim dawny perkusista iron maiden czyli Doug Sampson.

Okładka raczej odstrasza niż zachęca, ale przecież w latach 80 był pełno takich kiczowatych okładek. Brzmienie jak i cała otoczka to taki rasowy sound z lat 80. Jest prosto i zadziornie. Podobnie wygląda sprawa samego materiału. Ważną rolę na tej płycie odgrywa wokalista Flavio Lino, który mocno nawiązuje swoją manierą do głosu Bruce;a Dickinsona. Ma ciekawy głos i dobrze sobie radzi zarówno w niskich jak i wysokich rejestrach. Wiele dla zespołu robi gitarzysta Chop Pitman. Jego zagrywki są proste, ale pełne klasycznego charakteru i oto chodzi. Zaczyna się od dynamicznego "Fight" i band nie kryje swoich inspiracji najlepszymi brytyjskimi zespołami. Zadziorny "Die for You" to nieco stonowany kawałek z nutką hard rocka. "The reaper" to ukłon w stronę diamond head czy saxon i bardzo dobrze uchwycono tutaj piękno NWOBHM. Nie brakuje tutaj hitów, a jeden z nich to "Finest Hour" , który swoją przebojowością i stylistyką przypomina dokonania Iron maiden. Jednak czasami wieje nudą tak jak w "Band of brothers".

"Strike Hard" to hołd dla lat 80, dla NWOBHM i klasycznego brytyjskiego metalu. Airforce z dawnym perkusistą iron maiden prezentuje muzykę znaną i może nieco oklepaną. Cieszy fakt, że band stara się nam przypomnieć złote lata największych brytyjskich tuz i jest przy tym autentyczny. Płyta godna uwagi, a ja po cichu liczę, że kapela jeszcze pokaże na co ją tak naprawdę stać.

Ocena: 7/10

 

WINTER'S VERGE - The Ballad of James Tig (2020)


 Winter's Verge od paru ładnych lat potwierdza, że dobrze czuje się w pirackim klimacie. Ten cypryjski band działa od 2003 r i nie raz pokazał, że potrafią stworzyć nastrojowy power metal. Deniel i Savvas to nowi wioślarze Winter's Verge i to z nimi został zarejestrowany nowy album zatytułowany "The ballad of james Tig". Klimat jest jak zawsze i nie brakuje ciekawych melodii, jednak nie da się ukryć, że to jeden z słabszych wydawnictw tej kapeli.

Potencjał był i niestety troszkę został zmarnowany. Czego zabrakło?  Przede wszystkim hitów, przebojowości i czasami szybkości. Co w zamian dostajemy? Jest sporo pirackiego klimatu, nastrojowych motywów i płyta jest skierowana przede wszystkim do słuchaczy, którzy liczą na wysokiej klasy atmosferę i magiczny świat, który nas oczaruje. Pod tym względem "The ballad of james tig" wypada naprawdę bardzo dobrze. Duet gitarzystów radzi sobie dobrze, ale jakoś niczym specjalnym się nie popisali na nowym krążku. Wszystko jest jak dla mnie za bardzo ugrzecznione i brakuje elementu zaskoczenia.

Oczywiście piękna okładka i nastrojowe brzmienie to nie wszystko. Płytę otwiera stonowany i progresywny "It begins" i niby utwór brzmi ciekawie, to jednak troszkę wieje nudą. Troszkę więcej power metalu mamy w melodyjnym "A thousand souls", ale znów brakuje troszkę mocy i pazura. Klimatyczny "Dead reckoning"  przemyca troszkę patentów folkowych czy symfonicznych. Przypomina mi to troszkę twórczość Falconer. Emocje rosną przy mocniejszym "I Accept", który pokazuje potencjał Winter's verge, szkoda że mało tutaj hitów tego pokroju. Klimatyczna ballada "The ballad of james tig" swoim klimatem nasuwa na myśl Blind Guardian.

Ciężko jest z oceną tej płyty. Klimat jest piękny i potrafi oczarować swoim pirackim nastroję. Album jak dla mnie mało metalowy i ten band miał już ciekawsze płyty na swoim koncie. Brakuje tutaj mi hitów i wolę jednak to co zaprezentował w tym roku Terra Atlantica.

Ocena: 5.5/10

piątek, 11 września 2020

STRYPER - Even the devil believes (2020)


 "Even the devil believes" to już 12 studyjny album formacji Stryper. Ta amerykańska kapela działa od 1983r i jest jedną z najważniejszych kapel grających chrześcijański heavy metal. Ostatnie płyty Stryper trzymały wysoki poziom, a jak jest z nowym albumem?


Może nie ma w sobie takiej przebojowości i zadziornością jak "Fallen" czy "God damn evil", ale to wciąż solidny materiał. Band gra dalej swoje i niczym nie zaskakuje. Tym razem jest bardziej stonowany materiał i słychać spore ilości hard rockowych patentów. Michał Sweet mimo swoich lat zachwyca swoją świetną formą wokalną i jego partie gitarowe też są urocze. To dzięki niemu Stryper wciąż może się podobać. Jego głos napędza ten band.

Brzmienie jest klasyczne i mocno inspirowane latami 80. Podobnie ma się sprawa klimatycznej okładki. Na wyróżnienie zasługuje rozpędzony "blood from above" zniezwykle mocnym riffem. Co za power i świeżość. Taki Stryper to ja kocham. Dalej mamy stonowany "make love a great again" który przenosi nas do lat 80. Zachwyca zadziornym "let him in" który ma coś z judas priest. Hard rockowe patenty można wyłapać w tytułowym "Even the devil believes". Troszkę nudą wieje w rockowej balladzie "this i pray". Warto wspomnieć o energicznym "middle finger messiah" i szkoda że cała płyta taka nie jest.

Stryper gra swoje i robi to bardzo dobrze. Nie ma tu niczego nowego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Wszystko niby jest ok, ale album słabszy od poprzednich. Uleciała energia i przebojowość, a szkoda bo ten band stać na więcej.


Ocena: 6/10

Nightmare - Aeternam (2020)


 Jo Amore obecnie błyszczy w Kingcrown czy Oblivion, a nie da się ukryć że brakuje jego głosu w francuskim Nightmare. Ta zasłużona kapela przechodzi kryzys. Od kiedy panowie postawili na kobiecy głos to band stracił na autentyczności. O ile "dead Sun" z Maggy Luyten na wokalu brzmiał nie najgorzej to o tyle najnowsze dzieło zatytułowane "Aeternam" brzmi dość dziwnie.

Także i tym razem Nightmare w innym składzie. Pojawia się Madie która w ogóle nie pasuje mi do Nightmare. Jej głos jest bardziej komercyjny i ujmuje zespołowi agresji. Sam materiał pod względem instrumentalnym wypada całkiem dobrze. Dostajemy bowiem mieszankę power/heavy i thrash metalu. Niby to co zawsze jeśli chodzi o nightmare, ale brzmi to jak jednowymiarową papka. Ciężko rozróżnić poszczególne utwory.

Dużym plusem po raz kolejny jest oczywiście brzmienie. Co za moc i agresja. Band brzmi przez co bardziej nowocześniej. Sam materiał niczym nie zaskuje i w sumie szybko nudzi.

"Temple of Acheron" może i jest agresywny ale jakiś taki ospały i bez ciekawej melodii. Dalej wkracza zadziornym "Divine Nemesis" i tutaj zaczyna się dziać. To jest nightmare jaki lubię, tylko dlaczego mamy tu taki słaby i nijaki wokal? Ehh słychać brak Jo Amore. Ciekawie zaczyna się mroczniejszy "Downfall of Tyrant" jednak brakuje mi tu świeżości i ciekawego wykończenia. Znów oklepany motyw i mało atrakcyjna melodia. Przebłyski przebojowości mamy w lżejszym "lights on" ale za dużo tu komercji. Brawa należą się za riff i dynamikę w tytułowym "Aeternam", szkoda tylko że wokal wszystko psuje. Echa thrash metalu pojawiają się w agresywnym "black september" ale znów wkrada się nuda.

Nightmare to zasłużona kapela i nigdy nie wydali słabego krążka. Można było liczyć na nich i zawsze wydawali mocne albumy. Od kiedy odszedł Jo Amore to wszystko zaczęło się sypać. Czas poszukać nowego wokalisty. Jak komuś szkoda czasu to odradzam sięgać po to wydawnictwo.


Ocena: 3.5/10

środa, 9 września 2020

NUCLEAR WARFARE - Lobotomy (2020)


 Kiedy mówi się o niemieckim thrash metalu to od razu namyśl przychodzi Tankard, Destruction, Kreator  czy Sodom. Warto jednak pamiętać że oprócz starej gwardii pojawia się sporo młodych utalentowanych zespołów, które również szybko osiągają status gwiazdy. 19 lat na scenie to kawał czasu i spory atut kapeli o nazwie Nuclear Warfare. Kapela bardzo utalentowana i głodna sukcesu. Tak na dobrą sprawą nie wiele im brakuje do tych najlepszych kapel. "Lobotomy" to 6 album tej formacji i jest to płyta o jakiej marzy nie jeden fan thrash metalu.

Nuclear Warfare nie definiuje na nowo thrash metalu, ani nie eksperymentuje w żaden sposób. Sięga z klasycznych rozwiązań i robi własną interpretacje. Co ciekawe z jednej strony dostajemy rasowe, surowe, ostre niczym brzytwa brzmienie, ale klimat lat 90 można poczuć od pierwszych dźwięków. Okładka też te sprawia, że skojarzenia z latami 90 są jak bardziej na miejscu. Jeśli chodzi o styl to band gra thrash metal z mieszanką speed metalu i dostajemy agresywne, mocne riffy i sporą dawkę melodyjności. Tak więc nie ma mowy o nudzie.  W roli wokalisty idealnie sprawdza się tutaj wokalista Stormhunter, który grywa w klimatach Running wild. Mowa tutaj o fenomenalnym Florianie Bernhardzie. To co wyprawia z kolei gitarzysta Sebastian Listl zasługuje na owacje na stojąco. Partie gitarowe są zagrane z polotem i pasją. Słychać, że Sebastian wie jak grać thrash metal i każdy riff i solówka przypomina stary dobry, niemiecki thrash metal. Panowie odrobili zadanie domowe i stworzyli prawdziwą bestię.

Zawartość to 9 kompozycji i każda z nich to petarda. Jazda zaczyna się od technicznego i melodyjnego "Lobotomy" i moje skojarzenie to Kreator. Połamane partie gitarowe w energicznym "Bombshell Disease" troszkę przypominają Anthrax, aczkolwiek Niemcy grają agresywnie i wykorzystują elementy speed metalu. Wyszedł z tego rasowy killer. Klimatycznie zaczyna się "Gladiator", ale nie ma mowy o balladzie, bowiem to kolejny szybki utwór. Urocze są zwolnienia w sferze refrenu. Potem mamy serię petard w postaci "Betrayers from hell", czy melodyjnego "They live". Całość zamyka zadziorny "Ages of blood".

"Lobotomy" to kwintesencja thrash metalu. Band nagrał dopracowany i agresywny album, który zawiera wszystko to co najlepsze w tym gatunku muzycznym. Jest masa mocnych riffów i do tego band cały czas stawia na szybkie tempo. Duże brawa za klasyczne rozwiązania i nawiązanie do klasycznych płyt niemieckiego thrash metalu. Płyta która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła.

Ocena: 9/10

GRAND FINALE - Quantum Moment (2020)


 Kto tęskni za starym dobrym Within Temptation, czy Nightwish ten powinien zapoznać się z nowym dziełem japońskiej formacji Grand Finale. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Quantum Moment" to płyta, która oddaje to co najlepsze w symfonicznym power metalu. Pełno tutaj ciekawych aranżacji i melodii, które czynią ten album naprawdę atrakcyjnym.

Kluczową rolę w zespole odgrywa Yoko , która swoim głosem nadaje całości klimatu i podniosłości. Od razu słychać, że to płyta z symfonicznym metalem. Wokalistka jest utalentowana i potrafi budować emocje. Muzykę Grand Finale tworzą tak naprawdę Aoi grająca na klawiszach, a także gitarzystka Hiro. Ten duet dobrze się sprawuje i dostajemy kilka naprawdę ciekawych motywów.

Band zadbał o klimatyczną okładkę i dobre brzmienie, a i materiał ma dobre momenty. Znakomicie wypada rozpędzony i melodyjny "Human". W tym utworze dzieje się sporo i trzeba przyznać, że klimat Nightwish jest wyczuwalny. Kolejna perełka z tej płyty to przebojowy "world of glory", który zachwyca chwytliwym motywem głównym i taką lekkością. "Silent God" to z kolei kawałek nieco bardziej rozbudowany, o zabarwieniu progresywnym. Dobrze wypada też prosty i treściwy "Fly away". Jeszcze więcej power metalu w symfonicznej oprawie dostajemy w dynamicznym "Again" i zamykającym "This is amazing".

Płyta ma kilka hitów, jest też solidna porcja symfonicznego power metal, ale nie wszystko jest takie idealnie. Trzeba jeszcze dopracować brzmienie, które póki co jest nieco amatorskie i materiał sam w sobie wymaga troszkę większej mocy i zadziorności. "Quantum Moment" to mimo pewnych wad bardzo solidny album z symfonicznym power metalem. Fani Nightwish czy Epica powinni być zadowoleni.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 6 września 2020

REVENGE - trust in metal (2020)

Kolumbijski Revenge to już sprawdzona marka jeśli chodzi o heavy/speed metal. To band, który działa od 2002r i dorobił się 8 albumów. Ich styl muzyczny przypomina nieco twórczość Axecuter, czy Exciter. "Trust in metal" to nowe dzieło Revenge i nie ma tutaj większej niespodzianki, bowiem band dalej gra swoje i wciąż dostarcza słuchaczom wysokiej klasy heavy/speed metal.

Revenge to przede wszystkim wokalista i gitarzysta Esteban Mejia, który napędza ten band. Jego wokal nadaje całości agresywności i speed matowego pazura. Pod względem partii gitarowych to mamy tutaj wszystko do czego przyzwyczaił nas Revenge na przestrzeni poprzednich lat. Jest agresja, szybkość i dużo melodyjności.  Nie brakuje oczywiście hitów i petard, ale brakuje mi tu troszkę elementu zaskoczenia  czy urozmaicenia. Widocznie taki ma być speed metal w wykonaniu Revenge. Płytę dobrze się słucha i te 30 minut szybko mija. Na plus działają elementy nawiązujące do lat 80.

"True Metal"
to udane otwarcie krążka, bo dostajemy tutaj mocny riff i sporo heavy metalu z lat 80. Jeszcze ciekawiej wypada zadziorny "Fight, wild & ride", który swoją konstrukcją i jakością przypomina czasy pierwszych dwóch płyt Running Wild. Wystarczy wsłuchać się w same partie gitarowe by to poczuć. Dobrze prezentuje się prosty i energiczny "Hard ride - Black Sign". Jest speed metalowe szaleństwo do jakiego Revenge nas przyzwyczaił. Troszkę nijaki jest instrumentalny "March of Vengeance". Band potrafi grać naprawdę agresywnie i potwierdza to "Iron Side" czy szybki "Black Rites", który wieńczy ten album.

"Trust in Metal" to kolejny typowy album Revenge. Band trzyma wysoki poziom i nie zawodzi. Zespół gra swoje i dobrze czuje się w heavy/speed metalu przesiąkniętego klimatem lat 80. Niby nic odkrywczego, a odsłuch jest bardzo miły.

Ocena: 8/10
 

GOLDENHALL - Collide (2020)

 

Falconer zakończył działalność, ale dobrze że pojawiają się kapele, które nie boją się czerpać z ich działalności. Dobrym tego przykładem jest młody, amerykański band o nazwie Goldenhall. Ta młoda kapela powstała w 2014r i teraz przyszedł czas na ich debiutancki krążek zatytułowany "Collide". Płyta skierowana jest do fanów symfonicznego metalu i melodyjnego power metalu z domieszką folk metalu.

Okładka od razu zdradza, że mamy do czynienia z power metalem. Klimat wikingów z okładki udziela się na płycie i to troszkę kojarzy mi się z Turisas. Jason Shealy to wokalista z ciekawą barwą i to właśnie on nadaje całości klimatu wikingów. Na pewno wokal jest oryginalny i sprawia, że band wyróżnia się na tle innych. Brzmienie płyty jest lekkie i z nutką chłodu. Aranżacje symfoniczne nie są przesadzone i bardziej robią za tło dla partii gitarowych. Muzyka Goldenhall jest prosta, melodyjna i pełna różnych smaczków. Jest kilka minusów jak choćby brak wyraźnych hitów i troszkę brakuje mi tu ciekawych melodii. Całość za sprawą klimatu i elementów Falconer się broni i może się podobać.

"An Awakening" to klimatyczne otwarcie płyty i w sumie taki mały przedsmak tego co nas czeka. Jest ciekawy, wciągający klimat i nie brakuje też melodyjnych solówek. Brzmi to ciekawie, ale brakuje mi troszkę tutaj pazura. Podniosłe chórki pojawiają się w rozpędzonym "Beneath the iron sword" i to bez wątpienia jeden z najlepszych kawałków na płycie. W końcu band przyspiesza i pokazuje troszkę pazura. Klimaty Falconer czy Sonata Arctica można uchwycić w niezwykle melodyjnym "Into the Infinite". Band potrafi tworzyć też rozbudowane kompozycje i tego przykładem jest "the Fade". Końcówka płyty to melodyjny "Meadows" czy urozmaicony "Absolution". Czasami band nie potrzebnie przedłuża dany kawałek i czasami wkrada się nuda. To małe detale, które można jeszcze dopracować.

"Collide" to pierwszy krok Goldenhall. Może troszkę nie pewny i troszkę taki nieśmiały. Potencjał jest i mam nadzieję, że w przyszłości panowie się rozkręcą. Grać potrafią i mają pomysł na granie symfonicznego metalu z domieszką power metalu. Debiut troszkę bez większych emocji, ale to solidne dzieło, które może się podobać.

Ocena: 6.5/10

sobota, 5 września 2020

COMANIAC - Holodox (2020)


 Kto tęskni za starymi płytami Exodus, Death Angel, czy Coroner ten powinien zapoznać się z nowym dziełem szwajcarskim bandem o nazwie Comaniac. "Holodox" to kontynuacja poprzednich wydawnictw i kapela nie zmarnowała 3 letniej przerwy.  W efekcie dostajemy album wysokich lotów i znajdziemy tutaj wszystko co powinna mieć płyta z kategorii thrash metalu.

Nie brakuje technicznych riffów, agresywnych partii gitarowych. Mamy też mocne i zadziorne brzmienie, które potęguje moc dźwięków. Gitary brzmią zarazem klasycznie, ale i współcześnie. Jonas Schmid to jest człowiek, który odpowiada przede wszystkim za partie wokalne. Jego głos jest taki naturalny i przypomina nieco dokonania Destruction, czy Death angel. W sferze riffów i tej całej gitarowej szarży Jonasa wspiera Valentin. Panowie dobrze się rozumieją i ich współpraca się przedkłada na jakość utworów. Nie ma grania w kółko jednego i materiał jest naprawdę urozmaicony i pełen świeżości.

Płytę otwiera tytułowy "Holodox" i band tu pokazuje w jak dobrej formie jest. Chwytliwy riff, dużo technicznych zagrywek i wyrazisty refren. Słychać echa wielu wielkich kapel i to nie jest akurat żaden minus. Ważne że band daje sporo od siebie. W "Art is dead" band zwalnia i stawia na stonowane tempo i nieco heavy metalowy wydźwięk. Melodyjność i przebojowość to atuty "Head of the snake" i imponuje ile energii bije z tego utworu. Podobne emocje wzbudza agresywny "Legend Heaven". Nutka progresywności pojawia się w "Love and pride", a całość zamyka spokojniejszy "Bittersweet".


Comaniac umacnia swoją pozycję na thrash metalowym rynku i ich nowe dzieło "Holodox" to prawdziwa uczta dla fanów tego gatunku. Płyta jest przemyślana i pełna ciekawych kawałków. Mamy killery i nieco bardziej złożone kawałki. Jest urozmaicenie i nie ma miejsce na nudę. Czekam na kolejne dzieła Comaniac!

Ocena: 8/10

PERFECT PLAN - Time for a mirracle (2020)


 Przychodzi taki dzień, że mam ochotę się odprężyć przy dźwiękach melodyjnego Hard rocka czy Aor. Taka muzyka potrafi podziałać na zmysły i jest odskocznią od szarej rzeczywistości. Najnowsze dzieło szwedzkiej formacji Perfect Plan ma swój klimat i potrafi przenieść słuchacza do innego świata. "Time for a miracle"  to drugi album tego zespołu i brzmi o wiele ciekawiej niż debiut "Rise".

Kierunek muzyczny tej kapeli jest jasny i zrozumiały. Melodyjny hard rock, który potrafi czasami przypomnieć muzykę Foreigner czy Survivor, ale band stara się brzmieć współcześnie i bardzo melodyjnie. Muzyka Perfect Plan opiera się przede wszystkich na klimatycznych partia klawiszowych Leifa i gitarzysty Rolfa. Ich współpraca przedkłada się ne melodyjność tej płyty. Całość otoczona jest takim magicznym feelingiem.  Idealnie pasuje do tego wszystkiego lekki i nieco zadziorny wokal Kenta Hilla. Ma w sobie to coś i czasami przypomina mi Joe Lynn Turnera i to jest dobry znak.

Band zadbał o każdy detal i tak o to mamy klimatyczną okładkę i soczyste, lekkie brzmienie, a sam materiał też jest przemyślany. Płytę otwiera mocniejszy "time for a mirracle" i to taki zwiastun tego co nas czeka na tej płycie. Wyrazisty riff, mieszanka świeżości, nowoczesności i klasycznych rozwiązań. Na krążku roi się od hitów i jeden z nich to "Better walk alone". Bardzo klasycznie brzmi "Heart of Stome", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Jest nutka finezji i gracji, a band tutaj błyszczy. Band nie boi się komercyjnych rozwiązań co pokazuje lekki "What about love" i znów wokal Kenta potrafi powalić na kolana. Perfect Plan pokazuje pazura w zadziornym "Give a little Lovin".

Perfect plan nagrał poukładany album, w którym główną rolę odgrywa lekki, romantyczny klimat. Mamy hity, mamy ciekawe melodie i aranżacje, a band pokazuje że potrafi grać melodyjny hard rock i to na bardzo dobrym poziomie. Pozycja obowiązkowa dla fanów hard rocka.

Ocena: 8/10

piątek, 4 września 2020

RISING STEEL - Fight Them all (2020)


 Mieszanka heavy metalu i thrash metalu zawsze się sprawdza. Wystarczy mieć dobre zaplecze techniczne i troszkę pomysłu na melodie. Kiedy doda się do tego elementy wyjęte z lat 80 i troszkę patentów wypracowanych przez Metallica, Iron Maiden, czy Cage to można w efekcie dostać solidny materiał. Francuski Rising Steel właśnie jest żywym przykładem, że taka mieszanka stylów ma prawo istnienia i przy tym dobrze się sprawdza. "Figh them All" to już drugi album tej młodej formacji i prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu z domieszką thrash metalu.

Band umiejętnie łączy klasyczny heavy metal z elementami thrash metalu.W tej układance kluczową rolę odgrywa wokalista Fabrice Cassaro. Jego głos jest mocny, wyrazisty i dodaje całości pazura. Antoine i Mathias to duet, który odpowiada za partie gitarowe. Trzeba przyznać, że w tej sferze panowie potrafią dostarczyć mocny, zadziorny riff, czy ciekawe, wyraziste melodie. Dużo się tutaj dzieje i nie ma tutaj miejsca na nudę. Materiał jest zgrany i przemyślany, a całość jest z bardzo spójna. Może troszkę za mało hitów i troszkę to wszystko przewidywalne, ale to wciąż płyta wysokich lotów.

Na starcie pojawia się agresywny "Mystic Voices", który wykorzystuje elementy thrash metalu. Mocny riff robi tutaj robotę. Więcej klasycznego heavy metalu można uświadczyć w "Fight them all" i band tutaj nieco zwalnia. Cały czas kapela utrzymuje melodyjny charakter kawałków. Fanom Cage może przypaść do gustu rozbudowany i bardzo dynamiczny "Steel Hammer", czy przebojowy i klimatyczny "Savage". Fanom testament czy Metaliki można śmiało polecić rozpędzony i nieco mroczniejszy "Metal Nation" i band tu po prostu błyszczy. Podobne emocje wywołuje złowieszczy i agresywny "Master Control", który idealnie podsumowuje styl i jakość Rising Steel.

Nie brakuje ciekawych płyt w tym roku i "Figh them all" to jedna z tych płyt, które zostają w pamięci i na pewno będę nie raz wracał do nowego dzieła francuzów. Kapela działa od 2012r i już dopracowała swój styl i jakość. Ich muzyka jest pełna energii i agresji. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i thrash metalu. Pozycja, która trzeba znać!

Ocena: 8.5/10