poniedziałek, 31 października 2022

KONQUEST - Time and Tyranny (2022)


 

Płyta z serii "zrób to sam". Po raz kolejny Alex Rossi nagrywa materiał na drugi album sygnowany nazwą Konquest. Kto słyszał debiut tej włoskiej formacji, ten wie czego się spodziewać po drugim krążku. Włoski Konquest stawia na klimat lat 80, na proste melodie i motywy gitarowe. Nie ma tutaj nic odkrywczego i to płyta jedna z wielu. Wykonanie i sposób grania sprawia jednak, że "Time and Tyranny" zaliczyć należy do grona tych płyt udanych.

Ten prosty przekaz jest tutaj jest najlepszy w tym wszystkim. Band nie udaje  nikogo i gra swoje. Jasne znajdziemy elementy wczesnego Iron Maiden, czy Heavy Load, ale w niczym to nie przeszkadza.  Ta prostota i klimat lat 80 jest widoczny na frontowej okładce, ale i brzmienie i cały mastering wykreowany przez Barta Gabriela też mocno wzorowany jest na latach 80. Ma to wszystko sens.

Alex Rossi potrafi stworzyć ciekawe pomysły, ale odnoszę wrażenie, że płyta mogła być bardziej dopracowana i mieć w sobie więcej zadziorności. Momentami brakuje takiego przysłowiowego kopa. Słychać to choćby w maidenowym "A place i call home". Pomysł fajny, ciekawe poprowadzone gitary i nutka przebojowości. Dla mnie troszkę zagrane za łagodnie. Na pewno płyta ma bardzo dobry start, bo zaczyna się od klimatycznego intra w postaci "Relaivity", który przypomina intra Iron maiden z dawnych lat. Dobrze to rozegrali i sporo w tym pomysłowości. Tytułowy "Time and Tyranny" to soczysty hard'n heavy z dużą dawką NWOBHM i tutaj znów prosty motyw jest kluczem do sukcesu. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest przebojowy "The traveller", który zachwyca stonowanym, marszowym tempem i epickim wydźwiękiem. Podobne emocje wywołuje stonowany i bardziej złożony "Warrior from a Future World" i znów Alex daje popis epickości. Majstersztyk.

Konquest kontynuuje drogę obraną na debiucie i wciąż gra heavy metal mocno wzorowany na latach 80 i nie brakuje tutaj wpływów NWOBHM. Może brakuje wyrazistych hitów, może gdzieś troszkę odarto z drapieżności. Mimo pewnych niedociągnięć, to wciąż pozycja obowiązkowa dla fanów takiego grania. Warto!

Ocena: 8/10

niedziela, 30 października 2022

CHARONS CLAW - Streets of Calimport (2022)

A o to i kolejna propozycja z Grecji. Tym razem przedstawiam debiutancki krążek formacji Charons Claw, który nosi tytuł "Streets of Calimport". Owe wydawnictwo jest o tyle ciekawe, bowiem przemyca sporo elementów Iced Earth, Attacker, ale i też zespołów grających NWOBHM. Jedno jest pewne, ta kapela żyje latami 80 i to chciała nam przekazać. Sama okładka przeszywa słuchacza na wylot i zachęca by zapoznać się z zawartością, Tak, warto się skusić!

Ten mroczny klimat z okładki przewija się na płycie i jest on jedną z atrakcji. Idealnie współgra z tym co band prezentuje. Podstawą ich muzyki jest gitarzysta Apostolos, który stawia na stonowane, zadziorne i mroczne partie gitarowe. Wszystko mocno wzorowane na latach 80, co jest akurat mocnym atutem. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze, a dopełnieniem szczęścia jest wokal Jona Sotiego, który idealnie współgra z całością. Potrafi nadać mroczny klimat i sprawić, że kawałek jest bardziej przebojowy. Słychać, że bogate doświadczenie jest tutaj na wagę złota i brawo dla Jona za to co tutaj robi.

Na płycie mamy 8 kawałków i całość jest solidna i miła w odsłuchu. Mocne wrażenie robi zadziorny i pełen amerykański patentów otwieracz zatytułowany"Streets of Calimport". Band radzi sobie również z nieco dłuższymi i bardziej rozbudowanymi kompozycjami.Przykładem tego jest klasycznie brzmiący "Living in the past". Charons claw pokazuje pazur w "The jackal". który przemyca sporo patentów Metal Church. Słychać, że zespół ma pomysł na siebie i nie próbują na siłę kogoś kopiować, za co spory plus dla nich. Stonowane dźwięki jak te w "a second chance" jakoś do końca do mnie nie przemawiają. Takie jakieś to bez wyrazu. Wolę ten ich zadziorny i pełen amerykański ozdobników heavy metal jak ten w przebojowym "Solitary man".

Nie da się ukryć, że Chrons claw ma potencjał i mają dość ciekawy pomysł na siebie. Mroczny klimat, patenty wyjęte z lat 80 i sporo odwagi by grać jak wiele kapel, ale będąc przy tym sobą, a nie kolejną kopią. Troszkę dopracować riffy, solówki czy przebojowość i wyrośnie z nich poważny gracz. Na to przyjdzie czas, a póki co cieszmy się udanym debiutem.

Ocena: 7.5/10
 

sobota, 29 października 2022

ROYAL HUNT - Dystopia part II (2022)


 
Pierwsza cześć "Dystopia" była udana, to nic dziwnego że band nagrał drugą cześć. Zresztą duński Royal Hunt nigdy nie nagrał słabego albumu. Kto kocha miks progresywnego, symfonicznego i neoklasycznego metalu ten wie, że Royal Hunt jest mistrzem w swoim fachu.  Druga część to swoista kontynuacja pierwszej części. To płyta przebojowa, klimatyczna i pełna finezja. Znakomity przykład, że heavy metal może być emocjonalny i pełen piękna.

Podobnie jak wcześniej tak i tu jest kilku znakomitych gości, którzy tylko podnoszą wartość owej muzyki. Jest choćby Mats Leven, czy Mark Boals.Muzyka jest dojrzała urozmaicona i znów znajdziemy tutaj sporo perełek. "Thorn in my heart" to niezwykle dynamiczny i melodyjny kawałek, który ukazuje epickość i energię Royal Hunt. Majstersztyk! No i warto też pochwalić Dc Coopera, który swoim głosem po prostu niszczy i pokazuje, że wiek nie jest żadną przeszkodą. Mats Leven z kolei czaruje w "The key of insanity" i tutaj znakomicie podkreślono symfoniczny klimat i podniosłość. Jonas Larsen to utalentowany gitarzysty, który wie jak stworzyć neoklasyczną perełkę. Tak właśnie jest z instrumentalnym "The purge", który odzwierciedla jego geniusz muzyczny. Cudo! Jest też 14 minutowy kolos w postaci "Scream of Anger" i tutaj dzieje się naprawdę sporo. Band nie przynudza i daje popis swoich nieprzeciętnych umiejętności. Przypominają mi się najlepsze lata Yngwie Malmsteena. Brawo panowie.

Jasne, że zdarzają się słabsze momenty, że do perfekcji troszkę brakło, ale Royal Hunt to spec w swoim fachu. Nikt nie gra tak jak oni. Nikt nie potrafi tak czarować i tak imponować aranżacjami. To jeden z najlepszych zespołów na rynku i taka jest prawda. "Dystopia 2" to kolejna mocna pozycja w ich dyskografii.

Ocena:8.5/10

STARCHILD - Battle of Eternity (2022)


 Czy faktycznie niemiecki band Starchild należy wrzucać do worka z innymi kapelami grającymi power metal? Słuchając najnowszego krążka zatytułowanego "Battle of Eternity" stwierdzam, że bliżej im do melodyjnego metalu. W dodatku w ich muzyce znajdzie się z progresywnego metalu, coś z hard rocka i czasami coś z power metalu. Czasami jak jest czegoś za dużo i wydobywa się brak spójności i zdecydowania to sprowadza to band do samo destrukcji, a płyta kończy się porażką. Niestety, ale "Battle of Eternity" jest nijaki i daleko mu do udanego debiutu.

Na płycie jest 11 utworów i niestety album szybko zaczyna nudzić swoją formą. Sporo tutaj wad. Broni się brzmienie, ciekawa okładka i wokal lidera Sandro Giampietro, który wciąż jest wizytówką tej kapeli. Jednak to tyle. Kompozycje niczym specjalnym nie wyróżniają się. Mało jakoś w tym metalu. Czy otwierający "Tame" może czymś porwać, zachwycić? Nudny i nijaki kawałek, który jest przekombinowany i obdarty z metalowego pazura. "Silver Rain" miał być progresywny i zachwycać złożonymi partiami gitarowymi. Nic z tego się nie dzieje. Z kolei taki "Error" ma ciekawą linią melodyjną i zagrywki gitarowe, ale to wszystko już słyszało się w lepszej formie. Znów zmarnowano ciekawy pomysł. Najlepiej wypada w sumie przebojowy i prosty w swoich aranżacjach "Times may change".

Power metalu praktycznie tutaj nie ma. Melodyjny metal i nutka hard rocka, czy nawet AOR jak najbardziej. Płyta bez wyrazu, bez ciekawych melodii, zagrana jakby na siłę i jest bardzo trudna w odbiorze. Jedna z najsłabszych płyt roku 2022 i z pewnością najsłabsza w dorobku Starchild. Może już warto dać sobie spokój, albo przynajmniej zmienić coś w swoim stylu i jakości grania? Zobaczymy czy w przyszłości wyciągną wnioski?

Ocena: 3/10

piątek, 28 października 2022

STEELWINGS - Still Rising (2022)


 Steelwings to przedstawiciel szwedzkiego heavy metalu lat 80. W latach 80 nagrali całkiem solidny debiut, który przypominał dokonania Heavy Load czy Gotham City. Kapela przepadła na kilkanaście lat i powrócili w roku 2013, a efektem tego był album "Back".  Kto pamięta tamte wydawnictwa, kto lubi mieszankę heavy metalu i hard rocka, ten na pewno przekona się do muzyki Steelwings. 25 listopada band powraca z trzecim wydawnictwem zatytułowanym "Still Rising".

Ta płyta nie podbije świata, ale pokazuje, że można całkiem dobrze odtworzyć klimat lat 80, że można nagrać prosty materiał, który w pełni odzwierciedla to co Steelwings grał na początku swojej kariery. Może i zawartość mało oryginalna, oklepana i pełna oklepanych patentów, to jednak ma to swój urok. W zespole kluczową rolę odgrywa charyzmatyczny wokalista Tommy Soderstrom, który sprawdza się w takim miksie heavy metalu i hard rocka. Brakuje może nieco okiełznania i odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Lepiej już sobie radzą gitarzyści Lindmann i Gustaffson, ale do zachwytów też jeszcze daleko. Partie gitarowe są banalne, oklepane i troszkę bez ikry. Niby jest to szczere granie, ale czasami to za mało, zwłaszcza że w obecnych czasach jest w czym wybierać, a konkurencja nie śpi.


Ciekawie zaczyna się ten album bo od "hell or high water", który brzmi jak mieszanka Airbourne i Judas Priest. Pierwsze skojarzenie to "hell bent for leather". Prosty kawałek, ale faktycznie oddaje w pełni urok lat 80. Ja to kupuje. Dobrze słucha się takiego szybszego "Stand up and fight" czy hard rockowego "Like a shadow in the night", który potrafi oczarować klimatem i ciekawymi aranżacjami. To pokazuje, że band potrafi grać i to całkiem przyzwoicie. Echa Def Leppard i NWOBHM można doszukać się w energicznym "Rocket". Sporo rocka i klimatu lat 80 znajdziemy w "Rock on", a zamykający "Heat of the night" mimo że jest delikatny i taki stonowany, to i tak potrafi oczarować swoim rockowym feelingiem.

Płyta nie jest zła, tak jak mogła by się wydawać. Tak jest do bólu prosta i przewidywalna. Tutaj nie ma niczego odkrywczego, a wokalista potrafi irytować swoją manierą. Nie ma agresywnego brzmienia, nie ma tutaj może killerów, ale całość jest pełna klimatu lat 80 i ten szczery przekaz potrafi okazać się sprzymierzeńcem. Do posłuchania i zabicia czasu to jest pozycja warta uwagi. Czy zmieni pogląd do hard rocka, czy stanie się płytą roku? Na pewno nie.

Ocena: 6/10

JOE LYNN TURNER - Belly of the Beast (2022)


 Joe Lynn Turner ostatnio bardziej zyskał rozgłos, że pokazał się bez peruki i przyznaj się do walki z łysieniem plackowaty. Do tego jeszcze rozstał się z projektem Sunstorm. Wszystko jakoś szło nie tak, do tego walka z Ronnie Romero odnośnie reaktywacji Rainbow. Jednak czy to wszystko ma jakieś znaczenie? Liczy się w końcu muzyka. Choć Turner miał ostatnio pod górkę to pozytywnie zaskoczył na płycie Star One i  w sumie ostatnio bardzo mało go było. Ostatni solowy album to "The Sessions" z 2016r, który był zbiorem coverów. Joe Lynn Turner to jeden z moich ulubionych wokalistów i to jeden z tych głosów, który wprowadził mnie do muzyki rockowej czy metalowej. Mimo upływu lat wciąż zachwyca. Problem tkwi w tym, że kariera solowa jakoś nie pozostawiła jakiś perełek. Zawsze to był solidny melodyjny metal z dużą dawką hard rocka, a wszystko przesycone Rainbow. W końcu to z Rainbow Turner najwięcej osiągnął. Teraz po 6 lat ciszy, przyszedł czas na "Belly of the Beast". Płyta będzie szokować, bo Turner chce pokazać się światu z nieco innej strony. Próbuje zerwać z wizerunkiem "byłego wokalisty Rainbow" i chce stworzyć coś nowego. Napisać nowy rozdział. Dawno nie doznałem takiego szoku i takiego odświeżenie wizerunku. Ten szok jest bardzo pozytywny i ja cały czas mam ciarki. Turner wydał jeden z najlepszych albumów w swojej karierze i na pewno najlepszy album solowy. Szok.

Turner zawsze obraca się w okół utalentowanych gitarzystów i tym razem za sukcesem płyty stoi przede wszystkim Peter Tagtren, którego można kojarzyć choćby z Hypocrisy, czy Pain. Odpowiada za wydźwięk całej płyty, za jej mroczny klimat i nowoczesny charakter. Płyta potrafi wciągnąć w magiczny świat i pokazuje Turnera w nieco innej stylistyce. Mamy sporo ciężkiego heavy metalu, ale jest też dla miłośników stonowanych i klimatycznych dźwięków, w których dominuje hard rock. Współczesność spotyka klasykę. Imponują też ponure i zarazem epickie chórki tworzone przez Petera. Warto wspomnieć, że w partiach solowych też sporo urozmaicają Love Magnusson  czy Jonas Kjellgren. No i wreszcie sam wokal Turnera wciąż zachwyca i wciąż mnie rzuca na kolana, tak jak za dawnych lat. Czuje się znów oczarowany i znów mogę się delektować jego niesamowitym głosem, który został wykorzystany do znakomitej muzyki.

Na płycie znajdziemy 11 kompozycji i choć album jest dynamiczny i ciężki, to na szczęście zawartość jest bardzo urozmaicona i treściwa. Turner w klimatach Judas Priest, Udo, czy Primal Fear? Brzmi jak dowcip, ale właśnie to dostajemy w rozpędzonym "Belly of the beast", który rozpoczyna tą niesamowitą podróż. Cóż za killer i takiej petardy Turner nie miał jeszcze w swoim dorobku. Coś zupełnie nowego i najlepsze jest to, że Joe znakomicie sprawdza się w takim graniu. Ten riff, ten chwytliwy refren i partie gitarowe, no wszystko jest idealne. Jeśli już na siłę szukać jakiś elementów Rainbow czy właśnie wcześniejszych dokonań Turnera, to "Black sun" jest najbliższy temu. Stonowany, o nieco hard rockowym zabarwieniu i te znajome partie klawiszowe. Sam kawałek mocno dociążony i nastawiony na mrok. Kolejny killer, a to dopiero początek. Ja osobiście odpłynąłem przy trzecim utworze zatytułowanym "tortured soul".  Zaczyna się spokojnie, troszkę zalatuje Iced Earth, potem utwór pokazuje swoją moc. Tu nie chodzi o szybkość i ostre gitary. Mroczny, wręcz ponury klimat, dopieszczony wokal Turnera, no i ten pomysłowy główny motyw.  Bije z tego kawałka epickość i nawet chórki Petera przyprawiają o dreszcze. Pozamiatali panowie i to jeden  z najlepszych utworów roku 2022. Majstersztyk, a dalekie od Rainbow. Bardzo podobnie zaczyna się "Rise Up". Mroczne wejście i pełen klimat rodem z Iced Earth, tylko że tutaj utwór nabiera na szybkości i melodyjności. Brzmi to faktycznie nowocześnie, mniej klasycznie, ale to znów prawdziwy killer. Turner sprawdza się w balladach, a "dark night of the soul" ma w sobie to coś, co sprawia że zapada w pamięci. Kolejny hicior na płycie to bez wątpienia "Tears of blood" i znów dominuje mroczny klimat, nowoczesne brzmienie i ciężkie partie gitarowe. Niszczy niezwykle melodyjny i energiczny "Dont fear the dark" i tutaj znów Turner odcina się znakomicie od swojej przeszłości. Po prostu "Wow". Troszkę hard rocka znajdziemy w "Requim" czy "Living the Dream".

Najbardziej dopracowany i najbardziej niszczycielski album Turnera. Śmiało można postawić obok klasyków, choć to już płyta w zupełnie innym klimacie. Długo Joe Lynn Turner kazał czekać fanom na nową muzykę, ale było warto, bo powrócił pełen gniewu i świeżych pomysłów, które w efekcie dały niesamowity album. Do teraz jestem w szoku, że Turner nagrał taki album, w takim stylu i na takim poziomie. Szok i brawo za odwagę, bo nie łatwo jest zerwać ze swoim wieloletnim stylem. Mocny kandydat do płyty roku.

Ocena: 10/10

czwartek, 27 października 2022

KLIODNA - Way of Freedom (2022)


 Widzę, że wśród listy gości znajdują się nazwiska Fabio Lione i Ralf Sheepers to nie trzeba mnie dwa razy przekonywać żeby sięgnąć po owy album. Za Kliodna przemówiły też świetne próbki promujące album i cały marketing sprawił, że nie mogłem przejść obojętnie obok Kliodna. To  band grający symfoniczny power metal i robią to już od 2013r. Fani Nightwish, Rhapsody, czy Visions of Atlantis na pewno będą zachwyceni tym co usłyszą na "Way of Heroes", czyli drugim krążku tej młodej i utalentowanej formacji z Białorusi.

Jest tutaj kilka elementów, które sprawiają, że band wbija się do grona tych zespołów z górnej półki. Dmitry i Anton to naprawdę uzdolnieni gitarzyści, którzy potrafią porwać szybkim riffami, ale też powalić na kolana epickością czy melodyjnością. W tej sferze dzieje się sporo dobrego. W tej muzyce nie zawsze udaje się dopasować partie wokalne i zazwyczaj wokalistka czy też wokalista potrafi zniechęcić do danej płyty. Tutaj wokalistka Natalya Senko odwala kawał dobrej roboty. Jej technika, jej sposób śpiewania i to jak buduje klimat jest godne podziwu. Właściwa osoba na właściwym miejscu.  Mają tak naprawdę wszystko by siać zniszczenie. Czego zabrakło do pełni szczęścia? Materiału, który byłby idealny od początku do końca.

Odpalam płytę i na dzień dobry dostaje killer w postaci "Bring me her head" gdzie postawiono na marszowe tempo, na epickość i rozmach. jest Chris de wolf i Fabio Lione. Ten hicior bije łeb na szyję nową Avantasia. Cud miód i malinki. Dalej mamy równie przebojowy "Wind of freedom" choć tutaj siada troszkę jakość i już nie ma tego ognia, aczkolwiek to wciąż udane granie. Warty uwagi jest "Jester killer", który przypomina stare dobre czasy Nightwish. Dobrze wypada też melodyjny "Forgotten Heroes", który również oddaje to co najlepsze w symfonicznym power metalu. Czuć klimat lat 90, co jest na pewno jak najbardziej na plus. Imponuje rozmach i epickość w "Winter Symphony" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Ralf Sheepers i klimaty Nightwish w petardzie "For a new day to come" i to jest naprawdę wybuchowa mieszanka. Jakby cały by taki album to byłbym powalony na kolana. Prawdziwy majstersztyk!

Do ideału troszkę mi za brakło. Nie zmienia to faktu, że to jedna z tych płyt które trzeba znać i jedna z tych najciekawszych w roku 2022. Jest sporo killerów, jest sporo patentów Nightwish i takie krążki w dzisiejszych czasach to już troszkę rzadkość. Tym bardziej duży plus dla Kliodna!

Ocena: 9/10

środa, 26 października 2022

LEATHER - We are the chosen (2022)


 Leather Leone to jedna z najważniejszych wokalistek w branży heavy metalowej. Jej charyzma, technika i styl śpiewania sprawiły, że stała się prawdziwą gwiazdą. Jej wyczyny z Chastain już dawno mają status kultowego. Najważniejsze, że wokalistka nie osiadła na laurach i dalej tworzy nową muzykę. Po 4 latach od wydania "II" przychodzi czas na 3 solowy album Leather Leone". "We are the chosen" ma przewidzianą premierę na 25 listopada 2022.

Cieszy fakt, że mimo że to solowy album, to Leather nie porzuca heavy metalowej konwencji i nie próbuje grać czegoś innego. Nowy krążek jest bardzo metalowy i jest tutaj wszystko co powinno być na takiej płycie. Zadziorne partie wokalne, ostre riffy, dynamika, zróżnicowanie i duża dawka przebojowości. Słychać, że mimo lat Leather jest w znakomitej formie, a materiał tutaj zawarty jest naprawdę ciekawy i przypomina najlepsze wydawnictwa Leather Leone.

Okładka troszkę nijaka, a z kolei brzmienie mocne, zadziorne i jestem w szoku, że cały album został zarejestrowany w polskim studiu. Na płycie jest 10 kawałków i już otwieracz "We take back control" wbija w fotel. Niezwykle energiczny utwór z agresywnym riffem i wyraźnymi wpływami Judas Priest, czy właśnie Chastain. W podobnych klimatach mamy rozpędzony "Always been Evil" i tak ciężkiej oprawy Leather Leone jeszcze nie miała. Aż miło posłuchać co wyprawia duet gitarzystów. Brawo  Mercel Ross i Vinnie Tex! Mamy też "Off with your head", który stawia na mocny riff, a także nieco bardziej toporny wydźwięk. Tytułowy "We are the chosen" to już bardziej stonowany kawałek, w którym liczy się klimat i podniosłość. Ciekawy kontrast dla tych wcześniejszych mocnych killerów. Imponuje klasycznie brzmiący "tyrants", który jest hołdem dla heavy metalu lat 80. Nic dodać, nic ująć, brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Kolejna petarda na płycie to dynamiczny "Dark days" i to jest heavy metal pełną gębą. Całość wieńczy killer w postaci "The glory in the end" i to jest idealne podsumowanie tej płyty. Bije z tego kawałka energia i klimat lat 80. To jest właśnie Leather Leone taką jaką lubię.

"We are the chosen" to jedna z najlepszych płyt w dyskografii Leather Leone. To naprawdę mocny, wyrazisty heavy metal, który przypomina złote czasy Chastain. To płyta zagrana z pazurem i miłością do metalu. Lata lecą, a Leather wciąż w znakomitej formie. Nie spodziewałem się takiej dopracowanej płyty. Miłe zaskoczenie!

Ocena: 9/10

wtorek, 25 października 2022

INNERFORCE - Arcadia (2022)


 "Arcadia" to najnowsze dzieło od argentyńskiej formacji Innerforce. To młody band działający od 9 lat i w zasadzie grają solidny heavy metal z nutką power metalu. Nie grają niczego odkrywczego i czerpią od wielkich graczy. Nie brakuje odesłań do twórczości choćby Iron maiden, czy Manilla Road.Może i nie tworzą niczego nowego, ani odkrywczego, ale jest to płyta która miewa ciekawe momenty i śmiało można ją określić solidną.

Motorem napędowym tej kapeli jest Francisco Borchiero, który odpowiada za partie wokalne. To jego specyficzny głos na długo zapada w pamięci. Nie powala na kolana może techniką i umiejętnościami, ale ma swój styl i pasuje do tego co band gra. Dobrze radzi sobie z grą na gitarze i to słychać, że jego współpraca z Martinem Campsem układa się pomyślnie. Sporo tutaj solidnych i chwytliwych riffów. Co jakiś czas dostajemy pomysłową melodię i ogólnie materiał zawarty na "Arcadia" daleki jest do ideału, ale potrafi umilić wolny czas. Wszystko zostało rozegrane przyzwoicie i nie ma większych zarzutów.

Jest kilka perełek na płycie. Jedną z nich jest "until We Fall" i tutaj postawiono na przebojowość i na wciągający motyw przewodni. Przypominają mi się stare dobre czasy Iron Fire. Stonowany, marszowy "Blood Eagle" to kompozycja będąca hołdem dla twórczości Manowar. Dalej warto wyróżnić niezwykle melodyjny "Arcadia", który momentami przemyca patenty Iron Maiden. Nie ma tutaj nic odkrywczego ale dobrze się tego słucha. Potem dostajemy serie solidnych, ale mało wyrazistych kompozycji.Na wyróżnienie zasługuje jeszcze bardziej przebojowy i dynamiczny "The last ride", czy chwytliwy "Rock the night", który potrafi oczarować swoją prostotą.

Płyta jakich wiele. Płyta zagrane w oparciu o sprawdzone patenty. Nie ma niespodzianki, a Innerforce gra dalej swoje. Szkoda, że band nie potrafi wybić się z średniej klasy. Może następnym razem bardziej zaryzykują? Oby, bo póki co to tylko solidny heavy metal i nic ponadto.

Ocena: 6/10

niedziela, 23 października 2022

THERION - Leviathan II (2022)


 Z Therion mam tak, że nie wszystko trafia w mój gust. Ten band kocham przede wszystkim za genialne Lemuria i Sirus B. Czysty przejaw geniuszu. Kolejny album, który na pewno rzucił mnie na kolana to "Sitra Ahra" i potem już bywało różnie. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie "Leviathan" z 2021r, gdzie band znów pokazał bardziej metalowe oblicze. Ucieszył mnie fakt, że band wyda drugą cześć. Nie ma może przejawu geniuszu, ale to naprawdę solidne dzieło w kategorii symfonicznego metalu.

Tak cieszy, że znajdziemy tutaj sporo elementów metalowych, nie ma też jakiegoś przerostu formy nad treścią i w zasadzie dostajemy dobrze skrojony album z symfonicznym metalem. Orkiestrowe elementy przykuwają uwagę i są miłym ozdobnikiem, tylko momentami brakuje efektu "wow" i nie ma takiego już zaskoczenia. Swoje role dobrze odgrywają wokaliści tj Lori Lewis i Thomas Wikstrom. Partie wokalne zawsze były mocną stroną Therion. Podziała na różne chórki i partie wokalne dobrze działa na "Leviathan II" i w zasadzie jego główną wadą jest to, że po prostu brakło ciekawych pomysłów na cały album.

Już na dzień dobry dostajemy naprawdę świetny "Aeon of Maat" i to jest Therion jaki ja kocham. Z metalowym pazurem i z dużą dawką przebojowości. To jest to! Nieco rockowy i bardziej operowy "Litany of the fallen" też potrafi oczarować swoim klimatem. Metalowy pazur znajdziemy w nieco żywszym "Lucifuge Rofocale", ale to tylko dobry kawałek bez jakiś fajerwerków. Zapada w pamięci też melodyjny "Cavern cold as ice", ale to również solidna pozycja, która nie powala na kolana.

Druga część "Leviathan" na pewno jest słabsza niż pierwsza i daleko ma też do najlepszych płyt zespołu. Słowo gniot też nie pasuje, bo przecież płyta ma kilka ciekawych utworów. Solidny Therion, który zmierza już w bardziej ciekawszym kierunku niż na wcześniejszych płytach po "Sitra Ahra". No zobaczymy co przyszłość przyniesie. Nowy album Therion fani na pewno obczają.

Ocena: 6/10

RENACER - Siembra Y Cosecha (2022)

 


Jeśli ktoś szuka power metal w współczesnej oprawie, gdzie rządzą pomysłowe melodie, finezyjne partie gitarowe i zadziorny głos wokalisty. To z pewnością znajdzie to w muzyce argentyńskiego Renacer.To jest doświadczona grupa działająca od 2001r i w roku 2019 powrócił do grupy Juan Kilberg, a w roku 2022 band zasilił perkusista Gabriel Gonzalez. Nowa siła, nowa krew i efektem tego jest nowy album zatytułowany "Siembra y Cosecha". Płyta z kategorii, trzeba znać i mieć na swojej półce z innymi skarbami.

Band zadbał o każdy detal i faktycznie jest to pozycja z górnej półki. Mamy klimatyczną i przykuwającą oko okładkę. No ma swój klimat i zapada w pamięci. Renacer słynie z mocnego i zadziornego brzmienia. Tutaj nie ma niespodzianki. To, że każdy z muzyków tutaj błyszczy, to że wokal Christiana rozkłada na łopatki, to każdy wie. Nie trzeba o tym przypominać.  Warto przypomnieć, jak świetnie sprawdza się duet gitarowy tworzony przez Kilberga i Paolo. Panowie znakomicie się rozumieją i na każdym kroku jest finezja, polot i znakomicie podany melodyjny metal, z naciskiem na power metal. Zagrane jest to nowocześnie, z pazurem i z nutką szaleństwa. Prawdziwi znawcy power metalu.

Panowie startują tutaj od tytułowego "Siembra Y Cosecha" i już od razu wiadomo co i jak. Atakuje nas pomysłowy riff i duża dawka energii. Zagrane to z gracją i dbałością o detale. Znajdziemy tutaj sporo smaczków, które można odkrywać na nowo przy kolejnych odsłuchach.Klimaty Lords of Black, czy taki Masterplan słychać dobitnie w mroczniejszych "Ojos de Agua". Majstersztyk i tego można słuchać na okrągło. Przepiękny jest nieco hard rockowy "En brazos Del Viento" i choć kawałek bardziej stonowany i bardziej komercyjny, to i tak czaruje. Elementy progresywne można uświadczyć w zakręconym "Nostalgia Immortal" i tego typu kawałki jakoś mniej do mnie trafiają. Zbyteczny jest tutaj moim zdaniem ballada "Herencia De Vida", który jest zbyt popowa i jakaś taka nijaka. Kto szuka pięknych zagrywek gitarowych ten je znajdzie w klimatycznym "Lejos del Dolor". Końcówka płyty bardzo energiczna i pełna power metalowej motoryki. Jest czym się zachwycać.

Duży plus za zróżnicowanie, za ciekawe aranżacje i dbałość o pomysłowe i bardziej złożone melodie. Płyta dojrzała i oddająca pięknego melodyjnego metalu i power metalu. Renacer to ważny gracz na argentyńskiej scenie metalowej i ten album po raz kolejny to potwierdza. To trzeba znać!

Ocena: 9/10

sobota, 22 października 2022

STRYPER - The final battle (2022)

 

Ostatnie płyty amerykańskiego Stryper idealnie trafią w mój gust. To znakomita mieszanka heavy metalu, hard rocka i power metalu, tak jest od paru ładnych lat. Zwłaszcza płyty wydane nakładem wytwórni Frontiers records robią mega wrażenie. Panowie teraz regularnie wydają albumy co dwa lata i najlepsze jest to że trzymają wysoki poziom. "The final Battle" to bez wątpienia smakowity kąsek dla miłośników takich dźwięków.

Pod wieloma względami nie ma niespodzianek i dostajemy kontynuację tego co mieliśmy na ostatnich płytach. Od lat w stryper gwiazdą jest Micheal Sweet, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe.  Jego głos jest jak wino, im starszy tym lepszy. Najlepsze jest to, że pasuje on do każdego grania i potrafi z każdego kawałka coś wycisnąć.

Na płycie znajdziemy sporo ciekawych kompozycji. Na start mamy petardę w postaci "transgressor" i słychać pewne powiązania z ostatnimi płytami Saxon. Podobny ładunek energii i podobna stylistyka. Epicki, mroczny "See no evil, hear no evil" to prawdziwy majstersztyk. Utwór niszczy główny motywem i aranżacjami. W podobnych klimatach utrzymany jest "Heart & soul". Stonowane tempo, miks klasycznego metalu i klimatu lat 80 i znów mamy perełkę. Warto wyróżnić pomysłowy i nieco bardziej hard rockowy "The way, the truth, the life". Kawałek szybko zapada w pamięci. Całość wieńczy energiczny "Ashes to Ashes", który potwierdza że nowy album jest przemyślany, a Stryper wciąż jest w formie.

Stryper nie odkrywa ameryki, nie próbuje tworzyć coś nowego, oni po prostu grają swoje i to jest piękne. Mają swój styl, swój pomysł na siebie i robią to naprawdę bardzo dobrze. Nowy album to typowy album dla tej formacji i więcej nie trzeba by sięgnąć po "The final battle".

Ocena: 7.5/10
 

AZEROTH - Senderos del destino (2022)


 Wracamy do macierzystego gatunku, który jest najbliższy mojemu sercu, czyli do power metalu. Tym razem na tapetę wybrałem Azeroth. To argentyńska formacja, która działa od 1995r i mają swój własny styl. Grają przede wszystkim power metal, ale śmiało można znaleźć patenty progresywne, symfoniczne i co tam jeszcze chcecie. Starają się grać współcześnie, z nutką nowoczesności. Potrafią szokować i już nie raz pokazali, że drzemie w nich ogromny potencjał i do tej pory wydawali naprawdę ciekawe wydawnictwa. Tak też jest z "Senderos del Destino".

Skład bez zmian i tak w sumie od 2017r. Stylistycznie band stara się wracać do swoich korzeni. Mroczny klimat z pewnością dodaje uroku całości. Ta płyta to dopracowane dzieło i to pod wieloma względami. Okładka już na pierwszy rzut oka przyciąga uwagę i na długo zapada w pamięci. Panowie zadbali też o mocne, współczesne brzmienie, które uwypukla każdy detal i każdy smaczek. Pełno tutaj właśnie takich szczegółów, które można odkrywać przy każdym kolejnym odsłuchu. To jest mocna strona płyty. Materiał jest urozmaicony i każdy znajdzie coś dla siebie. Azeroth to przede wszystkim Ignacio, który sprawdza się w roli gitarzysty i wokalisty. Jego wokal jest wszechstronny i sprawdza się w każdej odmianie metalu. Potrafi śpiewać agresywnie, ale i górne rejestry są jego mocną strona. Prawdziwy mistrz w swoim fachu.  "Senderos Del Destino" to przede wszystkim dobrze skrojona płyta pod względem gitarowym. Tutaj Ignacio i Pablo dają czadu i pokazują, że power metalu nie musi być przesłodzony czy kiczowaty. Taki krótki i dynamiczny "Urd" znakomicie to pokazuje. Pełen symfonicznych ozdobników "Designios" robi furorę na samym wstępie. Idealny przykład jak powinien brzmieć power metal naszych czasów. Prawdziwy killer i nic tylko zarażać innych takim graniem. Tytułowy "Senderos del Destino" potrafi oczarować podniosłym klimatem i patentami rodem z płyt Rhapsody. Mamy też momenty progresywne co potwierdza "El ultimo Viaje", który ma ciekawą konstrukcję, a wpływy Evegrey są tutaj słyszalne. Uwielbiam taki power metal jaki prezentują w "Condena Eterna". Prawdziwa petarda i ten kawałek ma wszystko to co najważniejsze w tym gatunku. Brawo za klimatyczny "Antiqua Senda" i o to w tym chodzi. Nastrój też musi być.

Azeroth znów w natarciu. Warto było czekać 3 lata i w sumie było do przewidzenia, że znów nagrają wartościowy album, który w pełni oddaje piękno power metalu. Mają swój styl i nie starają się być czyjąś kopią. Brawo!

Ocena: 9/10

środa, 19 października 2022

WILDNESS - Resurrection (2022)


Szwedzki Wildness powraca z nowym albumem i "Resurrection" to już 3 wydawnictwo w ich dorobku płytowym. Panowie kontynuują to co prezentowali na poprzednich płytach, aczkolwiek nowy krążek ma więcej patentów AOR, a już nieco mniej z mocnego hard rocka czy melodyjnego metalu. Odnoszę wrażenie, że płyta jest słabsza od "Ultimate Demise" z 2020r.

Cieszy fakt, że dalej główną rolę odgrywa głos Erika Forsberga, który pokazał na ostatnim wydawnictwie, że potrafi odnaleźć się w takim lżejszym graniu. W końcu przez kilka lat niszczył swoim głosem w Blazon Stone. Na nowym krążku brzmi klimatycznie i bardzo rockowo. Szkoda tylko, że sam materiał jest lekki i momentami komercyjny. Od strony partii gitarowych też można odczuć wrażenie, że zabrakło pomysłów, a Adam i Pontus poszli po najniższej linii oporu serwując nam nieco oklepane motywy. Troszkę szkoda, bo przecież band grać potrafi i ma pomysł na siebie. Tym razem wypadli troszkę blado.

Nie wszystko wyszło źle, bo taki "Nightmare" to nastrojowy rockowy kawałek. Nic odkrywczego tu nie usłyszymy, ale cieszy że band czerpie z klasyków. Imponuje z pewnością energiczny "Release the beast", który jest bardziej ukierunkowany na melodyjny metal. To jest Wildness jaki najbardziej mi się podoba.  Dalej mamy romantyczny i pełen rockowych smaczków "Love Resurrection". Dobrze prezentuje się również przebojowy "Beast of me" czy pogodny "The Final fantasy", który w pełni oddają piękno hard rockowej muzyki.  Reszta utworów już tak nie zapada w pamięci i nie ma za wiele do zaoferowania. Szkoda, bo mogło to brzmieć znacznie ciekawiej.

Brakuje mi tutaj zdecydowania, tej dynamiki i przebojowości z "Ultimate demise". Panowie mają talent i grać potrafią, tylko tym razem zabrakło ciekawych pomysłów, który by sprawiły że album byłby łatwy  w odbiorze.  Za mało hitów, za mało konkretów, a za dużo komercji.

Ocena: 5.5/10

 

wtorek, 18 października 2022

AVANTASIA - A paranormal evening with moonflower society (2022)


 Dla wielu Avantasia to przede wszystkim niezapomniane dwie części "Metalowej Opery" i nic dziwnego, bo w końcu to jedne z ważniejszych wydawnictw w dziedzinie power metalu.  To było 20 lat temu. "Scarecrow" pokazał nieco inne oblicze już Avantasia i to był dowód na to, że Tobias Sammet tutaj może tworzyć na co tylko ma ochotę. Od pop rocka po power metal. Mimo wszystko album też stał się klasykiem. Lata lecą, a poboczny projekt muzyczny lidera Edguy stał się jego sensem życia. Każdy z jego albumów to ciekawa mieszanka różnych stylistyk i spora dawka przebojów.  Jednym będzie się to podobać, a inni będą narzekać. Na próżno szukać tutaj czegoś w stylu "Metalowej Opery" czy starych klasyków Edguy. Tobias oczywiście nie raz puści oczko dla swoich fanów, ale obecnie idzie w swoim kierunku i się spełnia w tym. 3 lata oczekiwania na następce klimatycznego "Moonglow" zleciało na pandemii i podsycaniu apetytu fanów talentu Tobiasa. "A paranormal evening with the moonflower society" na pewno odstrasza długim tytułem. Na pierwszy rzut oka, można rzec że mamy kontynuację "Moonglow". Na pierwszy rzut oka...

Niby nie powinienem być z szokowany, że nie ma tutaj power metalowej jazdy bez trzymanki jak miało to na pierwszych płytach. Niby nie powinienem narzekać na stylistykę, czy listę gości, która od lat jest bardzo podobna. A jednak muszę to z siebie wydusić. Czemu znów jest Kiske, Lande, Catley czy Atkins? Ja wiem, znakomite głosy, ale tutaj aż się prosi o zupełnie nowe głosy.  Staje się to troszkę przewidywalne i oklepane. Zawartość może jako musical, bądź tło muzyczne do jakiejś sztuki teatralnej by się sprawdziło. Okładka w stylu Tima burtona to tylko potwierdza.  Niby wszystko ładnie przemyślane i nawet melodyjnie, a jednak ma się mieszane uczucie. Nie ma tej magii, nie ma tego czegoś co błyszczało na poprzednich płytach. Dziwne uczucie, bo przecież ta płyta przypomina do bólu ostatnie dwa wydawnictwa. Jednak poziom o kilka szczebelek niżej.  Odpalamy taki "The immost light" i wiadomo słychać echa starego Helloween czy Avantasia. Gdy się jednak zestawi ten kawałek z innymi z Kiske w roli głównej to kawałek już tak nie błyszczy. Do takiego "Unchain the light" czy
Where clocks hands freeze" nie ma startu. Na plus, że jest power metal i że kawałek potrafi zachwycić swoją energią i przebojowością. Power metal też znajdziemy w agresywnym "The Wicked Rule the night", który czerpie wzorce z "Hellfire Club" i to dobry znak. Super, że w końcu zaproszono Ralfa Sheepersa, tylko czemu jego występ jest tak ograniczony? Ten kawałek to znakomity przykład, że Tobias potrafi jeszcze stworzyć power metalowy killer. Cudo! Dobrze słucha się takiego tytułowego "The Moonflower Society", który ma trochę elementów Edguy i główny motyw szybko zapada w pamięci. Jeden z ciekawszych kawałków z Bobem Catleym na wokalu, jeśli chodzi o Avantasia. Kolejny singiel, który dobrze się zaprezentował to "Misplaced among the angels" z gościnnym udziałem Floor Jansen. Ciekawy i czarujący kawałek o balladowym zabarwieniu. Single są wartościowe, a co z resztą?

Tajemniczy "Welcome to the shadows" ma mroczny klimat, wprowadza niepokój, ale kawałek na pewno za dużo z metalem nie ma do czynienia. Najlepsze z tego utworu to bez wątpienia refren, który oddaje to co najlepsze w Avantasia. Brzmi jakoś tak znajomo. Floor Jansen daje też o sobie znać w "Kill the pain away" i znów ten sam problem. Za mało konkretów, choć drzemie tutaj ciekawy pomysł i nie brakuje mu też melodyjnego charakteru. Znów Tobias wykreował chwytliwy refren, które idealnie pasuje do Floor. Słychać gdzieś w tym wpływy Nightwish. Główna melodia w "A tame the storm" jest genialna i ma nawet coś z Edguy, tylko znów jakby obdarł kawałek z mocy i agresywności. Jest niezawodny Jorn Lande, ale mam wrażenie, że nawet i on nie ratuje tego kawałka. Czegoś znów zabrakło do pełnej ekscytacji. Ronnie Atkins pojawia się w rockowym "Paper Plane" i to kolejny nijaki kawałe, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. No nie rusza, nie porywa, nie zachwyca.  Zachwyca melodia w "A tame the Storm" i tak samo jest z przebojowym "Rhyme and Reason" i tutaj swoje 5 minut ma Eric Martin. Pasuje do tego kawałka i w sumie to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Kolejny stary dobry znajomy Tobiasa to Geoff Tate i ten pojawia się w nieco żywszym "Scars". Za dużo zwolnień i taki miałkich momentów.  Kolosy to zawsze coś co mnie doprowadza do szaleństwa u Tobiasa, bo ma łeb do tworzenia złożonych kawałków. Był mocny "Let the storm descend  upon You", klimatyczny "Ravenchild" czy "The Scarecrow" i obstawiałem że "Arabesque" będzie właśnie coś w takich klimatach i tak samo mnie zniszczy. Zaczyna się od orientalnego motywu i przypomina nieco "The mad arab" Mercyful Fate. Z tym że wszystko jakieś takie rozlazłe. Zbyt komercyjnie, za mało konkretnie i metalowo. Miał być rozmach, ale jakoś tego nie czuć. Mogło być starcie dwóch fantastycznych głosów bo jest Lande i Kiske, ale coś nie zagrało. Brawo za ciekawy główny motyw, tylko szkoda że jakoś fajnie tego nie rozwinął.

Tobias zachwalał się, że to najlepsze co nagrał w swoim życiu. Ma prawo tak sądzić, bo nowy album Avantasia to jego dzieło, jego dziecko. Ja tego nie czuję. Nie czuję mocy, power metalu czy tej przebojowości. Single udane i dawały nadzieje na coś równie ciekawego co ostatnie płyty Avantasia. No nie ma tego, a płyta w zasadzie momentami troszkę nawet nudnawa. Czas siąść i przeanalizować co poszło nie tak. Zmieniłbym nieco gości, dał szanse innym i stworzył album faktycznie metalowy, a nie komercyjna papka, która stara się być metalowym albumem. Rozczarowanie to dobre określenie moich odczuć co do płyty. Kilka momentów, przebłysków to za mało. Jak tak się cofnę do wszystkich płyt to wychodzi na to, że to jednak najsłabszy album pod szyldem Avantasia.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 17 października 2022

STRIDER - into glory strider (2022)


 To już 7 lat działania fińskiego Strider. Mają za sobą solidny debiut, a teraz powracają z drugim albumem zatytułowanym "Into Glory Stride". Płyta ukazała się 16 października nakładem Lion Music. W sumie nie ma tutaj niczego nowego i band dalej czerpie garściami z dokonań Manowar czy Dio.

Strider niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Serwuje nam tutaj oklepany heavy metal o zabarwieniu epickim. Stawia na sprawdzone patenty, tylko szkoda że całość troszkę bez okry, troszkę bez mocy. To muzyka, która jest łatwa w odbiorze, ale na długo nie zapada w pamięci. Wciąż ciężko zaakceptować wokal Niko, który jakoś średnio mi pasuje do tego co gra Strider. Nie ta charyzma, nie ta technika. Najmocniejszym ogniwem tej płyty są gitarzyści i tutaj warto pochwalić duet Eemeli/Ville. Dostajemy proste i dość chwytliwe motywy, tak więc nie ma mowy o nudzie. Dobrze to odzwierciedla melodyjny "The First Stride", który dostarcza sporo frajdy i zachęca do poznania dalszego materiału. Duży plus za motyw Manowar w tytułowym "Into glory Stride" i choć jest to wtórne, to zagrane z pomysłem i dbałością o detale. Przebojowy "Striders of the universe" oparty jest na szybszym tempie i bardziej melodyjnym riffie. Zdaje to egzamin. "We metal" to hołd dla Dio i "We Rock" i brzmi to całkiem dobrze. Klimaty Manowar powraca w marszowym "Too true to be good", który przypomina kultowy "Warriors of the world". W podobnych klimatach jest jeszcze epicki "Eye of Strider".

"Into glory stride" to album oparty o znane i oklepane patenty. To przedkłada się na to, że płyta jest łatwa w odbiorze i jest miłą rozrywką. Nie ma w tym za groszy oryginalności, ani niczego co by powaliło na kolana. Płyta jakich wiele i szkoda, że nie wykorzystano potencjał. Duży plus za motywy Manowar.


Ocena : 6/10

niedziela, 16 października 2022

INCURSION - Blinding Force (2022)


 A o to kolejny debiut, który jest godny uwagi. Incursion to kapela reprezentująca amerykański heavy/power metal. Mówi się o nich, że grają muzykę dla fanów Raven, Jag Panzer czy Riot City i w sumie coś w tym jest. Najciekawsze jest to, że kapela tak naprawdę powstała w 1982r, potem po 4 latach przepadła bez wieści. Wróciła w 2018r, a teraz  11 listopada wydaje debiutancki krążek. Cóż za historia, ale dobrze że się nie poddali i w końcu zaprezentowali swój talent.

To co znajdziemy na płycie to muzyka, którą dobrze znamy, która słychać ma wielu innych płytach w tej kategorii. Band czerpie wzorce z wielkich graczy. Jest wtórnie i tego nie da się ukryć. Zaletą jest to, że band gra całkiem dobrze i naprawdę dobrze się tego słucha. Na pewno motorem napędowym kapeli jest duet gitarzystów i panowie Michael i Maxx wygrywają ciekawe partie gitarowe. Jest pazur, dynamika, tylko wszystko oklepane i momentami jakby bez ikry i przekonania. Najsłabszym ogniwem jest tutaj jednak wokalistą Steve Samson, który irytuje troszke swoją maniera i stylem śpiewania. 

Cudów nie ma podczas słuchania tej płyty, ale to solidny materiał, który przypomina czasy metalu z lat 80. Na samym starcie dostajemy solidny "blinding force"i który niczym nie zaskakuje. Ot co heavy metal jakiego pełno na rynku. O wiele ciekawszy jest "vengeance", który potrafi zaskoczyć szybkim tempem i pomysłowymi solówkami. Kawałek szybko zapada w pamięci. Echa klasycznego judas priest można usłyszeć w "the sentinel". Z resztą nazwa utworu wiele zdradza.  Z pewnością zachwyca bardziej speed metalowy "master od evil" czy epicki "Riot Act", w którym można doszukać się wpływów Iron Maiden.

Incursion pokazał się z dobrej strony i na pewno będę obserwował ich poczynania w przyszłości. To co znajdziemy tutaj to kawał solidnego heavy metalu w amerykańskim wydaniu. Panowie są utalentowani i grać potrafią, tak więc jest nadzieja że w przyszłości nas jeszcze zaskoczą. Brakuje może nieco większego urozmaicenia i większej dawki przebojowości. Mimo swoich wad, jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7/10

czwartek, 13 października 2022

KRILLOAN - Emperor Rising (2022)


 To jedna z tych płyt, gdzie frontowa okładka zdradza co kryje się pod jej powierzchnią. Od razu nie pierwszy rzut oka widać, że to płyta w kategorii heavy/power metalu. Klimat fantasy jest, jest wojownik i smok i czego można chcieć więcej? Widać, że to nie jakaś tandetna płyta, tylko coś z górnej półki. Tak faktycznie jest. Krilloan to szwedzki band, który działa od 2020r i zachwycili fanów heavy/power metalu swoim mini albumem. Teraz przyszedł czas na pełnometrażowe wydawnictwo. "Emperor Rising" to płyta skierowana dla tych co wychowali się na twórczości Hammerfall, Stormwarrior, Bloodbound czy Evertale. Premiera przewidziana na 9 grudnia, ale już zapiszcie sobie tą datę w kalendarzu.

Epickość widoczna jest gołym okiem na okładce, ale i w muzyce ten klimat epicki jest ważnym współczynnikiem. Ozdobą tej płyty są popisy gitarowe i tutaj błyszczy zarówno Klas jak i Steve. Panowie stawiają na chwytliwość, na przebojowość i klasyczny wydźwięk. Dzięki temu płyta jest niezwykle atrakcyjna i łatwa w odbiorze. Jasne, że przypomina wiele płyty tego typu, ale jakość wykonania sprawia, że Krilloan wyróżnia się na tle konkurencji.  Na wokalu ALex Vantrue i ten gościu powala słuchacza na łopatki. Ma charyzmę, odpowiednią technikę i ogólnie to coś, co sprawia że zapada w pamięci. To wszystko i tak nie miałoby znaczenia, bez poukładanej i przemyślanej zawartości. Tak jest z "Emperor Rising".


Każdy utwór coś wnosi do płyty i stanowi jego ważny element. Płytę otwiera zadziorny i dynamiczny "Prince of Celador". Rasowy killer w klimatach heavy/power metalu. Podobne emocje wywołuje energiczny "Emperor Rising". Co za gracja, co za jakość wykonania. Dalej mamy żywiołowy "Fireborn", który momentami przypomina Stormwarrior czy Bloodbound. Mocna rzecz! Imponuje też "emperor rising", który również czerpie z klasyki gatunku. Szybkie tempo, wysokie rejestry wokalisty i ciekawe pojedynki gitarzystów. Majstersztyk! Szybko zapadł mi w pamięci rozpędzony "Into the storm". Przepiękne popisy gitarzystów i ten porywający refren. Kolejny hicior na płycie. Warto też pochwalić zespół za energiczny "Stormlight". Znakomite połączenie rycerskiego klimatu i power metalu. Całość wieńczy perełka "Angels Sacrifice" i znów band pokazuje się z epickiej strony.

"Emperor Rising" to może płyta złożona z znanych nam dźwięków, może i Krilloan gra muzykę oklepaną, ale robią to tak znakomicie, tak pomysłowo, że jest to płyta z górnej półki. Znajdziemy to masę ciekawych kompozycji. Słychać, że to muzyka stworzona przez doświadczony i dojrzały band, a nie debiutantów. Jedno z najmilszych niespodzianek roku 2022, a Krilloan witam wśród najlepiej zapowiadających się kapel młodego pokolenia.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 9 października 2022

HELIOS - Touch the Sun (2022)


 Helios to jeszcze żadna ważna znana nazwa w heavy/power metalowym światku, jeszcze. Ich debiutancki album zatytułowany "Touch The Sun" może u niektórych fanów troszkę namieszać. To propozycja dla tych co lubią dźwięki w klimatach Armored Saint, Judas Priest czy Pharaoh. Album może pierwszy na ich koncie, ale to nie żółtodzioby i na scenie są od 2016r kiedy powstał  Storm Dragon. W 2020r przekształcili się w Helios i teraz chcą podbić świat. Mają predyspozycje do tego.

Okładka tak naprawdę nie wiele zdradza. Na szczęście materiał już bardziej potrafi oczarować słuchacza. Dostajemy tutaj może i sprawdzone patenty i band nie próbuje tworzyć nic nowego. Jednak styl w jaki to robią i poziom sprawiają, że płyta ma swój urok. Mimo owej wtórności zachwyca.  Uwagę słuchacza od razu przyciąga duet gitarowy tworzony przez Jeffa i Jonahtana. Panowie urozmaicają swoją grę, więc nie ma grania na jedno kopyto i cały czas się coś dzieje. Fenomenem tej płyty jest bez wątpienia wokalista Tim Aymer, którego dobrze znamy z twórczości Pharaoh.

Płytę otwiera klimatyczny "fire in the Sky" od razu można wyczuć tą amerykańską stylistykę. Pokręcony kawałek z zadziornym riffem. Bardziej przebojowy i melodyjny w swojej konstrukcji jest tytułowy 'Touch the sun". Spokojny, wręcz balladowy "Like a gun" też ma swój urok, z koeli rozpędzony "Kill your mother" to rasowy killer. Klimat lat 80 udziela się w klasycznym "thats what you get" i ten utwór znakomicie oddaje styl grupy. Nie brakuje na płycie hiciorów co potwierdza "Hellbender" czy "Keep it True".

Bardzo dojrzały i przemyślany album nagrała amerykańska formacja. Trzeba przyznać, że wykorzystali wszystkie swoje atuty. Mocny, wyrazisty wokal, ciekawe partie gitarowe i urozmaicony materiał. Czuć amerykański klimat i to jest również sporym atutem tego wydawnictwa. Mocny start młodej formacji i czekamy na kolejne uderzenie!

Ocena: 9/10

sobota, 8 października 2022

ELLEFSON/SOTO - Vacation in the underworld (2022)


 Jeff Scott Soto to jeden z moich ulubionych wokalistów i niezwykle wszechstronny wokalista, który jest wstanie wszystko zaśpiewać. Ostatnio ucieka w solowe dokonania i w zasadzie, więcej tam Aor czy nijakiego hard rocka, aniżeli coś wartościowego. Na pewno w tym roku błysnął na płycie Star One.  Teraz powraca z bardziej metalowym projektem i jednoczy siły z Davidem Ellefsonem. Stworzyli projekt Ellefson/Soto i owocem tego ich współpracy jest debiutancki album "vacation in the underworld". Płyta skierowana do maniaków hard rocka i heavy metalu. Na kolana nie zostałem powalony, ale jest to krążek znacznie ciekawszy niż ostatnie dokonania Soto, a to już zachęta by sięgnąć po to wydawnictwo.

Soto jak to Soto, formą od lat wysoką ma i wciąż jego głos potrafi oczarować słuchacza. Tylko tym razem ma do czego śpiewać. Ellefson też jest słyszalny i jego partie basu są mocnym atutem tej płyty.  Andy Martongelli z kolei odpowiada za całkiem ciekawe partie gitarowe z pogranicza heavy metalu i hard rocka. No trzeba przyznać, że dzieje się sporo dobrego w tej sferze. Nie wieje nudą i jest kilka wartościowych kawałków.Tytułowy "Vacation in the underworld" to dynamiczny kawałek, który utrzymany jest w szybkim tempie. Zadziorny riff i nieco nowoczesny wydźwięk są motorem napędowym tego utworu.  Więcej hard rockowego szaleństwa mamy w solidnym "Like a Bullet" i dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym za grosz oryginalności.  Kolejny heavy metalowy kawałek na płycie to "Sharpen the sword" i znów band stawia na sprawdzone patenty.  Soto w końcu w jakieś ciekawej oprawie. Mocno zapadł mi w pamięci rozpędzony "S.t.n" i ta szybkość i heavy metalowy pazur jest godny pozazdroszczenia. Brakowało mi Soto właśnie w takich klimatach. Mocny kawałek! Warty wyróżnienia jest zadziorny "Live to Die Another Day", który momentami przemyca patenty Megadeth i wyszedł z tego smakowity kawałek.  Band trzyma cały czas w miarę równy poziom i dalej znajdziemy energiczny "Rise To win", który również oparty jest na dynamicznym riffie i melodyjnym charakterze. Na tym etapie powinien zakończyć się krążek, bo dalej wieje już nieco nudą.

Nie spodziewałem się niczego specjalnego po tej płycie, a dostałem dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Z pewnością sporym plusem jest głos Soto, który potrafi zauroczyć w nieco słabszych momentach. To bez wątpienia dzięki niemu ta płyta tak sporo zyskuje. Cieszy mnie fakt, że Soto w końcu zaśpiewał do czegoś nieco mocniejszego. Pozycja obowiązkowa dla maniaków jego głosu, ale nie tylko. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 7.5/10

STEEL ARCTUS - Master of war (2022)


 Debiut greckiego Steel Arctus robił wrażenie i nic dziwnego że band kuje żelazo póki gorące. Po dwóch latach wydaje drugi album i trzeba przyznać, że "master od war" sprawdza się jako przemyślany  następca "fire and blood". Oczywiście dalej zostajemy w rejonach epickiego heavy/power metalu w stylu amerykańskim.



W dalszym ciągu band mocno inspiruje się twórczością Manowar, Manilla Road czy nawet Jag Panzer. Stawiają na wciągające motywy gitarowe i epicki klimat. Tutaj po raz kolejny błyszczy gitarzysta Nash G. Stara się brzmieć klasycznie, ale też budować napięcie i epicki klimat. No ma smykałkę do tego i trzeba mu to przyznać.  Największym atutem tej kapeli jest niezwykle utalentowany Tasos Lazaris. Mistrz w swoim fachu i jego popisy w górnych rejestrach są po prostu obłędne. Wszystko jest na swoim miejscu i band znów błyszczy.


Sam materiał jest dojrzały i bardzo dobrze przemyślany. Naprawdę dobrze się tego słucha od samego początku do końca. Już wstęp w postaci "master od war" powala na kolana pomysłowym riffem i niezwykłą melodyjnością. Coś pięknego. Band pokazuje pazura w zadziornym "midnight priest" i czuć klimat lat 80. Stonowany i taki nieco marszowy "Flames of heaven"  to hołd dla amerykańskiego heavy/power metalu. Prawdziwym killerem jest bez wątpienia energiczny "god od fire" i Tasos tutaj po prostu wymiata. Co za głos. Nieco spokojniejszy "cry for reedemer" potrafi oczarować pomysłowym przewodnim motywem i nieco folkowym klimatem. To jeden z najciekawszych utworów na płycie. Dalej znajdziemy nieco mroczniejszy "hear my battle" czy klimatyczny "Black mountains".


Steel Arctus umacnia swoją pozycję na rynku heavy/power metalowym. Jak przystało na scenę grecka pełno tu epickości i pięknych dźwięków. Z tą różnicą że wszystko jest zagrane po amerykańsku. Warto dodać "master od war" do grona tych najciekawszych płyt wydanych w tym roku.


Ocena : 9/10

piątek, 7 października 2022

QUEENSRYCHE - Digital Noise Alliance (2022)


 To już 10 lat od kiedy w szeregach queensryche pojawił się wokalista Todd La Torre. Jeden z najbardziej uzdolnionych wokalistów, który znakomicie wypełnił pustkę po Geoff Tate. Z nim właśnie band nagrał 4 albumy, a najnowszy "Digital Noise Alliance" właśnie ujrzał światło dzienne. Nie jest to może ich najlepszy krążek, ani też tak energiczny jak "Verdict"  czy "Condition Human", ale z pewnością wpisuje się w styl, który band prezentuje na ostatnich płytach.  i

Band dalej trzyma się progresywnego granie i nie brakuje tutaj pokręconych riffów czy złożonych motywów.  Wilton i Stone stawiają na klimatyczne riffy, na bardziej progresywny partie. Fani progresywnego metalu nie powinni narzekać. Ja osobiście czuje lekki niedosyt względem atrakcyjności melodii czy dynamiki. Płyta troszkę zbyt mroczna, może nieco taka stonowana, co troszkę traci na atrakcyjności. Todd La Torre jak zwykle jest w świetnej formie i to on napędza cały band.

Queensryche to sprawdzona marka i nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tutaj jest tak samo. Zespół na pewno warto pochwalić za mocne, dopracowane brzmienie, który podkreśla talent muzyków. Mnie osobiście kręcą takie kawałki jak przebojowy "In Extremis", który otwiera ten album. Podniosły refren, dość wyrazisty riff i mamy hicior gotowy. Stonowany również jest "Chapters" gdzie band również postawił na prostą melodią i nieco mroczniejszy klimat. Band troszkę przyspiesza w "Sicdeth", który jest niezwykle urozmaicony i sporo dobrego w nim się dzieje. Kolejny singiel z płyty to "Behind the walls" i to jeden z najdłuższych kawałków na płycie. W pamięci na długo zostaje nieco bardziej zadziorny "Nocturnal Light" i to jeden  z tych najlepszych kawałków na płycie. Nie wiele wnoszą "Hold On" czy "realms", które niestety wieją nudą na dłuższą metę. Warto jeszcze wyróżnić rozbudowany i bardziej agresywny "tormentum" i to jest Queensryche bliższe mojemu sercu.

3 lata czekania, 3 lata nie pewności i o to jest następca "Verdict", który jest jak dla mnie zbyt stonowany i totalnie pozbawiony energii. Panowie grać potrafią i robią to na wysokim poziomie. Tylko tym razem zbytnio nie ma do czego. W ostateczności powstał solidny album w kategorii progresywnego metalu, ale nic ponadto. Szkoda.

Ocena: 6.5/10

środa, 5 października 2022

RIOT CITY - Eletric Elite (2022)


 To miał być jeden z głównych kandydatów do tytułu płyty roku. Po świetnym debiucie kanadyjskiego Riot City spodziewałem się, że jego następca "Electric Elite" tak samo powali na kolana. Niestety czuję niedosyt i to spory. Dostałem naprawdę świetny materiał w klimatach heavy/speed metalu w klimatach lat 80, z tym że o poziom niższy niż debiut. Premiera płyty przewidziana na 14 października i to nakładem wytwórni No remorse Records. Tego nie można przegapić.

O tej płycie już mówiło się od dawna. Pojawiały się próbki materiału i już było wiadomo, że band trzyma się swojej stylistyki z debiutu. Zabrakło chyba elementu zaskoczenia, zabrakło może tego geniuszu jak na debiucie. Co nie oznacza, że płyta jest słaba. Oj nie, to jedna  z ważniejszych pozycji w kategorii speed metalu.Ta płyta ma wszystko to czego należy oczekiwać od takiego wydawnictwa. Agresywne riffy, szybkie tempo, zadziorny wokal i ciekawe pojedynki na solówki. No i ten wszechobecny klimat lat 80, który unosi się cały czas nad zawartością.

Okładka przykuwa uwagę i zapada w pamięci. Brzmienie niemal identyczne jak na debiucie, tylko co mi nie pasuje to stanowisko wokalisty. Gitarzysta Cale Savy postanowił skupić się partiach gitarowych i porzucił stanowisko wokalisty. Objął je Jordan Jacobs, który jest uzdolniony, tylko momentami odnoszę wrażenie, że troszkę za dużo tych wysokich rejestrów. Czyżby na siłę, żeby przypomnieć o świetnym debiucie? Na pewno pasuje do takiego grania i robi sporo, żeby album był dynamiczny i chwytliwy.

Płyta jest krótka i treściwa. Na wstępie dostajemy agresywny "Eye of the jaguar" i to faktycznie to jest speed metalowa petarda. Od razu słychać, że mamy swoistą kontynuację stylu z debiutu. Dalej mamy przebojowy "Beyond the stars". Rasowy speed metal z ciekawym riffem. Zwalniamy w stonowanym "Tyrant" i tutaj można odczuć lekki spadek formy. Dobry kawałek, ale jakoś niczym specjalnym się nie wyróżnia. Numer 4 na płycie to "Ghost of reality", który stawia bardziej na tajemniczy klimat i to też drugi najdłuższy kawałek na płycie. Troszkę może na siłę wydłużony, ale ma też ciekawe momenty.  "Paris Nights" to z kolei kompozycja, w której słychać echa NWOBHM. Nieco lżejszy w swojej konwencji i jest to na przekór jedna z ciekawszych kompozycji na płycie. Prawdziwy hicior. Imponuje też dynamika i pazur w "Lucky Diamond". To taki przedsmak przed wielkim finałem. Prawie 10 minutowy "Severed Ties" to bardzo pomysłowa i złożona kompozycja, w której jest pełno patentów Iron Maiden. Kolejna, jakże istotna perełka na płycie. To jest żywy dowód na to, że riot city to światowa czołówka.

Nie jest to płyta bez wad. Nie jest to też płyta roku, ale Riot City nagrał kolejny świetny album, który oddaje piękno heavy/speed metalu i klimatu lat 80. "Eletric Elite" to płyta dojrzała i godna marki Riot City, ale nie robi takiego szału jak debiut, nie powala na kolana.  Nie zmienia to faktu, że to jedna z ważniejszych płyt roku 2022.

Ocena: 9/10

niedziela, 2 października 2022

TANKARD - Pavlovs Pawgs (2022)

Tankard nikomu nie trzeba przedstawiać. To jeden z najważniejszych niemieckich zespołów grających thrash metal. Lata lecą, a oni wciąż wydają nową muzykę, wciąż grają swoje i wciąż na wysokim poziomie. Najnowszy krążek zatytułowany "Pavlovs Dawgs" to kolejny jakże udane wydawnictwo w ich bogatej dyskografii. Poprzedni "One foot in the grave" był świetny, a nowy krążek to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na tamtym wydawnictwie.

Nie ma zmian w składzie, nie zmian w stylistyce, nie ma zmian w tematyce. Dostajemy typowy album Tankard i w sumie to cieszy. Nie wyobrażam sobie, żeby ten band zmienił tematykę, albo swój styl grania. Wokal Gerre mimo upływu czasu wciąż jest mocnym punktem muzyki Tankard. Jego głos dodaje agresji, melodyjności i napędza ten band. Od lat w zespole błyszczy gitarzysta Andy, który błyszczał swego czasu w Seventh Avenue. To za jego sprawą materiał jest melodyjny, dynamiczny i bardzo energiczny. Słychać, że muzycy sporo serca włożyli do materiału i dlatego płyta od samego początku pozytywnie zaskakuje. Tradycyjnie na plus mocne brzmienie i humorystyczna okładka, które są nieodzownym elementem twórczości Tankard.

Minęło 5 lat, a Tankard wciąż brzmi świeżo i zadziornie jak na "One foot in the grave" i już otwierający "Pavlov's dawg" zaczyna się od spokojnego wejścia. Z każdą sekundą utwór nabiera na mocy i szybko przeradza się w prawdziwą petardę. Tankard w czystej postaci. Bardziej stonowany "Ex fluencer" przemyca sporo cech heavy metalu i bez problemu można uchwycić tutaj coś z Accept czy Overkill. Niezwykle nośny kawałek.Podobne cechy wykazuje przebojowy "Beerbarians" i znów Tankard pokazuje że ma smykałkę do tworzenia hitów. Kolejna petarda na płycie to "Diary of Nihlist" i tutaj band pokazuje w pełni swój potencjał. Panowie przeżywają drugą młodość i to słychać. Ten utwór zawiera wszystko to co najpiękniejsze w thrash metalu. Imponują partie basowe Franka w energicznym "Memento". Oj dużo dobrego dzieje się w tym kawałku.  Mocnym punktem płyty jest bardziej złożony "Metal cash machine" czy melodyjny ""Dark self intruder". To jest Tankard jaki kocham. Na sam koniec zostaje "On the day i die" i to najbardziej rozbudowany kawałek na płycie.

Wysoka forma utrzymana. Tankard dalej na fali i dalej nagrywa świetne albumy. "Pavlovs Dawgs" to kontynuacja tego co grali na poprzednim krążku i mnie to bardzo cieszy. Płyta jest energiczna, melodyjna i oddaje to co najlepsze w muzyce Tankard, jak i thrash metalu. Jedna z najważniejszych pozycji, jeśli chodzi o thrash metal roku 2022.

Ocena: 9.5/10