niedziela, 27 czerwca 2021

ILLUSION FORCE - Illusion paradise (2021)


 Fani Dragonforce, Majestica, czy Twilight Force powinni zwrócić w tym roku na nowe dzieło Japońskiej formacji Illusion Force. Działają tak naprawdę od 2018r i mają już za sobą debiut i co ciekawe jest to band, którzy tworzą doświadczeni muzycy, których znamy z Thunder Fall. Nowy album "Illusion Paradise" na pewno znajdzie odbiorców i fanów takich dźwięków. Taki power metal zawsze jest w cenie.

W tej kapeli przoduje bez wątpienia utalentowany wokalista Jinn, który sprawdza się w wysokich rejestrach. Idealnie pasuje do tego grania i potrafi nadać kompozycjom emocjonalnego charakteru. Dobrze sobie radzą gitarzyści Yuya i George, którzy stawiają na riffy i melodie pokroju Twilight Force, Rhapsody czy Majestica. To nie tylko wzorowanie się najlepszymi, ale też chęć tworzenia czegoś własnego. Niby wszystko pięknie, tylko troszkę brakuje do perfekcji. Problem tkwi tak naprawdę w nierównym materiale, który przeplatany jest killerami i nieco nijakimi kompozycjami. Mimo pewnych wad i niedociągnięć to wciąż album godny uwagi.

Pierwszy killer to otwieracz "Illusion paradise"  i już na wstępie czuć klimat Twilight Force czy Majestica. Jest podniośle, jest melodyjnie i przebojowo. No jest moc! W podobnej tonacji mamy rozpędzony "Unlimited Power" i te popisy wokalne Jinna przyprawiają o dreszcze. Troszkę gorzej wypada przekombinowany i nowoczesny "Neo". Tutaj jest przerost formy nad treścią. O wiele lepiej prezentuje się podniosły i rycerski "Beast of the Earth", który przypomina dokonania Rhapsody z ostatnich płyt. Znów power metalowa petarda! Stonowany i nastrojowy "our reason" , który należy traktować jako balladę. Kolejny killer na płycie to energiczny "Awakening your universe". Rozbity na 4 części utwór "Sazareishi" przykuwa uwagę swoim rozmachem i ciekawie rozplanowanymi melodiami.

Illusion Force rośnie w siłę i nowy album przysporzy im na pewno nowych fanów. Jest tutaj dynamika, podniosłość, przebojowość i kwintesencja power metalu. Band czerpie mocno z Rhapsody, Majestica czy Twilight force i robią to bardzo dobrze.

Ocena: 7.5/10

AXEL RUDI PELL - Diamonds unlocked II (2021)

Pandemia jednych sparaliżowała i sprawiła, że wiele kapel przyjęło stan spoczynku i pojawić się z nowym albumem, kiedy wróci wszystko do normy. Były takie zespoły gdzie bez względu na to wydawali nowe krążki i jeszcze bardziej zaczęli skupiać się na pracy nad nowym materiałem. Jeszcze inne zespoły jak Axel Rudi Pell postanowiły wydać album z coverami. "Diamonds unlocked II" to już drugi taki krążek w dorobku gitarzysty. To wydawnictwo bardziej należy traktować jako ciekawostkę i dobry umilacz czasu.

Axel potrafi zawsze tak rozegrać, że nawet covery brzmią jak jego autorskie utwory. Po prostu nadaje utworom swój charakter i styl. To tylko potwierdza jak wielkim artystą jest Axel. Nowa porcja coverów została przemyślanie dobrana. "Theres only  one way to rock"  to niezwykle przebojowy kawałek i czuć tu klimat płyt Axel Rudi Pella, a przecież to utwór autorstwa Sammiego Hagara. Wpływy rainbow zawsze pojawiały się w muzyce Axela i nic dziwnego że pojawia się tutaj cover tego zespołu. "Lady of the lake"  brzmi świeżo i zarazem klasycznie. Dalej mamy hard rockowy i zadziorny "Black Cat Woman" i znów Axel nadał drugiego życia temu klasykowi. Imponuje też wysoka jakość Rockn roll queen" czy "Paint it black". Całość wieńczy rozbudowany "Eagle" z repertuaru Abba. Jest epicko i zarazem nieco progresywnie. Najlepszy cover na płycie
 

Nie jest to jednak nowy materiał, co oczywiście troszkę smuci. Dobrze jednak, ze Axel nie zmarnował wolnego czasu podczas pandemii i zarejestrował kolejną porcję coverów znanych muzyków. Axel nadał im swojego charakteru i sporo świeżości. Bardzo dobrze się tego słucha i na pewno fani Axela muszą mieć to dzieło w swojej kolekcji. W roku 2022 ma być nowy album Axela, więc znów będzie czym się zachwycać.

Ocena: 7/10

wtorek, 22 czerwca 2021

SEASON OF DREAMS -Heroes (2021)


 Johannes Nyberg i Jean micheal Volz powracają z nową płytą projektu muzycznego sygnowanego nazwą Season of dreams. "Heroes" to kontynuacja "My shelter", tylko że jest bardziej dopracowana i przemyślana. To już nie tylko ciekawa konstrukcja utworów i mieszanka melodyjnego heavy/power metalu z nutką symfonicznego metalu, to już płyta która przyprawia o szybsze bicie serca. Panowie wyciągnęli wnioski i nagrali o wiele ciekawszy materiał.

Okładka pełna jest epickości i klimatu fantasy. To faktycznie też przedkłada się na zawartość płyty i dostajemy dojrzały i dopracowany materiał. Mamy mocne riffy i sporo atrakcyjnych melodii, które wciągają słuchacza od pierwszych sekund. Jest masa hitów i killerów, które pokazują że ten projekt muzyczny ma rację bytu. Nyberg też wokalnie brzmi ciekawiej niż na debiucie i jego partie wokalne potrafią zaimponować techniką i drapieżnością. Sama zawartość szokuje i potrafi oczarować swoją jakością. Zaczyna się wszystko od "Shadowreaper" .To taki rasowy heavy/power metal, który opiera się na mocnym i zadziornym riffie, a całość spina chwytliwy refren. Mocny otwieracz. Główny motyw w tytułowym "Heroes" ma coś z Nightwish, coś z Saboton,czy Epica. Jest marszowe tempo i duże pokłady epickości, które zachwycą nawet najbardziej wybrednych fanów heavy/power metalu. Mamy też mroczny i bardziej stonowany "Princess of the dark".  Fanom klasycznego europejskiego power metalu na pewno spodoba się przebojowy "Season of dreams" i to jeden z mocniejszych punków tej płyty. Wciąga też chwytliwy i podniosły "Reign of Wisdom". Słychać że panowie mają na siebie pomysł i ta wizja naprawdę potrafi zachwycić. To nie jakaś kolejna tam miałka znanych nam zespołów. Całość wieńczy prosty i zadziorny 'Eternity", który idealnie podsumowuje całość. Jest pasja i miłość do muzyki w tym kawałku. Oj dobrze się tego słucha.

Season of Dreams rośnie w siłę i nowy album jest jeszcze ciekawszy niż debiut. Panowie stworzyli udaną mieszankę heavy/power metalu. Zadbano o hity, mocne riffy i powiew świeżości w kompozycjach, co sprawia że to jeden z tych albumów które warto znać. Miłe zaskoczenia, bo nowy album jest ciekawszy niż "My shelter". Polecam!

Ocena: 8/10

niedziela, 20 czerwca 2021

TIMO TOLKKI'S AVALON - The enigma birth (2021)

Timo Tolkki ostatnio dobry album wydał pod nazwą Symfonia czy Revolution Renaisance. Obecnie znany jest ze swojej metalowej opery Avalon, którą wydaje pod skrzydłami wytwórni Frontiers Records. "Return to Eden" był solidny i przywracał wiarę, że Timo wraca na właściwe tory. Teraz po 2 latach przyszedł czas na kolejny album w ramach Avalon. "The Enigma Birth" to swoista kontynuacja poprzednich płyt, to znów można zarzucić zbyt dużą komercję i mało heavy/power metalowego pazura, ale po kolei.

W składzie pojawiają się znani i doświadczeni muzycy.  Jest perkusja Marco Lazzarini, klawiszowiec Antonio Agate z Secret Sphere, a także basista Andrea Arcengeli. Do współpracy zaproszono tradycyjnie ciekawych gości i sprawiają, że płyta jest urozmaicona. Mamy tutaj od rasowego power metalu po hard rocka czy melodyjny metal.  Problem tkwi w tym, że jest kilka mocnych utworów, ale też sporo niedociągnięć i słabszych momentów, gdzie wdziera się nuda i komercyjność.

Na pewno zaskakuje tytułowy "The enigma birth", w którym błyszczy Pellek. Tak to jest Timo Tolkki z czego słynął Timo w okresie Stratovarius. Słychać ten charakterystyczny riff, ten klimat i power metalowy pazur. Bardzo świetny start i fanom tego zasłużonego gitarzysty na pewno się spodoba ten utwór. Niestety pierwszy wypełniacz to popowy wręcz "I just collapse". Przepraszam, ale ja tego nie kupuje. Zwyżkę formy Tolkiego mamy w killerze "Master of Hell", gdzie Raphael Mendes nadaje klimatu iron maiden, z kolei sama instrumentalna warstwa to znów stare dobre czasy Stratovarius. Więcej tego typu hitów poproszę. Nic dziwnego, że ten kawałek promował album. Pojawia się troszkę progresywnego metalu z okolic Evegrey w nowoczesnym "Beutiful Lie". Jest też lekki i melodyjny "Truth", który również ma choć trochę power metalowego zacięcia. Mamy dalej smętny i nijaki "Another Day", który nudzi swoją formułą. Jest znów Raphael Mendes w agresywniejszym "Beauty and war". Timo pokazuje w takich kawałkach, że potrafi jeszcze tworzyć hity na miarę tych z czasów Stratovarius. Bardzo dobrze się tego słucha i może następnym razem więcej kawałków tego typu i wszystkie partie wokalne powierzyć Mendesowi? To byłoby coś. Fabio Lione sieje zniszczenie w progresywnym "Dreaming", ale jest w tym wszystkim podniosłość i rozmach. Bardzo przemyślana kompozycja, która czaruje ciekawymi aranżacjami. Również dobrze Fabio wypada w rozpędzonym "Without fear" i znów dostajemy klasyczny power metal. Timo Tolkki jeszcze jednak nie zatracił swojego muzycznego geniuszu i stylu. Za to go kochamy.

Znowu mam problem z dziełem Timo Tolkkiego. Tak są mocne momenty i rasowe power metalowe killery, ale za dużo tutaj komercji i popowo-rockowych elementów, przez co płyta na atrakcyjności.  Solidny album z przebłyskami, który może zadowolić tak naprawdę fanów Timo Tolkkiego.

Ocena: 5.5/10
 

sobota, 19 czerwca 2021

CROWNE - Kings in the north (2021)


 "Kings in the north" to debiut szwedzkiej formacji Crowne.  To płyta, która miesza elementy melodyjnego metalu i hard rocka. Słychać w ich muzyce coś z Dynazty, coś the unity czy Hardline. Panowie mają pomysł na siebie i nie przeciętne umiejętności i to przedkłada się na jakość owej płyty. Kapela działa od 2020r, ale już zaznacza swoją obecność na muzycznej scenie.

Z okładki bije chłód i gdzieś tam w muzyce również pojawia się. Panowie znaleźli receptę na atrakcyjny melodyjny metal z nutką hard rocka. Wszystko kręci się utalentowanego wokalisty Alexendera Strandella, który brzmi momentami jak Ronnie Romero. Podobna maniera i sam styl śpiewania. Oj robi spore wrażenie i czaruje w każdym utworze. Sprawdza się on zarówno w metalowym graniu jak i hard rockowym. Mamy tutaj doświadczonych muzyków, bo jest basista John Leven (ex Yngwie Malmsteen) czy gitarzystę Jona Tee, którego dobrze znamy z Heat. To doświadczenia sprawia, że nie ma tutaj chybionych melodii, czy nie trafionych pomysłów. Jest trochę może za dużo Aor czy komercyjnych dźwięków.

Pierwsze utwór to marszowy, podniosły i klimatyczny "Kings in the North" i to jest granie na wysokim poziomie. Wszystko się zazębia i band czaruje. Chwytliwy refren rozrywa na strzępy, a band błyszczy na każdy polu. Począwszy od brzmienia, po same aranżacje. Hard rockowy feeling pojawia się w "Perceval", ale jest tutaj lekki posmak Deep Purple. Refren znów buja i zachwyca swoją przebojowością. Jest też coś z płyt Dynazty. Dalej mamy kolejny udany hicior, czyli "Sharoline" i band pokazuje że grać potrafi. Nieco nowocześniejszy hard rock dostajemy w stonowanym "Mad world". Kapela pokazuje pazur w szybszym "Sum of all fears". Sporo klasycznego hard rocka z lat 80 uświadczymy w chwytliwym "Make a stand". Troszkę nie pasuje mi tutaj balladowy "Save me from myslef".

Crowne to band, który idealnie łączy cechy melodyjnego metalu, którego pełno na szwedzkim rynku i hard rocka z lat 80. Mamy przemyślane melodie, jak i aranżacje, a wszystko spina znakomicie utalentowany wokalista. Momentami wkrada się komercja, ale i tak jest sporo hitów i atrakcyjnych riffów.  Fani melodyjnego metalu czy hard rocka będą na pewno zadowoleni. Warto mieć na uwadze debiutujący Crowne.

Ocena: 8/10

PHARAOH - The power that be (2021)

Amerykański Pharaoh nigdy nie pretendował do miana wielkiej kapeli, ale od kilku lat dostarczali solidny us power metal i w zasadzie najnowsze dzieło "The powers that be" to tylko potwierdza.  9 lat czekania i w zasadzie przez te lata nic się nie zmieniło. Dalej jest ten sam skład, ten sam styl i rodzaj muzyki. Dostajemy kontynuację i troszkę to rozczarowuje, bo była szansa by wstrząsnąć nieco heavy/power metalową sceną.

Wysunięty wokal Tima Aymara skupia naszą uwagę i to on napędza ten band i nadaje mu charakteru. Jest jeszcze dwóch doświadczonych gitarzystów, którzy odpowiadają za aspekt prostych i zadziornych riffów. Niczym nas nie zaskakują Chris Black i Matt Johnsen, którzy stawiają na sprawdzone patenty i takie nieco ograne melodie. Jest wtórność, jest przewidywalność i tym samym płyta jest monotonna i nieco nudna.  Jasne punkty tej płyty to zadziorny i nieco toporny "The power that be" i problem tkwi że słyszało się o wiele ciekawsze rzeczy w us power metalu na przestrzeni ostatnich lat. Dobrze prezentuje się agresywniejszy "Lost in the Waves", choć brakuje nieco świeżości i kopa. Nieco bardziej rozbudowany "Dying Sun" pokazuje, że band potrafi też zagrać coś bardziej progresywnego. Mam wrażenie, że jest to płyta jednego hitu, a mianowicie "Freedom". Co za świetna melodia i klimat Running Wild.

Za mało tutaj konkretów, za mało ognia i heavy metalowego pazura. Wkrada się nuda, wtórność i brak elementu zaskoczenia. Płyta po prostu średnia i nijaka. Jest wiele ciekawszych płyt w kategorii power metalu, ale Pharaoh nagrał krążek w swoim stylu. Może czas coś zmienić? Może mała rewolucja w stylu?

Ocena: 5/10
 

czwartek, 17 czerwca 2021

VULTURE - Dealin Death (2021)


 "Dealin Death" to już trzeci album niemieckiej formacji Vulture. To młoda formacja, która działa od 2015r i już dała się poznać jako specjalista od grania speed/thrash metalu. Już na dwóch poprzednich wydawnictwach pokazali, że bardzo dobrze im wychodzi mieszanie stylów wypracowanych przez Exciter, Razor, Agent Steel, Destruction czy exodus. Nie ma rewolucji, nie ma może też płyty roku, ale to jest płyta, którą trzeba znać.

Vulture idzie przetartymi drogami. Dalej mamy granie w stylu lat 80 i już sama okładka idealnie to odzwierciedla. Band kontynuuje to co prezentował na poprzednich wydawnictwach i to nie dziwi. Jak coś się sprawdza to po co to zmieniać? Ich siła tkwi przede wszystkim w zadziornym głosie L.Steelera, który nadaje całości thrash metalowego pazura.  Castevet i Outlaw ciężko pracują na sukces formacji i słychać, że stawiają na klimat lat 80 i sprawdzone zagrywki. Czuć pasję, pomysłowość i chęć grania na wysokim poziomie. Oj dobrze się tego słucha, choć nie tworzą niczego nowego. Na takie granie zawsze jest popyt i nie brakuję wielbicieli klasycznego speed/thrash metalu.

"Malicious Souls" to mocny i zadziorny kawałek, który zachwyca dynamiką i agresywnością. Taki Vulture to ja uwielbiam. Więcej thrash metalowej stylizacji uświadczymy w rozpędzonym "Count Your Blessing". Mamy też mroczny i bardziej heavy metalowy "Gorgon", który imponuje ciekawymi motywami gitarowymi i topornym charakterem. Nie brakuje chwytliwych melodii, co potwierdza energiczny "Star Crossed City". Mamy też techniczny i nieco w stylu Megadeth "Below the Mausoleum". Tytułowy "Dealin Death" opiera się na agresywnym riffie i niesamowitej szybkości. To kolejny killer na tej płycie. Całość zamyka nieco słabszy "The court of caligula".

Pełna grozy okładka, surowe brzmienie rodem z lat 80 i przemyślana muzyka sprawiają, że jest to płyta naprawdę godna uwagi. Kto kocha speed metal, jak i thrash metal ten pokocha zawartość. Band rośnie w siłę i to już kolejny udany album w ich dyskografii. Brawo panowie i tak trzymać, a jeszcze przybędzie Wam fanów!

Ocena: 8.5.10

niedziela, 13 czerwca 2021

GRAYWITCH - Rise of the witch (2021)


 Grecka scena metalowa kryje sporo perełek. W tym roku zostajemy zasypani świetnymi płytami z Grecji i debiut formacji Graywitch też do nich należy. Nie jest to jakiś progresywny power metal czy epicki metal, ale udany klasyczny heavy metalu spod znaku Iron Maiden, Judas Priest, czy Manowar. To właśnie znajdziemy na debiutanckim krążku "Rise of the witch".

Band zadbał w sumie o każdy detal by wrażenie z odsłuchu były jak najlepszy. Mamy oldschoolową okładkę, która przypomina mi lata 80, które dają o sobie znać podczas odsłuchu. Brzmienie też jest rasowe i idealnie współgra z zawartością. Z jednej strony band nie tworzy niczego nowego, ani nie zaskakuje czymś nowym, to jednak zachwyca jakością prezentowanej muzyki i ciekawymi pomysłami na kompozycje. Band należy pochwalić, za ciekawe aranżacje i przebojowość. Spyros i John są odpowiedzialni za partie gitarowe i to oni napędzają ten band. Słychać, że kochają lata 80 i ta muzyka płynie prosto  z ich serca. Warto też pochwalić wokalistę Dino Nassisa, który ma charyzmatyczny głos, który może nie powala agresją, ale ciekawą manierą i hard rockowym pazurem.

Band wie jak porwać słuchacza i otwieracz "Night Demons" wgniata w fotel. Co za energia, za przebojowość bije z tego kawałka. Tak to pierwszy killer z tej płyty. Dobrze wypada klasyczny "Midnight metal queen", który przemyca patenty Dokken, czy judas Priest. Czuć klimat lat 80 od pierwszych sekund. Taki "Metalhead" zachwyca prostym motywem gitarowym i dużą dawką przebojowości. Ciarki mam przy rozbudowanym "My Comrade", który idealnie miesza patenty heavy metalowe i power metalowe. Dużo dzieje się w tym kawałku i każda zagrywka wpada w ucho. Prawdziwe cudo. Echa wczesnego helloween można wyłapać w rozpędzonym i agresywnym "The rise". Graywitch pokazuje, że jest dojrzałym zespołem, który wie co chce grać. Na sam koniec dostajemy "Realms of the unseen", w którym band zabiera nas w rejony bardziej epickie.

56 minut zawartej muzyki mija szybko i tylko potwierdza że band ma smykałkę do tworzenia wartościowej muzyki. Jest klasycznie, oldschoolowo, a przede wszystkim każdy utwór jest przebojowy i oddaje klimat lat 80. Graywitch powstał w 2018r i już widać, że jest band przed którym stoi otworem wielka międzynarodowa kariera. Będę na pewno śledził ich poczynania.

Ocena: 8.5/10

BROTHER AGAINST BROTHER - Brother against brother (2021)


 Wytwórnia Frontiers Records słynie z organizowania ciekawych projektów z których rodzą się nie raz ciekawe płyty. Niegdyś był Allen/Lande, czy Lione/Conti, a teraz doszedł projekt Brother Against Brother, który stawia przeciw sobie dwóch utalentowanych brazylijskich wokalistów. Nando Fernandes i Renan Zonta to wokaliści o ciekawej barwie i z niezwykłą techniką. Może są i mało znani, ale mam nadzieję, że projekt Brother against brother to zmieni. Nando znany jest z Shining star czy Lightning strikes, a Renan znamy z Eletric Mob.

"Brother against brother" to debiut jak najbardziej udany, który łączy sobie różne odmiany melodyjnego metalu. Jest coś z Aor, jest coś z melodyjnego hard rocka, coś z heavy metalu i do tego jest sporo elementów progresywnych. Oryginalne podejście do tematu melodyjnego metalu sprawia, że "Brother against brother" to bardzo atrakcyjny album. Mamy tutaj coś z Symphony X, Dream theater, coś z The Ferryman. Tak wpływy The Ferryman i takiego Lords of Black można usłyszeć w mrocznym i zadziornym "Two Brothers".  Znakomicie sprawdza się gitarzysta Jonas Hornqvist, który buduje napięcie i stawia na świeże motywy gitarowe. Brzmi to współcześnie i bardzo pomysłowo. Z kolei rockowy "What if" momentami brzmi jak Sunstorm, tylko że w mocniej oprawie. "City of Gold"  jest podniosły i znakomicie łączy sobie hard rockowy feeling z heavy metalową konwencję. Wokaliści niszczą swoimi głosami. Klawiszowiec Alessandro Del Vecchio potrafi zbudować niesamowity klimat i to już nie raz pokazał. "Haunted Heart" to znakomity tego przykład. Stonowany i mroczny "Deadly Sins" zabiera nas w bardziej progresywne rejony. Kolejny killer to "Whispers in darkness", który przypomina twórczość Candlemass czy Black Sabbath z czasów Tony Martina. Całość wieńczy agresywny "Lost son", który przemyca patenty power metalu. Idealny finał.

Frontiers Records znów dostarczył fanom melodyjnego grania naprawdę wartościowy projekt muzyczny. Niezwykle urozmaicony album "Brother againts brother" pokazuje, że nie wszystko zostało zrobione w melodyjnym światku i wciąż można wnieść sporo świeżości do tej muzyki. Dwa świetne głosy i znakomicie dopasowani pozostali muzycy tworzą znakomite tło. Oj dzieje się tutaj sporo i warto zaliczyć to dzieło do jednych z ważniejszych dzieł roku 2021.

Ocena : 9/10

sobota, 12 czerwca 2021

HELLOWEEN - Helloween (2021)


 Każdy z nas może śmiało jednym tchem wymienić swoje ukochane zespoły. Te które ukształtowały nasz gust muzyczny i nasz upodobania co do danego rodzaju muzyki heavy metalowej. U mnie wybór byłby bardzo prosty. Numer jeden to Running wild, a moja pasja do power metalu zrodziła się za sprawą tak naprawdę Helloween. Mini Lp "Helloween" i "Walls of Jericho" to był szok i miłość od pierwszego wejrzenia. Głos Kaia Hansena na zrobił na mnie mega wrażenia i tak potem znalazłem jego własny band Gamma ray, który jest tym trzecim najważniejszym zespołem. Jednak wszystko zaczęło się od Helloween. Miłość, staja się fascynacją, a fascynacja obsesją. Pierwszy okres z Kaiem Hansenem na wokalu to kwintesencja stylu Kaia hansena i jego geniuszu. Potem nastała era strażnika siedmiu kluczy i fenomen głosu Kiske. Tak to był złoty okres Helloween i dał podwaliny pod power metal. Za ich sprawą powstało wiele naśladowników i wiele czerpało garściami z ich muzyki. Szkoda, że ten złoty okres trwał bardzo krótki i nie było dane nam usłyszeć duetu Hansena i Kiske, którzy byli w tamtym czasie podstawą zespołu Helloween. Potem nastała era Derisa, którzy jedni kochają a inni nie nawidzą. To zupełnie inny wokalista, który łączy coś z głosu Hansena i coś z Kiske. Nadał on nowego życia Helloween, który odbijał się od dna po "Chameleon". Czy to nam się podoba czy nie to on uratował ten band. Za jego kadencji też powstały świetne albumy, które można śmiało postawić obok pierwszych płyt. "The time of the Oath", czy "Better than raw" to klasyki. Kapela troszkę pod upadła przy okazji "My god given right", który był troszkę nijaki i całościowy zawiódł moje oczekiwania. Przez ten cały czas mojej fascynacji muzyką Helloween miałem jedną marzenie. Chciałem usłyszeć jeszcze Helloween z Kiske i Hansenem na pokładzie. To było marzenie mało realne.

Kiske odsunął się w cień, grając pop rock, Kai realizował się z Gamma ray, a Helloween nagrywał równie udane albumy. Panom jakoś nigdy nie było po drodze. Kiske wystąpił gościnnie na "Land of the Free" Gamma ray, ale to jeszcze nie było to. Kolejnym krokiem Kiske w stronę metalu okazał się udział w metalowej operze Avantasia. Jednak nie wiele się zmieniło i Kiske dalej grał swój pop-rock.  Były potem różne projekty muzyczne Micheala i Place Vendome, czy Kiske/Sommerville nie sprawiły, że Kiske wrócił na dobre do power metalu. Ważną rolę w powrocie Micheala do metalu odegrał Tobias Sammet z Avantasia, który z każdym udziałem Kiske na swoim albumie zbliżał do występu Kiske na koncercie Avantasia. No i nadszedł wielki dzień kiedy w ramach Avantasia spotkał się ponownie Kiske i Hansen. Znowu odżyły wspomnienia i panowie znów postanowili razem grać. Kai dołączył do zespołu Kiske, czyli Unisonic. Wielu fanów widziało w tym zespole Helloween mark II. Padały pytania odnośnie reaktywacji starego składu Helloween i w sumie Kiske zarzekał się że do tego nigdy nie dojdzie. Fani wciąż wierzyli. Rokiem przewrotnym był rok 2016, kiedy to ogłoszono planowaną trasę koncertową "Pumkins united" z udziałem Kaia Hansena i Micheala Kiske. Został w składzie Gerstner i Deris, więc to było coś wyjątkowego. Trasa była wielkim wydarzeniem i nic dziwnego, że panowie postanowili nagrać wspólnie album. Owocem tego jest "Helloween". Marzenia się spełniają i ta płyta to na pewna tego dowód. Na wstępie powiem, że nie odpowiada tytuł płyty, no ale co zrobić? 18 czerwiec to data premiery płyty. Jakże ważny dzień dla fanów Helloween. Ta nie pewność i szybsze bicie serca. Co nas czeka na płycie? Powrót do korzeni? Nowa odsłona Keeperów? A może wypisz wymaluj era derisa? O to jest pytanie!

Pierwszy utwór który powstał w tym składzie to "Pumpkins United" i pokazał, że panowie chcą tak naprawdę połączyć coś z ery Derisa i coś Kiske czy nawet czasów "Walls of jericho". Ten kawałek jest mega przebojowy i oddaje styl Helloween. Właśnie myślałem, że taki będzie album. Niby recepta jest podobna. Kiske wysunięty w refrenach, Kai bardziej wspomaga w refrenach, a Derisa jest pełno w zwrotkach czy czasami w refrenie. Brawo dla Helloween, że udało się wybrnąć z gry na 3 wokale i panowie znakomicie się uzupełniają, co pokazali na trasie "Pumpkins united".  Nie często spotyka się sytuację, że mamy w zespole 7 osób, przy czym jest 3 wokalistów i 3 gitarzystów. Helloween poradził sobie z tym stanem rzeczy. Został zrobiony szum wokół nadchodzącej płyty, Eliran Kantor stworzył magiczną okładkę i to jeszcze narysowaną ręcznie. Charlie Bauerfriend i Dennis ward zadbali o mocne i wyraziste brzmienie. A Dani Loble za sprawą pałeczek Ingo Schwichtenberga przywrócił ducha jego gry. To jest mocny punkt tej płyty.

Powroty po latach, zwłaszcza wielkich kapel to presja ze strony fanów i recenzentów, którzy mają wielkie ciśnienie na nowy album z klasycznym składem wielkiego zespołu. Helloween miał czas na stworzenie ponadczasowego albumu. Była pandemia, był czas i nikt nikogo nie gonił. Jednak mam wrażenie, że coś poszło nie tak. Mamy 12 utworów, ale za mało tutaj kompozycji Hansena, za mało takiego rasowego grania w stylu Helloween. Ciężko rozpatrywać nowy album Helloween w kategorii power metalowego krążka i w kategorii samych płyt Helloween. "Straight out of hell" to był album energiczny, power metalowy i mega przebojowy. "7 sinenrs" mroczny i ciężki, "Gambling with the devil" miał sporo killerów i rasowego helloweenowego grania. Nawet "Keeper 3" miał sporo klasycznego helloween w sobie. Nie wspomnę o klasykach z lat 90.  Ciężko zestawić z każdym z tych albumów owy "Helloween" z roku 2021. Band chciał brzmieć klasycznie i zarazem współcześnie, chciał uchwycić magię keeperów, chciał brzmieć agresywnie jak z ostatnich płyt Helloween z Derisem. Wyszła dziwna mieszanka. Jest heavy metal rodem z judas priest, czy ostatnich płyt Hellowen czy Gamma ray. Jest nutka hard rocka z płyt Unisonic czy nawet Place Vendome. Słychać projektów muzycznych Kiske, w tym avantasia czy Kiske/sommervillem. Głos Kiske zawsze jest magiczny i zaczaruje nawet w słabszych i nijakich kompozycjach, ale tutaj nawet on nie odczaruje tego co tutaj mamy. A co mamy?

Odpalamy płytę i mamy ciche wkraczanie gitar. Jest mrocznie i wszystko rozpędza się powoli. Zaczyna się "Out for the Glory" autorstwa Micheala Weiketha. Ponad 7 minutowy utwór, który na pewno zaliczyć należy do najjaśniejszych momentów tej płyty. Jest sporo Kiske w zwrotkach i refrenie. Czuć gdzieś tam klimat strażnika, ale nie ma efektu wow. Co poszło nie tak? Riff po prostu jest tylko solidny i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Tutaj co mnie zaskoczyło to głos Hansena, który wspiera Kiske w refrenie. Kiedy słychać "I am vengeance" to są ciarki i przypomina się maniera Roba Halforda. Naprawdę świetna dyspozycja Hansena. Szkoda, że jest praktycznie nie obecny wokalnie na płycie.  Kolejny problem nowej płyty to niezbyt atrakcyjne solówki. Panowie w przeszłości mieli ciekawsze popisy gitarowe, a mając 3 tak utalentowanych gitarzystów można działać cuda. Otwieracz na pewno jest ciekawy, choć za bardzo rozciągnięty na siłę.  Płytę promował "Fear of the Fallen" autorstwa Derisa. Co ciekawe, na początku jakoś też w pełni mi nie pasował ten utwór. Te zwolnienia i w kółko powtarzane "Decide" nieco potrafi drażnić. Utwór zyskuje z czasem i wyróżnia się na tle innych kompozycji z tej płyty. W końcu jakieś złożone pojedynki na solówki i refren, który faktycznie wgniata w fotel i przypomina czasy "Keeeper of the seven keys". Jednak dużo tutaj Helloween z czasów "Gambling with the devil" czy "Straight out of hell". Ten utwór pokazuje, jak świetnie dogadują się wokaliści i jak się uzupełniają. To jest atrakcja tej płyty i to co napędza ten album i zwiększa jego wartość. Kto z nas nie marzył, żeby usłyszeć Derisa w duecie z Kiske? Czysta magia! Panowie starą się trzymać dobrą passę i dalej mamy jeden z moich faworytów na tej płycie. Deris i Gerstner stworzyli przebojowy "Best time". Ktoś mówił, że kawałek ma coś z "I want out" i faktycznie tak jest, choć sam utwór ma bardziej hard rockowy feeling. Tak skojarzenia z Unisonic są jak najbardziej na miejscu. Sam riff czy główna melodia to ukłon w stronę projektu "Kiske / Sommervile". Utwór wpada w ucho i potrafi oczarować chwytliwą melodią czy podniosłym refrenem, w którym króluje Kiske. Pojawia się również za sitkiem Hansen, choć też jako wsparcie w refrenie. Genialny utwór, tylko ile w tym jest power metalu? No właśnie za mało jak na Helloween. Mocne wejście Grosskopfa w "Mass pollution" przywołuje czasy "Keeper legacy" i utworu "The invisible man". Tak klimat podobny i jego hard rockowy feeling przywołuje na myśl czasy tamtego albumy, ale też ostatniego "My god given right". Refren i riff to taki nieco bliźniak do "If gods love rock;n roll". Na pewno jest to przebój, ale czy tak wielki jak "Power" czy "Where the rain grows"? No nieco niższa liga, ale to wciąż świetny heavy metal z nutką hard rocka i power metalu. W refrenie czaruje Kiske, który chce podziałać na zmysły fanów i przypomnieć czasy "Keeperów". Spokojnie i nieco balladowo zaczyna się "Angels" autorstwa Gerstnera. Zaczynają się schody. Pokręcony i chaotyczny utwór. Kiske śpiewa do progresywnego kawałka? Dziwnie to brzmi. Czasami refren potrafi poruszyć, ale już nie wpada w ucho. 4 minutowy utwór a ciągnie się jakby trwał wieki. "Rise without chains" autorstwa Derisa, też brzmi jakby to był odrzut "My god given right". Tak wiem jest szybkie tempo, jest wyczekiwany power metal, ale kurde stać ich na coś lepszego. Znów akcja Kiske w refrenie i przypomnienie czasów "Keepera". Tylko czemu riff taki jakiś dziecinny, a refren w ogóle nie zapada w pamięci? Może coś ze mną jest nie tak? Jest solidny i plus za szybsze tempo. Narzekałem też na "Idestructuctible" autorstwa Grosskopfa, który brzmi jak miks ostatniej płyty Unisonic i Gamma ray. Riff rodem z Judas Priest może i dobry, ale czy to jest Helloween na jaki czekaliśmy? Z kolei refren przypomina "Exceptional" unisonic. Dobrze się słucha tego kawałka, ale też mało jakoś tutaj power metalu. Nie ma tego efektu wow, pomimo że kawałek dobry i jest to kolejny mocny punkt "Helloween". Czytałem, że "Robot King" to ma być killer. Nie jest to "Eagle Fly free", a raczej coś pokroju "Battle's won". Toporny refren jak i riff, to dalekie od najlepszych hitów Helloween. Co w tym kawałku jest warte uwagi to melodyjne i skrojone nieco w starym stylu solówki. "Cyanide"  to kolejny utwór autorstwa Derisa. Zaczyna się ciekawie, bo mamy solówki i taki klimaty starego Helloween, a potem znów riff rodem z Judas Priest. Znów dużo heavy metalu i hard rocka, a jakoś mało power metalu i helloween. To taki solidny metalowy kawałek, który przypomina ostatnie płyty Helloween. Nie ma euforii i znów spory niedosyt. Nastrojowo zaczyna się "Down in the dumps", ale znów toporne dźwięki i mało atrakcyjnego grania w solówkach. Motyw główny też niczym nie zachwyca. Kiske ma tutaj ciekawe momenty i same solówki to znowu taki Helloween jaki znamy i kochamy.  Tak są ciekawe momenty, ale brakuje tak naprawdę killerów.  Nic tak naprawdę nie wiele wnosi instrumentalny "Orbit" Hansena. Oj miał wiele ciekawych instrumentalnych kawałków w swojej karierze. Ten jakoś nic nie wnosi do płyty. Klimatem najbliżej mu do "Follow  the Sign".  Jest jeden utwór, który w pełni przypomina czasy klucznika i który najlepiej połączył czasy Derisa i Kiske, a jest to oczywiście "Skyfall" autorstwa Hansena. Definicja stylu Hansena i Helloween. Słychać na wstępie melodię niczym z "March of Time" potem wkracza riff rodem z "Walls of Jericho". Epickość z "Keeper of the seven keys" i motyw przed refrenem który nasuwa namyśl Avantasia. Jest tutaj wszystko, bo i nawet sporo z Gamma Ray. Przepiękny finał i najlepszy kawałek z tej płyty. Ta albumowa wersja jest gorsza niż ta znana z singla. "Vocal mix" to najciekawsza wersja, gdzie jest więcej wokali Hansena. Tutaj czuć magię i tak powinien brzmieć cały album. Jest power metal, jest przebojowość i ciekawe solówki. Tego mi brakuje niemal w każdym utworze. 

Wielu już mówi o najlepszej płycie roku i najlepszym okresie Helloween. Okres może idealnym pod względem koncertowym, bo jest szansa usłyszeć klasyki Helloween z głosem Kiske czy Hansena. Jednak ten album pokazuje, że panowie nie potrafią nagrać spójny album i przede wszystkim krążek power metalowy. Dziwne, że ojcowie power metalu grają heavy metal z hard rockiem z nutką power metalu. Za mało tego ognia, przebojów i tej lekkości, czy radości, z której Helloween przecież słynął. Dziwne uczucie, kiedy klasyki Derisa są o wiele ciekawsze niż dzieło "Helloween" gdzie jest obecny Kiske i Hansen. Marzenie się spełniło i dostałem długo wyczekiwany album z Kiske i Hansenem, a teraz niech wróci stan jaki był przed "Pumpkins United". Chciałbym usłyszeć nowy album Gamma Ray, czy Unisonic, które miały więcej z muzyki Helloween niż nowy album Helloween. Pojawiły się łzy, ale nie ze szczęścia, tylko smutku, że zmarnowano ogromny potencjał jaki drzemał w tym składzie. Zobaczymy co przyniesie przyszłość? Zobaczymy jak potoczą się losy Helloween, czy właśnie wspomnianego gamma ray. Wielu z Was wciąż czeka i liczy, że to nieprawda, że recenzent pisze głupoty i dostanie jeden z najlepszych albumów dyniowatych. Zostanie on w pamięci jako pierwszy album, gdzie spotkał się Kiske, Deris i Hansen. Dzięki temu już się zapisał w historii zespołu, szkoda że nie za sprawą zawartej muzyki.

Ocena: 6.5/10

piątek, 11 czerwca 2021

INNERSIEGE - Fury of Ages (2021)


 No i mamy kolejny powrót po latach. Tym razem do światów żywych wraca amerykański InnerSiege, czyli band który dał się poznać na debiutanckim krążku jako band, który nie boi się mieszać heavy metalową stylizację z progresywnym metal czy power metalem. Kto lubi muzykę z pogranicza Queensryche, czy Hellstar. Na najnowszym krążku "Fury of Ages" mamy kontynuację "Kingdom of Shadows".

Gitarzyści Grose i Prater są mocnym filerem zespołu i to ich gra jest główną atrakcją nowej płyty. Znajdziemy tutaj bardziej złożone riffy i masę progresywnych melodii, a wszystko otoczone mrocznym klimatem i nowoczesnym brzmieniem. Brzmi to ciekawie i potrafi zaintrygować słuchacza. Jest jeszcze wokalista Jeremy Ray, który swoją manierą i techniką przypomina Geoffa Tate'a. Z zawartości mocno wyróżnia się agresywny i dynamiczny otwieracz "Calling for Violence". Dalej mamy przebojowy "Reborn", który ukazuje jaki drzemie potencjał w tej grupie. Wokal Jeremiego napędza klimatyczny "Firewind" i to kolejny killer na płycie.  Uroku i urozmaicenia dodaje mroczny "World on fire" czy power metalowy "Power metal Glory". Słabszym momentem jest troszkę nijaki "Hero", ale i tak cała płyta sprawia dobre wrażenie i śmiało mówimy tutaj o płycie, która zasługuje na uwagę.

9 lat przerwy, ale nie wiele się zmieniło w obozie Inner Siege. Band dalej gra swoje czyli solidny progresywny heavy/power metal i robią to naprawdę dobrze. Wyrazisty wokal, shredowe popisy gitarowe są bardzo atrakcyjne i napędzają ten zespół.  "Fury of Ages" to wartościowy album, który znajdzie swoich fanów to na pewno. Oby kolejny album ukazał się szybciej.

Ocena: 7.5/10

HAMMER KING - Hammer King (2021)

Patrick Fuchs to niezwykle utalentowany wokalista i gitarzysta, który swoją manierą i techniką przypomina takie gwiazdy jak Lars Ramcke, Kai Hansen, czy Joacim Cans. Swoje pierwsze kroki stawiał w zespole Ivory Night, ale tak naprawdę skrzydła rozwinął u boku Rossa The Bossa. "Hailstorm" i " "New Metal Leader" to świetne płyty, które bronią się mimo upływu czasu. Tam w pełni ukształtował swój głos i pozycję na metalowym rynku. Teraz Patrick spełnia się w Hammer King i jest to jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia. Każdy ich album to uczta dla fanów heavy/power metalu i z nowym albumem zatytułowanym "Hammer king" jest nie inaczej. To kolejne świetne wydawnictwo w ich dyskografii.

Hammer king czerpie wzorce oczywiście z takich kapel jak Hammerfall, Helloween, Primal Fear, Wizard, czy Bloobound. Oczywiście echa współpracy Patricka u boku Rossa też słychać i ten duch Manowar jest wyczuwalny. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że band od samego początku ma własny styl i pomysł na heavy/power metal. Nie ma tutaj udziwnień i próby bycia nowoczesnym, panowie idą drogą klasycznego grania i to się sprawdza idealnie. Wyrazisty wokal Patricka, a do tego jego współpraca w sferze partii gitarowych z Gino Wilde sprawiają, że Hammer king to perfekcyjna maszyna, która działa bez zarzutu. Każdy z muzyków to specjalista w swoim fachu i panowie wiedzą co mają robić. Patrick zachwyca swoją manierą i techniką, a to za jego sprawą album jest jak zawsze bardzo metalowy.  Od strony gitarowej jak zawsze dzieje się sporo i każdy riff czy solówka jest przemyślana. Płyta jest naszpikowana hitami i chwytliwymi melodiami, a to wszystko sprawia że to jedna z najważniejszych płyt roku 2021.

Płytę promował "Awaken the Thunder" i nie wiem czemu ale sam riff momentami przypomina mi "Skyfall" Helloween.  Ten utwór to tak naprawdę jest definicją heavy metalu i stylu Hammer king. Prawdziwe cudo i od samego początku wbija w fotel. Mocny jest riff w rozpędzonym "Baptized by the hammer" i to również kolejny killer na płycie. Jest pazur i podniosłość,no i ten genialny refren, który momentami przypomina mi taki miks Hammerfall i Powerwolf. Szczęka mi opadła i na takie hity zawsze warto czekać. Jest miejsce na epicki, marszowy heavy metal spod znaku Manowar i tego dowodem jest "Onward to Victory". Kolejna heavy metalowa petarda na płycie to "Hammerschlag" i momentami słychać w tym coś z Stormwarrior, coś z Primal Fear i Wizard, Jednym słowem killer i znakomicie przeplatają się wokale lidera Warkings, Isaaca z Epica, czy Gerre z Tankard.  Dobrze wypada też rozbudowany i bardziej złożony "Atlantis". Co za emocje wzbudza ten kawałek. Po prostu "wow". Echa iron maiden czy Manowar można wyłapać w przebojowym "We are the kingdom". Sam refren ma coś z najlepszych lat Iron Fire.  Co z tego że taki energiczny "Into the Storm" brzmi znajomo? To kolejna petarda mocno wzorowana na żelaznej dziewicy, ale też stormwarrior wybrzmiewa w samej stylizacji. Z kolei prosty i mocno heavy metalowy refren nawiązuje do Hammerfall. Jak Hammer king to robi, że każdy utwór to rasowy killer?  Kto kocha epickość i bardziej emocjonalny metal ten będzie zachwycony tym co się w "ashes to Ashes". Power metal na pewno można poczuć w energicznym "In the name of the hammer".  No jest jeszcze hołd dla Manowar czyli "Kings of Kings".

Hammer king jest wielki i po raz kolejny nagrał świetny album. Tytuł płyty po prostu "Hammer king", ale to takie ukoronowanie dotychczasowej dyskografii. Trzeba przyznać, że album idealnie definiuje styl tej grupy i pokazuje, że można czerpać wzorce, a przy tym być zespołem świeżym i pełnym pomysłów. Dla fanów Hammerfall, Stormwarrior czy Manowar jest to prawdziwa uczta i niezapomniane przeżycie. Jedna z najważniejszych płyt roku 2021 i Hammer king to obecnie jeden z najlepszych zespołów heavy/power metalowych.

Ocena: 10/10
 

czwartek, 10 czerwca 2021

HEAVY SENTENCE - Bang to rights (2021)


 Uwaga nadciąga nowy utalentowany band z Wielkiej Brytanii. Heavy Sentence to kapela, która od 2017r wydawała mini albumy, ale wciąż brakowało pełnometrażowego albumu. No i w końcu przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Bang to rights". Co ciekawe ten krążek brzmi jakby powstał w latach 80, w złotym okresie NWOBHM. Jednak to nie zaginiony klasyk lat 80, a płyta naszych czasów. Mało kto potrafi tak znakomicie oddać klimat NWOBHM, a Heavy Sentence gra muzykę w hołdzie Iron Maiden, Motorhead, Witchfinder General czy Blietzkrieg i robią to naprawdę dobrze.

Heavy sentence  to przede wszystkim wokalista G.Howells, który mocno przypomina manierą świętej pamięci Lemmiego i to jest mocne nawiązanie do klasycznego Motorhead. Z kolei gitarzyści Tim i Jack serwują nam riffy pokroju Iron Maiden czy Blietzkrieg. Panowie stawiają na proste rozwiązania i klimat lat 80, a to się tutaj idealnie sprawdza.  Niby nic nowego nie dostajemy, ale jest spora radość z słuchania tej płyty.

Dobry otwieracz to podstawa i "Medusa" znakomicie wprowadza w klimat tej płyty. Panowie znają się na klimacie NWOBHM i to słychać od pierwszych sekund. Dalej dostajemy zadziorny "Cold reins", który brzmi jak miks motorhead i iron maiden. Bardzo dobrze się tego słucha. Więcej zadziorności i riffów w stylu Judas Priest dostajemy w energicznym "Age of Fire".  Kto kocha twórczość Iron Maiden z pierwszych płyt, ten zakocha się w przebojowym "Capitoline Hell", który intryguje chwytliwymi melodiami. Uroczy też jest nieco rock'n rollowy "On the run" i znów mamy tutaj dużą dawkę motorhead. Z kolei fanom żelaznej dziewicy przypadnie do gustu melodyjny "Wicked Lady" i rozpędzony "Broken hearts".

Heavy sentence to żywy przykład, że muzyka NWOBHM i Motorhead jest ponadczasowa. Miło jest usłyszeć, że młoda kapela czerpie wzorce właśnie z takich legend. To nie jakaś tam marna kopia, to kapela która ma swój pomysł na granie i wykorzystuje stare sprawdzone patenty. Płyta wypchana jest hitami i niezwykłą dynamiką. Wyrazisty wokal i zadziorne riffy robią robotę, a najlepsze w tym wszystkim jest klimat lat 80.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 6 czerwca 2021

EISENHAND - Fires Within (2021)


 Jedno spojrzenie na okładkę "Fires within"i  można by się pomylić, że to jakiś mało znany klasyk z lat 80. Tu jednak was zaskoczę, bowiem to debiut  Eisenhand, który powstał w 2018r w Austrii.  Znajdziemy tutaj taki klasyczny heavy metal z nutką NWOBHM. Prosta muzyka w stylu takich kapel jak Enforcer, White Wizzard, czy Pounder.

Kto szuka jakiś ambitnych dźwięków czy jakiegoś świeżego podejścia do tematu grania heavy metalu, ten tego tutaj nie znajdzie. Zespół stawia na proste melodie i sprawdzone chwyty, przez co nie ma tutaj elementu zaskoczenia czy świeżości. Jest to wszystko przewidywalne i mało oryginalne, ale dobrze się tego słucha. Nie do końca przekonuje mnie wokalista Iron Herv, który śpiewa jakoś tak bez wyrazu i bez mocy. Sporo ratują gitarzyści Meidhumer i Adam Torpedo, którzy wygrywają chwytliwe melodie, czy  proste riffy. To dzięki nim płyta tak łatwa jest w odbiorze i może dostarczyć choć trochę radości.

Na płycie znajdziemy 44 minuty muzyki zawartej  w 7 utworach. Dobrze wypada prosty i zarazem energiczny "The Engine", który przemyca sporo patentów Iron maiden czy Saxon. Utwór przesiąknięty latami 80 i NWOBHM. Nieco punkowy "Steel City sorcery" który brzmi jakby został wyjęty z debiutu Iron Maiden. Oj dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym za grosz oryginalności. Band dobrze radzi sobie z dłuższymi utworami i dobrym tego przykładem jest "Ancient symbols". Każdy utwór zasługuje na miano hitu i wystarczy wsłuchać się w rytmiczny "Ride free" czy melodyjny "White fortress".

To kolejna płyta, która nie wiele wnosi do heavy metalowej konwencji i niczym nie zaskakuje, ale to płyta która ma nam przypomnieć o muzyce z lat 80 i czasach NWOBHM. Kawał solidnego heavy metalu, ale  w sumie nic ponadto. Zobaczymy co przyszłość przyniesie, bo drzemie tutaj potencjał.

Ocena: 7/10

sobota, 5 czerwca 2021

MORVIDHEN - Morvidhen (2021)

Są tu jacyś fani klasycznego speed metalu z pierwszych płyt Agent Steel? A może mamy tu wielbicieli Iron maiden i złotego okresu NWOBHM? Jeśli tak, to każda z tych osób może śmiało sięgnąć po debiutancki krążek grupy o nazwie Morvidhen, która w 2010r zrodziła się w Peru.

Tak wiem, że okładka jest kiczowata i może brzmienie też wymagałoby podrasowania i dopracowania. Jednak sporo nadgania charyzmatyczny wokalista Ratt, Jego charakter i styl śpiewania idealnie sprawdza się w speed metalu i to dzięki niemu płyta zyskuje sporo na mocy. Warto też pamiętać o gitarzystach i tutaj Oswaldo i Francesco dają czadu. Jest moc, agresja, dynamika i niezwykła dawka przebojowości. Czuć tą chemię miedzy tymi dwoma utalentowanymi muzykami. To przedkłada się na jakość muzyki zawartej na "Morvidhen". Co znajdziemy tutaj? Miks Agent Steel z pierwszych płyt i wczesnego Iron maiden. Brzmi to naprawdę dobrze.

Szybkie tempo i klimat NWOBHM dostajemy już w otwierającym "Morvidhen". Klimat lat 80 jest wyczuwalny i band oddaje go w znakomity sposób. No jest moc! Przebojowy "Wild Lover" ma coś z Iron Maiden, ale też Helloween z czasów "Walls of Jericho". Jest pazur, jest dynamika i wciągające partie gitarowe. Nie ma miejsca na nudę, a band znakomicie odnajduje się w speed metalowej konwencji. Klasyczne patenty dostajemy w "Fire wheels", który przypomina nam najlepsze lata Agent Steel i aż miło słucha się takich petard. Band potrafi wykreować pomysłowe i atrakcyjne melodie i takie właśnie zdobią hit "Stand up and fight". Dużo w tym iron maiden, ale takiego z górnej półki, a band idealnie oddaje styl tej wielkiej kapeli. Bardzo klasycznie brzmi też rozpędzony "Lethel Speed Metal" i znów dają o sobie znać lata 80. Niby jest to proste granie, ale bardzo zapadające w pamięci. Dalej znajdziemy przebojowy "claws of hades", który mocno nawiązuje do NWOBHM. Trzeba przyznać, że Morvidhen dobrze czuje się w takiej stylistyce. Całość wieńczy prosty i zarazem melodyjny "Souls of steel".
 
Słuchając "Morvidhen" nie doznamy szoku, ani też euforii, nie dostajemy też najlepszy album heavy metalowy roku 2021. Czy zawsze idzie o statystyki i wielką wygraną? Otóż nie. Kto lubi dobrą zabawę i granie heavy/speed metalowe osadzone w latach 80 ten powinien obczaić pochodzący z Peru Morvidhen bowiem pokazują, że czasami wystarczą chęci i pomysłowość by nagrać coś dobrego. Hity są i chwytliwe riffy też, tak więc nie ma powodów do narzekania. Troszkę popracować nad jakościa utworów i będzie jeszcze lepiej. Póki co chwytajcie debiut Morvidhen.

Ocena: 7.5/10

BLIND GOLEM - A dream of fantasy (2021)


 Włoski band Blind Golem zostanie przez długi czas w cieniu Uriah Heep, to prawda. Nie chodzi o fakt, że gościnie pojawia się sam Ken Hensley na debiutanckim krążku tej grupy. Tylko po prostu sama muzyka zawarta na "A dream of fantasy" to tak naprawdę kalka tego co grał w najlepszych latach Uriah Heep, Rainbow, Deep Purple czy Magnum. Okładka jest mega klimatyczna i bardzo w stylu Magnum i nic dziwnego kiedy autorem jest Rodney Matthews. To wszystko sprawia, że debiut Blind Golem to uczta dla fanów klasycznego hard rocka. Mało jest takich płyt, dlatego tym bardziej podoba się to co dostajemy na tej płycie.

Brzmienie nieco przybrudzone i mocno wzorowane na latach 70 czy 80, wręcz idealnie wpasowuje się w styl owej grupy i muzyki tu zawartej. Kapelę napędza utalentowany gitarzysta Silvano Zago. Oj czaruje swoimi partiami gitarowymi i kładzie nacisk na klasyczne rozwiązania i lekkość. Znakomicie to współgra z partiami klawiszowymi Simone Bistaffa. Panowie dobrze się dogadują i to słychać. Warstwa instrumentalna jest na wysokim poziomie. Zespół brzmi klasycznie i nawiązuje do wielkich kapel, a przy tym robi to naprawdę dobrze. Całość bardzo dobrze spina nastrojowy i zadziorny głos Andrea Vilardo.

Otwierający "Devil in a Dream" od razu pokazuje z jaką muzyką mamy do czynienia i czego możemy się spodziewać po Blind Golem. Słychać spore echa Rainbow, Deep Purple, no i oczywiście Uriah heep. Nie brakuje hitów i taki właśnie jest "sunbreaker", który mocno nawiązuje do dokonań Rainbow. Sam riff brzmi bardzo znajomo. Band zaskakuje mrocznym klimatem w "Screaming to the stars" i to marszowe tempo potrafi zauroczyć słuchacza. W podobnej tonacji utrzymany jest "Bright light" który nawiązuje idealnie najlepszych lat Rainbow, czy Deep purple, choć jest też coś z Magnum. Progresywność nasila się w pomysłowym i pokręconym "The ghost of evline" i trzeba przyznać że Silvano nieźle tutaj czaruje swoją grą na gitarze. Mocnym atutem tej płyty są właśnie te mroczne i marszowe kawałki i do tej kolekcji warto dodać "Star of the darkest night".

Niczego nowego nie dostajemy na " A dream of fantasy", ale nie o to chodzi w tego typu płytach. To taki hołd dla klasycznego hard rocka w stylu uriah Heep czy Rainbow, to muzyka sentymentalna i bardzo klasyczna. Wysoki poziom i niezwykły klimat lat 70 sprawiają, że jest to pozycja obowiązkowa dla każdego maniaka hard rocka. Satysfakcja gwarantowana i mam nadzieję, że Blind Golem będzie dalej szedł tą drogą, którą wyznaczył na "A dream of fantasy".

Ocena: 8.5/10

czwartek, 3 czerwca 2021

DYRYTH - Watchers (2021)

 Fiński Dyryth to tak naprawdę projekt muzyczny, który opiera się na gitarowym kunszcie Dyrytha, a także multiinstrumentaliście i wokaliście Cadavera. Początki tego projektu sięgają roku 2002r i choć panowie niczego nie odkrywają, to ich debiutancki album "Watchers" zasługuję na uwagę. To taka muzyka, którą można określić jako heavy metal z domieszką power metalu. Bez wątpienia jest to album, który trafi w gust fanów Judas Priest, Iron maiden, Scanner, Accept.

Band opiera się na sprawdzonych patentach i oklepanych motywach. Jest spore nawiązanie do lat 80 i do klasycznych płyt z tamtego okresu. Całą uwagę słuchacza bez wątpienia utalentowany gitarzysta Dyryth, który znakomicie miesza gatunki heavy i power metalu. Momentami ociera się nawet o neoklasyczne zagrywki. Od strony gitarowej dzieje się sporo i można wyłapać sporo ciekawych solówek czy riffów. Do tego dochodzi podniosły i klimatyczny głos Cadavera. Wszystko dobrze się spina i tworzy spójną całość. Nie do końca przemawia do mnie nijaka okładka i nieco wycofane brzmienie, które jest troszkę okrojone z mocy.

Stonowany otwieracz "Watchers" to taki ukłon w stronę klasycznego heavy metalu i wielbicieli wszelakich dźwięków w stylu Iron Maiden. Jeszcze lepszy jest zadziorny"trial by Time", który przemyca właśnie patenty neoklasyczne w zagrywkach gitarowych. Band zaskakuje na pewno w marszowym i bardziej epickim "Exile and Agony". Zostało to zagrane naprawdę przyzwoicie, choć brakuje troszkę świeżości i bardziej autentycznego stylu. Co nie zmienia faktu, że to kawał porządnego heavy metalu. Mocnym punktem tej płyty są bez wątpienia szybsze kawałki pokroju "Vengenace Burning". W tym momencie można stwierdzić, że troszkę pozmieniałbym linie wokalne i może je też nieco podrasował. Technika wokalisty momentami kuleje. Dobrze wypada melodyjny "ascension", który znów napędzają pomysłowe partie gitarowe. Dużo dzieje się w tym aspekcie i nie ma miejsce na nudę. Całość wieńczy ballada "Wilderness", który ukazuje, że band nie radzi sobie do końca z wolniejszymi utworami.

"Watchers" to płyta solidna, która tak naprawdę opiera się na ciekawych, złożonych i melodyjnych partiach gitarowych. Troszkę gorzej wypada wokalista, choć potrafi śpiewać wysokie rejestry no i ma charyzmę. Same utwory bronią się i czasami nawet potrafią zauroczyć swoimi aranżacjami. Nie jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku, ale jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7/10

wtorek, 1 czerwca 2021

SUNRISE - Equilibria (2021)


 "Equilibria" to 4 album w dyskografii ukraińskiego Sunrise i jest to bez wątpienia kolejny udany krążek w ich wykonaniu, To ukłon w stronę klasycznego europejskiego power metalu spod znaku stratovarius, sonata arctica czy Helloween. Tak też band brzmiał na poprzednich płytach, ale teraz wszystko brzmi jakby bardziej dojrzale i jeszcze bardziej dopieszczone. Do tego dochodzą elementy progresywne i to sprawia że nowy album tej formacji to jeden z ich najlepszych dzieł i prawdziwa kwintesencja klasycznego power metalu.

Skład Sunrise jest bez zmian  i kluczowa rolę odgrywa nie kto inny jak wokalista Laars, którego dobrze znamy też z Titanium.  Te jego wysokie rejestry są naprawdę urocze i pokazują jak utalentowany jest Laars.  Muzyka jest klimatyczna i bardzo melodyjna, a wszystko za sprawą gitarzysty Evgeniya i Darii, która odpowiada za partie klawiszowe. Tych dwóch muzyków znakomicie się uzupełniają i tworzą wciągające motywy i każda melodia jest godna uwagi. Do tego dochodzi soczyste brzmienie i klimatyczna okładka.

Nowoczesność i drapieżność znajdziemy choćby w zamykającym "Rebel Yell" i te elementy progresywne są urocze. Brzmi to naprawdę ciekawe. Taki klasyczny power metal w stylu Helloween dostajemy w "Wings of the dreamer" i panowie dają tutaj czadu. No jest moc i na taki power metal zawsze jest popyt. Z kolei nieco stonowany "equilibria" ma coś z Stratovarius, ale jest w tym sporo nowoczesnego pazura. Sunrise znakomicie odnajduje się w klasycznym europejskim power metalu i dobrze to odzwierciedla przebojowy "We are the fire", który jest ukłonem w stronę starych płyt Sonata Arctica. Co za petarda! Dalej mamy nieco mroczniejszy i agresywniejszy "Unbroken dreams", czy nastrojowy "The bell".

Sunrise nagrał urozmaicony album, gdzie jest coś z klasycznego power metalu, jest coś z progresywnego metalu, melodic metalu i całość brzmi świeżo i nowocześnie. "Equilibria" to dojrzałe dzieło, które zasługuję na uwagę każdego kto gustuje w melodyjnych odmianach metalu.  Sunrise to wciąż jeden z najlepszych zespołów z Ukrainy i nie da się ukryć ich światowej klasy. Brawo !

Ocena: 8.5/10

HELLRYDER - The devil is gambler (2021)


 Uwielbiam mieć do czynienia z supergrupami, którzy tworzą znani i lubiani muzycy. Kiedy widzi się znane i wielkie nazwiska to jest to jakaś gwarancja dobrego poziomu samej muzyki. Takie supergrupy nie raz potrafią poruszyć metalowy świat i wnieść choć trochę powiewu świeżości. Takim zespołem jest Hellryder, który narodził się w 2020r w Niemczech. Skład tworzą Chris Boltendahl i axel Ritt z Grave Digger, basista Orden Ogan czyli Steven Wussow i dawny perkusista Bonfire - Timmi Breideband. Wielkie nazwiska i w sumie muzyka zawarta na debiutanckim "The devil is gambler" jest również wielka.

Stylistyka Hellryder na pewno zaskakuje. Dlaczego? No nie jest to jakaś kalka Grave Digger, choć są nawiązania. Jest ta toporność i heavy metalowy pazur. Mamy też rock'n rollowy feeling w stylu Motorhead. Wyszła z tego niezła mieszanka, a wszystko zagrane nowocześnie i z nutką groove metalu. Ta płyta w zasadzie ma wszystko co powinna zawierać heavy metalowa płyta. Nie brakuje ciekawych riffów i przebojowości.

Już otwierający "Hellryder" może brzmi nieco chaotycznie, ale ma kilka ciekawych momentów i przede wszystkim ekipa zaskakuje nowoczesnym wydźwiękiem i topornością. Brzmi to naprawdę ciekawie. Szokuje na pewno rozpędzony i agresywny "Sacrifice in Paradise". Axel Ritt imponuje zgrabnymi i pomysłowymi partiami gitarowymi. To jest to! Na płycie roi się od hitów i jeden z nich to bez wątpienia chwytliwy "Night Rider". Motorykę motorhead słychać w dynamicznym "Jekyll & Hyde". Imponuje też rozpędzony "Chainsaw Lilly", w którym znów Axel wymiata finezyjnymi solówkami. Wciąga też nieco hard rockowy "Bad attitude" czy heavy metalowy killer "Harder faster Louder", który brzmi jak mieszanka Paragon i Judas Priest. Prawdziwa petarda!

Panowie stworzyli ciekawe dzieło, które zaskakuje nowoczesnością, drapieżnością, no i pomysłem na heavy metal z nutką rock;n rolla i groove metalu. Niby słychać echa Grave Digger czy Motorhead, ale Hellryder stworzył swój własny styl i ich debiutancki krążek "the devil is gambler" to album to tylko potwierdza. Płyta bez wątpienia godna uwagi!

Ocena: 8.5/10