niedziela, 27 października 2019

VISION DIVINE - When all the heroes are dead (2019)

Mogłoby się wydawać, że Fabio Lione to motor napędowy Vision Divine. To wysokiej klasy wokalista, który potrafi poruszyć serce i duszę. Prawdziwa gwiazda i ciężko było sobie wyobrazić ten band bez niego. Jednak Rhapsody wydał najlepszy album od wielu lat i to bez Fabio, to również była nadzieja na Vision Divine, który powraca po 7 latach z nowym wydawnictwem.  Ivan Giannini zasilił tą kapelę w 2018r i tym sposobem band narodził się na nowo. Tak o to Vision Divine przeżywa drugą młodość i ich najnowsze dzieło zatytułowane "When all the heroes are dead" to jeden z ich najlepszych albumów jakie nagrali. Co za przemiana, co za album.

Vision Divine to specjalista od progresywnego power metalu i nowe dzieło to taka wizytówka tej kapeli. Znajdziemy to wszystko do czego nas przyzwyczaił ten band, a nawet więcej. Dużo tu chwytliwych melodii, dużo pomysłowych motywów i dzieje się sporo. Nie ma tutaj grania na jedno kopyto, nie ma miejsca na nudę. Band znakomicie wykorzystuje progresywne zacięcia i miesza z energicznym, melodyjnym power metalem i nawet czasami pojawią się symfoniczne ozdobniki. Nie tak dawno w wielkim stylu powrócił Labirynth i tak samo jest z Vision Divine, który stylistycznie nawiązuje do tej kapeli. Nie brakuje też nawiązań do Secret Sphere czy nawet starego Kamelot. |

Duże wrażenie robi też soczyste brzmienie , który nadaje całości futurystycznego klimatu i podkreśla jakość dźwięków.  Znakomicie współgra to z tym co band prezentuje na albumie. No lepszego brzmienia nie można sobie wyobrazić.

Płytę otwiera intro w postaci "Insurgent"  i tutaj można poczuć podniosłość rodem z symfonicznego metalu. Prawdziwy power metal z naciskiem na chwytliwe melodie mamy w rozpędzonym "The 26th machine". Ivan pokazuje jak świetnym wokalistą jest. Słucha się tego jednym tchem. Dalej mamy równie przebojowy "3 men walk on the moon" i tutaj upust swoich umiejętności daje Olaf i Federico. Spora dawka wciągających i pomysłowych solówek. No dzieje się tutaj sporo i to jest piękne. 'Fall from grace" to kawałek z nieco ostrzejszy riffem i nieco marszowym tempem. Poziom przebojowości nie opadł i wciąż band zachwyca. Progresywność na dobre zostaje uwolniona w klimatycznym "Were i God". Ta kompozycja jest nieco spokojniejsza, może nieco bardziej utrzymana w stylistyce melodyjnego metalu, ale i tak robi wrażenie. Gitarzyści szaleją w dynamicznym "Now that all the heroes are dead". Ileż tu gracji, finezji i emocji. Nie zabrakło też power metalowej petardy i w tej roli sprawdza się "The king of the sky". Co za petarda! Taki power metal to jak uwielbiam. Podobne emocje wywołuje chwytliwy "300".

Nie spodziewałem się, że ten album mnie powali na kolana, a tutaj taka niespodzianka. Vision Divine poradził sobie i to bez Fabio Lione na pokładzie. Stworzyły klimatyczny i niezwykle melodyjny album. Wyszła z tego prawdziwa perełka, która może namieszać w tym roku.

Ocena: 9/10

NIGHTGLOW - Rage of a bleedin society (2019)

Ostre riffy, nowoczesne brzmienie i mieszanka heavy i thrash metalu nie zawsze gwarantują muzykę na wysokim poziomie. Tak właśnie jest z nowym albumem włoskiej formacji Nightglow. Debiut tej grupy był udany, ale to było w 2013r. Teraz mamy rok 2019 i kapela wróciła po 5 letniej przerwie. "Rage of a bleedin society" to najnowszy krążek tej włoskiej kapeli i czuje się troszkę rozczarowany.

Nie brakuje tu agresji, thrash metalowego zacięcia, ale całość niestety brzmi nijako i brakuje dopracowania. Wszystkie kompozycje są jakby na jedno kopyto i w efekcie całość szybko zlewa się w jedną całość. Materiał jest nie równy, bowiem pojawiają się w miarę ciekawe utwory, ale są też typowe wypełniacze.

Na wyróżnienie zasługuje energiczny "X", który podkreśla agresywny wokal Daniela. Jednak to tylko dobry kawałek i czegoś mi tutaj brakuje. Mocny i nowoczesny riff to urok "On Your Own". Praca gitar jest w tym utworze pomysłowa i gitarzyści imponują tutaj techniką. Szkoda, że na tym albumie mamy takich przyjemnych momentów. Thrash metal słychać w rozpędzonym "alive" i to kolejny mocny punkt na tej płycie. Niestety dużo tutaj chybionych pomysłów i przykładem tego jest spokojny "Gone".

Nightglow grać potrafi i pokazał to na debiucie. Tutaj niestety nie ma nic ciekawego, a słuchanie tego wydawnictwa jest nie lada wyzwaniem. Jest nowocześnie i agresywnie, ale to nie przedkłada się na jakość tego dzieła. Kompozycje nie są dopracowane i brakuje im pomysłowych motywów. No cóż, lepiej poświęcić wolny czas na inne płyty w podobnych klimatach. W końcu nie brakuje w tym roku mocnych, agresywnych płyt z thrash metalem w roli głównej.

Ocena: 4/10

sobota, 26 października 2019

MILLENNIUM - A new World (2019)

Rok 2019 to dobry rok dla zespołów z kręgu NWOBHM. Tygers of Pan Tang powrócił z świetnym albumem, podobnie jak Angel Witch, a teraz jeszcze do tego grona doszedł Millennium. To formacja, która istnieje od 1982r i w tamtym okresie wydali jeden album.  Dotrwali do roku 1988 i potem się rozpadli. Dopiero na nowo się reaktywowali w 2015r i  w tym drugim rozdziale swojej działalności wydali dwa albumy. Ten najnowszy to "A new World" i to jest płyta, która oddaje to co najlepsze w brytyjskim heavy metalu. Millennium wykorzystuje swoje doświadczenie z lat 80 i nadaje swojej muzyce autentycznego charakteru.

Z klasycznego składu mamy tylko wokalistę Mark Duffy i to on tutaj jest czynnikiem łączącym ten band z latami 80. Jego charyzma i niezwykłe umiejętności sprawiają, że nowy materiał brzmi ostro, a zarazem klasycznie. No ma w sobie coś magicznego, co przyciąga słuchacza. Również uwagę zwraca dobrze dopasowany duet gitarowy. Kenny i Will stawiają na proste motywy i kładą nacisk na melodie, które mają porwać słuchacza. Pod tym względem dzieje się sporo. Każdy utwór zaskakuje partiami gitarowymi i złożonymi solówkami. Bardzo dobrze odnalazł się Kenny Nicholson, który zasilił band w sumie nie tak dawno.

Brzmienie mocne, wyraziste i od razu pokazuje moc zespołu w otwierającym "Give me a Sign". Duży plus za zadziorny riff i takie nawiązanie do Judas Priest. Dalej mamy jeszcze ciekawszy "World War 3", w którym atakuje nas mocne wejście perkusji. No wyszedł z tego niezły killer. Praca gitar w tym utworze jest po prostu wzorowa. Echa Iron Maiden można wyłapać w przebojowym i niezwykle melodyjnym " A new World". Jest też marszowy i bardziej epicki "King of Kings ". Mamy też szybki i energiczny "Summon the dragons", który zaskakuje lekkim i finezyjnym początkiem. Dużo klasycznego heavy metalu uświadczymy w przebojowym "Kill or be killed". Całość zamyka równie udany i niezwykle dynamiczny "Victory".

Millennium nie ma się czego wstydzić, bo "A new world" to solidna porcja brytyjskiego heavy metalu. Znajdziemy tu za równo mocne riffy, ale też nie brakuje nawiązań do NWOBHM, co tylko urozmaica materiał nowego dzieła. Millennium jest w bardzo dobrej dyspozycji i jest to płyta, którą trzeba znać.

Ocena: 7.5/10



DANGER ZONE - Dont Count on Heroes (2019)

"Dont Count on heroes" to 4 album włoskiej formacji Danger Zone. Ta kapela może na pewno pochwalić się doświadczeniem i działalnością sięgającą lat 80.  Ze starego składu właściwie zostali wokalista Giacomo, perkusista Paolo Palmieri, a także gitarzysta Roberto Priori. Panowie stawiają na stylistykę bardziej hard rockową, aniżeli heavy metalową. To solidne granie i w sumie nie wzbudza większych emocji. Tak właśnie jest z ich najnowszym dziełem zatytułowanym "Dont Count on heroes".

Pod względem muzyczny można dostrzec podobieństwa do płyt House of Lords czy Whitesnake, tak więc jest duża dawka stonowanych rockowych melodii. Romantyczny klimat daje się we znaki od samego początku. Niestety całość ma wadę w postaci zbyt dużej komercyjności co nie co psuje ostateczny odbiór.


Wśród samej zawartości można wyłapać kilka ciekawych utworów. Jednym z nich jest bez wątpienia lekki i przebojowy "Demon or saint".  Dobrze prezentuje się balladowy "Destiny", który jest ciekawą wariacją na temat twórczości Whitesnake. Energiczny "Down to passion" zaskakuje rock'n rollowym feelingiem i przebojowością na miarę Rainbow. Nie da się ukryć, że jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Dużo tutaj popowego rocka w stylu "Forever Now", no ale fanom Aor może przypaść do gustu ten kawałek. Na wyróżnienie zasługuje również chwytliwy "Breakaway".

No nie trafił ten album jakoś do mnie. Za dużo tutaj popowego klimatu, za mało hitów i jakoś ciężko słucha się tego krążka. Lepiej poświęcić czas na inne ciekawsze dzieła.

Ocena: 3/10

piątek, 25 października 2019

SAVAGE MASTER - Myth, magic and steel (2019)

Savage Master istnieje 6 lat na scenie metalowej i już są gwiazdą w tym gatunku. Ta młoda kapela nagrała trzy albumy i każdy z nich to kwintesencja klasycznego heavy metalu. Band nagrywa muzykę na wysokim poziomie i szybką przyciągnął wiele maniaków takiego grania. Spełnili swój amerykański sen i dziś są marką, która jest gwarancją heavy metalu w stylu lat 80. Widząc nazwę Savage Master wiem, że czeka mnie wycieczka do twórczości Cirith Ungol, Warlock, Chastain, czy Iron Maiden. "Myth, magic and Steel" to 100 % Savage Master i uczta dla fanów heavy metalu lat 80.

Ta młoda kapela wie o swojej dojrzałości i są pewni swego talentu. Na każdej płycie słychać ich głód sukcesu i wiedzą jak zadowolić swoich fanów.  Zawsze stawiają na perfekcją i nie pozwolą wkraść się jakiemuś niedopracowaniu. Nie ma tu miejsce na fuszerkę i wszystko musi być na wysokim poziomie. Mroczne, przybrudzone brzmienie przyprawia o dreszcze i budzi wciągający klimat.  Do tego ta przepiękna okładka rodem z płyt Cirith Ungol. Cudo!

Wokalistka Stacey Peak może nie porwie nas, może nie powali agresywnym wokalem, ale to jest specjalistka od budowania klimatu. To jest właśnie jej broń i wykorzystuje ją w pełni. Na tym albumie szaleją gitarzyści. Larry i Adam stawiają na sprawdzone rozwiązania i to się sprawdza. Siła tkwi w prostocie. Znajdziemy tutaj sporo chwytliwych melodii i kilka zadziorny riffów. Nie ma tutaj miejsca na nudę.

Stary dobry Warlock, Crystal Viper czy Cirith Ungol wybrzmiewa w energicznym "Myth, magic and Steel". Prosty riff, duża dawka energii i klasycznego heavy metalu i hit gotowy. To dopiero początek i zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki wraz z wejściem "The devil exctasy". Czysta magia i kwintesencja klasycznego heavy/speed metalu. W warstwie instrumentalnej można wyłapać wiele smaczków, jak choćby nawiązania do Running Wild. Mocna rzecz! Ponad 5 minutowy "The Owl" to kompozycja, która stara się oczarować słuchacza swoim mrocznym klimatem i elementami doom metalu. Właśnie w takich utworach wokal Stacey sprawdza się najlepiej. Fani Candlemass czy Black Sabbath poczują się jak w domu. Prosty i przebojowy riff "Flyer in the night" przypomina troszkę "Living for tonite" Accept i ten hard rockowy feeling można tutaj szybko wyłapać. "Crystal Gazer" to kolejny killer na płycie i znów gitarzyści dają upust swoich umiejętności. Tak się gra heavy metal i to bez zbędnego udziwnienia. Klasa sama w sobie. Płyta jest niezwykle przebojowa i najlepiej to oddaje dynamiczny "Lady of steel" czy toporniejszy "Far beyond the grave".  Na koniec jest jeszcze kolos w postaci "Warrior vs Dragon". Co za emocje, co za precyzja. No dzieje się tutaj sporo i band znów pokazuje klasę.

Dwa poprzednie albumu tej grupy budziły podziw, ale to co się dzieje na "Myth,magic and stel" przechodzi wszelkie oczekiwania, a band wspina się na wyżyny swoich możliwości. Jest mrok, jest pazur i nie brakuje też przebojowości w sferze kompozycji. Encyklopedyczny przykład jak powinno się grać klasyczny heavy metal. W tym roku troszkę było płyt z taką muzyką, ale ta jest jedyna w swoim rodzaju. Znakomita podróż do lat 80!

Ocena: 10/10

AIRBOURNE - Boneshaker (2019)

Nikt tak dobrze nie kopiuje AC/DC jak australijski Airbourne. Panowie starają się być autentyczni i dawać też sporo od siebie. Jednak mimo wszystko skojarzeń z kultowym bandem nie da się oszukać. Joel O Keeffe to wyrazisty wokalista i utalentowany gitarzysta i to właśnie on jest motorem napędowym tej kapeli. Najlepsze jest to, że stara się nam przypomnieć czasy Bona Scotta i to jest piękne. Panowie z Airbourne stawiają na melodyjny, dynamiczny i przebojowy rock;n roll taki jaki kiedyś grał Ac/Dc w latach 70.  Ac/Dc przez lata gra swoje i nie zmienia stylu. Tą samą drogą poszedł Airbourne i też nie kombinuje ze swoim style. Przez 16 lat umocnił swoją pozycję i teraz jest jednym z najlepszych zespołów hard rockowych. Najnowsze dzieło "Boneshaker" to 5 album w ich dyskografii i to kontynuacja tego co grali dotychczas.

Jasne, znajdziemy tutaj dużo patentów z czasów "Highway To Hell" Ac/Dc, choć znajdzie się też coś dla fanów "Ballbreaker".  W sumie nie bez powodu widać tutaj podobieństwo nazw albumów tych dwóch zespołów. "Boneshaker" jest nieco bluesowy, nieco młodzieżowy, nieco bardziej zadziorny. Tradycyjnie mamy do czynienia z kopalnią hitów. Riffy są niezwykle naturalne i wydobywają to co najlepsze w hard rocku i najlepszych płyt Ac/Dc.

Okładka jest prosta, ale idealnie współgra z zawartością. Do tego jeszcze to mocne i efektywne brzmienie. Co do zawartości to nie ma tutaj niespodzianek, dostajemy to do czego przyzwyczaił nas ten band.

"boneshaker" to mocny i zadziorny otwieracz. To propozycja dla fanów Ac/Dc z lat 90 czy czasów "Stiff Upper lipp". W takich tonacjach australijska formacja wypada również  Lata 70 da się wyczuć w szybszym i przebojowym "Burnout the nitro" . Taki hard rock w wykonaniu Airbourne to ja lubię.  Dalej mamy marszowy i chwytliwy "This is our city".  W przypadku tego utworu uroczy jest prosty riff, który szybko zapada w pamięci.  Bardzo fajnie buja młodzieżowy "Sex to Go" i znów kłaniają się najlepsza lata Bona Scotta.  Wyróżnia się tutaj bez wątpienia szybszy i ostrzejszy "Blood in walter" czy rock'n rollowy "Switchblade Angel". Całość zamyka killer w postaci "Rock'n roll for life" .

Airbourne przyzwyczaił nas do wysokiej klasy hard rocka i wycieczkę do lat 70. Nikt tak dobrze nie odtwarza muzyki Ac/Dc z Bonem Scottem na wokalu. "Boneshaker" to już kolejny dowód w ich dyskografii.

Ocena: 9/10

sobota, 19 października 2019

INDUCTION - Induction (2019)

Pora pochylić się nad kolejnym wielkim dziełem. To coś więcej niż kolejny power metalowy album tego roku. To nie jakaś tam sezonowa płyta, która za jakiś czas pójdzie w odstawkę.  Mówimy o dziele, który jest wstanie poruszyć serca i umysły.  Takie płyty potrafią przejść do historii i na długo zapaść w pamięci. Czeski Induction został założony w 2014 r z inicjatywy gitarzysty Martina Becka i ta kapela postanowiła grać power metal. Jednak to nie jest oklepany i słodki power metalu jakiego pełno na rynku. Mówimy tu o power metalu, w którym pełno jest elementów epickiego heavy metalu, czy nawet progresywnego, a wszystko jest utrzymane w podniosłym i symfonicznym stylu.Band wykreował swój własny styl i właśnie tym kupią słuchaczy. Debiutancki krążek zatytułowany "Indusction" to gratka dla fanów Epica, Firewind, Rhapsody, Powerwolf, czy Ayeron. Jasne jakieś tam elementy tych zespołów da się wyłapać, jednak band nikogo nie kopiuje.

Dla fanów Sinbreed też jest miła niespodzianka, bowiem rolę wokalisty pełni tutaj  Nick Holleman. Przyznam się, że dopiero w tej kapeli błyszczy i pokazuje jak utalentowany jest wokalistą. Idealnie pasuje do takiej stylistyki.

Brawa należą się również pozostałym muzykom, zwłaszcza Tim Hansen i Martin Beck pokazują klasę. Znajdziemy tutaj bardzo dojrzałe partie gitarowe i wyszukane melodie. Nie ma mowy o banalnych motywach czy oklepanych zagrywkach. To wszystko brzmi niezwykle świeżo. Warto wspomnieć, że Tim Hansen to syn Kaia Hansena. Miło widzieć, że syn idzie w ślady ojca i jest równie utalentowany. Dla mnie jako maniaka Kaia Hansena jest to dodatkowy atut tego dzieła.

Dużym plusem tego wydawnictwa jest bez wątpienia klimatyczna okładka i do tego dochodzi mocne, soczyste brzmienie, które uwypukla znakomitą pracę gitarzystów i dynamiczną sekcję rytmiczną. Nie ma tu miejsca na fuszerkę i słychać, że to płyta doświadczonych ludzi, a nie amatorów. 

No to otwórzmy te drzwi do innego wymiaru, do świata magii i czarów. Podniosłe melodie i filmowy charakter "A massage in sand" od razu przyprawiają o dreszcze. Pojawia się myśl, że ta płyta może być niezłym przeżyciem. Symfoniczne ozdobniki zapraszają nas do znakomitego "By the Time" i tutaj nawet nutka progresywności i agresji znakomicie współgra z symfonicznym power metalem. Brzmi to świeżo i zjawiskowo. Band idzie pod prąd i stara się nas pozytywnie zaskoczyć. Ta sztuka wychodzi im znakomicie. Posłuchajcie refren i dajcie się porwać Induction.  Echa Firewind można wyłapać w mocnym i zadziornym "Pay the Price".  Ta kapela zaskakuje swoją pomysłowością i aranżacjami, a taki podniosły "the outwitted consecration" jest tego najlepszym przykładem. Po raz kolejny band wkracza w filmowy klimat. Co za klimat, co za emocje. Jest również miejsce na wolny i romantyczny "Hiraeth" i tutaj można poczuć progresywny charakter zespołu. W podobnej tonacji utrzymany jest podniosły i nowoczesny "Mirror Make Believe", w którym swój gościnny udział zalicza Kai Hansen. Jego wokal i partie gitarowe nadają kawałkowi mocy i niezwykłej przebojowości. Prawdziwy killer! Emocje nie opadają w magicznym i emocjonalnym "At the Bottom". Fanom Epica czy Lords of Black może się spodobać mroczny i agresywny "The Riddle". Końcówka płyty jest równie emocjonująco, bo pojawia się przebojowy "My verdict" i marszowy, ponury "Sorrows Lullaby".

Induction nagrał płytę jedyną w swoim rodzaju. To dzieło jest kompletne i wykracza poza znane granice. Jest power metal, ten melodyjny i przebojowy. Jednak jest też podniosły symfoniczny metal, który nadaje całości znakomitego klimatu. Jest też nutka progresywności i nowoczesności, a to wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Do tego obecność wokalisty Sinbreed, Kaia Hansena i jego syna nadają tej płycie jeszcze takiej wyjątkowości. Tim Hansen jest utalentowany jak ojciec, ale najlepsze że próbuje być sobą i stworzyć coś własnego. Świetny start, a ta płyta to petarda!

Ocena: 10/10

piątek, 18 października 2019

ASSASSIN'S BLADE - Gather Darkness (2019)

Rok 2019 dostarcza fanom heavy/power metalu naprawdę sporo ciekawych płyt i naprawdę jest w czym wybierać. Oczywiście są płyty na które czeka się z większą niecierpliwością i większą dozą ciekawości. Jeśli o mnie chodzi to nie mogłem doczekać się na nowe dzieło super grupy Assassin's Blade. "Gather Darkness" to drugi album tej formacji i ta płyta jest jeszcze lepsza niż debiutancki krążek "Agents of Mystification". Przede wszystkim dostajemy tutaj bardziej dojrzały materiał i bardziej dopracowane kompozycje. Wszystkiego jest jakby więcej. Więcej killerów, więcej agresji, więcej przebojów. 

Assassin's Blade i tym razem zadbał o klimatyczną okładkę i soczyste brzmienie. Czysta perfekcja i już wiemy że sięgamy po płytę z górnej półki. Każdy z muzyków daje niezły popis umiejętności i zasługują na owację na stojąco.  David Standerud i Bruno Buneck stworzyli wyjątkowy duet gitarzystów.  Panowie stawiają na dynamikę, agresję i pomysłowe melodie. No jest za co chwalić Davida i Bruno. Zwłaszcza riffy i pojedynki na solówki są tutaj naprawdę godne podziwu. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że gwiazdą w tej grupie jest wokalista Jacques Belanger. To właśnie jego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Ile w tym agresji, zadziorności i do tego ta niezwykła technika. Kawał dobrej roboty.

Na płycie mamy 10 utworów i każdy z nich to prawdziwa przygoda dla fanów heavy/power metalu. Taki rozpędzony "Temp Not" to ukłon w stronę twórczości Metal Church czy Attacker.  Znakomity riff, thrash metalowy feeling no i ten wokal Jacquesa. No brzmi to obłędnie. Dalej mamy stonowany, zadziorny, nieco toporny "Call of the Watch". Amerykański feelling pojawia się w dynamicznym i niezwykle przebojowym "Gather Darkness".  Mamy też stonowany, marszowy i nieco mroczniejszy "The city that waits". Jest to kolejny utwór wyróżnia niezwykła praca gitar i jest czym się zachwycać. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia rozpędzony "Gods", jak również utrzymany w klasycznej tonacji "The ghost of orion". W tym ostatnim utworze dzieje się sporo i to kawałek pełen emocji. Na koniec mamy speed metalowy "I, of the storm" czy rozbudowany "Soil of the Dead", który ukazuje jak znakomicie band radzi sobie w klasycznym heavy metalu.

Powiem krótko. Assassins Blade nagrał świetny album, który ukazuje piękno mieszanki heavy i power metalu. Dużym plusem jest amerykański klimat całości i duża dawka agresji i przebojowości. Jedna z lepszych płyt tego roku! Gorąco polecam !

Ocena: 10/10

czwartek, 17 października 2019

AERODYNE - Damnation (2019)

"Damnation" to już drugi album młodej szwedzkiej formacji Aerodyne.  Działają od 2016r i w takim krótkim czasie pokazali, że są zespołem wartym grzechu. W swojej muzyce potrafią przemycić patenty Ac/Dc, Motorhead, Def Leppard czy Judas Priest. Może nie wyróżniają się oryginalnością, czy pomysłowością, jednak przemawia za nimi umiejętność tworzenia wysokiej klasy hitów. Taki właśnie jest "Damnation". Kopalnia hitów, które zadowolą nawet najbardziej wybrednych fanów heavy metalu i hard rocka.

Mroczna i klimatyczna okładka potrafi troszkę zmylić. Nie ma tutaj muzyki w stylu Kinga Diamonda, ale okłada ma swój urok.  Band zadbał o mocne i dynamiczne brzmienie, tak więc instrumenty brzmią zadziornie.

Band napędzają bez wątpienia gitarzyści. To właśnie Johan i Daniel są tutaj gwiazdami. Dają czadu i dobrze się przy tym bawią. Znajdziemy tutaj dużą dawkę chwytliwych melodii i zadziornych riffów. To wszystko współgra ze sobą i jest to taka mieszanka młodzieżowego szaleństwa i klasycznych patentów. Jest też wokalista Marcus Heinonen, który cechuje niezła charyzma i technika. Znakomicie odnajduje się w takim graniu i ma w sobie coś takiego magicznego.

Co zostaniemy na płycie?  Pozytywną energią i plejadę killerów. Pierwszy atak mamy ze strony "Out For Blood", który ma nieco charakter wczesnego Dio czy Judas Priest. Nutka speed metalu pojawia się w rozpędzonym "Kick it down" i tutaj można doszukać się wpływów Motorhead. Uroczy jest marszowy i hard rockowy "March Davai". Kolejny hit odnotowano.  Znakomicie wypada też szybszy "Murder in the rey", który imponuje energią i zadziornym riffem.  Dalej mamy bardziej hard rockowy "Damnation", czy speed metalowy "Kill or be killed". Całość zamyka rozbudowany i zakręcony "Love, eternal".

Niezła dawka hard rocka i heavy metalu. Hit goni hit i nie ma tutaj czasu na nudę. Aerodyne prezentuje wysoki poziom i drzemie w nich ogromny potencjał. To trzeba znać! Znakomite wydawnictwo.

Ocena: 8.5/10

środa, 16 października 2019

ETERNAL THIRST - Purge the bastards (2019)

Weźmy trochę toporności z Paragon, dodajmy do tego ostre riffy rodem z Primal Fear, czy Judas Priest, a całość wrzućmy do mrocznego klimatu w stylu Helstar. Rezultatem takiej mieszanki wyjdzie Eternal thirst, który pochodzi z Chile.  Ta formacja działa sukcesywnie od 2006 roku i mają swój styl. Agresywny, zadziorny, mroczny power metal, który ma porywać i siać zniszczenie. To muzyka skierowana do maniaków ostrego i mocnego grania. Ten band nie bierze jeńców i przez ostatnie lata udowodnili, że stać ich na wysokiej klasy materiał. Najnowsze dzieło zatytułowane "Purge The bastards" to prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki i jest to jazda bez trzymanki.

Band zadbał o każdy aspekt nowej płyty. Mroczna i klimatyczna okładka idealnie pasuje do tego co znajdziemy na płycie. Soczyste i mięsiste brzmienie jest dopełnieniem całości i jest ostre niczym brzytwa. Sam zespół to grupa utalentowanych ludzi, którzy wiedzą co mają robić. Każdy z nich gra z pasją i miłością do muzyki. Tutaj nie ma przypadków i band ciężko pracował na taki efekt.  Javier Bustos i Javier Alarcon stworzyli niezapomniany duet gitarowy. Panowie stawiają na chwytliwe melodie, na złożone solówki i ostre riffy. No w tym aspekcie dzieje się sporo.  Na pochwały zasługuje Rodrigo Contreras, którego partie wokalne przyprawiają o dreszcze. Co za charyzma, co za technika i styl śpiewania. Petarda.

Minus jest jeden. Płyta jest zbyt krótka, bo trwa zaledwie 40 minut. Tak to już jest jak stawiamy na jakość, a nie na długość materiału. Pozwolę sobie rozpisać poszczególne kawałki. Po odpaleniu płyty wkracza mroczny klimat i ponure chórki niczym z jakiegoś filmu grozy. Co za napięcie, co za emocje, a to tylko początek "Dark Allegiance". Kiedy wkraczają gitary to utwór nabiera nieco marszowego tempa, a z czasem nabiera na mocy. Pierwsze skojarzenie to twórczość Kinga Diamonda. No jest moc.  Fani Judas Priest czy wczesnego Helloween powinni zagłębić się w rozpędzony "Iron Walls". Niby nic odkrywczego, a powala słuchacza. Z tego kawałka bije niezła energia i profesjonalizm. Fanom ostrego grania z nutką thrash metalu mogę polecić "The last Shot". Pod względem partii wokalnych i wygrywanych melodii ten utwór po prostu wymiata. Nutka Accept czy Paragon pojawia się w stonowanym "Blood Letter" i ta niemiecka szkołą metalu daje o sobie znać w tym kawałku.  Kolejny killer na płycie to "Wrath From the Core", który brzmi jak mieszanka Primal Fear, helstar i Gamma Ray. Kawałek niszczy swoją energią i mocarnym riffem. W podobnych klimatach utrzymany jest równie genialny "Metal Raised from Hell". Co za wejście perkusji mamy w dynamicznym "The Skull Breaker". Ta energia i skoczność przypomina czasy Running Wild z czasów "Black Hand Inn". Klasyka pełną gębą jest w tytułowym "Purge The Bastard", który jest ukłonem dla klasycznego heavy/power metalu. No prawdziwy wielki finał.

Cios z zaskoczenia, tak mogę określić nowe dzieło Eternal thirst. Nie liczyłem, że "Purge the bastards" będzie niósł ze sobą takie niszczenie. Tutaj nie ma słabych punktów, tylko czysta perfekcja. Te riffy, te melodie no i wokal Rodrigo. Po prostu "Wow" i do teraz nie mogę jeszcze dojść do siebie.

Ocena: 10/10

wtorek, 15 października 2019

ANGEL WITCH - Angel of Light (2019)

Jedna z kapel, która współtworzyła NWOBHM, jedna z kultowych kapel z lat 80 i jedna z tych, która odrodziła się po latach. Tak, mowa o brytyjskim Angel Witch. W zasadzie jest to tak znana marka, że nie trzeba jej nikomu przedstawiać. Płyty z lat 80 to już kultowe dzieła i band na przestrzeni latach wypracował swój styl. Choć kapela powróciła po latach w 2012r za sprawą solidnego "As Above, So Below".  Teraz band kuje żelazo póki gorące i efektem ciężkiej pracy jest ich kolejny album po reaktywacji, czyli "Angel of Light". Okładka mówi, że wracamy do korzeni. Czy faktycznie tak jest?

Angel Witch zadbał o swoje charakterystyczne brzmienie i klimat z lat 80. Słychać, że band nie kombinuje, nie próbuje być na siłę nowoczesną kapelą. Oni pozostali sobą  i grają heavy metal do jakiego nas przyzwyczaili. Najlepsze jest to, że Angel Witch stara się przypomnieć nam czasy NWOBHM i wychodzi im to genialnie. Płyta jest autentyczna szczera i ma swój charakter. Ciężko dzisiaj o płytę w takich klimatach. Klasa sama w sobie i słychać brytyjską manierę. Gdzieś tam mamy echa Iron Maiden, czy Black Sabbath.

Na płycie znajdują się dwa kawałki, które powinny być znane fanom z lat 80. Zespół postanowił w końcu oficjalnie wydać na płycie "Dont Turn Your back" i "The night is calling". Frontman Kevin heybourne nadaje kompozycjom mrocznego wydźwięku i tajemniczego klimatu. Słychać to w nieco rozbudowanym "Death from Andromenda". Dzieje się w tym kawałku sporo i potrafi wciągnąć w ten mroczny świat. W podobnym charakterze utrzymany jest "We are Damned", który ma zapędy pod Black Sabbath, czy Candlemass. Stonowany "Condemned" też ma posępny klimat, choć tutaj partie gitarowe są o wiele żywsze.  Znalazło się też miejsce na nieco szybszy "Window of Despair" czy przebojowy "I am Infinity". Na koniec mamy znakomite podsumowanie w postaci "Angel of Light", który jest najdłuższym utworem na płycie.

Nie żyjemy w latach 80, a Angel Witch wciąż jest w formie i wie jak zauroczyć słuchacza. Nowy album ma charakter, ma swój klimat i dlatego tak dobrze się go słucha. To trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Dajcie się wciągnąć w ten tajemniczy i mroczny świat, jaki zgotował na tej płycie Angel Witch.
Ocena: 9/10

DAWNLIGHT - Until the Dark sun Rises (2019)

Tęsknicie za starym Sonata Arctica, Dark Moor, Helloween, czy Rhapsody? Hiszpański Dawnlight wychodzi na przeciw właśnie takim fanom.  W 2017r zaprezentowali się światu mini albumem, a teraz w tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Until the Dark sun Rises". Niby nie jest to jakaś odkrywcza muzyka i można śmiało mówić tutaj o wtórności, ale ma to swój urok. Dobrze jest sobie czasami zapuścić old schoolowy power metal z lat 90 z nutką symfonicznego metalu.

Słodka okładka idealnie pasuje do zawartości i do stylu tej kapeli. Nawet brzmienie zostało tak dopieszczone by wpasować się w klimat słodkiego power metalu. Co napędza ten band? To bez wątpienia Javi Morales. To lider grupy i to on odpowiada za partie wokalne.  Urocze są zwłaszcza te w wysokich rejestrach. Słychać wpływy Fabio Lione Czy Michaela Kiske, a to dobrze o nim świadczy. Za partie klawiszowe również odpowiada Javi Morales i tutaj również wykonał fenomenalną robotę. Partie klawiszowe w jego wykonaniu są klimatyczne i niezwykle melodyjne.

Już "Men in the shadows" to taki rasowy power metal, jaki znamy z lat 90. Jasne nie jest to perfekcyjne, nie jest też to coś nowego. Trzeba przyznać, jednak że jest to dobrze wykonane.
"The Guardian of Dwilight" czy "Eternity" to szybkie, power metalowe killery. Nie da się ukryć nawiązań do Freedom Call czy Helloween. W "Seven Souls" band pokazuje swoje nieco progresywne oblicze i też nie ma tutaj powodów do narzekań. Do grona ciekawych utworów zaliczę też "Hero;s Sorrow", który potrafi zauroczyć swoją dynamiką. Czasami band przesadza z komercją, tak jak w "Starlight".

Debiut hiszpańskiej formacji Dawnlight zasługuje na uwagę. Znajdziemy tutaj kilka mocnych utworów i ciekawe nawiązanie do power metalu z lat 90. Płyta jest solidna, jednak brakuje jeszcze precyzji i większej mocy. Potencjał jest i zobaczymy czy Dawnlight to wykorzysta.

Ocena: 6/10

SCREAMER - Highway of Heroes (2019)

2 lata minęły i o to mamy kolejne dzieło szwedzkiej formacji Screamer. Kapela przyzwyczaiła nas do regularnego wydania swoich płyt i tutaj nie ma zaskoczenia. Tak samo kwestia stylu, jakości muzyki zawartej na krążku. Ten band realizuje swój plan i nie musi zmieniać czegoś na siłę, by się upodobać innym fanom. Screamer to zespół, który znakomicie odnajduje się w klasycznym heavy metalu rodem z lat 80. Każdy ich album to uczta dla fanów takiego grania i ich najnowsze dzieło zatytułowane "Highway to Heroes" to nic innego jak kontynuacja tego co zespół wypracował na poprzednich wydawnictwach.

Te kiczowate i old schoolowe okładki są zawsze rozpoznawalnym znakiem Screamer. Tym razem biało czarne tło robi sporą robotę. Czuć klimat lat 80. Tak samo wygląda sprawa brzmienia, które jest surowe i nieco przybrudzone.  To wszystko jest jednak niczym w porównaniu z talentem muzyków.

Anton i Dejan to duet, który się rozumie bez słów.  Jest chemia, jest energia i dużo ciekawych pojedynków. Wzorowanie się na kultowych duetach wychodzi zespołowi na dobre. No i do tego fenomenalny Andreas Wikstrom, którego wokal po prostu kruszy mury.

Na płycie znajdziemy przebojowy "Ride On", który przypomina dobre czasy Judas Priest czy coś z pogranicza Ovedrive czy Portrait.  Dla tych co cenią sobie chwytliwe melodie mamy petardę w postaci "Shadow Hunter". Co za moc, co pomysłowość. Chylę czoło panom z Screamer. Band nie zwalnia tempa i raczy nas dynamicznym "Rider of Death". Kolejny prosty i energiczny hit na płycie. Przyspieszamy w speed metalowym "Halo" i to co band wyprawia przyprawia mnie o dreszcze. Niby już to gdzieś słyszałem, a i tak sprawia sporo radości. Znakomity kawałek, który od razu zapada w pamięci. Jest też coś dla maniaków hard rocka i tutaj należy pochwalić zespół za przebojowy "Out of the Dark". Całość podsumowuje również przebojowy i pełen ciekawych zagrywek gitarowych "Caught in lies".

Screamer robi swoje i nie ma tutaj nic czego by wcześniej nie zaprezentowali. Grają swoje i trzymają się kurczowo tego co wypracowali na przestrzeni lat. Skoro to się sprawdza, to po co to zmieniać? "Highway of the heroes" to jeden z ich najlepszych albumów i trzeba się z nim liczyć w roku 2019.

Ocena: 9/10

niedziela, 13 października 2019

STORMBURNER - Shadow Rising (2019)

Świat idzie do przodu i dzisiejsza technologia ułatwia muzykom, a przede wszystkim daje szansę zaprezentować swoją własną muzykę. Dzięki temu pojawia się wiele ciekawych zespołów, które mogą zmienić nasz światopogląd. Szwedzki Stormburner, który tworzy muzykę z pogranicza epickiego heavy metalu i melodyjnego metalu. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i starają się przy tym przypomnieć nam złote lata 80. Stormburner to młoda kapela, która ma pomysł na siebie i drzemie w nich ogromny potencjał. Ich debiutancki krążek "Shadow Rising" ma ukazać się w grudniu tego roku, ale już teraz chce Wam przybliżyć owe dzieło, bo jest to płyta które może jeszcze sporo namieszać w Waszych tegorocznych zestawieniach.

Okładka w klimatach Manowar czy Jack Starr Burning Star robi tutaj furorę. Ken Kelly odwalił kawał dobrej roboty i jest to jedna z najlepszych okładek tego roku. Brzmienie jest proste, bez fajerwerków i stara się nam przybliżyć lata 80. Kto lubi Manowar, Jack Starr Burning Star, Ravage,.czy Judas Priest ten poczuje się jak w swoim królestwie. "Shadow Rising" to właśnie mieszanka styli wypracowanych przez te kultowe kapele. Stormburner jednak nie idzie na łatwiznę i nie robi na konkursu karaoke. Ich materiał jest pomysłowy, old schoolowy i zagrany jakby panowie grali już kilka pary ładnych lat.

Sukces tej kapeli tkwi nie tylko w okładce czy brzmieniu. Tutaj kluczem jest zawartość i sami muzycy. Tommi i Matts to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy dają czadu na każdym utworze. Tutaj słychać zgranie, chemię i niezwykłą technikę. Brawo panowie. Motorem napędowym jednak jest Mike Stark. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Mike za każdym razem kradnie całe show. Znakomita technika, charyzma i ten pazur robią swoje.

Dobrze, przejdźmy do konkretów. "We Burn" ma znakomite otwarcie gitarowe.  Szybko utwór przybiera na szybkości i zadziorności. Prawdziwa petarda i klasyczne rozwiązania stanowią tutaj o potędze. Przypominają się stare dobre czasy Manowar, czy Judas Priest. Duch lat 80 dominuje w zadziornym "Metal in the Night". Ten utwór znakomicie pokazuje jak znakomitym wokalistą jest Mike Stark. Na każdym kroku jest przebój i to jest fenomen tej płyty. Lekki i przyjemny "Shadow Rising" to znakomity hołd dla hard'n heavy. Band znakomicie urozmaica owy materiał i nie ma tutaj męczenia jednego motywu. Stormburner potrafi też grać epicko i klimatycznie. Tak jest z "Demon Fire". Niby stonowany kawałek, a ciarki przechodzą słuchacza i to od pierwszych sekund. W podobnych klimatach mamy toporniejszy "Men at arms". Band potrafi grać też bardzo agresywnie, wkraczając w rejony power metalu. Taki właśnie jest dynamiczny "Eye of the Storm".  Na wyróżnienie zasługuje również marszowy i epicki "Rune of the dead", który jest bardziej rozbudowanym utworem. Dzieje się tutaj sporo. Całość zamyka podniosły, nieco melancholijny "Ode to War" i to jest coś pięknego. Tutaj band gra na naszych emocjach.

Panie i Panowie pojawił się nowy szeryf w mieście. Niech wszyscy się mają na baczności, bo jest nowy specjalista od epickiego heavy metalu z domieszką power metalu. Szwedzki Stormburner to prawdziwa uczta dla fanów Manowar, Jack Starr Burning Starr, Omen, czy Judas Priest. Debiutancki album zatytułowany "Shadow Rising" to jedna z najlepszych płyt tego roku. To trzeba posłuchać! Emocje gwarantowane.

Ocena: 9.5/10

POWER THEORY - Force of Will (2019)

Marka Power Theory nie jest jeszcze tak rozpoznawalna i jeszcze nie cieszy się tak wielkim uznaniem wśród fanów heavy/power metalu. Najnowsze dzieło zatytułowane "Force of Will" to płyta, która to zmieni. Tego jestem bez wątpienia pewny. Amerykańska formacja działa od 2007 roku i dorobili się mini albumu i 4 pełno metrażowe wydawnictwa. Teraz nadszedł czas zmian. Kapele zasilił nowy wokalista Jim Rutherford oraz gitarzysta Carlos Alvarez. Panowie wnoszą świeżość i sporo ciekawych pomysłów. Dzięki nim Power Theory ma szansę na większy sukces i może więcej zdziałać.

Za brzmienie i cały miks odpowiada Henrik Udd, który współpracował z Powerwolf i brzmienie jest naprawdę wysokiej klasy. Komiksowa okładka też przyciąga uwagę i zachęca do odpalenia płyty. Wokale Jima są o tyle ciekawe, bo nasuwają twórczość Volbeat i gdzieś ta jego lekkość i nieco punkowy charakter nadaje całości wyrazistego charakteru. Kompozycje są pomysłowe i każdy z nich wnosi coś innego do tego wydawnictwa.

Na przykład takie instrumentalne intro w postaci "Morior Invictus" przywołuje Gamma Ray czy Iron Maiden i buduje napięcie. Jestem na tak i słuchacz jeszcze bardziej wyczekuje pierwszego uderzenia. Szybko wkracza tytułowy "Force of Will" i tutaj słychać inspirację Gamma Ray, Iron savior czy Mystic Prophecy. Panowie jednak nie kopiują, ale tworzą swój własny styl. "Draugr" ma nieco mroczniejszy klimat i ostrzejszy riff jest tutaj motorem napędowym. Dużo energii ma w sobie "If forever ends Today"  i tutaj słychać owe nawiązania o Volbeat. Brzmi to znakomicie i chce się więcej. Power Theory potrafi też zabrać nas do progresywnego świata metalu i taki "albion" znakomicie wpisuje się w owy styl. Nie brakuje też agresywnych akcentów i nieco mocniejszego uderzenia, co potwierdza "th3een". Prawdziwy power mamy w energicznym "Spliting Fire" i tutaj można wyłapać elementy Gamma Ray czy Iron Savior, a to oczywiście za sprawą Pieta Sielcka, który występuje tutaj gościnnie. Ta energia i ten riff są po prostu urocze. Prawdziwa petarda. W podobnych klimatach mamy mocny "Path of glory" i jeszcze całość zamyka złożony i progresywny "The Hill I die on".

Power Theory przeszedł zmiany personalne i teraz jest to dojrzały band. Mają swój styl i pomysł na granie. Najnowsze dzieło "Force of Will" to przemyślane wydawnictwo i jeden z ich najlepszych albumów Power Theory.

Ocena: 9/10

STEVE GRIMMETT GRIM REAPER - At the gates (2019)

Darzę wielkim sentymentem stare dobre albumy Grim Reaper i choć teraz ten band wygląda bardziej jak solowy projekt Steve'a Grimmetta, to wciąż sięgam po wydawnictwa Grim Reaper.  Warto pamiętać, że Steve Grimmett powołał ponownie do życia markę Grim Reaper w 2006 roku i teraz tworzy muzykę pod szyldem Steve Grimmett;s Grim Reaper. Muzycznie nie ma może jakiejś różnicy, bowiem Steve dalej obraca się w klasycznym heavy metalu. Co różni nowe wcielenie Grim Reaper od tego z lat 80 to bez wątpienia jakość muzyki. Niestety, ale "At the Gates" to kolejny przykład, że Steve nie ma zbyt wiele do zaoferowania maniakom takiej muzyki.

Patrząc na okładkę można odnieść wrażenie, że nie tylko zabrakło pomysłu, ale chyba funduszy. Jest tandetna i wręcz zniechęca do zapoznania się z zawartością. Steve jak to Steve śpiewa zadziornie i z lekkością, choć i jego partie nie są doskonałe. Problem tkwi niestety w samych kompozycjach,  które są co najwyżej solidne. Bywają utwory melodyjne, jak i zadziorne. Wszystko jest wtórne i brakuje mi tutaj elementu zaskoczenia.

Wejście w postaci "At the Gates" jest takie bez emocji i bez ikry. Taki nieco toporny kawałek, który momentami męczy. Nieco ciekawszy jest klasyczny "Venom", który przypomina nieco twórczość Saxon czy Judas Priest. Jest lepiej, ale to nie jest to czego ja bym oczekiwał. Mamy też nieco szybszy "What lies beneath", który jest solidny, ale nic ponadto. Trzeba przyznać, że partie gitarowe Iana Nasha też są takie przewidywalne i takie nieco oklepane. Pojawiają też spokojniejsze, bardziej marszowe kawałki jak choćby "A Knock at the door". Niezwykle rytmiczny, hard rockowy kawałek, ale dalej czegoś mi brakuje. Emocje pojawiają się w przebojowym "Rush" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Drugim killerem na płycie jest rozpędzony "Line Them Up" i znów dobrze to brzmi. Szkoda, że na albumie jest tak mało tak dobrze rozegranych kawałków. Dobrze wypada też klimatyczny "Shadow in the dark".

Grim Reaper znany z lat 80, a ten obecny to dwie różne bajki. "At the gates"  to solidny album, ale nic ponadto. Melodie są oklepane, a riffy nie wzbudzają większych emocji. Szkoda. Pozostaje wciąż sentyment do tej ekipy i kto wie może jeszcze kiedyś wrócą z ciekawym krążkiem.

Ocena: 5.5/10



czwartek, 10 października 2019

THE FERRYMEN - A new Evil (2019)

Nadciąga nowa jakość power metalu. Nadciąga nowe zło, które nie objawia się w death metalu, thrash metalu, lecz właśnie melodyjnego power metalu. The Ferrymen to projekt muzyczny, który powstał w 2016r na potrzeby Frontiers Records. Pierwszy album tej formacji powalił i zaskoczył nie jednego słuchacza. To tak jakby wymieszać Primal Fear, Masterplan, Lords of Black z Axel Rudi Pellem. Znakomita mieszanka, w który znajdziemy agresywny heavy metal, a także nutkę melodyjnego metalu czy progresywnego metalu. Mając w składzie takie gwiazdy jak Karlsson, Romero i Terrena, to można zwojować świat. Po "The Ferrymen" z 2017r oczekiwania względem nowego krążka było ogromne. Nie zawsze udaje się utrzymać wysoki poziom artystyczny wypracowany na poprzednim krążku. Nie tak łatwo jest powtórzyć sukces i nagrać drugi album wysokiej klasy. The ferrymen jest żywym dowodem na to, że można to uczynić. Nowe dzieło zatytułowane "A new Evil" to nowa jakość power metal i tak powinno się grać.

Dla kogo ta płyta jest? Mogłoby się wydawać, że muzycy którzy tworzą ten band przyciągną fanów swoich macierzystych kapel. Ta płyta jest skierowana bez wątpienia dla maniaków Primal Fear, czy Lords of Black. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, że zarówno stylistycznie jak i jakościowo "A new Evil" to kontynuacja tego co niegdyś wypracował Masterplan na pierwszych płytach. The Ferryman tak samo buduje napięcie, tak samo kreuje melodie i klimat. Nawiązań jest sporo i słychać to na każdym kroku.Nawet brzmienie jest dostrojone i opracowane jak te na debiutanckim krążku Masterplan. Melodie są urozmaicone i każda z nich jest wysokiej klasy. Nutka progresywności, finezji i przebojowości robi swoje. To jest prawdziwa magia i nie często spotyka się płytę tego po kroju.

Czy efekt mógłby być inny, kiedy band tworzą takie gwiazdy jak Romero, Terrana czy Karlsson?   Ano nie, to mogło się skończyć tylko kolejnym wysokiej klasy wydawnictwem. Każdy utwór ma w sobie coś niezwykłego, coś takiego co przykuwa uwagę i zostaje z słuchaczem długo i to nawet kiedy muzyka ucichnie. Daje do myślenia i do własnych interpretacji.

Masterplan wybrzmiewa w otwierającym "Dont stand in my way" i Magnus robi niezłą robotę. Jest utalentowany i ma swój styl, choć wpływy Rolanda Grapowa są słyszalne. Mocny, szybki kawałek z ostrym riffem i killer gotowy. Band potrafi też zwolnić i zabrać w bardziej klimatyczne, progresywne granie, co potwierdza "Bring Me Home". Nie ma może tak ogromnej przebojowości jak na debiucie, ale utwory są dobrze wyważone i pełne emocji. Taką wizytówką tej płyty jest zadziorny i chwytliwy "A new Evil". Prawdziwa petarda.  Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów i to wymiata w takim ostrzejszym "Save Your prayers", który pokazuje jaki potencjał ma ten band i jak znakomicie odnajduje się w różnych stylizacjach.  Spokojniejsza ballada w postaci "Heartbeat" też jest urocza i też potrafi poruszyć słuchacza. Jednym z utworów, który promował album był lekki i przyjemny "No matter how hard we fall", który również ma w sobie sporo z starego Masterplan, Magnus gra z niezwykłą finezją i pomysłowością. Zawsze tam gdzie gra to jest nie lada uczta dla fanów melodyjnego heavy/power metalu. Nie brakuje też podniosłych momentów i tutaj na wyróżnienie zasługuje stonowany "My dearest fear". Znakomicie wypada też szybszy "You Against the world", w którym nie brakuje nawiązań do Primal Fear.

The Ferrymen znów to zrobił. Znów dostajemy płytę wysokiej klasy i jest to płyta dla tych co lubią ambitniejsze melodie, bardziej złożone partie gitarowe.  Do tego świetne wokale Ronniego i mocarne brzmienie. Płyta perełka i każdy fan heavy/power metalu powinien zapoznać się z "A new Evil".

Ocena: 9/10

wtorek, 8 października 2019

WARDRESS - Dress for War (2019)

"Dress for War" to debiutancki krążek pewnej niemieckiej formacji o nazwie Wardress. O samej kapeli za wiele nie wiemy. Jednak to co jest ważne, to fakt że kapela tak naprawdę funkcjonowała w latach 80. W tamtym okresie nie nagrali nic własnego i szybko gdzieś przepadli w gąszczu innych kapel. W 2018 roku kapela się odrodziła i postanowiła wydać album z własną muzyką. "Dress for War" to porcja solidnego heavy metali, który faktycznie ma swoje korzenie w latach 80. Znajdziemy tu trochę twórczości Rage, Accept, czy Judas Priest, tak więc nie ma tutaj niczego odkrywczego, ani też niczego co rzuca na kolana. Jednak to wciąż płyta godna uwagi.

W tej kapeli na pewno wyróżnia się charyzmatyczny wokalista Erich Eysn, który dysponuje ciekawym głosem. Potrafi być mroczny, ale też bardzo drapieżny. Przypomina mi nieco barwę Blaze Bayley'a. Taki typ wokalu można albo kochać, albo nie nawidzić. Trzeba przyznać, że wokal Ericha współgra z całością. Mamy tutaj surowe, gęste brzmienie godne teutońskiego heavy metalu. Troszkę gorzej wypadają gitarzyści, bowiem Alex i Kimon grają trochę bezpiecznie i tak wtórnie. Ciężko tutaj o jakiś element zaskoczenia czy riff, który mógłby wyróżnić. Solidna praca i nic ponadto.

Band nie ma problemu z wykreowaniem ciekawych melodii i pozytywnej energii, a to właśnie mamy w "Wardress", który jest mieszanką patentów Motorhead i Iron Maien. No jest dobrze, aczkolwiek nic nadzwyczajnego to nie jest.  Stonowany i ponury "Thou Shalt Now Kill" ma coś z Black Sabbath. Brakuje tutaj jedynie ciekawego i wciągającego motywu, który by napędzał ten kawałek. Oldschoolowy "Mad Raper" to taka wariacja na temat twórczości Judas Priest i to jest jeden z mocniejszych aspektów ich debiutanckiej płyty. Band przyspiesza w "Metal Melodies" i tutaj też coś jest z Judas Priest, choć tutaj Wardress zabiera nas do lat 70. Kolejny udany kawałek na płycie. "Betrayl" jest z kolei w klimatach doom metalowych i słychać echa Black Sabbath. Kawałek sam w sobie nie zbyt udany. Na wyróżnienie zasługuje szybszy "Atrocity" i melodyjny "Metal League", które znakomicie oddają klimat Judas Priest.

Wardress to band, który grać heavy metal potrafi. Szkoda tylko, że nie wiele z tego wynika. Mamy mocne riffy, jest gdzieś klimat lat 70 czy 80, ale to tyle jeśli chodzi o plusy. Kompozycje brzmią, jakby nie zostały dopracowane. Czegoś tu brakuje. Może emocji, może pomysłowych melodii, a może bardziej zgranego zespołu? Troszkę nie widać sensu powrotu po tylu latach, chyba że panowie jeszcze się rozkręcą?

Ocena: 5.5/10

sobota, 5 października 2019

IRON KINGDOM - On the Hunt (2019)

Tam gdzie w nazwie zespołu pojawia się "Iron" tam zawsze jest moc i nadzieja na coś godnego uwagi. W większości przypadków sprawdza się to założenie i kanadyjska formacja Iron Kingdom to potwierdza. Nowe dzieło zatytułowane "On the Hunt" to płyta, która jest kontynuacją tego co band prezentował przez lata na swoich płytach. Tak, w dalszym ciągu jest to klasyczny heavy metal oparty na  twórczości Iron Maiden, Angel Witch czy Judas Priest. To szkoła starego dobrego heavy metalu osadzonego w brytyjskiej manierze. Znajdzie się też i coś z rodzimego podwórka. Iron Kingdom to zespół utalentowany i od 8 lat dostarczają nam wysokiej klasy muzyki. Czy tak też jest tym razem?

Oczywiście, że tak. Mamy przeboje, mamy killery i urozmaicony materiał. Jest dużo melodii inspirowanych Iron Maiden, ale tym razem band nieco odpuszcza kopiowanie Brytyjczyków.  Próbują być sobą i starają się nas zaskoczyć, co imponuje mi. Nie jest łatwo stworzyć coś dobrego i świeżego, zwłaszcza jeśli mowa o klasycznym heavy metal. Tak więc chylę czoło przed zespołem.

Okładka przykuwa uwagę swoim chłodnym klimatem i ciekawą kolorystyką. Brzmienie soczyste i osadzone w latach 80 to taki aspekt, który jest dopełnieniem całości.

Warto wspomnieć, że skład zasiliła nowa gitarzystka tj Megan Merrick i wnosi ona powiew świeżości i nutkę takiego zaskoczenia. Razem z Chrisem tworzy zgrany duet. Dominują rytmiczne riffy, chwytliwe solówki i duża porcja ciekawych melodii. Nie ma powodów do narzekania.

Materiał jest krótki, ale te 40 minut to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania. Nie udziwniania i eksperymentowania, ale jest sentyment do tamtych lat. "white Wolf" to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o otwieracz. Dynamiczny kawałek z chwytliwą melodią i nieco punkowym feelingiem. Lubię czasy NWOBHM i debiut Iron Maiden, a właśnie to słyszę w klimatycznym "Driftin Through Time". Kawałek jest uroczy pod względem sekcji rytmicznej i przebojowości. Prawdziwa petarda. Perkusista Joe Paul ma mocne wejście w rozpędzonym "Sign of The Gods". Tutaj panowie dają upust agresji i speed metalowa formuła sprawdza się tutaj znakomicie.  Dużo klasycznego grania mamy w szybszym "Keep it steel" czy w nieco hard rockowym "Raze and Ruin". Iron Kingdom przyspiesza w energicznym "Road Warriors" i przypomina się Skull Fist czy Enforcer. Jest moc! Ta lekkość, świeżość i pomysłowość bije z tego krążka, a takie perełki jak "Invaders".  Na koniec płyty zostaje ballada w postaci "The dream" i ta rockowa finezja jest tu urocza.

Iron Kingdom działa od 8 lat, ale już dawno temu wyrósł na wysokiej klasy zespół, który nie bierze jeńców. To band, która stawia na klimat, na ciekawe melodie i perfekcję wykonania. "On the Hunt" to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Znakomity album znakomitej kapeli. Polecam.

Ocena: 10/10

czwartek, 3 października 2019

STARBORN - Savage Peace (2019)

"Savage Peace" to debiutancki album brytyjskiej formacji Starborn. To nie jakiś tam debiut kapeli, która nie ma nic dopowiedzenia  w temacie heavy metalu. Band działa od 2012 r i wypracował swój styl, która stawia na surowe brzmienie, na soczyste gitary i dużą dawką melodyjności. To taka mieszanka stylów wypracowanych przez Rage, Scanner, Fates Warning czy Attacker. Dominują tutaj patenty amerykańskie i to nie da się ukryć. O Starborn i ich albumie zatytułowanym "Savage Peace" nie jest jeszcze głośno, ale to w jaki sposób grają i na jakim poziomie, to tylko kwestia czasu.


Okładka skromna i może nawet nieco kiczowata, ale na szczęście już logo kapeli jest bardziej mroczne i bardziej zachęcające do posłuchania całości. Dopiero po odpaleniu płyty można doznać szoku. Brzmienie takie mocno wzorowane na latach 80 i to jest jego zaleta. Nie brakuje w tym wszystkim mocy i pazura. Ten aspekt został w pełni tutaj dopracowany.

Co zaskakuje to na pewno styl, który opiera się na patentach amerykańskiego heavy/power metalu. Znajdziemy tu zarówno szybsze kawałki, jak i te osadzone w klasycznym heavy metalu. Przez cały jednak materiał można usłyszeć aspekt progresywny i pomysłowość muzyków, która przedkłada się na wyszukane melodie i bardziej złożone utwory. Brzmi to fenomenalnie i bije z tego świeżość. Słucha się tego jednym tchem.

Kawał dobrej roboty robi tutaj wokalista Bruce Turnbull, który nadaje całości klimatu lat 80. Ma swoją charyzmę i znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach. Prawdziwa gwiazda. Starborn to nie tylko wyborny wokal Bruce'a. To również rozpędzona i zgrana sekcja rytmiczna. Na płycie nie brakuje ciekawych riffów i chwytliwych melodii. Gitarzyści próbują zaskakiwać i nie idą drogą na skróty. Jest klasycznie, z nutka progresywności i power metal. Mieszanka wybuchowa.

Płytę otwiera rytmiczny i zadziorny "Existance Under Oath" , który imponuje marszowy tempem i rycerskim wydźwiękiem. Wysokiej klasy heavy metal i tutaj szczęka mi opadła. Duch wczesnego Helloween można poczuć w agresywnym i szybszym "Unwelcome". Prawdziwa petarda i to jest power metal pełna gębą. Nutka progresywności pojawia się w "Beneath an iron sky" i to kolejna perełka na płycie. Znakomicie band prezentuje się w mroczniejszych dźwiękach co potwierdza "I am the Clay". Elementy starego Scanner czy Rage można wyłapać w rozpędzonym "Lunar Labirynth". Kompozycja bardziej złożona i jeszcze bardziej pomysłowa. Partie gitarowe są tutaj imponujące i ta ich finezyjność jest przepiękna. Słychać inspirację latami 80 i właśnie w tym tkwi urok tej kapeli. "Inked in Blood" czy tytułowy "Savage peace" to kompozycje również złożone i utrzymane w nieco brytyjskiej formie.

Płyta ma swój klimat i nie ma się zbytnio do czego przyczepić. Mamy szybkie killery, a także bardziej rozbudowane. Dominują tutaj bardziej progresywny kompozycje i to one odgrywają kluczową rolę. Panowie znają się na rzeczy i każdy z nich sporo wnosi do płyty. Starborn ma potencjał i stać ich na więcej. Czekam na kolejne dzieła!

Ocena: 8.5/10