piątek, 31 maja 2019

GLORYHAMMER - Legends From beyond the galactic terrorvortex (2019)

Power metal rośnie w siłę i co jakiś czas rodzą się nowe gwiazdy gatunku, które szybko dostają się do pierwszej ligi najlepszych zespołów. Jakiś czas temu, a dokładniej w 2010r narodził się band o podniosłej nazwie Gloryhammer. Szok i nie dowierzanie, bowiem kapela pochodzi z Wielkiej Brytanii. Jest to rejon, w którym power metal nie należy do popularnych gatunków.  Podwaliny pod ten zespół dał klawiszowiec Christopher Bowes, który napędza inny znany band - Alestorm. Te charakterystyczne partie klawiszowe słychać w Gloryhammer i to one są główną ozdobą ich stylu. To jest ich znak firmowy. Muzycznie nie możemy mówić tutaj o drugim Alestorm. Gloryhammer to band, który  tak naprawdę czerpie wzorce z takich kapel jak Rhapsody, Freedom Call, Sabaton, Twlight Force czy Gamma Ray.

Czy tego chcecie czy nie, Gloryhammer to nowa gwiazda tego gatunku. Ich najnowsze dzieło "Legends From beyond the galactic terrorvortex" to nowa jakość power metalu i stylistycznie przypomina dokonania konkurencji i mam tu na myśli Rhapsody of Fire czy Beast in black. To również 3 płyta tej wspaniałej kapeli i kolejna płyta która sporo na miesza w tym roku. Co mnie bardzo cieszy, że czuje się jakby słuchał mieszanki kultowych płyt Rhapsody, Freedom Call i dużo patentów Gamma Ray z okresu "Powerplant" co mnie bardzo cieszy. Do rzeczy.

Duży plus Gloryhammer ma u mnie za klimatyczną i intrygującą okładkę. Jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku. Brzmienie to kolejny atut tej płyty. Gloryhammer  Jest mocne, ostre, ale i czuć słodycz. No brzmi to świetnie. Muzycy wyczyniają cuda. Choć nie, to nie cuda tylko ciężka ich praca i doświadczenie, który procentuje na płycie. Panowie znają się na swojej robocie i są bardzo utalentowani. Thomas Winkler to wokalista, który idzie w ślady klasycznych power metalowych  śpiewaków i wychodzi mu to znakomicie. Sekcja rytmiczna pędzi i zaskakuje swoją rytmiką i wyczuciem. A gitarzysta? Tutaj już w ogóle jest miazga.  Mamy tutaj szybkie riffy, ale też bardziej złożone, bardziej agresywne czy utrzymane w słodkim klimacie. Jest w czym wybierać i panowie nie skupiają się na jednym motywie. Brawa dla Paula Templinga.

No to czas odkryć piękno tej płyty i te 10 diamentów, które składają się na to wydawnictwo. Zapnijcie pasy i ruszamy.

Wejście iście filmowe i czuje się jakbym był na seansie nowych gwiezdnych wojen. "Into the terrorvortex of Kor-Virliath " to intro podniosłe i pełne emocji. Po chwili atakuje nas przebojowy i podniosły "The siege of Dunkeld" . Swoją energią i stylistyką nawiązuje do twórczości Gamma Ray, Sabaton czy Powerwolf. Najwięcej tutaj tego symfonicznego power metalu spod znaku Rhapsody of fire. Brzmi to obłędnie i można słuchać i tylko narzekać dlaczego tylko ponad 4 minuty trwa ten utwór.  Przebojowy "Masters Of the Galaxy" to ostry i pełen ciekawych partii gitarowych kawałek, który przypomina mi owy "Powerplant" Gamma Ray. To że Gloryhammer czerpie z twórczości Alestorm i nie da się tego ukryć. Wystarczy wsłuchać się w rozpędzony "The land of the unicorns", który pokazuje jak band błyszczy na tym albumie.  Echa helloween cy Gamma Ray można doszukać się w słodkim i energicznym "Power of the  laser dragon fire". To jest power metal z prawdziwego zdarzenia. Co ikra , co za lekkość i świeżość. Kto lubi dokonania Freedom Call ten doceni słodki power metal jaki wybrzmiewa w "Legandary Enchanted jetpack" i jest to kolejna petarda na płycie. Dalej mamy bardziej heavy metalowy "Gloryhammer" w którym band stara się iść ścieżką wydeptaną przez Sabaton czy Hammerfall. Znakomicie radzą sobie też w takich klimatach. Przebojowość jest tu wszechobecna i wylewa się hektolitrami z każdego kawałka, a najlepszym z nich jest słodki, nieco kiczowaty "Hootsforce". Świetna odpowiedź Gloryhammer na znakomity album Beast in Black.  Koniec płyty co raz bliżej. Otuchy dodaje nam melodyjny "Battle for Eternity", który przypomina dokonania Helloween czy Edguy. Gloryhammer zna się na rzeczy i wie jak grać oldschoolowy power metal. Jak przystało na płytę  górnej półki mamy też kolosa na koniec. Rozbudowany, pełen emocji, epicki "The fires of ancient cosmic destiny" to jeden z najlepszych takich kolosów ostatnich lat jeśli chodzi o power metal. Kawałek nie nudzi i bardzo szybko przelatuje, a dzieje się w nim sporo. Najlepsze jest to, że nie brakuje mu kopa ani też ciekawych urozmaiceń. Perełka.

Brakuje słów żeby opisać to co zrobił Gloryhammer. Takie albumy jak ten pokazują, że power metal się nie wypalił i wciąż może dostarczać fanom sporo frajdy. Niby jest tutaj hołd dla kultowych kapel, a z drugiej strony Gloryhammer ma swój styl i odświeża znany nam dobrze power metal. Wyrosła nam nowa gwiazda i teraz tylko można śledzić poczynania tej brytyjskiej formacji. Gorąco polecam, choć pewnie każdy ma swój rozum i bez mojej recenzji już dawno sięgnął po ten album. W końcu próbki Gloryhammer zapowiadały prawdziwy majstersztyk. To nie było kłamstwo.

Ocena: 10/10

STORMHAMMER - Seven Seals (2019)

Po udanym "Welcome to the End" czekałem na nowe dzieło niemieckiej formacji Stormhammer. Liczyłem na powtórkę z rozrywki i równie ciekawe wydawnictwo. Wiecie co? "Seven Seals", który miał premierę 24 maja spełnił moje oczekiwania i znów mam energiczny album. W składzie nie ma już Jurgena Dachla ani Bernda Intveen, w ich miejsce przyszedł Matthias Kupka. Wokalista jest znany z Emergency Gate i to wpływ tej kapeli jest największy na styl Stormhammer. 

Band pokazuje, że znakomicie można połączyć elementy heavy/power metalu z elementami metalcoru. Jest energia, jest przebojowość i dużo ciekawych partii gitarowych.  W tej kwestii popis swoich umiejętności daje gitarzysta Manny, który stawia na melodyjne riffy i interesujące solówki. W tej kwestii uzupełnia go Matthias Kupka. Jego wokale też są pomysłowe i bardzo urozmaicone, przez co w muzyce Stormhammer jest powiew świeżości.

Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że materiał nie jest taki perfekcyjny i pojawiają się słabsze momenty jak choćby nijaki "One more way". Bardzo dobrze wypada otwarcie albumu za sprawą rozpędzonego "Sleepwalker". Echa starego Stormhammer i ich rycerskiego metalu mamy w marszowym "Prevail". Więcej heavy metalu uświadczymy w topornym "Under the spell". Band dostarcza nam sporo ciekawych melodii i chwytliwych utworów. Jednym z nich jest "Seven seals". Mamy też power metalowe petardy co potwierdza "Your nemezis" czy niezwykle melodyjny "Downfall". Płytę urozmaica nowoczesny"Deal with the dead" czy rozbudowany "Old Coals", który ukazuje progresywne oblicze zespołu.

"Seven Seals" to solidny krążek i mamy tutaj kilka mocnych kawałków. Szkoda tylko, że całościowo materiał jest trochę nie równy i nie do końca sprawdzają się wstawki modern metalu. To wciąż solidna porcja heavy/power metalu, która zasługuje na uwagę fana gatunku.

Ocena: 7/10

czwartek, 30 maja 2019

DEATH ANGEL - Humanicide (2019)

Death Angel to żywy przykład że w dzisiejszych czasach można grać ciekawy i ostry thrash metal. Ta zasłużona formacja przeżywa drugą młodość podobnie jak choćby Overkill.  Od czasów "Killing Season" band cały czas trzyma wysoki poziom i ani myśli odpuścić. Agresja, przebojowość i pomysł na thrash metal, to jest to czego możemy się spodziewać po ostatnich płytach Death Angel. "The Evil Divide" z 2016 r to jeden z ich najlepszych albumów i na nim poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko.  Teraz po 3 latach amerykański band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Humanicide".

Okładka jest bliźniaczo podobna do tej z " The dream calls for blood" i muzyka również przypomina okres z tamtej płyty, a także czasy "Relentless retribution".Death Angel na nowej płycie stara się wymieszać patentu thrash metalowe z heavy metalowymi. Dzięki temu płyta jest bardziej zróżnicowana i bardziej przebojowa. Ted i Rob odwalili kawał dobrej roboty, bowiem ich partie są pełne dynamiki, agresji. Jest dużo ciekawych melodii i nie można narzekać na nudę. Jakość tej płyty podkreśla mocne i zadziorne brzmienie. Do tego Death Angel już nas przyzwyczaił. Imponująca jest też forma wokalna Marka, który przeżywa drugą młodość. Wszystko wskazuje na to, że mamy płytę z górnej półki. W zasadzie to jest to prawda, jednak płytę ustępuje na pewno "The Evil Divide".

Na start mamy tytułowy "Humanicide" i zaczyna się klimatycznie i bardzo melodyjnie. Kawałek szybko przeradza się w prawdziwego killera. Niezwykle atrakcyjny riff pojawia się w "Divine Defector" i jest to kolejna thrash metalowa petarda. Więcej heavy metalowego zacięcia mamy w przebojowym "Aggressor". Zaskakuje melodyjny i szybki "I came for blood" w którym można doszukać elementów power metalu. Zaskakująco dobry kawałek. Stonowany i rozbudowany "Immortal Behated" to utwór utrzymany w heavy metalowym feelingu. Sam styl nieco przypomina mi czasy "Killing Season". Jazdę bez trzymanki mamy w "Alive and screaming" i tutaj band stawia na agresywny thrash metal. W podobnej stylistyce mamy jeszcze energiczny "Ghost of Me". Całość zamyka melodyjny i pomysłowy "Of rats and man".

Nie ma zaskoczenia. Death angel dalej gra swoje i na wysokim poziomie do jakiego nas przyzwyczaił. Jest agresja, szybkość i przebojowość, no i ten charakterystyczny wokal Marka. To wszystko jest, jedynie brakuje troszkę większej dawki przebojowości czy mroku, który był na "The evil divide". Mimo wszystko jest to płyta, którą trzeba znać! Polecam.

Ocena: 9/10

środa, 29 maja 2019

MAJESTY - Legends (2019)

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. To jest czego możemy się spodziewać po nowym albumie niemieckiego Majesty. "Legends" to dziewiąty album tej zasłużonej formacji grającej heavy/power metal w duchu Manowar.  Tarek Maghary, który odpowiada za komponowanie materiału i partie wokalne zmienił swój wygląd i jakoś dziwnie przyzwyczaić się do jego nowej fryzury. Mamy też nowego basistę i nowe logo zespołu. Tematycznie zespół też jakby nieco odszedł od rycerskich klimatów na rzecz post apokaliptycznego świata, w którym ludzkość walczy o lepszą przyszłość.  Troszkę mi to przypomina zabieg Hammerfall w przypadku "Infected".  Problem tkwi nie tyle w kosmetycznych zmianach, ale zwłaszcza tych związanych z stylem. Band poszedł w kierunku słodszego heavy/power metalu i wyparł się grania pod Manowar. Teraz biorą pod lupę twórczość takich formacji jak Sabaton, Beast in Black, czy Battle Beast. Tarek pokusił się o dodanie partii klawiszowych i postawienie na troszkę kiczowaty klimat. Niby dalej słychać, że to płyta Majesty, a jednak "Legends" to już coś nowego w dyskografii Majesty.

Tarek wciąż dobrze radzi sobie z partiami wokalnymi i wciąż potrafi komponować przeboje, tylko że to już nie ta liga co na "Rebels". Brzmienie jest tutaj mocnym atutem i nie ma się do czego przyczepić. Inaczej wygląda sprawa jeśli chodzi o zawartość. Spore kontrowersje wzbudził, słodki i melodyjny "Burning Bridges", który jest pełen nawiązań do Sabaton czy Battle Beast . Początkowo byłem sceptyczny do tego co usłyszałem. Jednak w zestawieniu z innymi kawałkami z tej płyty to właśnie ten singiel na długo zapada w pamięci. Sporo w tym zasługa refrenu, który jest prosty i skoczny.  Dużo klawiszy i podobnej stylistyki usłyszymy w stonowanym "Wasteland outlaw", który jest bardzo komercyjnym, wręcz popowym kawałkiem. Tutaj Tarek przesadził i zdradził swój styl, który był odzwierciedleniem najlepszych lat Manowar. Tego tutaj nie ma.  Kolejnym słodkim kawałkiem jest przebojowy "Church of Glory". Mamy klawisze i power metal, ale tutaj wiemy że to nasz kochany Majesty. Jest rycerski klimat, jest też podniosły refren i pozytywna energia. Jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Echa starego Majesty mamy w rozpędzonym "Rizing Home"  i to uroczy kawałek, który imponuje przebojowością. "We are the legends" to marszowy, wręcz bojowy utwór, ale czegoś mi tutaj brakuje. Na płycie pojawia się piękna i klimatyczna ballada w postaci "World of Silence". Najciekawsza jest końcówka płyty, bo usłyszymy tutaj bardziej klasyczny i dobrze znany nam Majesty. "Last bridge" to szybki i przebojowy killer, czyli to co mieliśmy na "Rebels". Epicki, podniosły i rycerski "Blood of Titans" to kolejny hit na płycie. Całość zamyka, lekki i również chwytliwy "Stands as One".

Jedno było do przewidzenia w przypadku "Legends". Fakt, że będzie to płyta poniżej oczekiwań. Jest to jeden z najsłabszych albumów Majesty, jeśli nie najsłabszy. Nie chodzi nawet o te klawisze i zmiany stylistyczne. Materiał jest po prostu na niższym poziomie. Brakuje tutaj energii, pazura, a przede wszystkim mocnego uderzenia. Przebojowość i duża dawka melodii ratuje ten album.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 28 maja 2019

REVEAL - Overlord (2019)

To było kwestia czasu kiedy hiszpański Reveal wróci z nowym albumem. "Overlord" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "Timeline". Dalej mamy do czynienia  z melodyjnym heavy/power metalem, w którym słychać echa Bloodbound, czy Primal Fear. Nowy album napędzają ciekawe zagrywki gitarzystów i duży pokład przebojowości. Tak jak na debiucie tak i tutaj band dba o warstwę instrumentalną by było ciekawe i melodyjnie. Mamy szeroki wachlarz jeśli chodzi o riffy i patenty, które band tutaj sprzedaje. Nie ma grania na jedno kopyto, a wręcz przeciwnie band urozmaica materiał na nowej płycie. Znajdziemy tutaj marszowy, zadziorny heavy metal jaki band prezentuje w otwierającym "The Name of Ra". Od razu słychać fenomenalnego Roba Lundgrena, który jest świetnym wokalistą. Radzi sobie w niskich partiach jak i wysokich. Prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania. Jest też miejsce na szybkie granie jak to w "Im Elric". Utwór dobrze się prezentuje i tylko szkoda, że partie klawiszowe są tutaj zbyteczne. Dużo przebojowości mamy w "The crussaders" i tutaj można usłyszeć wpływy Bloodbound. Band potrafi odnaleźć się w stonowanych, rockowych klimatach co potwierdza to "My pain". Więcej power metalu mamy w "Metal Skin" czy "Path of Sorrow". Na płycie mamy jeszcze rozbudowany "Remember my worlds" czy progresywny "Road of never ending".  Całość prezentuje się solidnie i taki też jest album. Mamy tutaj mocne i dobrze wyważone brzmienie, a także poukładany materiał. Troszkę brakuje mocy i przebojowości. Niby jest wszystko ok, ale brakuje "kropki nad i".  Cuda wyczynia tutaj Rob ze swoim głosem i to on jest tutaj liderem.   Płyta godna uwagi, ale nie ma co liczyć na album, który rzuci na kolana.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 27 maja 2019

PALADIN - Ascension (2019)

Nie raz młode kapele próbowały odświeżyć formułę power i thrash metalu. Efekt tego był różny. Raz formacje ponosiły klęskę, a czasami dochodziło do zdumiewającej mieszanki tych stylów i to jeszcze w pomysłowej formie. Co jakiś czas do chodzi do objawień takich perełek. W tym roku jedną z takich płyt, która zaskoczyła formą i pomysłowością to bez wątpienia "Ascension". To debiut młodej i głodnej sukcesu kapeli o nazwie Paladin. Na scenie amerykańskiej są od 2015 r i nie kryją swoich inspiracji takimi zespołami jak Cellador, Destroy Destroy Destroy, Kalmah, Iced Earth czy Savage Messiah. Niesamowity band, który ma swoją wizję jak powinien brzmieć power metal naszych czasów.

Jedno spojrzenie na okładkę i mamy obraz jakieś neoklasycznej kapeli, która gra słodki power metal w lekkich klimatach. Nic z tych rzeczy. Band stawia na agresję, szybkość, dynamikę, a przede wszystkim przebojowość. Młodzi muzycy wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. Nie boją się wyzwań i mieszania gatunków. W pewnym momencie można usłyszeć jak znakomicie band miesza melodyjny death metal, power metal, melodyjny metal., czy thrash metal. Taylor Washington to lider tej kapeli, to on odpowiada za czyste partie wokalne i za partie gitarowe. Wspierają go Andy Mcgraw swoim harsh wokalem i Alex Parra w zakresie partii gitarowych. Styl i jakość wykonania imponują i nie brzmi to wcale jak dzieło żółtodziobów. Materiał jest niezwykle przebojowy i pełen ciekawych rozwiązań i można tego słuchać jednym tchem. Pięknym dopełnieniem całości jest mocne, dopieszczone i pełne energii brzmienie. Jest moc.

Płytę stanowi 11 kawałków i to prawdziwa uczta dla fanów power metalu. "Aweking" to prawdziwa petarda i słychać jak band znakomicie przemyca echa Cellador, Dragonforce czy power metal pokroju Helloween, Gamma Ray.  Dużo tutaj energii i dobrze rozplanowanych popisów gitarowych. Elementy death metalu, czy też extreme power metalu mamy w stonowanym "Divine Providance", który przemyca patenty Kalmah. Jak to świetnie brzmi i najlepsze jest to, że to dalej power metal. Dalej mamy szybki i agresywny "Carpe Diem", który znów miesza elementy power metalu i death metalu. Heavy metalowy pazur mamy w zadziornym "Call of the night", który wyróżnia się ostrym jak brzytwa riffem. Przebojowość jest tu wszędobylska. Gitarzyści dają czadu w "Black Omen" i jest to prawdziwy killer. Ostre partie gitarowe i pomysłowe melodie to atuty tego kawałka.  Na płycie roi się od szybkich utworów i dobrym tego przykładem jest "Bury The light" czy "Shoot for the sun". Band potrafi postawić na rycerski klimat, na mieszankę tradycyjnego heavy metalu i melodyjnego death metalu co słychać w "Dawn of the Rebirth" czy "Genesis", który zamyka album.

Ciężko tutaj mówić o debiucie, bo płyta jest perfekcyjna. Imponująca mieszanka power metalu i thrash metalu, z dodatkiem melodyjnego death metalu.  Jedna z ciekawszych płyt tego roku i czekam na kolejne dzieła Paladin!

Ocena: 10/10

niedziela, 26 maja 2019

SAVAGE MESSIAH - Demons (2019)

"Hands of Fate"  z 2017 r to był nie zbyt udany krążek brytyjskiego Savage Messiah. Band nie potrafił porwać słuchacza i brakowało ciekawych pomysłów. Z tego powodu nie miałem większych oczekiwań co do "Demons", czyli najnowszego dzieła tej kapeli. Działają od 12 lat i dali się poznać jako specjaliści od grania melodyjnego power metalu z elementami thrash metalu. Rok 2019 to również zmiany personalne, bowiem pojawił się nowy perkusista i gitarzysta. David Hruska idealnie uzupełnia lidera Dave'a Silvera, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Panowie na nowym albumie imponuje zgraniem i ciekawymi pomysłami. Jest energia, jest pazur i dynamika, tak więc jest ciekawiej niż na poprzednim krążku. Dopracowano brzmienie i ozdobiono album ciekawą okładką i w efekcie dostajemy o wiele bardziej interesujący krążek niż "Hands of Fate". Dave Silver i koledzy już na starcie zacierają złe wrażenie z poprzedniego wydawnictwa. "Virtue Signal"to petarda i ten utwór imponuje mocny riffem i przebojowym charakterem. Przypomina trochę twórczość Persuader co jest sporym plusem. Więcej hard rocka i heavy metalu mamy w stonowanym "What Dreams may come" i to również utwór, który zapada w pamięci. Troszkę odstaje komercyjny "Parachute" i dopiero znów moc wraca wraz  z szybszym "Under no illusions". Kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Band potrafi grać też agresywnie, bardziej nowocześnie, co potwierdza to "Down and out". W podobnej stylistyce utrzymany jest przebojowy "Bitter truth" czy zadziorny "Rise then Fall". Całość zamyka "Steal the faith in me"  i to solidny heavy metal w ich wykonaniu. Jako całość płyta wypada dobrze i nie ma większej wpadki. Mamy poukładany heavy/power/thrash metal i jest kilka killerów, tak więc jest to płyta wart uwagi. Nie jest to płyta roku, ale miło posłuchać takiej mieszanki gatunków.

Ocena: 7/10

czwartek, 23 maja 2019

DIAMOND HEAD - The coffin train (2019)

Koniec czekania. Już jest nowy album brytyjskiego Diamond Head. "The Coffin Train" to następca świetnego "Diamond Head" z 2016r. Band wysoko zawiesił sobie poprzeczkę i pokazał, że stary band może zaskoczyć i powrócić w wielkim stylu. Na okładce widać pędzący pociąg i taki właśnie jest Diamond Head na nowym albumie. Pokazuje, że nie są do zatrzymania, a nowy materiał jest dojrzały i niezwykle przemyślany. To jest płyta, która przemyca patenty stricte heavy metalowe, NWOBHM czy hard rockowe. Nie ma grania na jedno kopyto i przez to na płycie dzieje się sporo. Dużym plusem jest to, że band stara się trzymać poziom i styl z poprzedniego wydawnictwa. Z oryginalnego składu pozostał Brian Tatler i perkusista Karl Wilcox. To oni napędzają band i odpowiadają za klimat lat 80.  Duży wkład na płycie ma też drugi gitarzysta Andy i wokalista Rasmus Bon Andersen. Gitarzyści niezwykle urozmaicają swoją grę i często zaskakują swoją pomysłowością i lekkością. Na największą pochwałę zasługuje wokalista Rasmus, który idealnie sprawdza się w roli lidera Diamond Head. Jego zaletami jest technika i znakomite opanowanie w wysokich rejestrach. Człowiek petarda i nie można przestać go słuchać. Kolejnym plusem "The coffin train" jest mocne i nowoczesne brzmienie, które podkreśla jakość płyty.  Na płycie jest 10 kawałków i już otwieracz "Belly of the beast" to killer  z prawdziwego zdarzenia. Rozpędzona sekcja rytmiczna i chwytliwy riff czynią ten utwór wyjątkowy. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Inaczej prezentuje się "The Messenger", w którym słychać elementy NWOBHM i  hard rocka. Tym razem mamy marszowe tempo i to jest urocze. Troszkę odstaje rozbudowany i mroczny "The coffin Train". Stonowany i zadziorny "The Sleeper" znowu imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formą. Słychać w tym echa Black Sabbath. Kolejną szybką petardą na płycie jest melodyjny "Death by design" i to jeden z najciekawszych momentów na płycie. Nutka progresywności pojawia się w "The pheonix" i na koniec jest jeszcze bardziej rockowy "Until we burn". Werdykt? Bardzo dobra płyta i podtrzymuje wysoki poziom z poprzedniego albumu, aczkolwiek jest mniej przebojowo i bardziej klimatycznie. Całościowo brakuje mi więcej killerów i lepsze wrażenie robił "Diamond Head" z 2016r. Mimo wszystko jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 21 maja 2019

STORMLORD - Far (2019)

Moja pierwsza przygoda z włoskim Stormlord to był " Mare Nostrum" z 2008r. Ta płyta szybko trafiła w moje serce i na długo została w pamięci. Co mi zaimponowała to niezwykła mieszanka agresji, podniosłości, przebojowości i mroku. Band działa od 1991r i szczyci się tym że jak mało kto potrafi wymieszać symfoniczny  black metal i power metal.  Z tej kapeli bije świeżość i niezwykły patent jak ożywić wyczerpaną formułę tych dwóch gatunków. Na "Mare Nostrum" błyszczeli i wysoką formę podtrzymywał "Hesperia" i w zasadzie najnowsze dzieło "Far" to kolejna perełka w dyskografii tej wyjątkowej kapeli.

 Na początku muszę pochwalić Stormlord za kolejną świetną okładkę, która zdobi nowy krążek. Jest mrok, jest ciekawa barwa i główny motyw. Przyciąga uwagę słuchacza na samym wstępie. Drugi plus "Far zgarnia za mocne, soczyste i wysokiej klasy brzmienie. Każdy dźwięk przyprawia o dreszcz. Imponuje również forma muzyków, zwłaszcza wokalisty Cristiano Borchiego. Specjalista od harsh wokalu i agresywnego śpiewu. To właśnie on odpowiada za klimat black metalowy.  Kawał dobrej roboty zrobili również gitarzyści. Gianpoalo i Andrea wypełniają album mocnymi riffami i złożonymi solówkami, tak więc nie można narzekać na nudne zagrywki. Album jest dojrzały i przemyślany, a to przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Filmowo zaczyna się "Leviathan" i te orkiestrowe elementy są tutaj urocze. Jest budowanie napięcia i zabawa z słuchaczem. Progresywność też daje się we znaki i w efekcie powstał dość ciekawy otwieracz. Marszowy i zadziorny "Far" to kolejny uroczy kawałek na płycie.  Duży pokład podniosłości i symfonicznego metalu mamy w epickim "Sherden". Więcej power metalu uświadczymy w dynamicznym "Crimson" czy "Levente". Dużo dzieje się w urozmaiconym "Invictus" czy mrocznym "Romulus".

Każdy utwór ma w sobie tutaj coś wyjątkowego. Od początku band znakomicie buduje napięcie i zaskakuje świeżością i pomysłowością. Stormlord znowu błyszczy i pokazuje, że są jedynym w swoim rodzaju bandem. Płyta godna uwagi!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 20 maja 2019

IRONGUARD - Towards Victory (2019)

A o to i kolejny debiut w tym roku, na który warto zwrócić uwagę. Duński Ironguard działa od 2008 r i stawia na mieszankę heavy/power metalu. Wyróżnia ich to, że stawiają na rycerski klimat i na proste granie. Nie kryją zamiłowań Majesty, Stormwarrior, czy Crystal Viper. W ich muzyce słychać klimat lat 90 i to jest ich mocna strona. Prosty i dynamiczny heavy/power metal w klasycznym wydaniu to jest to co możemy usłyszeć na debiutanckim "Towards Victory". Ironguard ma potencjał, tylko szkoda że wokalista Andreas Bigom jest bardzo specyficzny i nie do końca pasuje do zawartości. Niby śpiewa w wysokich rejestrach, niby stara się budować rycerski klimat, ale brakuje tutaj techniki i opanowania. Przybrudzone brzmienie jest bardzo urocze i znakomicie oddaje klimat lat 90. Muzyka jest dobrze wyważona i nie sposób się tutaj nudzić. Start w postaci "Desertion", który idealnie wpasowuje się w styl Jack Starr Burning Starr, czy właśnie Crystal Viper. Duża dawka melodyjności i rycerskiego heavy metalu. Szybko atakuje nas "A second sun", czyli dynamiczny kawałek, w którym można doszukać się elementów power metalu. Więcej agresji, zadziorności mamy w przebojowym "Strangers in Hell".  Gitarzyści Mads i Jeppe dają czadu w sferze partii gitarowych i mają ręce pełne roboty. Jest ogień, jest pazur i prawdziwe pojedynki na solówki. Dobrze to odzwierciedlają rozpędzony "Free again" czy szybki "Wild fire Pride". Prawdziwe killery w rycerskiej oprawie.  Bardzo dobrze wypada agresywny "Hereoic return", który przypomina dokonania Hammerfall, czy Stormwarrior. Mamy jeszcze melodyjny "Storm the walls" i epicki "Towards victory", który zamyka ten krążek. Pomijając specyficzny wokal to można rzec że mamy do czynienia z bardzo solidnym albumem w kategorii heavy.power metal. Duńska formacja dobrze prezentuje się na swoim debiucie i za pewne jeszcze o nich usłyszymy. Płyta godna uwagi dla fanów rycerskiego heavy/power metalu.

Ocena: 8/10

niedziela, 19 maja 2019

MYSTIK - Mystik (2019)

Julia von Krusenstjerna na basie i wokalu, Beatrice Karlsson i Lo Wickman na gitarze i mamy 3 utalentowane kobiety w jednym zespole. Mowa tutaj o szwedzkim Mystik. Skład zespołu uzupełnia perkusista Sven Nillson, który jest jednym facetem w zespole. Ta kapela działa od 2016r i w tym roku prezentują światu swój debiutancki krążek zatytułowany po prostu "Mystik".

Co gra Mystik? Czego można się spodziewać? Przede wszystkim mamy tutaj heavy/speed metalu osadzonego w latach 80.  Pierwsze skojarzenia to Original Sin, choć band nie kryje zamiłowań do Enforcer, Elvenstorm, czy też Crystal Viper. Już samym stylem i pomysłowością band kupuje swoich słuchaczy.  Szwedzka formacja stawia na mroczny klimat i oldschoolowy feeling swoich kompozycji.

Okładka mroczna i taka bardziej w klimatach death metalu, ale co tam. Liczy się zawartość i to na jakim poziomie band gra. Płytę otwiera rozpędzony "Into the Oblivion", który imponuje dynamiką i agresywnością. Beatrice i Lo dają czadu w sferze partii gitarowych. Duża dawka energii i zadziorności, a wszystko podlane sosem Running Wild z pierwszej płyty. Niezwykle porywający jest "Nightmares", który przypomina krążek Original Sin. Prawdziwa peterda. W podobnej konwencji utrzymany jest energiczny "Ancient Majesty",a urozmaicenie materiału nastaje wraz z wkroczeniem "Lake of nacrosis", który zaskakuje mrocznym klimatem i melodyjnością. Więcej w tym utworze heavy metalu, a mniej speed metalu. Mamy też przesiąknięty Judas Priest "Bleed for the night" czy przebojowy i pokręcony "Mystik". Ten ostatni utwór jest znakomitym odzwierciedleniem całości i bardzo dobrze oddaje styl zespołu.

"Mystik" to udany debiut w kategorii sped metalu. Jest to szczere i dopracowane granie i nie ma tutaj żadnej ideologii. Band gra stary dobry heavy/speed metal i grają prosto z serca. Babki są utalentowane i słychać że znają się na swojej robocie. Pozycja obowiązkowa dla fanów takiego grania.

Ocena: 9/10

piątek, 17 maja 2019

HORNADO - Supersonic punch (2019)

Nie dajcie się zwieść tej okropnej okładce. Po frontowej okładce można stwierdzić, że ta kapela nie ma nic do zaoferowania. Kicz bije z daleka i ciężko coś dobrego powiedzieć na temat okładki "Supersonic Punch". Jednak ten drugi album w dyskografii niemieckiego Hornado zasługuje na uwagę. To płyta, która koncentruje się na klasycznym heavy metalu. Band pod tą nazwą działa od 2011r i stara się tworzyć prosty i chwytliwy metal. W ich stylu można doszukać się wpływów Accept, Judas Priest, Grave Digger czy Warlock. To porcja takiego heavy metalu z lat 80 i nie ma się tutaj co doszukiwać wyjątkowych pomysłów czy oryginalności. Ta muzyka ma być miła w odsłuchu i dawać sporo radości z odsłuchu. Tak też jest. Band na nowy krążku zasypuje nas naprawdę udanymi przebojami. Troszkę leży płaskie i takie mało wyraźne brzmienie, ale band nadrabia w innych kwestiach. Kolejnym nieco słabym ogniwem tutaj jest nijaki wokalista Dave Laserchild. Za mało od siebie daje, a szkoda bo drzemie w nim potencjał. Warto na pewno wsłuchać w wyczyny gitarzysty Iana Lownstone;a. Gra z wyczuciem i poszanowaniem do lat 80.

Jak to jest z tym materiałem? Co nas czeka po odpaleniu płyty? Rozpędzony "Masters of Metal" w speed metalowej formule sprawdza się idealnie w roli otwieracza. To taka mieszanka starego Helloween czy Scanner. Hard rockowy "Out in the night" to taka wycieczka do twórczości Scorpions i ta radiowa przebojowość daje o sobie znać. Niezwykle dobrze wypada dynamiczny i przebojowy "Raise the future", który przypomina stary dobry Gravestone. Stonowany "Right from the start" przepełniony jest elementami Judas Priest, choć nie brakuje też elementów hard rocka. Marsowy "Marching of the Blind" to ukłon w stronę klasycznego Accept i to kolejny wartościowy kawałek. Rycerski i bardzo epicki "Call of the Beast" nie kryje inspiracji Manowar i to dobre nawiązanie do tamtego bandu. Jednym z najszybszych kawałków na płycie jest rozpędzony "Undead Revenge".

Wiadomo już że materiał jest wart grzechy Tylko nie ma się co łudzić, że to płyta z górnej półki. Kawał solidnego niemieckiego heavy metalu i nic ponadto. Warto posłuchać !

Ocena: 7.5/10

GRIMGOTTS - dragons of the Ages (2019)

Taka kolorystyczna okładka z smokiem na tle oceanu przykuwa uwagę i znakomicie pasuje do power metalowego światku. Już wiadomo, że szykuje się przednia zabawa w klimatach Gloryhammer, Rhapsody czy Insania. Widać logo zespołu czyli Grimgotts i może nie jest to jeszcze tak rozpoznawalna marka wśród fanów power metalu, ale myślę że powoli zacznie się to zmieniać. Grimgotts to brytyjska formacja, która działa od 2015 roku i specjalizuje się w graniu słodkiego i podniosłego power metalu w symfonicznej odmianie. Band stawia na klimat fantasy i słodki charakter kompozycji. Dużo w tym odesłań do twórczości Gloryhammer, Alestorm, czy Power Quest. Bardzo ciekawa forma podania symfonicznego power metalu i "Dragons of the Ages" to niezwykła przygoda i dowód na to, że można ciekawie zagrać słodki power metal.

Okładka, soczyste brzmienie i można poczuć, że band zadbał o każdy szczegół.  Specyficzny wokal Andy Bartona nadaje całości symfonicznego charakteru. Potrafi brzmieć operowo, ale też i bardzo piracko. Wyjątkowy i ciekawy głos, który zostaje w głowie na długo. Materiał jest ciekawe rozegrany i nie sposób narzekać tutaj na nudę. Wciągający, rozbudowany "War's come to our shores" potrafi ująć swoim pirackim charakterem i podniosłością. Nie jest to Rhapsody, a nieco ugrzeczniony Alestorm. Echa Helloween można uświadczyć w rozpędzonym "The last dragon Warriors". Mocny riff i duża dawka energii dają o sobie znać i mamy pierwszy rasowy killer.  Symfoniczne ozdobniki dominują w melodyjnym "Ancient waters" i tutaj gitarzysta David Hills nie kryje zainteresowań twórczością Dark Moor. Czasy słodkiego Timelles Miracle przypominają si,ę podczas słuchania przebojowego "The king under the sea". No jest coś w tym niezwykłego, choć nie brakuje kiczowatego stylu. Melodyjny "Turning The Tide" to takie miłe nawiązanie do "Land of the light" Freedom Call. Power metal pełną gębą. Dużo energii mamy w "The Great Shadow" i punktem kulminacyjnym na płycie jest zamykający "Here be dragonlords". Znakomite otwarcie kolosa i efekty orkiestrowe przyprawiają o dreszcze. Brzmi to epicko i dość ciekawie. No jest to dość oryginalny pomysł i przypadł mi do gustu.

Nie każdy pokocha ten album. Jest to specyficzna muzyka, może dla wielu być kiczowata i parodią power metalu. Band jednak podchodzi do tematu poważnie. Mamy klimat fantasy, dużą słodkich motywów i ciekawą mieszaninę melodyjnego power metalu i symfonicznego metalu. Słychać echa Alestorm czy Gloryhammer i to do nich skierowana jest ta płyta.  Każdy kto otwarty umysł i kocha power metal ten powinien odpalić nowe dzieło Brytyjczyków.

Ocena: 9/10

RAMPAGE - Eagles Flight (2019)

Rampage to pospolita nazwa w heavy metalowym światku i można natknąć się na kilka kapel o takiej nazwie. Ostatnio na rynku pojawiła się nowa płyta bardziej doświadczonego Rampge, który gra mieszankę hard rocka i heavy metalu. Mowa o niemieckim Rampage, który działa od 1985r.i właśnie ta mało znana formacja powraca z nowym krążkiem. Co znajdziemy tutaj? Mieszankę melodyjnego rocka, hard rocka czy też AOR. Ogólnie najnowsze dzieło zatytułowane "Eaglies Flight" to lekkie i przyjemne granie.  Mamy tutaj podział partii wokalnych na dwie osoby i tak o to pojawia się nam Volker i Tanja, którzy urozmaicają nam zawartość na tej płycie. Muzycznie słychać w pływy Dokken, Whitesnake, Deep purple, czy magnum. Mocnym atutem jest soczyste, lekkie i stonowane brzmienie. Partie klawiszowe są nastrojowe i pełen progresywnego zacięcia. Dobrze to słychać w marszowym "Reverend Brown". Nie brakuje radiowych przebojów co potwierdza lekki "Chained".  Znakomita melodia imponuje w chwytliwym "Misty Morn". Gitarzyści Deppe i Genenger dobrze się dogadują i stawiają na finezje i lekkość. Dobrze to prezentuje "Hard Rock Cafe" z wyraźnymi wpływami Deep Purple. Całość zamyka komercyjny "Transforms". Płyta jest lekka i może bardziej popowa niż rockowa, ale ma kilka ciekawych momentów.  Można spędzić miło czas z muzyką Rampage, lecz nie jest to płyta która zwołuje świat i wyznaczy nowe trendy. Jeśli oczekujecie wysokiej klasy rocka to możecie sobie odpuścić. Jednak jeśli lubicie komercyjny i nieco popowy rock to z pewnością znajdziecie ukojenie w "Eagle's Flight".

Ocena: 5/10

wtorek, 14 maja 2019

STTEL PROPHET - The God Machine (2019)

Amerykański Steel Prophet potrzebował impulsu, by powrócić do grania na wysokim poziomie. Najnowsze dzieło zatytułowane "The God Machine" to najlepsze dzieło od dłuższego czasu i wszystko wskazuje na to, że zmiany które zaszły w Steel Prophet były konieczne.

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Do składu wrócił gitarzysta Jon Paget i perkusista John Tarascio. W dodatku udało się ściągnąć R.D Liapakisa  Mystic Prophecy aby pełnił rolę nowego wokalisty. Silny skład, powiew świeżości i pomysł jak odświeżyć swoją formułę sprawiły że zrodził się bardzo udany i poukładany album. Steel Prophet na "The God Machine" wypada lepiej niż na "Omniscient". Jest więcej agresji, więcej melodyjności i przebojowości. Amerykanie dołożyli starań aby kawałki były mocne i pełne werwy. Dzięki temu przypominają się najlepsze dzieła Steel Prophet, chociaż tym razem band stylistycznie nawiązuje do twórczości Mystic Prophecy.

Klimatyczna okładka i soczyste, mocne brzmienie wzorowane na ostatnich płytach Mystic Prophecy  to kolejne atuty tej płyty. Krążek jest dopracowany, a zawartość sama się broni. Na starcie atakuje nas mocny i agresywny "The God Machine". Świetna praca gitar i do tego mamy znakomitego Liapakisa, co daje nam znakomity kawałek. To dopiero początek. Rozpędzony "Crucify"  kusi swoją przebojowością i wyrafinowaniem. Słychać wpływy Metal Church czy też Accept i to mi się podoba.  Toporność i niemiecką szkołę heavy metalu mamy w rytmicznym "Thrashed Relentlessly" i band cały czas trzyma wysoki poziom. Band zwalnia w ponurym i stonowanym "Damnation Calling" który przemyca trochę elementów hard rocka. Murowany hit na koncertach? Bez wątpienia. Nie brakuje też elementów Judas Priest co słychać w chwytliwym "Soulhunter". Nicym nie zaskakuje słuchacza zadziorny "Lucifer/ The devil inside". To kolejna dawka solidnego heavy/power metalu w wykonaniu Steel Prophet. Całość zamyka rock;n rollowy "life=love= god machine", który idealnie podsumowuje całość, gdzie band stara się trzymać wysoki poziom.

Warto było czekać 5 lat na nowy Steel Prophet, bo jest to płyta dojrzała, przemyślana. Co z tego, że dużo tutaj z Mystic Prophecy, co z tego że mało w tym rasowego US power metalu. Ważne, że jest to muzyka na wysokim poziomie i marka Steel Prophet może znów kojarzyć się z porzadną muzyką.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 12 maja 2019

MIDNIGHT PRIEST - Aggressive Hauntings (2019)

Czas na porcję klasycznego heavy metalu. Zapomnijcie o udziwnieniach, o nowoczesnych aspektach, czy formach mieszania metalu z innymi gatunkami. Portugalski Midnight Priest po 5 latach przerwy wraca z nowym albumem zatytułowanym "Aggressive hauntings". To jest porządna dawka klasycznego heavy metalu w klimatach Judas Priest, Iron Maiden czy Mercyful Fate, która zaspokoi głód najbardziej wygłodniałego fana takiego grania.

Klasyczny heavy metal z lat 80 daje tutaj o sobie znać na każdym kroku.Wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, która na długo zostaje w pamięci.Jest groza rodem z płyt Kinga Diamonda, choć pierwsze moje skojarzenie to "Twilight zone" Iron maiden. Kolejny aspekt, który nawiązuje do lat 80 to oczywiście mocne, ostre i przybrudzone brzmienie. Świetnie to współgra przede wszystkim ze stylem tej młodej i utalentowanej formacji. Midnight Priest kontynuuje to co zaprezentował na poprzednich płytach, tak więc nie ma tutaj zaskoczenia. W składzie pojawił się nowy basista Speedfaias Axecrazy, który wpisał się idealnie do stylu grupy. Trzeba pamiętać, że portugalski band napędza przede wszystkim duet gitarowy Iron Fist i Tiago. Panowie imponuje zwinnością i pomysłowością w sferze partii gitarowych.. Nie  ma powodów do narzekania, bo dużo dzieje się w tej sferze. Midnight Priest nie był sobą gdyby nie charyzmatyczny wokalista Lex Thunder, który sprawdza w wysokich rejestrach. To jest spec od klasycznego heavy metalu.

Na wstępie mamy klimatyczne intro w postaci "The law", który przywołuje na myśl intra Kinga Diamonda. Szybko wkracza zadziorny "Funeral" i tutaj mamy dużo patentów wyjętych z twórczości Mercyful Fate czy Judas Priest. Mroczny klimat i ostry riff to atuty "Aggressive hauntings" .  Band pokazuje tutaj, że potrafi też nieco szybciej grać. Popisy wokalne Lec Thundera mamy w "Eye in the dark", który ma coś z pierwszych płyt Dio. Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest "Holy Flesh" Mamy też hard rockowy "Sins of Satan", w którym nie brakuje elementów NWOBHM. Jednym z najszybszych kawałków na płycie jest energiczny "Iron  Heart". Całość zamyka stonowany "Black leather", który idealnie podsumowuje całość.

Midnight Priest nagrał album na miarę swojego talentu i doświadczenia. Efektem jest wysokiej klasy album heavy metalowy. Śmiem twierdzić, że to najlepszy album tej grupy i prawdziwa uczta dla fanów klasycznego heavy metalu. Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 9 maja 2019

MYRATH - Shehli (2019)


Moja przygoda z tunezyjskim Myrath rozpoczęła się przy okazji premiery "Tales of the Sand" w roku 2011. Od tamtego czasu wciąż jestem pełen podziw dla tej formacji. Jeden z nie wielu przykładów, gdzie ich regionalna muzyka folkowa znakomicie współgra z progresywnym metalem. Myrath to przykład, że można grać melodyjnie, a przy tym nowocześnie. Po 3 latach przerwy band powraca z 5 studyjnym albumem zatytułowanym "Shehili". Jest to jeden z ich najlepszych albumów, który pokazuje jak wyjątkowym zespołem jest Myrath.

Nie raz już zaskakiwał nas Myrath swoimi niezwykłymi pomysłami i ciekawymi rozwiązaniami. Na nowym dziele band pokazuje jak jest dojrzałym zespołem i jak świetnie bawią się szerokim wachlarzem motywów. Nie idą na łatwiznę i tworzą muzyką, którą nie da się podrobić. "Shehili"  zaskakuje świeżością i niezwykłym klimatem. Ta tajemniczość i mrok jest pochłaniająca. Brzmienie jest czyste, mocne i takie pełne chłodu. Zaher Zorgati po raz kolejny imponuje swoim wyjątkowym głosem i wyjątkową barwą. Czysta magia. Kawał dobrej roboty zrobił też gitarzysta Malek Ben Arbia. Mamy sporo intrygujących motywów gitarowych i finezyjnych solówek. Trzeba czasu, że odkryć te wszystkie smaczki. To kolejna zaleta tego wydawnictwa.

Płytę otwiera "Asl" i to otwarcie bardzo klimatyczne. Świat Myrath i Tunezji został zobrazowany za sprawą muzyki i ten świat stoi przed nami otworem. Coś pięknego.  Szybko wkracza melodyjny i stonowany "Born To survive" i to jest klimat, który kojarzy się z takimi zespołami jak Adagio, Orphaned Land czy Kamelot. Więcej agresji i nowoczesnego melodyjnego metalu mamy w intrygującym "You've lost Yourself". Bardzo przypadł mi do gustu przebojowy i pełen regionalnego folku mamy "Dance". Bardzo fajnie współgrają tutaj partie gitarowe i klawiszowe. Mamy też klimatyczny heavy metal w "Monster in my cloeset", który porywa swoim romantycznym klimatem i  chwytliwym refrenem. W "Lili Twil"  band pokazuje bardziej rockowe oblicze zespołu. Kolejnym przebojem na płycie jest "No holding back" czy bardziej agresywny "Darkness Rise". Całość zamyka lekki i przyjemny "Shehili", który idealnie podsumowuje cały krążek.

Znów to zrobili! To było do przewidzenia, że Myrath znów wykroczył poza wyobraźnie słuchacza i skonstruował album niezwykle tajemniczy, pełen ciekawych rozwiązań i wyjątkowych melodii. To coś więcej niż muzyka, to wizytówka ich kraju i ich kultury. Świetna robota!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 7 maja 2019

ASOMVEL - World Shaker (2019)

"World Shaker" to już 3 album brytyjskiej formacji Asomvel. To specjaliści od mieszanki heavy metalu i speed metalu.Nie kryją swoich zamiłowań do Motorhead czy Speedwolf. Band działa od 1993r i pokazał nie raz że grać potrafią i to na całkiem dobrym poziomie.  Trzonem tej grupy jest Ralph, który odpowiada za partie basu i partie wokalne.  Jego głos jest bliźniaczo podobny do świętej pamięci Lemmiego i to jest główna atrakcja tej kapeli. To dzięki Ralphowi "World Shaker" jest pełen energii, zadziorności i brudu. Dużo tutaj starego Motorhead co od razu przedkłada się na jakość muzyki i jej atrakcyjność. Brzmienie jest mocne, przybrudzone i takie mocno wzorowane na płytach Motorhead. Na sam start mamy dwa szybkie kawałki czyli przebojowy "World shaker" i rytmiczny "True Believer".  Mamy też rock'n rollowy "Running the gauntlet" czy stonowany i bardziej hard rockowy "The law is the law". Band najlepiej wypada w nieco szybszym graniu jakie prezentuje w dynamicznym "Steamroller" czy "Railroded". Całość zamyka chwytliwy "The nightmare aint over", który idealnie podsumowuje ten poukładany album. Podsumowanie może być jedno. Bardzo poukładana płyta w klimatach Motorhead i w zasadzie wszystko tutaj zadziałało prawidłowo. Odpowiedni wokal, odpowiednie riffy i dynamika. To jest właśnie to. Płyta godna uwaga nie tylko dla fanów Motorhead.

Ocena: 7.5/10

AXEL RUDI PELL - XXX anniversary live (2019)

Nie tak dawno, bo w 2015r Axel Rudi Pell obchodził 25 lecie swojej działalności i zarejestrował specjalny koncertowy album. Teraz po 4 latach wydaje kolejny album na żywo. Axel Rudi Pell nie szczędzi swoim fanom różnorakich wydawnictw. Jak nie album, to koncertówka albo jakiś zbiór ballad, czyli cały czas się coś dzieje. "XXX anniversary live" to znakomita okazja, by posłuchać jak Axel promował swój najnowszy album czyli "Knights Call". Axel i Johnny Gioeli dają czadu i robią niezłe show. Jest zabawa i dobry kontakt z publicznością, co daje w efekcie miły w odsłuchu album. Przede wszystkim może podobać to jak Axel bawi się różnymi motywami i jak przy ozdabia swoje utwory ciekawymi riffami, czy zagrywkami gitarowymi. Na samym starcie mamy rozpędzony "The wild and the young", który dobrze rozgrzewa przed dalszym koncertem. Miło jest usłyszeć przebojowy "Fool, Fool", który zawsze sprawdza się na żywo. Szkoda tylko, że publika jest troszkę zagłuszona. Dalej mamy stonowany i klimatyczny "Oceans of time", który znakomicie buduje napięcie. Axel często na koncertach sięga po heavy metalowy hymn w postaci "Only the strong will survive". Po raz kolejny Axel przyozdabia utwór ciekawymi motywami i finezyjnymi solówkami. Z nowej płyty pojawia się też przebojowy "Long Live Rock", czy też pełen patentów Rainbow "Tower of Babylon", który jest wpleciony do "Game of sins". Band sięgnął też po takie klasyki jak "Warrior", finezyjny "Carousel", czy rozbudowany " The Masquerade ball".  Bardzo ciekawa setlista, świetny klimat koncertu i zaskakująca forma muzyków sprawiają, że to kolejny udany koncertówy album Axela Rudi Pella.

Ocena: 8.5/10

sobota, 4 maja 2019

SINS OF THE DAMNED - Striking the bell of death (2019)

Rok 2019 obdarowuje nas ciekawymi debiutami i muszę przyznać, że to miłe widzieć że rodzą się nowe kapele, które mają potencjał by zaistnieć na dłużej na rynku muzycznym. Pochodzący z Chile młody band o nazwie Sins of the damned właśnie wydał swój pierwszy album zatytułowany "Striking the bell of death" i jest to pozycja skierowana do fanów speed metalu rodem z lat 80. Band jasno daje do zrozumienia, że ich styl opiera się o patenty wypracowane przez Exciter, Razor czy też wczesny Kreator.

Sins of the damned działa od 2013 r i uwagę przyciąga fakt, że lider grupy jest Renzo Baeza, który udzielał się w speed metalowym Enforcer ( nie mylić z tym szwedzkim). Spełnia się w nowym bandzie i pokazuje, że idealnie radzi sobie w roli wokalisty i gitarzysty. To wszystko przedkłada się na jakość materiału i thrash metalowy feeling.  Okładka jest mroczna i kojarzy się bardziej z doom metalem czy może heavy metalem, a tutaj mamy niespodziankę. Band zadbał też o mroczne, ostre, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla styl w jakim Sins of the damned się obraca. Płyta zawiera 7 kawałków dających 38 minut muzyki.

Na starcie mamy krótkie i klimatyczny "Striking the Bell of Death", który imponuje klimatem grozy i swoją konstrukcją. Dojrzałe i dopracowane intro, które zachęca by przejść do głównego dania. Heavy metalowe otwarcie "They fall and never rise again" szybko przeradza się w speed metalowej łojenie w thrash metalowej oprawie. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i mroczny wokal Razora sprawiają że kawałek robi spore wrażenie. Jeszcze więcej agresji band przemyca w dynamicznym "Take the weapons" czy też w bardziej urozmaiconym "The lion and the prey". Trzeba przyznać, że band bardzo dobrze radzi sobie z bardziej rozbudowaną formą, co pokazuje w energicznym "The outcast (sign of cain), który swoją motoryką przypomina mieszankę Kalmah i Running Wild. Czasy "Walls of Jericho" Helloween gdzieś słyszę w przebojowym "Victims of Hate". Prawdziwa perełka i znakomity przykład potencjału tej kapeli. Drugim długim kawałkiem na płycie jest "Death's all around You".

Sukces tej płyty tkwi po prostu w prostocie i formie podania tego speed metalu. Słychać starą szkołę grania speed metalu i band daje wyraźne sygnały na czym się wychowali. Czerpią garściami z zespołów, które kocham i szanuję i może dlatego nie jestem w pełni obiektywny. A może jednak to ich umiejętności i muzyka zawarta na płycie robią swoje i nie można się oprzeć jakości tej muzyki. Jak dla mnie jedna z ciekawszych tegorocznych propozycji. Przychodzi taki czas, że ma się ochotę na jakieś konkretne granie. Sins of the damned trafił do mnie w odpowiednim czasie i miejscu. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10


piątek, 3 maja 2019

FACING FEAR - Anna Jansen (2019)

Czyżby mamy do czynienia z bandem który idzie w ślady Kinga Diamonda? Tak sugeruje okładka debiutanckiego krążka brazylijskiego zespołu Facing Fear. Okładka "Anna Jansen" to znakomite nawiązanie do "Abigail" Kinga Diamonda. Kolorystyka jak i klimat jest świetny, ale na tym skojarzenia z Kingiem się kończą. Na wokalu jest Terry Painkiller z Steel Wolf i to jest już informacja, która zbliża nas do zamiłowania tej grupy. Tak band idzie bardziej w ślady Judas Priest, czy też właśnie Accept, a nawet Iron Maiden. Dużo tutaj klasycznego heavy metalu w najlepszym wydaniu i band nie kryje swojej miłości do klasycznych płyt z lat 80. Jedno jest pewne. "Anna Jansen"to płyta, której nie można pominąć w tym roku.

"Hell's Killer" to prawdziwy killer i co z tego, że początkowy riff nasuwa na myśl "2 minutes to midnight". Rasowy heavy metalowy kawałek, w którym dużo klasycznych patentów. Również Iron Maiden wybrzmiewa w "Tragedy/the lonely Soldier".  Z kolei dynamiczna formuła i riff w dalszej części to taki hołd dla Running Wild. Rzecz jasna bardzo udany. "Untill the End" wyróżnia się pomysłowym motywem i duchem starego Iron Maiden. Jest też rozpędzony "Run for my life", czy rozbudowany "War of lies", które urozmaicają ten album. Więcej agresji i zadziorności mamy w przebojowym "We are facing Fear" czy w złożonym "Anna Jansen".

Płyta jest przemyślana i na wyrównanym poziomie. Dużo klasycznego heavy metalu i dużo frajdy z odsłuchu. Dobrze, że jeszcze powstają takie kapele jak Facing Fear, które wiedzą jak grać heavy metal.  "Anna jensan" to pozycja obowiązkowa dla fanów klasycznego heavy metalu,

Ocena: 8.5/10



TANAGRA - Meridiem (2019)

Po 4 latach przerwy powrócił Tanagra ze swoim nowym albumem zatytułowanym "Meridiem".  Band pochodzi ze Stanów Zjednoczonych i działa sukcesywnie od 2010 r. Debiutancki krążek był mało wymagającym krążkiem, który uderzał w melodyjny power metal. Band rozwinął się i poszedł w stronę progresywnego power metalu i efektem jest właśnie "Meridem". Słychać jak band bawi się różnymi elementami i nie brakuje tutaj patentów wyjętych  z progresywnego rocka, symfonicznego metalu czy folk metalu. Klimat fantasy daje się we znaki od samego początku i band znakomicie urozmaica swoją muzykę i  buduje przy tym napięcie. Mamy 7 utworów, ale jest to nie lada przygoda, która wciąga i zaskakuje. Nie ma mowy o jednostajnym graniu, w którym nic się nie dzieje. Band stara się nas szokować i dostarczać nowych bodźców.  Szacunek dla wokalisty Toma Socia, który swoją manierą i łagodnym feelingiem potrafi nas zauroczyć.  Band się rozwinął i jakby dojrzał, co słychać w otwierającym "Meridem".  Spokojne, klimatyczne wejście, by potem zaskoczyć mocniejszym riffem i prawdziwym ładunkiem mocy. Przez te 11 minut dzieje się sporo o niektórzy mogą doszukać się pewnych wpływów Falconer, czy Blind Guardian. Gdzieś tam są pewne elementy, ale to już nieco inne granie. Jednym z najkrótszych utworów na płycie jest melodyjny i stricte power metalowy "Sydria". Spokojny klimat daje o sobie znać w progresywnym "Etheric Alchemy" i nie każdy będzie wstanie przebrnąć przez wachlarz różnych motywów, które band prezentuje w jednym utworze. Mnie osobiście podoba się energiczny "The Hidden Hand", w którym klawisze dodają niezłego tajemniczego klimatu.Całość zamyka epicki i majestatyczny "Witness", co jest prawdziwą huśtawką emocji i to przez 14 minut. Płyta nie zwykła i trzeba ją poznawać przez kolejne odsłuchu, bo nie wszystko idzie poznać przy pierwszych odsłuchach. Płyta nie banalna i ma kilka wymagających motywów i to jest spory plus. Dojrzała muzyka dla dojrzałego słuchacza.

Ocena: 8.5/10

RIOT CITY - Burn the Night (2019)

Jesteś fanem Judas Priest z okresu "Screaming For Vengeance" czy "Defenders of the Faith"? Wychowałeś się na heavy metalu z lat 80 i lubisz zapuścić czasem wczesny Iron Maiden, Helloween czy Riot? No to mam niespodziankę dla Ciebie drogi czytelniku. Na kanadyjskim rynku pojawił się młody gracz w tradycyjnym heavy metalu. Riot City to zawodnik, który wie czego chce i nie ma zamiaru zadowolić się ochłapami. Panowie mierzą wysoką i chcą być najlepszym bandem w swojej kategorii. Materiał zawarty na debiutanckim krążku "Burn the night" potwierdzają, że panowie mają potencjał by namieszać na heavy metalowym rynku.

Okładka tej płyty jest po prostu świetna. Klimat starego Judas Priest czy Primal Fear jest utrzymany  i w dodatku widać klimat lat 80.  Taka okładka może zwiastować prawdziwą petardą i tak jest.  Roldan i Cale to znakomity duet, który wie co ma robić i jak porwać słuchaczy. Jest energia, pazur i melodyjność, jest tutaj wszystko czego dusza zapragnie.  Uwagę skupia przede wszystkim wokal Cale'a, który brzmi jak mieszanka Rippera, Kinga Diamonda, no i Kaia Hansena. Brzmi to fenomenalnie i za każdym razem mam ciary na plecach. Jego atuty słychać w otwierającym "Warrior of Time". Znakomite otwarcie, a rozpędzony "Burn the night" tylko potwierdza talent tej młodej kapeli. Speed metalowa jazda bez trzymanki. Znakomicie band wprowadza elementy Iron Maiden i starego Accept w "In the Dark" i kolejny hit murowany. Dużo Judas Priest i Agent steel można uświadczyć w energicznym "Livin Fast". Band potrafi budować klimat i emocje, co pokazują w rozbudowanym "The hunter".  Dalej mamy takie petardy jak "329" czy "Steel Rider", a całość zamyka "Halloween at midnight", który brzmi jak hołd dla Running Wild. Zakończenie godne całej płyty.

To nie brzmi jak płyta świeżego bandu, który stawia pierwsze kroki na rynku muzycznym. Ta płyta jest perfekcyjna i to pod każdym względem. Każdy utwór to perełka i prawdziwa uczta dla maniaka heavy metalu lat 80. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

BLAZON STONE - A live in the dark (2019)

Dzień w którym Ced Forsberg zabrał swój projekt muzyczny o nazwie Blazon Stone w trasę koncertową po paru festiwalach w Europie było dla wielu fanów jego talentu spełnieniem marzeń. Znakomity wirtuoz gitary, pomysłowy kompozytor i fan starego Running Wild jakim jest Ced to gratka dla fanów zobaczyć go w akcji na żywo. Nie każdy miał szansę zobaczyć Blazon Stone na żywo, ale Ced zadbał i o tych fanów. Zarejestrował koncert podczas festiwalu Headbangers open air i to jest nie lada gratka dla fanów Blazon Stone. " Live in the dark" to koncertówka z prawdziwego zdarzenia i taki hołd dla koncertowych albumów  z lat 80.

By ruszyć na wielkie wody Ced musiał zaprosić muzyków z doświadczeniem, którzy nie będą się bać dzielić  z nim sceny. Na wokalu pojawił się Philp Forsell z Anthem, na perkusji Daniel Sjorgen z Bloodbound, a także Jimmy Mattson z Planet Rain. Świetny skład to połowa sukcesu, tutaj mamy też znakomitą atmosferą i żywą publikę. Emocje gwarantowane i do tego ten klimat z koncertówek lat 80. Dużym plusem jest tutaj bez wątpienia znakomita setlista, która zawiera kawałki z "Down in the dark", ale też największe hity Blazon Stone. Na start mamy intro i tytułowy utwór  z "Down in the dark", czyli album który był promowany przede wszystkim na żywo.  Jest energia i piracki klimat, tak więc jest zabawa przednia. Słychać też że Philip ma świetny kontakt z publiką. Nie mogło zabraknąć przebojowego i melodyjnego "Soldier Blue", który jest prawdziwym killerem. Kocham "A traitor among us" bo to czysty running wild w starym wydaniu. Świetnie ten utwór brzmi na żywo, po prostu petarda. Spokojniejszy i bardziej stonowany "Hang drawn and quarted" pozwala złapać oddech przed kolejnym atakiem killerów.  Piracki hymn w postaci "Black dawn of the Crossbones" to jeden z moich ulubionych kawałków z "War of the roses" i cieszy jego obecność w setliście. Speed metalowa jazda to urok "Eagle Warriors", który na żywo ma w sobie jeszcze więcej energii.  Z "Return to port royal" zagrano tylko "Stand  Your line" i to chyba jedyny minus tego wydawnictwa. Pojawiają się jeszcze takie hity jak rozpędzony "Born to be wild" czy epicki i rozbudowany "War of the roses". Na koniec mamy jeden z moich ulubionych kawałków Blazon Stone czyli "Rock out".

Koncertówka marzeń i płyta która przypomina klimatem "Ready for boarding" Running Wild. Klimat lat 80 daje tutaj o sobie znać, a Ced z kumplami stworzył nie samowitą atmosferę. Najlepsze hity Blazon Stone na żywo to prawdziwa uczta i oby Blazon Stone  w końcu stał się prawdziwym bandem w najbliższej przyszłości. Marzy o tym nie tylko Ced, ale i jego fani.

Ocena: 10/10