czwartek, 30 grudnia 2021

METAL CROSS - Soul Ripper (2022)



Rok 2014 był przełomowy dla duńskiej formacji Metal Cross. Wtedy w ramach koncertu Metal Magic Festival kapela reaktywowała się i wróciła znów do grania. Kapela działa na przestrzeni 1984-1989, ale nie wiele wynikło z tego. Udało się powrócić w nieco zmienionym składzie, ale z masą ciekawych pomysłów i głodem sukcesu. Efektem tego powrotu jest ich pierwszy album zatytułowany "Soul Ripper", który ukaże się 22 lutego roku 2022 nakładem wytwórni From the Vaults. Jest to bez wątpienia pozycja skierowana do fanów Metal Church, Armored Saint, Riot, czy Artillery. Bardzo udana mieszanka heavy/power metalu.


Metal Cross obecnie tworzą wokalista Esben Fosgerau Juhl, gitarzyści Lybaek i Sorensen, a także perkusista Morgensen i basista Ole Quist. Trzeba przyznać, że panowie dokładają wszelkich starań, żeby nie było nudno i przewidywalnie. Jasne grają muzykę w znanych nam dźwiękach i melodiach, bo nie ma tutaj nic odkrywczego, ani też świeżego. W swojej konwencji Metal Cross naprawdę daję radę i potrafi nie raz zachwycić poziomem i pomysłowością muzyków. Na pewno mocnym atutem są partie gitarowe, gdzie naprawdę znajdziemy zadziorne riffy, czy wciągające solówki. Momentami można odczuć wpływy Judas Priest, a to spory atut. Dobrze też wypada nowy wokalista Juhl, który potrafi stworzyć mroczny klimat, który idealnie współgra z całością. Zawartość jest przemyślana i dostarcza sporo frajdy.

Płytę otwiera rozpędzony "My time" i to się nazywa mocne otwarcie płyty. Jest mrocznie i agresywnie, a cała konstrukcja mocno przypomina twórczość Artillery.  Tytułowy "Soul ripper" to już bardziej toporny heavy metal, z którego nie wiele wynika. Dobrze wypada stonowany i bardziej old school owy "Writing in the Sand". Jest klimatycznie i band pokazuje nieco inne oblicze. Dalej robi się ciekawie, bo atakuje nas rozpędzony "Fall of cimbria". W końcu mocny riff i spora dawka energii. Jeden z mocniejszych utworów na płycie. Hitem na płycie jest prosty i niezwykle melodyjny "memento mori". Ponury " the drone" z kolei ociera się momentami i thrash metal. Całość wieńczy solidny "vernal equinox", który nie wiele wnosi do płyty. 
 


Potencjał drzemie w Metal Cross i na pewno warto zapoznać się z ich debiutem. Ta duńska formacja brzmi współcześnie i na pewno nie żyją latami 80. Kawał solidnego heavy metalu z nutką power metalu i thrash metalu. Brakuje może świeżości czy killerów. Liczę, że w przyszłości to nadrobią. 

Ocena: 7/10

czwartek, 23 grudnia 2021

POWER PALADIN - With the magic of windfyre steel (2022)


 Każdy kto ma dość słodkiego power metalu i wszelkich zespołów typu Edguy, hammerfall, Helloween czy Rhapsody ten może dać sobie spokój z czytaniem tej recenzji. Fani ekstremalnego heavy metalu też nie mają czego szukać na debiutanckim krążku formacji Power Paladin. Ta młoda kapela daje wyraźny znak w jaką grupę fanów uderzają. Nie bez powodu w nazwie formacji pojawia się słowo "power", a okładka debiutanckiego krążka zatytułowanego "With the magic of windfyre steel" rozśmiesza kiczem i słodkością. To wszystko jest przemyślane i band wiedział co robi. Niewinnie to wygląda i co ciekawe band gra nadzwyczaj dobrze. Bardzo udany debiut pod skrzydłami ledwo co powstałej wytwórni Atomic Fire Records. Jedna z ważniejszych premier stycznia 2022!

Kapela młoda i w sumie szuka swojego stylu, ale już wiadomo że słodkie i chwytliwe melodie są u nich podstawą. Liczy się również klimat fantasy i wszystko opiera się na sprawdzonych patentach znanych kapel. Mnie to nie przeszkadza, o ile sama muzyka się broni i dostarcza frajdy. Tutaj tak jest, a band skrada serce i od samego początku mocno im się kibicuje. Na samym starcie rozśmiesza motyw przewodni w " kraven the hunter", którą dobrze znam z solówek w "Sign of the Cross" Iron Maiden. Wyszło całkiem dobrze i zachęca do dalszego słuchania. Gitarzyści Bjarni i Ingi bawią się formułą, a ta radość po prostu zaraża. Panowie się rozumieją i grają z pasją, a to już spory atut. Folkowo zaczyna się "Righteous fury", który szybko przeradza się w rasowego killera. Co za riff, co energia i to robi wrażenie. To się nazywa power metal wysokiej klasy i jestem zachwycony. Wyrwało z kapci, a wokalista Atli pokazuje że jest świetny w swojej roli. Klimat i epickość to cechy "Evermore" i momentami przypomina się stara dobra Avantasia, czy Helloween. Kolejny killer to bez wątpienia "Dark Crystal", który niszczy mocnym riffem i mocnym wokalem Atli. Band idzie za ciosem i nie bierze jeńców. Niby nic odkrywczego tutaj nie mamy, a uśmiech na twarzy się pojawia. Rhapsody i Helloween spotykają się w "Ride the distant storm" i jest wszystko wręcz podręcznikowo. Nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Klasa sama w sobie. Band radzi sobie również z bardziej rozbudowanymi kompozycjami, co potwierdza to "into the forbidden forest" czy "there can be only one".

Albo ja jestem naiwny i straciłem słuch, albo ta kapela faktycznie ma talent do tworzenia świetnej muzyki. Klasyczny power metal jest w cenie i miło, że ktoś pofatygował się by odkurzyć nieco stare płyty Edguy, czy Helloween i przerobić coś na swój style i nagrać muzykę, która porwie nie tylko ze względów sentymentalnych, ale i wartości samej muzyki. Kawał dobrej roboty dokonali Power Paladin i jest to ważny debiut. Oby utrzymali się na powierzchni.

Ocena: 9/10

niedziela, 19 grudnia 2021

PODSUMOWANIE ROKU 2021

                                                           PODSUMOWANIE ROKU 2021


Mam wrażenie, że z roku na roku co raz ciężej stworzyć top 10. Nie dlatego, że rok jest słaby i nie ma z czego wybierać, tylko dlatego że jest tyle świetnych płyt, że jest problem wybrać konkretne 10 płyt. Rok 2021 oczywiście minął pod hasłem pandemia i to był jakby nie patrzeć dziwny rok. Ja wiedziałem, że czekam najbardziej na wielki powrót Helloween i pierwsza płyta po wielu latach z Hansenem i Kiske. Były wielkie oczekiwania i w sumie mimo że płyta jest dobra i zapada w pamięci, to jednak nie powala na kolana. Na pewno nie zawiedli ci co od lat wydają płyty na wysokim poziomie i mam tu na myśli choćby Powerwolf czy Wizard. Trafiło się wiele niespodzianek jak choćby Eternity's End czy wielki powrót Insania. Tak naprawdę każda z płyt, którą wymienię w poniższym zestawieniu zasługuje na tytuł płyty roku. Rok przyniósł wysyp świetnych płyt w zakresie heavy i power metalu. Te gatunki muzyczne najbardziej mnie pochłonęły, ale i w thrash metalu czy hard rocka można było trafić na jakąś perełkę. Oto przed wami najlepsi z najlepszych.

1.  ETERNITYS END - Embers of War


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/11/eternitys-end-embers-of-war-2021.html


Miałem ogromny dylemat. Eternitys end czy In Vain? Oba zespoły pozamiatały. Eternitys end to nie tylko świetna dawka szybkich riffów, zadziornych solówek. To przede wszystkim zbiór genialnych kompozycji, w której każda błyszczy na swój sposób i każda zasługuje na osobne chwalenie. Kocham chórki Pieta sielcka, które nie tylko przewołują na myśl Iron Savior, ale też choćby stary dobry Blind Guardian. Niemcy górą i to nie pierwszy raz jeśli chodzi o power metal. Album petarda !

2. IN VAIN - all hope is gone


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/10/in-vain-all-hope-is-gone-2021.html

Drugie miejsce In Vain? Hmm jak dla mnie pierwsze miejsce razem z Eternitys End, no ale trzeba trzymać się zasad. In Vain pokazał klasę i totalnie mnie zaskoczył. Nie liczyłem, że nagrają taki znakomity album. Tutaj nie ma jakiś miałkich i smętnych kompozycji, cały czas atakują nas killery. Jest szybko, agresywnie i do przodu. Tak się powinno grać power metal! Brawo Panowie !

3. BLAZON STONE - Damnation


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/08/blazon-stone-damnation-2021.html

Ktoś zapyta co robi tutaj Blazon Stone? Przecież to kopiuj wklej tego co grał kiedyś Running Wild. Jasne, że Ced nie tworzy niczego nowego, tylko zabiera nas w sentymentalną podróż. Dla mnie to coś więcej niż kopia Running Wild. Ced bowiem dopisuje kolejne rozdziały, tego co Rolf grał na "Port Royal", "Pile of Skulls" czy "Black Hand inn". Running wild może i trzyma poziom i wciąż nagrywa dobre płyty, ale to Ced tworzy perełki na miarę starych płyt Running Wild. Nowy album z nowym składem tylko wzbudza większy apetyt co do kolejnych płyt. Ave Ced i Blazon Stone!

4.BURNING POINT - arsonist of the soul


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/09/burning-point-arsonist-of-soul-2021.html


Nigdy Burning Point nie zaszedł u mnie tak wysoko. Tym razem fiński kapela pokazała jak grać europejski power metal na wysokim poziomie. Fani nie tylko Burning point mogą być zadowoleni, bo i fani Stratovarius czy Helloween muszą mieć to w swojej kolekcji. Kopalnia hitów i przykład, że każda kapela zasługuje na szansę. Mieli ciężki okres, ale się odbili i od razu wylądowali w top 10. Najlepsza płyta Burning Point!

5. BLOODBOUND - Creatures of the dark realm


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/04/bloodbound-creatures-of-dark-realm-2021.html

Dla jednych kicz, dla jeszcze innych kopia Sabaton, ale powiem że Bloodbound ma w sobie to "coś".  Mają smykałkę do chwytliwych melodii, do podniosłych refrenów i ich płytę po prostu dostarczają sporo frajdy. Przyzwyczaili już mnie do wysokiej klasy muzyki i póki co jest to jeden z najlepszych zespołów power metalowych.

6. DRAGONICON - Dark side of Magic


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/10/draconicon-dark-side-of-magic-2021.html

Włoski Dragonicon mocno namieszał w tegorocznych zestawieniach to na pewno. Płyta o wiele ciekawsza niż na przykład nowy rhapsody. Znakomity miks klimatu fantasy i europejskiego power metalu lat 90. Wokalista Arkanfel po prostu wymiata i już nie mogę się doczekać przyszłych płyt tej kapeli. Mocna rzecz!

7. INSANIA - Praeparatus  Supervivet


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/11/insania-v-praeparatus-supervivet-2021.html

Kolejna płyta, która również może być nr 1 w czyimś zestawieniu. Klasyczny styl Insania, choć nieco współczesny i bardziej odświeżony. Ta płyta jest tym czym powinna być u Helloween. Solówki tutaj są po prostu wyśmienite. Kwintesencja stylu power metalu i idealny wzór do naśladowania. To się nazywa świetny powrót po latach.

8. WARRIOR PATH - The Mad King


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/02/warrior-path-mad-king-2021.html

Warrior Path nie zasługuje na miejsce 8, ale jak tu tworzyć top 10 mając tyle perełek. "The Mad King" zostanie już w moim sercu i śmiało to jedna z tych płyt, które musi być w top 10, musi być po prostu. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej.  Daniel Heiman to niszczyciel i jeden z najlepszych wokalistów. Dobrze, że nie marnuje swojego talentu i ma swój zespół. Płyta genialna i ponadczasowa. To trzeba usłyszeć!

9. POWERWOLF - Call of the wild


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/07/powerwolf-call-of-wild-2021.html

Powerwolf to już stały bywalec moich topów. Co ja mam zrobić, kiedy ten band wymiata? Każdy ich album to prawdziwa uczta dla fanów power metalu. Mają swój styl, pomysł na siebie i stali się prawdziwą gwiazdą. Tego im nikt nie odbierze. Swoją wyższość potwierdzają w najlepszy sposób tworząc niesamowitą muzykę. Czy ktoś jest wstanie im zagrozić?

10. WIZARD - Metal in my head


http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/01/wizard-metal-in-my-head-2021.html

Niemcy zdominowały mój top, ale w sumie co zrobić kiedy to właśnie oni tworzą najlepszą muzykę? Wizard jako jeden z nie wielu znakomicie oddaje hołd dla Manowar. Mają swój styl, pazur i smykałkę do tworzenia niezapomnianych hymnów heavy metalowych. Czołówka epickiego heavy metalu i znów jedna z najlepszych płyt w dorobku danej kapeli. Wizard jest na fali, to na pewno!

Ciężko było stworzyć top 10. Powiem, że dalej również znajdziemy perełki, które widziałbym w top 10, ale miejsca już nie ma, więc piszę dalej na co jeszcze warto zwrócić uwagę i co skradło moje serce.

11. Exodus - Persona Non grata ( jak dla mnie najlepszy album thrash metalowy roku 2021)
12. Labyrinth - welcome to the absurd circus ( az mam łzy że nie mam jak tego wcisnąć do top 10)
13. KK Priest - Sermons of the Sinner ( jedna z najczęściej słuchanych płyt przeze mnie!)
14. Hammer King - Hammer King
15. Icon of Sin - Icon of Sin
16. Evergrey - escape of the phoenix
17. Winterage - the inheritance of beauty
18. Marius Danielsen Valley of Doom part 3
19. Secret Sphere - lifeblood
20. Thorium - Empire of the sun
21.Magic Opera -  The golden pentacle
22.Flotsam and jetsam - blood in the water
23. iron maiden - senjetsu
24. Accept- Too mean to die
25. Kruk - Be there ( jak dla mnie najlepsza płyta hard rockowa roku 2021)
26. Vexillium - When good men go to war
27. Crystal Viper - the cult
28. Ironbound - the lightbringer
29. brainstorm - wall of skulls
30. Edu Falaschi - Vera Cruz

I w sumie można by jeszcze tak ciągnąć tą listę i ciągnąć. Każdy będzie miał swoją listę najlepszych płyt i na pewno w każdej znajdą się nie zapomniane krążki, do których będzie wracać i odkrywać je na nowo. Jest wiele świetnych płyt i nawet te które nie znajdują się tutaj dostarczają frajdy. Choćby taki nowy album Running Wild. Nie jest to ich najlepsza płyta, ale też często do niej wracam, Może sentyment, a może faktycznie coś w niej jest? Podsumowując rok 2021, trzeba stwierdzić, że to naprawdę udany rok i pojawiło się wiele ciekawych płyt, a Ci wielcy również nie zawiedli. Najbardziej cieszy mnie fakt, że Kk Downing w końcu odpalił z swoim zespołem i że takie dobre emocje wzbudza. Ach co za płyta. Nie obyło się również bez niespodzianek, bo w życiu nie powiedziałbym że In vain czy Eternitys end skradnie moje serce i rzuci mnie na kolana. Nie obstawiłbym też, że Hellowen nie zadowoli mnie w pełni tak jakbym chciał. Czekam na rok 2022 i bardziej mam tu na myśli nowe płyty Kinga Diamonda, Mercyful Fate, Blind Guardian, Avanasia czy Axel Rudi Pell. Jest na co czekać ! A jak wygląda wasza lista? Coś pokrywa się z powyższą listą?

sobota, 18 grudnia 2021

IRON FATE- Crimson Messiah (2021)

Po 11 latach od wydania debiutanckiego krążka, niemiecki Iron Fate powraca z drugim albumem zatytułowanym "Crimson Messiah". Nie ma wciąż mowy o graniu idealnym i bez skazy, a sam krążek też nie zaliczam do najlepszych płyt, ale mimo wad to jest wciąż kawał solidnego grania z pogranicza heavy/power metalu z nutką thrash metalu.
 

Jeśli o chodzi o sam skład to mamy pewną zmianę, bowiem pojawia się Kai Ludwig w roli perkusisty. Z kolei gitarzyści Harms i Oliver robią swoje i tu nie niespodzianek. Nie ma w tym nic oryginalnego i panowie wykorzystują oklepane patenty. Najlepsze w tym wszystkim są partie wokalne Denisa. Jest w jego głosie coś atrakcyjnego i to za jego sprawą album sporo zyskuje. Z całej płyty w pamięci zapadł agresywny otwieracz i "Crimson Messiah" to dobra mieszanka heavy metalu i thrash metalu.  Intryguje swoją prostotą "Crossing Shores". Dobrze wypada też zadziorny i pełen dynamiki "Hellish queen" . Mamy też klasyczny "guardians of steel", który przemyca patenty judas priest.


Iron Fate gra bezpieczny heavy/power metal i szkoda ze niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Brakuje elementu zaskoczenia i jakieś ikry. Solidne rzemiosło, ale nic ponadto. Muzyka do posłuchania i zapomnienia. 

Ocena : 5.5/10

ON MY COMMAND - Prey (2021)


 Fani Metaliki, Judas Priest, czy wczesnego Blind Guardian czy nawet Running Wild mogą śmiało sięgnąć po najnowsze dzieło australijskiej formacji On My command. Może nie do końca jest to band z prawdziwego zdarzenia, bo ten projekt muzyczny tworzą dwie osobistości. Sean Mackay odpowiada bowiem za wokale, bas i gitary, a James Knoerl pełni rolę perkusisty sesyjnego. Nie zmienia to faktu, że najnowsze dzieło zatytułowane "Prey" to pozycja godna uwagi, a już sama okładka Andrea Marschalla przyciąga uwagę i zachęca odpalenia płyty.

Niby płyta z serii zrób to sam, a wszystko brzmi profesjonalnie i nie ma powodów do narzekania. Brzmienie jest soczyste i idealnie współgra z stylem w jakim obraca się On my command. Fani heavy/power metalu odnajdą się tutaj bez większego problemy. Piękny w swojej formie jest "the Warlord". Tak to jest rasowy killer, z nieco surowym charakterem. Nieco stonowany "Sword of the king" momentami brzmi jak by ktoś wymieszał Warlord i Grave Digger. Ta toporność daje tutaj o sobie znać. Nie do końca przekonuje mnie mroczny i nieco doom metalowy "The magus". Na wyróżnienie na pewno zasługuje melodyjny i nieco maidenowy "Prey", czy rozbudowany i epicki "Archangel".

Kiedy odpala się "Prey" to początek jest naprawdę mocny i troszkę szkoda, że tempo potem nieco siada i robi się troszkę nudno. Mimo pewnych nie dociągnięć to wciąż płyta godna uwagi, w której liczą się dobre melodie, zadziorne riffy i duża dawka solidnego grania z pasją. Polecam!

Ocena: 7/10

środa, 15 grudnia 2021

TONY MARTIN - Thorns (2022)


 Czy ktoś tęskniłem za Tonym Martinem? Z pewnością nie jeden fan Black Sabbath chciał usłyszeć coś nowego od dawnego wokalisty Black Sabbath. Sporo czasu minęło od "Forbidden" i do tego ostatni solowy album Tony'ego Martina ukazał się w 2005r. Smutne, że tak świetny głos się marnował i nie dawał niczego nowego swoim fanom. Jasne, pojawiał się gościnnie w niektórych projektach muzycznych, ale to nie to samo. Lata lecą, a Tony Martin to wciąż jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych. Tego nic nie zmieni. Tym bardziej wypatrywałem nadchodzący "Thorns". Płyta ukaże się 14 stycznia 2022r. Czy jest wielki powrót? Czy dostajemy płytę na miarę klasyków Black Sabbath typu "Tyr" czy "Headless Cross"?

Gwiazdą płyty jest oczywiście Tony i jego niesamowity głos. Tyle lat minęło, a jego głos wciąż ma taką samo moc i klimat. Nic nie stracił na swojej atrakcyjności i wciąż sieje zniszczenie. Cieszy na pewno fakt, że płyta jest mroczna, ciężka i brzmi na pewno autentycznie. To płyta współczesna, a nie jakiś tam wehikuł czasu do lat 80 czy 90. Tony dostarcza nam muzykę do jakiej nas przyzwyczaił, czyli jest mocno, mrocznie i nie raz majestatycznie. Do tego wszystko brzmi współcześnie, momentami troszkę nowocześnie. Normalnie przypomina mi się solowy album Todda La Torra. Za partie gitarowe tutaj odpowiada Scott McClallen i na pewno nie jest on Tonym Iommim. Niby jest agresywnie, nowocześnie, ale troszkę kuleję melodie czy solówki. Brakuje tutaj nieco dopracowania. Na szczęście jest agresywnie i sporo odesłań do Black Sabbath co mocno ciągnie zawartość płyty. Oczywiście największą robotę robi Tony Martin.

Okładka jakoś nie przykuwa uwagi i nie zapada w pamięci. Natomiast już należy pochwalić całą ekipę za dobrze wykreowane brzmienie, który nadaje całości agresywnego charakteru.Mocno mnie nakręcił singiel "As the world burns". Mocny heavy metalowy kawałek z mocnym riffem i duża dawką przebojowości. Do tego mrok i partie gitarowe momentami przypominają Black Sabbath. Jeszcze więcej tych cech dostajemy w ponurym i stonowanym "Black Widow Angel". Zaskakuje na pewno swoim klimatem i gregoriańskimi chórkami "Book of Shadows". No oczywiście też sporo odesłań do Black Sabbath, choć tutaj troszkę mam wrażenie że jest przerost formy nad treścią. "Damned by You" jest agresywny, mroczny, ale już niczym nie zaskakuje. Bardzo dobry kawałek, ale brakuje mu nieco elementu zaskoczenia. "No shame at all" to utwór podobny w swojej stylistyce do innych kawałków na płycie. Dobry kawałek, może nawet bardzo dobry, ale jest to zrobione nieco wg pewnego określonego wzoru. Warto wspomnieć o zadziornym "Passion Killer" czy rozpędzonym "Run like the devil", który przełamuje nieco rutynę na tym albumie. To jeden z najlepszych kawałków na płycie i brakuje tutaj takich petard. Tytułowy "Thorns" momentami taki nieco spokojny, balladowy, a momentami mroczny i stonowany.

Bardzo liczyłem na ten album i troszkę się rozczarowałem. Może za bardzo chciałem usłyszeć coś na miarę "Headless cross"?. Na pewno cieszy dobra forma Tony'ego Martina i cała ta heavy metalowa otoczka. Zawartość nie jest zła i zasługuję na uwagę, tylko szkoda że głos Martina przyćmiewa wszystko i tak naprawdę często ratuje jakiś utwór. Brakuje tutaj jakiegoś geniuszu gitarowego typu Iommi. Szkoda, ale mimo wszystko super że Martin wrócił do biznesu.

Ocena: 7/10

VEONITY - Elements of Power (2022)


 18 lutego roku 2022 szwedzki band o nazwie Veonity wraca z nowym albumem. "Elements of power" to album nr 5 w dyskografii Szwedów i z pewnością wstydu im nie przynosi. Tym albumem band wraca do bardziej klasycznego power metalu. Fani Veonity nie będą zawiedzeni, ale ci co byli źle nastawieni do tego zespołu, raczej nowy album tego nie zmieni.

Veonity jest dalej sobą i nie próbuje udawać kogoś innego. Grają power metal pełną gębą i stawiają na chwytliwe melodie i dojrzałe riffy. Pierwsze skrzypce dalej w zespole gra Anders Skold. To za jego sprawa album jest przebojowy i łatwy w odbiorze. To on nadaje charakteru płycie i już wiadomo że to płyta Veonity. Do tego pełno tutaj atrakcyjnych solówek na wzór starego Helloween czy Insania i to jest bardzo ważny aspekt "Elements of Power". Jak się spojrzy na klasyczną okładkę i wsłucha się w mocne i zarazem czyste i europejskie brzmienie, to wszystko układa się w całość.

Brawa się na pewno należą za energiczny "Beyond the realm of reality", który oddaje tak naprawdę piękno power metalu. Jest melodyjnie, radośnie i bardzo dynamicznie. Do tego świetna robota gitarzystów potrafi rzucić na kolana. Tak się gra power metal i nie przeszkadzają patenty Helloween. Dalej dostajemy równie podniosły i przebojowy "The Surge" i band dalej trzyma wysoki poziom. Troszkę inaczej wypada stonowany i nieco marszowy "Altar of Power" i tutaj jest dobrze. Brakuje nieco dopracowania, jakby coś pominęli tutaj. Znakomicie wypada radosny i pełen pozytywnej energii "Glagoyles of black steel". Pełno starego Helloween znajdziemy w rozpędzonym "Dive into the Light" i to się nazywa power metal w europejskim wydaniu. Jest klasycznie, ale nie nachalnie, ani też kiczowato. Duży nacisk zespół położył na ciekawe melodie i to zdaje egzamin. Rycerski "Facing the water" to kolejna szybka power metalowa petarda. Oj dużo dobrego się tutaj dzieje. Troszkę chybiony jest mroczny i nieco progresywny "Blood of the beast". Na szczęście finał w postaci "Return to the land of the light", który znów zabiera nas do klasycznego power metalu.

Było do przewidzenia, że Veonity nie wypuści płyty nudnej i oklepanej. Znów im się udało. To już kolejny świetny album w ich dyskografii. Ich pozycja na  scenie power metalowej rośnie i stają się jednym z ważniejszych zespołów tego gatunku. Nowy album to może nie perfekcja, ale z pewnością album, który warto wypatrywać w roku 2022. Nie zawiedziecie się.

Ocena: 8.5/10

PSYCHOPRISM - R.I.S.E (2021)

No nie wierzę, że Psychoprism to kapela amerykańska. No nie wierzę. Wszystko wskazuje na kierunek europejski. Band działa od 2012r i ma za sobą debiut, ale najnowsze dzieło "R.i.s.e" to czysty fenomen. Szukacie wciągających, finezyjnych solówek niczym na ostatniej płycie Insania? To znajdzie to tutaj. Szukacie ostrego i nowoczesnego brzmienia niczym na płytach Iron Savior czy Lords of Black? to znajdziecie to tutaj? Lubicie wokalistę co krzyczy, buduje napięcie i sieje zniszczenie? To tutaj to znajdziecie. Lubicie power metal wysokiej klasy, bez kiczu, bez zbędnej słodkości, gdzie liczą się dobre melodie i konkretne riffy, który przyprawiają o dreszcze? Tak jesteście w właściwym miejscu i ta amerykańska formacja to wszystko to ma i ich najnowsze dzieło to miłe zaskoczenie na koniec roku i powiem Wam, że to jedna z ważniejszych płyt roku 2021.
 
Ta płyta ma tak naprawdę swojego bohatera i jest nim gitarzysta Bill Visser. Jego popisy imponują techniką i lekkością. Jest dużo ciekawych melodii i pomysłowych riffów. "Rise" to nie tylko popisy Billa, bo również sporo wnosi tutaj Klawiszowiec Adam Peterson, który nadaje całości tajemniczego i nieco progresywnego klimatu. Imponuje też forma wokalną Jessa, który wymiata w wysokich rejestrach. Panowie tworzą zgrany team i to przedkłada się na jakość.

Pierwszy killer szybko się pojawia, bo już na początku płyty. "Struggle" niszczy energią i nieco neoklasyczny charakterem. Prawdziwa perełka. Dalej mamy melodyjny i nieco progresywny " faultline". Ciekawie prezentuje się nowocześnie brzmiący "beyond the perceived". Marszowy i nieco mroczniejszy "devil in the details" poniekąd przypomina mi dokonania Black Sabbath czy Masterplan. No jest moc.  Troszkę hard rocka znajdziemy na pewno w chwytliwym "the answer will Come".  Idealnie wypada też rozpędzony "moving mountain" i ciarki mam jak to idealnie brzmi. No jest pazur i odpowiednią dynamika. Band znakomicie czuje styl power metalu.  Podobne emocje wzbudza agresywny "turbulance" i panowie zaskakują świeżością i ciekawymi pomysłami. Końcówka płyty może nieco słabsza, ale i tak band do końca trzyma wysoki poziom.

Każdy kto nie zna tej amerykańskiej formacji musi nadrobić to. Band gra pomysłowy i niezwykle melodyjny power metal. Mają pomysł na siebie i utalentowanych muzyków. Jeszcze nie raz o nich usłyszymy. "Rise" to płyta godna uwagi  i jeszcze raz owacje na stojąco dla gitarzysty, bo sieje tutaj zniszczenie. Polecam!

Ocena 8.5/10

środa, 8 grudnia 2021

PIRATE HYMN - Wild Adventure (2021)


 W tym roku fani pirackiego heavy metalu nie mają powodów do narzekania. Najpierw przecudowny album ze strony Blazon Stone, potem Running wild wydał równie udany album, a na dokładkę rodzimy Jean Paul powraca z nowym albumem sygnowanym nazwą Pirate Hymn. "Wild Adventure" premierę przewidzianą ma 17 grudnia i powiem Wam, że to miła przygoda dla fanów Running Wild, Blazon Stone czy Alestorm. Ten album jest miłym dodatkiem do płyt Running Wild czy Blazon Stone.

Postać Jana nie jest tak do końca nie znana. Fani Blazon Stone zapewne pamiętają, że maczał palce przy niektórych kawałkach i odpowiadał za partie klawiszowe. Jak ktoś słyszał dwa poprzednie albumy Pirate Hymn ten z pewnością odnajdzie niektóre pomysły w muzyce Blazon Stone. Ced umiejętnie wykorzystał patenty Jana. Pirate Hymn to tak naprawdę instrumentalna wersja Running Wild czy blazon Stone. Wielkim minusem jak dla mnie jest wciąż brak wokali, nawet jeśli byłyby to kiepskie wokale, ale i tak muzyka byłaby ciekawsza wtedy. Jan musi nad tym się zastanowić, bo wtedy kariera zagraniczna stoi otworem. Dla nie których przeszkodą może stanowić to, że nie mamy tu zespołu, a jednoosobowy projekt muzyczny, w którym nasz bohater może spełnić marzenie każdego fana running wild, czyli stworzyć własną muzyką stanowiącą hołd dla tej świetnej kapeli. Powiem wam, że broniłem się przed recenzją tej płyty, bo pomysły fajne i dobrze się tego słucha, ale jakoś fanem instrumentalnych płyt nie jestem. Dałem szansę i nie żałuje, bo płyta jako całość jest miła w odsłucha i nawet momentami zaskakuje pomysłowością.

Powieść "Wyspa skarbów" autorstwa Roberta Louisa Stevensona była inspiracją dla Rock'n rolfa, to i dla Jana również były. Utwór "Hymn of Billy Bones" czy "The admiral benbow inn" są tego przykładem. Ten pierwszy kawałek przypomina nieco intro "Hymn of long john silver", który otwierał koncertowy album "ready for boarding". Jest klimat piracki i nieco folkowe zacięcie rodem z płyt Alestorm. Brawo za pomysłowość. Początek "The Admiral Benbow inn" przypomina nieco Port Roayl, a sam riff i dynamika przypomina czasy "The black Hand inn". Inspiracją dla Jana była też opowieść Henrego Newbolta i tego przykładem jest klimatyczny "The Drakes Drum". Running wild pełną gębą mamy na pewno w tytułowym "Wild Adventure", który nie wiem czemu przypomina mi tytułowy utwór z najnowszej płyty Running Wild. Gitary w "Escape from nassau" nieco kojarzą się z "Rogues en Vogue". O dziwo nie ma kiczu i wszystko idzie w dobrym kierunku. Jest radośnie i nie ma miejsce na nudę. "Stortebreaker revenge" stawia nacisk na bas i tym samym przywołuje to klasyczne instrumentalne kawałki autorstwa Jense Beckera. Mnie osobiście porwała końcówka płyty. Jest tu dobrze nam znany singlowy "Shipwrecked", który imponuje szybkością i genialnym głównym motywem.  Szczęka opada, bo melodia jest z górnej półki. Owacje na stojącą moi drodzy. Echa "Battle of Waterloo" czy "The iron times" słychać w epickim i marszowym "Funeral march of a Pirates". Energia i agresja w "the hunt for royal fortune" sieje zniszczenie i przywołuje stare dobre czasy running wild. Brakuje strasznie wokalu i to spora strata dla tej płyty.

Zazwyczaj omijam szerokim łukiem tego typu płyty, gdzie jest tylko instrumentalna warstwa płyty i brakuje wokalu. Tutaj jednak kiedy mamy do czynienia z pirackimi hymnami i nawiązaniem do running wild to warto dać szansę.  Dlaczego? Nie wiele jest muzyki tego typu, a zwłaszcza na tak wysokim poziomie. Naprawdę dobrze się tego słucha i jest miłym uzupełnieniem do twórczości Running wild i Blazon stone.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 7 grudnia 2021

CRYSTAL THRONE - Crystal Throne (2021)


 Francuską scenę metalową w tym roku zasila debiutujący Crystal Throne, który powstał w 2020r. To kolejna ciekawa formacja, która stara się reprezentować zadziorny i niezwykle melodyjny heavy/power metal.  Płyta "Crystal Throne" podbije serca fanów, którzy lubią klasyczny heavy/power metal, w którym odnajdziemy cechy takich kapel jak Iron Fire, czy Hammerfall, ale francuski band kreuje swój własny styl, w którym kluczową rolę odgrywa Terry Fire, czyli dawny wokalista Horacle. Jednym słowem nie wolno pominąć tego wydawnictwa.


Płyta kryje przemyślany i dojrzały materiał, który opiera się przede wszystkim na mocnych riffach i wciągających solówkach.  Soczyste i mocne brzmienie idealnie współgra z tym co band gra. Band błyszczy w szybkim "Rise to glory" czy niezwykle melodyjnym "timescape". Popisy gitarowe w "steelbirds" ociera ja się o neoklasyczne granie i to tylko pokazuje jak uzdolniony jest gitarzysta Max Waynn. Znakomicie band wypada w bardziej klimatycznym "Crystal warrior" czy rozbudowanym "valkyrie ride".  Oba kawalki pokazują progresywne oblicze zespołu.

Całkiem udany debiut francuskiego crystal Throne. Band nie odkrywa amerki, ani też niczym nie zaskakuje. Jednak zadbali o ciekawe melodie i zadziorny riffy, co czyni ten album pozycją godna uwagi. Fani heavy/power metalu będą zadowoleni!

Ocena 7.5/10

poniedziałek, 6 grudnia 2021

MAGNUM - The monster Roars (2022)

Straciłem już rachubę co do ilości płyt wydanych przez brytyjską formację Magnum.  Kapela przecież powstała w 1972r i może się pochwalić bogatą historią i dyskografią. Śmiało można określić ten band mianem Dinozaurów rocka. Panowie znakomicie odnajdują się w mieszance hard rocka z nutką melodyjnego metalu. Bardzo regularnie wydają kolejne albumy, a przy tym zawsze są wierni swojemu stylowi. Lata lecą, trendy się zmieniają, a Magnum dalej jest sobą. Fani na pewno czekają na "The monster roars", który premierę ma przewidzianą na 14 stycznia 2022. Dla fanów pozycja obowiązkowa, ale ci co nie są przekonani do Magnum, to ta płyta tego nie zmieni.

Może i mroczna i nie typowa okładka zaskakuje, ale obiecują że to jedyna rzecz która jest nie typowa dla Magnum. Bob Catley czaruje swoim magicznym głosem i Tony stara się trzymać dobre hard rockowe tempo, ale jakoś brakuje mi tej przebojowości i lekkości ostatnich płyt. Nowy album troszkę wydaje się być łagodny, może nieco komercyjny, ale troszkę bez ikry i takiej dawki przebojów jakie Magnum serwował w przeciągu ostatniej dekady. Tytułowy "The monster roars" ma hard rockowy feeling i oddaje wszelkie cechy Magnum, ale nieco brakuje mi tutaj ikry i przebojowego charakteru. Też nie wiele dzieje się w "Remember", choć tutaj mamy o wiele ciekawszy refren i choć troszkę budzi słuchacza do życia. Pierwszy rasowy przebój to oczywiście "I wont let you down", który porywa swoją prostotą i klasycznymi patentami. Bardzo fajnie też buja radosny "No steppin stones",  z kolei popisy gitarowe Toniego w "That Freedom word" czarują. Powinno być więcej kawałków w takim właśnie tonie, a szkoda bo był potencjał na tyki klimat płyty. Przepiękny jest rozbudowany i pełen progresywnego zacięcia "Your blood is violence" czy agresywniejszy "Come Holy Men". Ten ostatni robi furorę i jak dla mnie to najlepszy utwór z tej płyty. No jest pazur i hard rockowe szaleństwo. Magnum w najlepszym wydaniu.

Płyta na pewno jest nie równa, bowiem miewa mocne momenty, ale też czasami wieje nudą. Bob Catle jest po prostu nieśmiertelny i to on tutaj czaruje swoim głosem. Mangum nagrał na pewno dobry album, ale ja czuję spory niedosyt, bo ostatnie płyty były bardziej wyważone i dopieszczone. Troszkę mało tu energii w stylu "Come Holy men" i za mało hitów. Zmarnowany potencjał, ale Magnum nic nie musi już udowadniać.

Ocena: 6/10
 

sobota, 4 grudnia 2021

VOLBEAT - Servant of the mind (2021)

Panowie z Volbeat od dłuższego czasu zapowiadali, że nowy album będzie bardziej agresywny, bardziej heavy metalowy i będzie zawierał więcej gitarowego grania. Trzeba przyznać, że duńska formacja dotrzymała obietnicy, bo faktycznie "servant of the mind" spełnia owe założenia. Skład ten sam, styl ten sam, więc nie ma mowy o porażce, a owe mocniejsze granie sprawiło że najnowsze dzieło duńskiej formacji stało się mocnym zasileniem bogatej dyskografii.

Kocham te ich wyjątkowe i klimatyczne okładki, które wciągają i dają do myślenia. To już spora zachęta by sięgnąć po wydawnictwo Volbeat. Nie byłoby tej kapeli gdyby nie Poulsen i ten jego głos jest magiczny. Z każdym rokiem brzmi co raz lepiej i jeszcze bardziej dojrzale. Idealnie sprawdza się w hardo rockowych dźwiękach, jak i tych bardziej heavy metalowych. Na nowym albumie daje popis swoich umiejętności. Płyta jest bardzo gitarowa i tutaj dzieje się sporo. Pojawiają się mocne riffy, a także sporo wciągających melodii. Nie ma miejsce na nudę i cały czas się coś dzieje. Nie muszę chyba dodawać, że i tym razem nie obyło się bez prawdziwych hitów, z której słynie Volbeat.

Heavy metalowy pazur pojawia się już na dzień dobry w otwierającym "Temple of Ekur". Poulsen buduje niesamowity klimat i do tego riff imponuje zadziornością. Mocne uderzenie.  Typowy rocknrollowy Volbeat dostajemy w przebojowym "wait a minute my girl". Bije z tego kawałka bardzo pozytywna energia. Na kolana powala mroczny i marszowy "the sacred Stones". Momentami czuje się jakbym słuchał starych plyt Dio. Klasa!  Imponuje też agresywny "shotgun blues", który pokazuje heavy metalowe oblicze zespołu. Volbeat naprawdę gra ciężko na nowym krążku, a przy tym jest sobą.  Kolejny killer to bez wątpienia "Say no more" i nie wiem czy to sprawka Roba, ale sporu to z ostatnich płyt Anthrax. Mocny kawałek i taki Volbeat naprawdę mi odpowiada. Band świetnie radzi sobie w szybszych utworach i to potwierdza "the passenger" czy "heaven's descent".  Band przekracza swoje granice w rozpędzonym "becoming", który momentami ociera się o heavy metal z elementami thrash metal. No wyszedł im prawdziwy killer.  Całość wieńczy klimatyczny i rozbudowany "lasse's birgitta". 


Volbeat wspina się na wyżyny swoich umiejętności na tym albumie. Pokazuje nieco agresywniejsze oblicze i to nie zmienię cieszy. Jeden z mocniejszych krążków tej kapeli, o ile nie najmocniejszy.  Mocna pozycja i mam nadzieję że band pójdzie w tym kierunku. "Servant of the mind" to jeden z najlepszych albumów Volbeat. Prawdziwa perełka!

Ocena 9/10

wtorek, 30 listopada 2021

FORTRESS - Dont spare the wicked (2021)

Kapel heavy metalowych o nazwie Fortress jest troszkę i tym bardziej dziwi, że młoda amerykańska kapela z Kalifornii przyjęła taką właśnie nazwę. Bohater dzisiejszej recenzji to Fortress, który działa od 2016 roku i reprezentuje Stany Zjednoczone. W tym roku panowie chcą zaprezentować światu swój pierwszy album zatytułowany "Don spare the Wicked". Logo kapeli, ich image, sama okładka debiutanckiego krążka i jego czas trwania zwiastują płytę w klimatach lat 80. Faktycznie to jest trop, który trzeba podążyć słuchając "Dont spare the wicked".

To jest płyta, która nie grzeszy oryginalnością. Panowie nie ryzykują, stawiają na sprawdzone chwyty. Teraz pytanie czy przyjmiecie kolejną porcję klasycznego heavy metalu spod znaku Iron Maiden, Black Sabbath czy Judas Priest. Panowie potrafią grać klimatycznie, potrafią zagrać nieco ostrzej, a kiedy trzeba to i przyspieszają. Na pewno trzeba im przyznać, że słychać w tym wszystkim zaangażowanie i przemyślane działanie. Klimat całości dodaje bez wątpienia zadziorny głos wokalisty Chrisa Scotta. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i to nie podlega dyskusji. Gwiazdą tej kapeli jest oczywiście gitarzysta Fili Bibiano, którego znamy z Witherfall. On odpowiada za ciekawą warstwę gitarową i tu w zasadzie cały czas się coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Od razu na łopatki rozkłada energiczny i pełen ciekawych melodii "Lost Forever". To się nazywa dobre otwarcie płyty. Na dzień dobry mamy rasowy killer. Jest też nastrojowy "Devils wheel", w którym band potrafi wplatać elementy hard rocka. "Anguish" to jeden z najlepszych kawałków na płycie, który kusi mrocznym klimatem i stylem rodem z płyt Black Sabbath z Tonym Martinem. Z kolei w "Find Yourself" band zabiera nas do brytyjskiej sceny metalowej lat 80. Tak więc jest tu NWOBHM i wczesny iron maiden, czy angel witch. Nie wiele wnosi instrumentalny "The passage", a na sam koniec zostaje tytułowy "Dont spare the wicked", który też czaruje mrocznym klimatem. Nie ma słabych punktów tak naprawdę i każdy kawałek potrafi pozytywnie zaskoczyć.

Nie ma tu nic nowego, ale band nadrabia tu atrakcyjnymi melodiami, dynamika i agresywności.  To jest prawdziwa perełka nagrana przez fanów heavy metalu dla fanów heavy metalu. 

Ocena 8.5/10


 

niedziela, 28 listopada 2021

ETERNITY'S END - Embers of War (2021)


 Przychodzi w końcu taki dzień, kiedy szczęka nam opada z wrażenia podczas słuchania danej płyty. Tak wiem jedni to przeżywają stosunkowo rzadko, a inni często. Takie doznania w tym roku sprawił mi choćby najnowsze dzieło Insania, czy In Vain. Takie uczucie pojawia się podczas słuchania klasyków. Czy nowy krążek może stać się klasykiem, o to jest pytanie. Uważam, że nic nie stoi temu na przeszkodzie. Takie wydawnictwo musi zawierać dech w piersiach i powalać na kolana. Szokować swoją formą, stylem i wykonaniem. To musi być perfekcja i płyta, która tak uzależnia, że jedyne co pozostaje po przesłuchaniu to przycisk "repeat" w odtwarzaczu. Taka płyta musi być wyjątkowa i w pełni spełniać wymogi danych ram gatunku, a nawet wnosi świeżość. Przede wszystkim nie może się pojawiać jakaś skaza czy słaby punkt układanki. Tak, zdarzają się takie płyty. Ten opis idealnie pasuje mi do najnowszego krążka niemieckiej formacji Eternity;s End. Kocham tą scenę heavy metalową, bo z niej wywodzą moje ukochane kapele typu Gamma Ray, Helloween, Blind Guardian, Iron Savior, Running wild czy Primal Fear. W tym zestawieniu idealnie mi pasuje Eternitys End.  Band działa od 2014 r i śmiało można ich okrzyknąć nową gwiazdą power metalu. Panowie idą po trupach do celu i nie patrzą się na trendy, na to co grają inni. Dają nam perełkę w postaci "Embers of war". W życiu bym nie sądził, że ta płyta okaże się prawdziwą perełką i kandydatem do płyty roku. Konkurencja jest silna i jest sporo rarytasów, ale nie wyobrażam sobie top 3 bez tej płyty.

Skąd te "ochy" i "achy"? Nie często się dostaje płytę, które zbiera co najlepsze ze wcześniej wspomnianych tuzów heavy/power metalu, którzy do dziś są gwiazdami i prekursorami. Panowie tworzą swoją definicję power metal, w którym jest miejsce na rozmach i podniosłe refreny, które są godne Rhapsody czy Iron Savior. Mamy w końcu Eckerta i Sielcka w chórkach, a to robi sporą robotę. Przypominają się klasyki nie tylko Iron Savior, ale też Wizard czy Blind Guardian. No jest moc i płyta sporo zyskuje. Eternitys end to również Iuri Sanson, który jest nie jakimś tam wokalistą z łapanki. To muzyk z powołania i jego misją jest nawracać tych co odwrócili się od power metalu. Koleś wymiata i więcej takich wokalistów poproszę i od razu świat i power metal będzie lepszy. Sekcja rytmiczna to duet z górnej półki i zarówna bas jak i perkusja to czysta perfekcja i bez gitar sieją zniszczenie. Nowy album Insania ma dopieszczone solówki, tak i tutaj jest podobnie. Kto kocha stary blind guardian, kto kocha właśnie insania, Helloween, czy Iron Mask ten poczuje się jak w domu. Hombach i Munzer nie biorą jeńców i po prostu sieją zniszczenie. Nie ma ckliwych ballad, nie potrzebnych zwolnień. Tu jest atak z każdej strony. Piękna robota. Wszyscy młodzi i starzy, którzy tworzą power metal bierzcie z nich przykład.  Do tego dochodzi brzmienie ostre niczym żyleta. Słychać w tym szczyptę brzmienia Iron savior czy primal fear. No brzmi to idealnie.

Jeśli na coś mógłbym ponarzekać, to na czas trwania płyty. 45 minut i 8 utworów to trochę za mało. Plus taki, że nie ma dłużyzn, a zawartość jest bez skazy. Band zaczyna naprawdę ostro i z przytupem, bo od rewelacyjnego "dreadnought", który utrzymany jest w speed/power metalowej konwencji z nutką neoklasycznego grania w stylu Iron mask. Słychać to w popisach gitarowych. Bas taki mocny i zadziorny, jak na pierwszym krążku Helloween. Wokal przyprawia o dreszcze i to jest klasa światowa. No i jeszcze w tle nawiązania do Running wild, a całość spina podniosły refren rodem z Iron Savior. Szczęka opadła już na dzień dobry. Czy trzeba komuś dowód, że mamy do czynienia z idealnym krążkiem? Jak te gitary brzmią w "Bane of the black sword". Ileż w tym gracji, dbałości o szczegóły i przebojowości. Kłania się klasyka niemieckiego power metalu. Rycerski klimat mamy w zadziornym "The hounds of Tindalos" i znów ktoś nasłuchał się "Black hand inn" running wild. Żadna ujma, bo to żadna kalka, a miłe wplecenie znanego stylu rock Rolfa. Brawo panowie! Mocny riff dostajemy w "Call of the Valkyries" i tutaj band zabiera nas w bardziej neoklasyczne granie rodem z Iron Mask, a do tego kilka mocnych akcentów Primal Fear. Rasowy killer i tyle w temacie. W podobnym tonie utrzymany jest energiczny "Acturus Prime", choć i tutaj gdzieś u nosi się klimat Iron Savior. Bardzo złożony kawałek, który nie stawia na banalne rozwiązania. Więcej heavy metalowego grania można wyłapać w rytmicznym "Shaded Heart" i to nieco łagodniejsze oblicze zespołu, a poziom nic na tym nie ucierpiał. Perkusja  w "Deathrider" już na wstępie sieje zniszczenie. Co za killer tutaj wyszedł zespołowi. Idealna definicja power metalu.  Jednak można wciąż tworzyć power metal i szokować poziomem i jakością. Panowie przecież nic nowego nie grają, a rozkładają mnie na łopatki. Finał to tytułowy "Embers of War" i tutaj zespół idzie na całość i nie rozdrabnia się. Jest ponad 9 minutowy kolos, który nie idzie w jakieś dłużyzny i epickość. Tutaj jest łojenie od samego początku i dostajemy znów killer. Znakomite przejście i moc niczym ostatnia płyta Persuader. Komentarz zbędny. Niechaj muzyka przemówi.

7 lat na scenie, a już są gwiazdą. Kiedy zabraknie Iron Savior, Blind Guardian, czy Running wild tu już wiem kto idealnie wypełni tą pustkę. Czas przekazać pałeczkę młodszym i zdolniejszym. Eternitys End tym albumem jak dla mnie wpisuje się do kanonu power metalu i już z miejsca się staje żywą legendą. Potrzebne są takie płyty, które przywracają wiarę, że nie wszystko zostało powiedziane. Płyta jak dla mnie idealna i wyczerpuje znamiona power metalu i nie tylko. Świetny wokal, wciągające i złożone solówki, znakomite przejścia, mocna i dynamiczna sekcja rytmiczna i chórki Sielcka i Eckerta. Zwycięski team. Reszta zostaje w tyle. Obok In Vain czy Insania bez wątpienia czołówka roku 2021. Brać w ciemno i zarażać innych. Ta płyta zasługuje na rozgłos!

Ocena: 10/10

piątek, 26 listopada 2021

HOME STYLE SURGERY - Brain drill poetry (2021)


 Kto gustuje w muzyce Forbidden, Anthrax czy Toxik ten powinien zwrócić uwagę na nowe dzieło fińskiej formacji Home style Surgery. Nie jest to kalka, ani też jakaś wierna kopia powyższych kapel, ale z pewnością formacja, która gra thrash metal z dużą dawką melodyjności i heavy metalowych patentów. Najnowsze dzieło zatytułowane jest "Brain Drill Poetry". Nie ma szans konkurować z takim nowym Exodus, ale zasługuje na uwagę fanów takiego grania.

Znajdziemy tutaj tak naprawdę 33 minuty muzyki zawartej w 8 kawałkach. Jak na album to może trochę mało, ale z pewnością dzięki temu płyta nie zanudza. Muzyka Home style surgery opiera się na partiach gitarowych Joonasa i Jussi. Panowie nie tworzą niczego nowego i tak naprawdę poruszają po znanych terytoriach. Największa uwagę słuchacza skupia wokalista Kami Launonen, który ma ciekawą barwę i odpowiednią technikę. Dzięki niemu to nie kolejna thrash metalowa papka. Dobrze prezentuje się otwieracz w postaci "Brain drill poetry" i trzeba przyznać, że bije z tego przebojowość. Niby wszystko ok, ale utwór jest za krótki moim zdaniem. Temperaturę podgrzewa agresywny "Necrodecoration" i znów mamy świetny miks agresji i melodyjności. Dobrze się tego słucha i nie ma efektu znudzenia. Dalej jest heavy metalowy "434" i te proste patenty sprawdzają się tutaj. Na uwagę zasługuje też dynamiczny i zadziorny "Actio in distans". Poziom trzyma też żywiołowy "Fade into grey" czy wieńczący płytę "Surgical Sculpture".

30 minut szybko mija i troszkę szkoda że  nie wiele zapada w pamięci. Jest dynamika, jest pazur i odpowiednie dobór riffów, ale wszystko brzmi znajomo i nie ma owej świeżości. Solidna porcja thrash metalu na dobrym poziomie. Warto sięgnąć po ten krążek pomimo owych wad. To wciąż muzyka miła dla uszu, a sam zespół dobrze rokuje jeśli chodzi o kolejne płyty. Zobaczymy w jakim kierunku się rozwiną.

Ocena: 7/10

HITTEN - Triumph and tragedy (2021)


 Hiszpański band o nazwie Hitten może się pochwalić 10 letnim stażem działalności. Swój jubileusz obchodzą wydając swój 4 album. "Triumph & tragedy" dziś tj 26 listopada ma swoją premierę i jest to kolejny udany krążek w ich dyskografii. Czy lepszy niż poprzednik, który mi się podobał? No raczej nie przebija tamtego wydawnictwa, ale wstydu kapeli nie przynosi. Tryumf czy tragedia? W sumie to ani jedno ani drugie.

Band starannie przygotował materiał i to słychać. Soczyste i bardzo hard rockowe brzmienie nadaje całości pazura, a klimatyczna okładka działa na słuchacza niczym magnes. W 2021r kapelę zasilił nowy perkusista tj Willy Medina i to jest jedyna zmiana personalna. Co do stylistyki to band bardziej poszedł w stronę hard rockowych dźwięków spod znaku Dokken, czy Motley crue. Dobrze to słychać w takim komercyjnym "Under Your Spell". W tym zespole kto najbardziej czaruje to bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Alex Panza. To właśnie dzięki niemu nowa płyta jest udaną rozrywką dla każdego kto kocha heavy metal i hard rock lat 80. Taki rozpędzony otwieracz "Built to Rock" to świetna i energiczna kompozycja, która momentami przypomina wczesny warlock. Tutaj popis swoich umiejętności dają gitarzyści Johny i Dani. Słychać inspiracje latami 80 i to jest akurat spora zaleta Hitten. "Eyes never lie" to już kompozycja nieco bardziej stonowana i tutaj znakomicie band miesza hard rocka i heavy metal. Jest trochę Dokken i Accept. Mocnym punktem płyty jest bez wątpienia marszowy "Meant to be mean" i przepełniony patentami choćby Dio. Kolejny szybszy kawałek na płycie to przebojowy "Ride out the storm". Płyta jest urozmaicona i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, jednak co najbardziej zostaje w pamięci z tej płyty to niezwykle przemyślany kolos zamykający płytę."Triumph and tragedy" to przede wszystkim popis geniuszu wokalisty i przykład, że band potrafi też przemycić patenty iron maiden.

Hitten znów nagrał porządny album i tylko umacnia swoją pozycję na scenie heavy metalowej. Band może i młody, ale głodny sukcesu. Co znajdziemy tutaj to udaną mieszankę klasycznego heavy metalu i hard rocka z lat 80. Zespół stawia na lekkie i chwytliwe melodie, a to przedkłada się na łatwy odbiór całości. "Triumph and tragedy" to może nie najlepsze dzieło w historii Hitten, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.

Ocena: 8/ 10


środa, 24 listopada 2021

TEMPERANCE - Diamanti (2021)

Marco Pastorino ostatnio jest mocno zapracowany. Nie tak dawno błyszczał w Flames of Heaven, w tym roku pojawił się w Wonders, a teraz jeszcze dochodzi nowe dzieło Temperance. "Diamenti" to 6 wydawnictwo w dorobku Włoskiej formacji.  To bez wątpienia jedna z mocniejszych pozycji w ich dorobku. Pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnego heavy metalu.

Skład zespołu ustabilizował się już tak naprawdę w roku 2018 i tą stabilizację tu słychać. Band ma wypracowany styl i trzyma się jego. Nie ma może niespodzianek, ale wszystko jest przemyślane i pomysłowo zaaranżowane.  Znakomicie układa się współpraca właśnie Marco i wokalistki Allesie, bowiem ich duet buduje napięcie i jest niczym połączenie dwóch różnych światów.  Lekki klimat i nieco rockowy feeling też są tutaj mocnym atutem.  Materiał jest zróżnicowany i już na uwagę zasługuje przebojowy otwieracz "Pure life unfolds".  Bardzo ciekawie poukładano tutaj linie wokalne i brzmi to atrakcyjnie. Przyspieszamy w nieco bardziej zadziornym "breaking the rules of heavy metal",w którym band pokazuje pazur. Szybko wpada w ucho melodyjny "Diamanti" i ta podniosłość jest naprawdę urocza. Kolejny mocny filar tej płyty to dynamiczny "Black is my heart" oraz klimatyczny i niezwykle nastrojowy "You only live Once". Pojawia się też nutka progresywności w "Codebreaker", czy komercyjności w "Lets get started".
 
Odsłuch całej płyty mija szybko i przyjemnie. Choć bywają zgrzyty i słabsze momenty, to jako całość płyta wypada bardzo korzystnie. Jest sporo atrakcyjnych melodii, no i Marco jak zawsze czaruje i czyni ten album jeszcze ciekawszym. Zespół umacnia swoją pozycję, a ja chce jeszcze więcej muzyki temperance.

Ocena: 8/10

niedziela, 21 listopada 2021

FIREWOLFE - Conquer all fear (2021)


 Wrócił amerykański band Firewolfe i to jest bez wątpienia dobra informacja nie tylko dla fanów zespołu, ale maniaków heavy metalu w melodyjnej odmianie. Dobrze poradzili sobie na dwóch pierwszych płytach, ale odnoszę wrażenie, że najnowszy krążek zatytułowany "Conquer all fear" to ich najlepsze wydawnictwo. Jednak dobrze, że Fercovich i Layton reaktywowali z Firewolfe. Nowy skład, nowa jakość.

W roku 2020 do zespołu zaproszono perkusistę Marco Bicca, gitarzysta Michael oraz wokalista Freedy Krumins. Panowie znakomicie wpisali się w styl Firewolfe i wnieśli sporo świeżości. Firewolfe nigdy nie błyszczał tak pod względem jakości wykonania i pomysłowości w zakresie kompozytorskim. Wielkie uznanie, bo ta długa przerwa nie została zmarnowana. No i miłym dodatkiem jest klimatyczna i pełna detali okładka.


Otwieracz to prawdziwy strzał między oczy. Tak "vicuous as the viper" zachwyca swoją formą i przebojowością. Mocny kawałek i to juz na samym starcie. "Pedal to metal" to kawałek iście heavy metalowy. Nic oksrywczego, ale jest radość podczas sluchania. Dobrzee prezentuje się nieco hard rockowy "swallow my pride" który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Klimaty Hermana franka czy accept można wyłapać w toporniejszym "wages of sin". Na wyróżnienie zasługuje szybszy "black and Gold" czy melodyjny "method to Madness" który zamyka cały materiał.

Firewolfe powraca po długiej przerwie i to w bardzo dobrej formie. Solidny heavy metal z dużą dawką chwytliwych melodia. Płyta roku może to nie jest, ale najlepsza propozycja amerykańskiej formacji firewolfe. 

Ocena 8/10

sobota, 20 listopada 2021

TREND KILL GHOSTS - Until the sunrise again (2021)


 Brazylijski Trend kill ghosts wraca z nowym albumem zatytułowanym "Until the sunrise again". To oczywiście kontynuacja tego co band grał na debiutanckim krążku, tak więc dalej mamy swoistą mieszankę heavy metalu i power metalu. Z jednej strony oparte na sprawdzonych patentach, z drugiej strony pojawia się nutka nowoczesności. To sprawia, że nowy album tej młodej formacji działającej od 2018r kapeli zasługuje na uwagę.

Trend kill ghost to przede wszystkim wyrazisty głos Diogo Nunes i dobra technika gitarzysty Rogerio Oliveira. Ten ostatni niszczy swoją grą w "puppets of Faith".  Momentami nasuwa się twórczość Iron maska, co jest sporym plusem. Bije z tego kawałka energia i epickość. Z kolei "rebellion" opiera się na mocniejszym riffie i motoryce stricte power metalowej. Świetny przykład, że trend kill ghosts ma spory potencjał w sobie. Znakomicie również wypada energiczny "when the sunrise again". Tak to jest power metal w klasycznym wydaniu. Bardzo dobrze się tego slucha to na pewno. Na uwagę zasługuje również przebojowy "poisoned soul" i mroczny "mirror mirror". 

Płyta może nie powala na kolana, ani tym bardziej nie ma szans konkurować z najlepszymi, ale mimo pewnych WSD to wartościowy album. Jest kilka killerów i słychać w tym wszystkim znajomość gatunku w którym obraca się zespół. Jest potencjał na cos więcej. 

Ocena 7/10



piątek, 19 listopada 2021

EXODUS - Persona Non Grata (2021)

"Persona non Grata" to od samego początku był najbardziej oczekiwany thrash metalowy album roku 2021. Nie tylko sama nazwa exodus działa na zmysły, ale też zapowiedzi, cała marketingowa akcja sprawiły że z miejsca nowe dzieło Amerykańskich dinozaurów było traktowane jako pretendent do płyty roku. Dodatkowym atutem był fakt, że ostatni album był naprawdę udany, a  powrót Steve'a Souza sprawiło, że kapela przeżywa obecnie drugą młodość. Czy faktycznie nowy album podobał swoim oczekiwaniom? Mamy najlepszy album thrash metalowy roku 2021?

Każdy element tej płyty to klasa światowa. Okladka to majstersztyk i jedna z najciekawszych okładek metalowych roku 2021. Pięknie namalowana i w dodatku ma mroczny klimat. Brzmienie jest ostre jak brzytwa i znakomicie współgra z zawartością. Muzycy są w znakomitej formie i tu nie tylko Souza staje na wysokości zadania. Sekcja rytmiczna powala technika i wyczuciem rytmu. Mocny bas i pełna werwy perkusja sieją tutaj zniszczenie.  Znakomicie układa się też współpraca Lee Altusa i Garego Holta. Jest chemia i wzajemne uzupełnianie się. Lata lecą, a oni wciąż zachwycają i szokują swoją grą. Brawo panowie. 

Ponad godziny rasowego thrash metalu. Zapnij ie pasy, bo panowie stawiają na jazdę bez trzymanki. Tytułowy "Persona Non Grata" to nie zwykle agresywny kawałek. Jest brutalnie, ale też melodyjnie. Przez 7 minut dzieje się sporo. Pierwszy killer za nami. Mocny riff "r.e.m.f." sieje zniszczenie i przypominają się dokonania rage czy overkill. Jest klasycznie, ale bardzo współcześnie. Pozytywnie zaskakuje energiczny "slipping Into Madness" który idealnie definiuje styl exodus oraz jak powinien brzmieć thrash metal w dzisiejszych czasach. Stonowany "elitist" to już ukłon w stronę heavy metalowej stylistyki. Oczywiście znów wysoki poziom wykonania. O ciarki przyprawia mroczny "prescribing horror". Dalej zostajemy w topornym i bardziej heavy metalowym graniu. Dobrze, że panowie zadbali o urozmaicenie.  Kolejny killer to bez wątpienia "the beatings will continue". Mocna rzecz, a solówki wręcz w gniatają w fotel. To jest to! Podobne emocje wzbudza "clickbait" czy melodyjny "lunatic-liar-lord".  Nie można lepiej było podsumować tej płyty niż złożonym i rozpędzonym Antiseed". Taki exodus w pigułce. 


To było do przewidzenia. Exodus jest na fali i ta płyta to tylko potwierdza. Kiedy inni mają zadyszkę, albo szukają swojej tożsamości Exodus jest wierny swojemu stylowi i thrash metalowi. Encyklopedyczny przykład idealnej płyty thrash metalowej. Nic bym tu nie zmienił. Chlopaki dali czadu! 

Ocena : 10/10

POWER RESET - Dungeon Master (2021)


 Zawsze imponują mi muzyczne projekty, za którymi kryje się jedna osoba. Ileż to trzeba zaangażowania, cierpliwości i muzycznego geniuszu by nagrać cały album w pojedynkę. Tak też jest w przypadku "Dungeon Master", czyli najnowszego krążka projektu muzycznego o nazwie Power Reset. Tworzy go tak naprawdę multiinstrumentalista Leonardo Oliveira i działa tak od 2020r. Stawia on na klimatyczny power metal i trzeba przyznać że brazylijski muzyk wkłada to co robi sporo wysiłku i serca. Efekt na pewno jest co najmniej zadowalający.

Podoba mi się tajemniczy klimat w "Mystic quest" i jego rozbudowana forma. Dużo się dzieje w sferze gitarowej. No nie sposób się nudzić przy popisach Leonardo. Coś z rhapsody znajdziemy w rozpędzonym "instinctive hunter". Niby słodko, ale też jest bardzo podniośle.  Troszkę momentami brakuje mocy w głosie Leonardo i to jest problem tego wydawnictwa. "Angel fly away" to niestety niezbyt udana ballada, która nieco przynudza swoją formą. Na plus zaliczam szybszy "scream for Your sorrow" czy energiczny "Dungeon Master". 

Płyta jest może nie równa, ale kryje kilka ciekawych kompozycji i melodii. Jest klimat i pomysł, a to już sporo. Troszkę dopracować styl i zatrudnić jakiegoś rasowego wokalistę i już byłoby ciekawie, a tak jest tylko dobrze. 

Ocena : 6/10

WARFIELD - Master Executor (2021)


 Soczysty heavy metal prosto z Brazylii, tak można w skrócie opisać muzykę Warfield. Najnowsze dzieło tej młodej ekipy nosi tytuł "Master Executor". Nie jest to ani odkrywcze, ani też poruszający muzyczny świat, ale każdy kto lubi solidną porcją soczystego heavy metalu ten nie będzie marudził. Na pewno na tej płycie odnajdą się fani Judas Priest czy Accept.

Ostoją tej kapeli są przede wszystkim gitarzyści Ivan i Fabrico, którzy dostarczają nam sporo solidnych riffów. Nie ma może w tym za grosz oryginalności, ani też pomysłowości, ale jest to szczere i sprawia, że odsłuch jest miły. Troszkę kuleje melodyjność i owa świeżość. Momentami wdziera się monotonność, żeby nie powiedzieć nuda. Mocnym punktem płyty jest bez wątpienia głos Gustavo, który buduje odpowiedni klimat i zapewnia heavy metalowy pazur całej płyty.

Jest kilka mocnych kawałków jak choćby "master executor". Utwór opiera się na mocnym riffie i patentach judas priest. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy.  Dobrze wypada też melodyjny "men, machine... Memories". Tutaj robotę robi wokal Gustavo. Troszkę hard rocka pojawia się w stonowanym "man on the ground".  Mamy też bardziej urozmaicony "pandora box", który również stawia na klasyczny heavy metal.

Warfield tutaj jeszcze nie sieje zniszczenia, ani też nie wyznacza nowych trendów, ale słychać że band grać potrafi i stać ich na więcej. To co tutaj znajdziemy to solidny heavy metal, ale nic ponadto. Troszkę szkoda. 

Ocena 6/10

czwartek, 18 listopada 2021

THE THREE TREMORS - Guardians of the void (2021)


 Nie ma nowego albumu Cage, nie ma nowego albumu Beyond Fear ani też Jag Panzer. Jednak wokaliści tych znanych zespołów znów łączy siły by znów siać zniszczenie pod nazwą The Three Tremors. "Guardians of the void" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiutanckim "The three tremors", czyli mieszankę heavy/power metalu, w której słychać echa powyższych kapel. Niby jest to wszystko atrakcyjne i miłe dla ucha, ale mam wrażenie, że nie ma pomysłu jak rozdzielić role między wokalistów. Niestety mimo że muzyka na nowym krążku nie jest zła, to panowie tak trochę jakby wchodzili sobie w drogę.

Piękna okładka, soczyste brzmienie mocno nawiązują do dokonań Cage i tego nie da się ukryć słuchać tego zespołu. Sporo nawiązań i odesłań do płyt Cage, ale to nic dziwnego kiedy prawie cały skład tworzą muzycy tamtego zespołu. Oczywiście show kradną wokaliści, bowiem ich same nazwiska działają jak magnes na słuchacza. Ich partie są mocne i wyraziste, tylko szkoda że nie ma w tym składu jak na nowym albumie Helloween. Same kompozycje nie są złe i potrafią przyciągnąć uwagę, a nawet zapaść w pamięci.  Dobrą robotę odwalili gitarzyści Trask i Garcia, ale panowie dobrze się znają jeszcze z Cage. Jest chemia, jest pomysł i dobra technika, a to już połowa sukcesu.milo znów usłyszeć że Sean Peck, Tim ripper Owens oraz Harry Conklin są w bardzo dobrej formie. 


Płytę otwiera prosty i zadziorny "Bone breaker" który mocno inspirowany jest twórczością Judas Priest. Uwagę przykuwa rozpędzony "guardians of the void", który pokazuje power metalowe oblicze zespołu. Tak to jest prawdziwa petarda i cieszy fakt, że słychać tu echa starych plyt Cage.  Kolejny killer to bez wątpienia "kryptonin steel"  który ukazaje przede wszystkim talent Tima. Sean Peck wymiata w przebojowym "Cant be stopped" który brzmi jak mieszanka  death dealer i cage. Mocna rzecz i pokazuje potencjał tej formacji. Gościnnie w "frailty" pojawia się Steve grimmett i trzeba przyznać że to kawał solidnego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Riff "catastrophe" momentami przypomina mi twórczość Dio.  Ogólnie kawałek ciekawe w swojej strukturze. Potem bywa solidnie, ale bez większej euforii i dopiero zamykjacy "war of nations" jest atrakcyjny.  Oczywiście utwór nawiązuje do Cage i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Dalej mam problem z tym zespołem. Kocham tych wokalistów i ich macierzyste kapelę. W kupię jakoś tracą na wartości i momentami wydziera się chaos. Nowy jest niestety nie równy, przez co daleko mu do ideału. Mimo wad, jest to płyta warta uwagi. 

Ocena 7 /10

niedziela, 14 listopada 2021

STORMBREAKER - Strike the match (2021)


 Hard rock i heavy metal to idealna mieszanka, zwłaszcza kiedy utrzymana jest w klimatach lat 80. Właśnie taki rodzaj muzyki preferuje młody band z Stanów zjednoczonych o nazwie Stormbreaker. Już sama okładka debiutanckiego krążka "Strike the match" wiele mówi. Czuć klimat lat 80 i ten prosty motyw zapada w pamięci. Każdy fan Judas Priest, Kiss, Dokken czy wczesnego Def Leppard powinien sięgnąć po to wydawnictwo. Satysfakcja gwarantowana.

Co warto wiedzieć o Stormbreaker, to że działają od 2015r i ich motorem napędowym jest  gitarzysta Logan Stahlecker i wokalista Chris Sele. Logan wygrywa może mało oryginalne partia, ale jest podręcznikowy i bardzo melodyjnie. Taki "the voice inside" ma riff skopiowany z "firepower" judas priest, ale to żadna ujma. Jest hard rockowo, oldschoolowo i o to chodzi. Kolejny killer to energiczny "never again" i trzeba przyznać że Chris wymiata. Troszkę odstaje nijaka ballada "waiting to Fall" w której wieje nudą. Warto wyróżnić takie hity jak "dont go" czy Save us".  Nie wszystko wyszło, ale jest potencjał. 


Materiał nie równy to fakt, ale i tak atrakcyjny i miły w odsłuchu. Jest klasycznie i hard rockowo. Duży plus za klimat lat 80.

Ocena: 6/10

sobota, 13 listopada 2021

WONDERS - The fragments of Wonder (2021)


 Na okładce debiutanckiego krążka Wonders widać nazwiska : Katsionis i braci Lunesu. Tak są na pewno ważne postacie w muzyce włoskiego Wonders, ale czy band robił by takie wrażenie gdyby nie anielski głos Marco Pastorino, który błyszczał w Flames of Heaven? Dla mnie to właśnie jego obecność przyciągnęła do "The fragments of wonder". Bez wątpienia to jest płyta, która nie wymaga promocji. Same nazwiska już pozwalają wyrobić sobie pewne wyobrażenie o płycie. Rzeczywistość oczywiście pokrywa się z tym co wyobraźnia wcześniej wykreowała.

Wielkie nazwiska, wielkie postacie i muzycy to na pewno ważny czynnik, ale gdyby nie dobre utwory to nic by z tego nie było. Nie było by mowy o jakimś wielkim wydarzeniu czy płycie, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach.


Pierwszy hit jaki tu się pojawia to melodyjny "good and Bad", który oddaje piękno co ostatnio prezentuje włoska scena metalowa. Nutka hard rocka czy nawet aor pojawia się w lekkim "pretender".  Więcej power metalu ma w sobie zadziorny "beyond redemption". Na wyróżnienie zasługuje też chwytliwy "freedom" czy urozmaicony i pełen epickiego rozmachu "where Sun doesnt shine". Pojawia też progresywność w "mirracle of life" czy tytułowym "fragment of Wonder".

Wonder nie da się wrzucić do jednego wora, bowiem jest tu niezła mieszanka stylistyczna. Wspólnym mianownikiem są pomysłowe melodie. Płyta znajdzie swoje grono fanów i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnej odmiany metalu. 

Ocena 8/10

HOPES OF FREEDOM - Light, fire & Iron (2021)


 Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że "Light, fire & Iron" to najlepsze dzieło francuskiej formacji o nazwie Hopes of Freedom. Band uderza w tą grupę fanów, którzy gustują w muzyce pokroju Orden Ogan, Power Quest, Rhapsody czy Veonity. W skrócie każdy kto ceni podniosły, epicki klimat, atrakcyjne melodie i pomysłowy motywy gitarowe ten pokocha to co gra ten francuski band. Jedno jest pewne. To jedna z tych płyt, która nie potrzebuje recenzji, namawiania by sięgnąć po to wydawnictwo. Można brać w ciemno.

"Light, fire  & iron" to porcja dobrze skrojonego melodyjnego power metalu z nutką folk metalu.  Jest to dobrze wyważone i nie ma nachalnego wciskania folkowych dźwięków.  Pierwsze skrzypce w tym bandzie gra pan Lambert i powiem jedno. To utalentowany muzyk, który dobrze czuje melodyjny power metal. Jego głos nadaje odpowiedniego klimatu, z kolei jego współpraca z Charlesem w sferze gitarowej układa się nadzwyczaj dobrze. Cały czas się coś dzieje i jest w tym wszystkim powiew świeżości.

Oldscholowo band zaczyna bo od przebojowego "Lost Humanity". Robią wrażenie te chórki i podniosły feeling rodem z płyt Rhapsody. Power metal w klasycznym wydaniu i już wiadomo że szykuje się uczta dla fanów tego gatunku. Pasy zapięte? No to lecimy w głąb świata Hopes Of Freedom. Niszczy też melodyjny i klimatyczny "Dragon Order", który przypomina twórczość Orden Ogan, zwłaszcza jak w słucha się w partie wokalne. Kocham takie pomysłowe i chwytliwe melodie jak te w "The Heroes Line". Panowie dobrze czują power metal i to słychać. Nie ma tutaj miejsca na fuszerkę i kiepskie melodie. Ach ten Helloweenowy refren w "Freedom for all" i to jest power metal pełną gębą. Solówki to też prawdziwa uczta dla naszych zmysłów.  Killerem jest tu na pewno nieco radosny "Always on your side". Główny motyw i nieco marszowy charakter całości wgniatają w fotel. Jednak można jeszcze zaskoczyć w tym gatunku i oczarować swoją pomysłowością. Końcówka płyty to już ukłon w stronę epickiego power metalu. Mamy podniosłość i rozmach w dwóch częściach "A tale of glory". 15 minut z tytułowym "Light, fire & Iron" też szybko zlatuje. Panowie nie boją się wyzwań i ta finałowa opowieść przenosi do zupełnie innego świata. Jest tutaj wszystko, to taki Hopes of Freedom w pigułce.

Rok 2021 przyniósł sporo wartościowych płyt, które zasługują na wyróżnienie. Nie mówię tu o płytach znanych kapel typu helloween czy rhapsody, który nie zrobiły takiej furory jak właśnie choćby insania, draconicon, czy właśnie Hopes of Freedom. Francuski band zaskakuje ciekawymi aranżacjami, formułą i wysoką jakością tworzonej muzyki. To już nie tylko czysta rozrywka, ale muzyka która potrafi wzbudzić emocje i zapaść w pamięci. Brawo panowie i tak trzymać. Nie patrzcie na trendy, tylko grajcie swoje, bo ta muzyka jest cholernie dobra i wartościowa. Nie ważne są tutaj kalkulacje, oceny, tylko fakt że to jedna z najlepszych płyt tego roku.

Ocena: 9.5/10

BLACK SOUL HORDE - Horrors from the void (2021)

Grecki Black Soul Horde miło mnie zaskoczył w roku 2020 kiedy wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Land of demise" i pisałem, że czekam na dalsze losy tej kapeli. Na szczęście band długo nie kazał czekać na następce. "Horrors from the void" ma się ukazać 10 listopada tego roku, ale już teraz mogę wam zdradzić, że jest na co czekać. Oczywiście band trzyma wciąż wysoki poziom i dostarcza swoim fanom to co grali na poprzednim krążku. Z tym, że tym razem w tematyce płyty króluje H.P. Lovecraft co do daje jeszcze większej wartości dodatniej tej płycie.

Skład bez zmian, zresztą jak i stylistyka. Dalej jest dynamicznie, agresywnie i mroczno, choć tym razem jest nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Warstwa instrumentalna dostarcza sporo emocji i jest czym się zachwycać, a do tego dochodzi klimatyczny i specyficzny głos Jim Kotsisa.  Band działa od 2012r i nie daje po sobie poznać, że są stosunkowo młodym zespołem.

Płytę otwiera zadziorny i melodyjny "Beneath the mountains of madness". Klimat Lovecrafta, ta jego tajemniczość wybrzmiewa w riffach i melodiach. Band znakomicie uchwycił piękno opowieści Lovecrafta. Podobnie brzmi "Bewere the deep", choć tutaj nie brakuje szybszych momentów i patentów stricte power metalowych. Kto kocha klimaty Portrait  ten powinien się zakochać w mrocznym "Blinding Void". Przyspieszamy w energicznym "Lair of the wolf" i band pokazuje jaki potencjał drzemie w nich. Kawałek momentami przypomina mi dokonania Kinga Diamonda z czasów "Them". Kolejny killer na płycie to zadziorny "The curse" i znów band znakomicie balansuje między agresywnym heavy metalem i klimatem grozy. Całość wieńczy bardziej złożony i klimatyczny "The betrayel of the king".

Black Soul Horde idzie za ciosem i znów nagrał świetny album i to w tak krótkim czasie. Kawał dobrej roboty i co mnie najbardziej cieszy, że panowie wykorzystali dokonania Lovecrafta. Dzięki temu album to prawdziwa wybuchowa mieszanka heavy metalu i klimatu grozy. To jest to i oby więcej takich płyt w wykonaniu Greków!

Ocena: 9/10
 

INSANIA - V (Praeparatus Supervivet (2021)


 Tego zespołu fanom power metalu chyba nie trzeba przedstawiać. Jeden z najlepszych zespołów grający melodyjny power metal w klimatach Helloween z czasów "Keeper of the seven keys". Zapisali się w historii gatunku za sprawą "Sunrise in riverland" i "Fantasy". Ostatni krążek ukazał się się w 2007r, ale "Agony - gift of life" to już nieco słabsze wydawnictwo. Chyba nikt nie sądził, że jeszcze kiedyś kapela wróci i to jeszcze w takiej glorii i chwale jak za czasów dwóch wspomnianych albumów. Jednak marzenia się spełniają. Skoro Helloween wrócił z Kiske i Hansenem, to czemu nie Insania i to jeszcze z Ole Halenem na wokalu i Niklasem Dahlin. Wytwórnia Frontiers records wzięła insania pod swoje skrzydła i przyszedł czas na album nr po 5 i to po 14 latach ciszy. Panie i panowie przedstawiam wam "Praeparatus Supervivet" i powiem jedno. To prawdziwa perełka i jedno z największych osiągnięć kapeli. Powinno to puszczać jako wzór do naśladowania i dawać w encyklopedii jako przykład melodyjnego power metalu.

Wracamy do czasów "sunrise in riverland" i kto pamięta te piękne solówki i zagrywki gitarowe z tamtych czasów, ten poczuje się jak dziecko w świecie zabawek. Panowie kontynuują to co grali właśnie na tamtym albumie. Oczywiście są chwytliwe riffy i helloweenowe refreny. Wszystko świetnie spina niszczący wokal Ola, który nieustanie inspiruje się Kiske. Co za technika, rozmach i klimat. Brawo Ola, bo to klasa światowa i potrzeba nam więcej tak uzdolnionych power metalowych śpiewaków.  Na wielkie brawa na pewno zasługują gitarzyści, którzy wnieśli insania na jeszcze wyższy poziom. Jest sporo atrakcyjnych popisów gitarowych i to jest to co kiedyś grał Helloween i dlatego nowy album Insania jest o wiele ciekawszy niż wytwór Helloween. Cały czas się coś dzieje i solówki po prostu zapadają głęboko w pamięci. Prawdziwe piękno i kwintesencja power metalu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wracamy do roku 2001, ale brzmienie jest mocne, zadziorne i współczesne, tak więc panowie nieco doszlifowali swój styl i wyszła zabójcza mieszanka. Sam styl i jakość muzyków to jedno, ale gdyby utwory byłyby słabe to nic by z tego nie wyszło. Każdy utwór został dopracowany i przemyślany pod kontekstem kompozytorskim i aranżacyjnym. Nie ma chybionych pomysłów i wystarczy wsłuchać się w poszczególne utwory. Killer goni killer, a każdy kawałek to rasowy hicior.

Siła tej płyty nie tylko tkwi w mocnym i bardziej klasycznym składzie, ale właśnie w kompozycjach i atrakcyjnych melodiach i solówkach na których zbudowany jest szkielet nowego krążka. Może nie ma tutaj klimatycznego intra, ale w sumie po co jak można od razu przejść do rzeczy i podać tytułowy "Praeparatus Supervivet". Ten utwór pokazuje co nas czeka. Melodyjny power metal, który sięga do korzeni Insania, a jednocześnie otwiera nowy rozdział tej grupy. Panowie nie boją się zagrać nieco ciężej, nieco z nutką progresywności. Oczywiście nie obierają innego kursu, a rozwijają znany nam styl z klasycznych albumów. Tak jest sporo inspiracji Helloween, ale to zawsze był atut Insania. Ten kawałek przywołuje wspomnienia i młodzieńczą radość z płyt typu "Sunrise in Riverland". Zresztą te solówki w tym kawałku mocno nawiązują do tamtej płyty Insania. Oj dzieje się i właśnie tego brakowało na nowej płycie Helloween. Podniośle i nieco nawet symfonicznie zaczyna się "Solur". Jest rozmach i ciekawa forma power metalu. Znów band imponuje pomysłową melodią i nowoczesnym charakterem swoich utworów. To nie tylko nawiązania do lat 80 Helloween, to również współczesny power metal. No jest moc, a band znów serwuje przepiękny refren, który po prostu wgniata w fotel. To się nazywa power metal z prawdziwego zdarzenia.Na pewno swoją formą zaskakuje stonowany i bardziej progresywny "Prometheus rising", który pokazuje że band się rozwija i nie stoi w miejscu. Pięknie zaczyna się "Moonlight Shadows" z podniosłym motywem i oczywiście szybko przeradza się w power metalowy killer. Brzmi to klasycznie, a zarazem współcześnie. Insania czaruje i nie zwalnia tempa. Nawet ponad 6 minutowy "My revelation" nie przynudza i zabiera nas do najlepszych lat Insania i właśnie Helloween. Partie gitarowe w rozpędzonym "We will rise again" rozrywają na strzępy i to znów porcja power metalu w najlepszym wydaniu. Niby klasycznie, niby brzmi to znajomo, a dostarcza sporo frajdy. Warto też wspomnieć o bardziej zadziornym "Power of the Dragonborn" czy rozbudowanym i urozmaiconym "the last hymn to life", który zamyka ten niesamowity album.

14 lat czekania i w sumie przez ten cały czas mało kto się spodziewał, że ten kultowy band jeszcze powróci i to jeszcze w takim stylu. Jednak marzenia się spełniają i powrót Insania stał się rzeczywistością. Piąty album to nie odgrzewanie kotletów i marna podróba Helloween. To płyta zagrana z pasją, z miłości do power metalu i słychać, że została nagrana dla fanów zespołu i tego gatunku muzyki. Czy efekt mógł być inny kiedy za tworzenie materiału wzięli się doświadczenie muzycy? Oby na kolejny album nie trzeba było tyle czekać i oby trzymał równie wysoki poziomi. Miło was chłopaki znów widzieć aktywnie działających!

Ocena: 9.5/10

czwartek, 11 listopada 2021

ELIMINATION - Echoes of the abyss (2021)


 Brytyjski band o nazwie Elimination działa od 2005 roku i w tym czasie nagrał 3 albumy. W 2018 roku kapelę zasilił duet gitarzystów czyli Leigh Rumsby i Dave Hill. Tak o to w nowym składzie Elimination nagrał swój najnowszy album "Echoes of The Abyss". To nic innego jak świetna dawka heavy/power metalu i thrash metalu. Band może śmiało konkurować z Savage Messiah czy iced Earth. Mają swój styl, pomysł na siebie i mogę zaoferować muzykę wysokich lotów.  Kto nie zna, ten niech nadrabia zaległości, a ci co znają to wiedzą na co ich stać.

10 lat przyszło czekać na najnowsze dzieło Brytyjczyków i warto było, bo Neil Stevens i spółka pokazują że nie zmarnowali swojego czasu. Oczywiście ze starego składu został właśnie tylko Neil, który sprawdza się w roli wokalisty i basisty. Nadaje on całości drapieżności i agresywnego wydźwięku. Idealnie pasuje jego głos do stylistyki na pograniczu heavy/power metalu i thrash metalu. Kiedy wkracza otwieracz "Disciples of the beast" to od razu wiadomo co band gra i czego można się spodziewać. Jest agresywnie i zarazem melodyjnie, a gitarzyści Leigh i Dave dokładają wszelkich starań by płyta była gitarowa i pełna ciekawych solówek. Taki "Black wings" czy "Price of insanity" kuszą mocnymi i ciężkimi riffami, a także heavy metalowym pazurem. W tych kawałkach dużo się dzieje i to tylko potwierdza, że band ma potencjał. Warto na pewno wyróżnić rozpędzony "The nemeless city" czy rozbudowany "Infernal.

Elimination pokazuje na tym krążku, że są dojrzałym zespołem, który wie jak grac atrakcyjny heavy/power/thrash metal, gdzie kluczową rolę odgrywają atrakcyjne melodie i mocne riffy.  "Echoes of the abyss" to płyta godna uwagi to na pewno, zwłaszcza jeśli kocha się dźwięki typu Iced earth.

Ocena: 8/10

sobota, 6 listopada 2021

AEPHANEMER - A dream of wilderness (2021)


 "A dream of wilderness" to najnowsze dzieło francuskiej formacji Aephanemer.  Nie tylko fani tej grupy czekają na dzień premiery tj 19 listopada 2021r, ponieważ materiał promocyjny przedstawiał najnowsze dzieło jaką prawdziwą gratkę dla każdego kto ceni sobie chwytliwe melodie i podniosły wydźwięk kompozycji. Aephanemer to w końcu doświadczony band, który powstał w 2013r, który grać potrafi i jest wstanie faktycznie nagrać wysokiej klasy materiał. Niestety najnowsze dzieło nie spełnia znamion "arcydzieła".

Tak więc czym jest nowy album francuzów? Bez wątpienia płytą na stawioną na melodie, na chwytliwość, ale największy nacisk położono na klimat. Wszystko pięknie, tylko gdzieś brakuje w tym mocy i kopa. Klimat na pewno buduje tajemnicze intro w postaci "Land of Hope". Początek jest całkiem udany i dobrą passe podtrzymuje na pewno kolejny utwór tj "Antigone". Tak to jest melodyjny death metal z nutką symfonicznego metalu i to jest to na co ja czekałem. Pierwsze skrzypce gra wokalistka i gitarzystka Marion Bascoul, która napędza ten band. Jej głos jest zadziorny i nadaje całości agresji. Szkoda tylko, że nie ma gdzie się popisać. Dobrze wypada też melodyjny i lekki "Of volition", ale rozbudowany i urozmaicony "Roots and leaves" jest tylko dobry i zmarnowano jego potencjał. W pamięci najbardziej zapadł bardziej energiczny "Strider" i podniosły, pełen symfonicznych smaczków "Pantha Rhei".


Liczyłem jednak na płytę pełną energii i drapieżności. Niestety płyta jest trochę nijaki i pozbawiona agresji. Ostatecznie nie wiele zapada w pamięci, a szkoda bo kapela ma ogromny potencjał. Solidny melodyjny death metal, ale nic ponadto. Szkoda


Ocena 6/10

piątek, 5 listopada 2021

NORTHTALE - Eternal Flame (2021)


 Debiut Northtale był gratką dla fanów klasycznego power metalu. Nie był może to album idealny, ale pokazał charyzmę tego zespołu i ich zapał. To dawało nadzieję na ciekawy drugi krążek. "Eternal Flame" to oczywiście kontynuacja tego co mieliśmy na "Welcome to paradise". I to nie powinno dziwić. Band i styl ten sam, ale w zespole zaszła spora zmiana na stanowisku wokalisty i pojawił się Guillherme  Hirose z Traumer.  Niby wszystko jest ok i band dalej gra swoje, ale już nie ma efektu "wow" i wszystko jest jakieś takie przewidywalne.

No bo przecież otwieracz "only human" kusi nas energia i ciekawą melodia. Jednak to wszystko już było i nie raz podane ciekawiej. Plus za energię i wysokiej klasy solówki. "Wings of salvation" jest jakiś taki słodki i nijaki. Zawiało trochę nudą. Power metal pełna gębą dostajemy w "Future calls" który czerpie wzorce z Gamma ray i Helloween. Nie dziwi tutaj obecność Tima i Kaia Hansena. Od razu mamy wartość dodatnią. Mocny kawałek, który zapada w pamięci. "Midnight bells" na pewno wyróżnia się mocniejszym riffem, ale też nie wiele z tego wynika. Solidny heavy/ power metal, ale nic ponadto. Troszkę band gra siłę w "in the name of god" i to też tylko dobry kawałek. Niby jest gdzieś potencjał, ale czuć nie dopracowanie. Tak jest jeszcze cover ironów "Judas be my guide" i to też tylko solidny cover. Nie wzbudza większych emocji jak reszta płyty. 11 minutowy Natures revenge" niestety przytłacza swoją formą i nudzi na dłuższą metę.

Płyta miewa przeblyski, ale jako całość wypada średnio. Problem tkwi w jakości zawartej muzyki i braku hitow czy godnych zapamiętania melodia. Band grać potrafi i to slychac, ale tym razem nie wiele z tego wynika. Wypada znać nowy krążek, ale nie oczekujcie tutaj cudów. 

Ocena 6 /10