piątek, 31 lipca 2020

CROWN OF GLORY - Ad Infinitium (2020)




"A deep breath of life" to jeden z najlepszych debiutów w historii melodyjnego metalu. Powrót za sprawą "King for a day" dał siłę szwajcarskiemu Crown of glory. Band w końcu ma potencjał i na przestrzeni lat pokazał, że świetnie czuje się w melodyjnym metalu.  Także i tym razem band kazał czekać swoim fanom 6 lat na nowe dzieło, ale warto było czekać. "Ad infinitium" to kolejny wartościowy album w ich dyskografii.

Prosta, ale jakże klimatyczna okładka od razu zachęca by zagłębić się w nowy materiał. Cieszy, że band znów zadbał o mocne, zadziorne brzmienie, które od razu daje sygnał że to płyta naszych czasów, a nie zagubiony klasyk z lat 80. Panowie mimo długiej przerwy zaskakują dobrą formą i pomysłowością. Materiał został przygotowany ze starannością i pomysłem. Dzieje się sporo i mamy tutaj za równo mocne riffy, ale też jest miejsce na delikatność, na finezję czy szybkie granie. Materiał jest zróżnicowany i dobrze zagrany. Ciężko znaleźć jakieś wady. Markus i Hans stworzyli zgrany duet gitarowy i panowie stawiają na proste i chwytliwe melodie. To zdaje egzamin i panowie zasługują na pochwałę. Najmocniejszym ogniwem Crown of glory jest bez wątpienia utalentowany wokalista Heinz Muther i to on nadaje zespołowi charakteru i melodyjności.

Już klimatyczny i melodyjny "Emergency" zachwyca pomysłowym riffem i wciągającym refrenem. Bardzo dobre otwarcie płyty. Klawisze wprowadzają nas w "Something' i tutaj band pokazuje pazur. Jest energia, jest ciekawy motyw, a sam kawałek zachwyca swoją prostotą i przebojowością. Nowy album porywa słuchacza przebojowością i melodyjnością, a to bardzo mocny atut. "Lets have a blast"  to kolejny hicior na płycie i podoba mi się pomysłowość kapeli. Band gra agresywniej i nowocześniej w "Emporium of Dreams" i również w takim aspekcie Crown of glory błyszczy.  Mamy też echa power metalu, które słychać w przebojowym "Infinity". Bez wątpienia jeden z najciekawszych utworów na płycie, gdzie band zabiera nas w rejony Stratovarius czy Helloween.  Gitarzyści czarują nas w kolejnym killerze w postaci "Make me Believe". Oj dzieje się tutaj sporo, a najlepsze jest to że band cały czas trzyma wysoki poziom kompozycji. Mamy też nutkę hard rocka w lekkim i nastrojowym "What im made of". Całość zamyka zadziorny i chwytliwy "Say my name" , który idealnie podsumowuje całość.

To było do przewidzenia. Crown of glory jest nie do zdarcia i tylko umacnia swoją pozycję na rynku melodyjnego metalu. Wiedzą co i jak i tworzą muzykę na wysokim poziomie. Nowy album to kopalnia hitów i znakomite odzwierciedlenie co tak naprawdę gra Crown Of Glory. Fani melodyjnego metalu nie mogą pominąć tego wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10

WARKINGS - Revenge (2020)



Pamiętam debiut zespołu Warkings z 2018r i to było prawdziwe wydarzenie dla fanów heavy/power metalu. Band stara się iść w ślady pierwszych płyt Dream Evil i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Teraz po dwóch latach band wraca z nowym albumem i "Revenge" to solidny krążek, ale niestety nie ma tego fenomenu z debiutu. Uleciała pomysłowość i ta niezwykła energia. Nie zmienia to jednak faktu, że warto poświęcić jej czas.

Na pewno warto pochwalić Warkings za oprawę nowego materiału, bo brzmienie jest dobrze przyrządzone i nie brakuje mu mocy. Sama okładka też oddaje w pełni klimat tego zespołu. Muzycy robią swoje i nie można im odmówić talentu i dobrego wyczucia w tej stylistyce. Znajdziemy tutaj atrakcyjne melodie i mocne riffy. Jednak mimo tego coś jest nie tak, bo ostatecznie album zawodzi.

Płytę otwiera "Freedom" i to akurat udany utwór, choć i tutaj nie do końca przekonuje mnie nowoczesny refren. Natomiast jest mocny riff i duża dawka przebojowości. Coś z Hammerfall czy Hammerking mamy w marszowym "Maximus". Szkoda tylko że aranżacje i wykonanie troszkę jest ubogie. Brakuje tutaj kopa. Znacznie ciekawej wypada agresywny "Warriors" i to jeden z najmocniejszych utworów na płycie. Prosty refren szybko zapada w ucho. Potem pojawiają się średniaki jak choćby "Banners High" czy "Mirror, mirror". Na uwagę zasługuje jeszcze rozpędzony i dynamiczny "Battle of marathon" i na taki heavy/power metal liczyłem i szkoda że tak mało go na tej płycie. Oby taki kierunek obrali na kolejnej płycie.

Warkings powrócił z nowym albumem i tym razem nie porwała mnie ich muzyka. Niby jest heavy/power metal, ale jakoś wieje nudą i same motywy są jakieś takie oklepane i niczym nie zaskakują. Kolejna płyta o której można zapomnieć.

Ocena: 5/10

CHAOS OVER COSMOS - the ultimate multiverse (2020)



Nie wiem czy jestem właściwą osobą by pisać recenzję najnowszej płyty projektu muzycznego o nazwie Chaos over Cosmos. Nie jestem specjalistą jeśli chodzi o melodyjny death metal, a tym bardziej progresywny metal. Czasami wystarczy otwarty umysł i można zmierzyć się nawet z czymś nieznanym. Chaos Over cosmos tworzy dwóch uzdolnionych muzyków. Za warstwę instrumentalną odpowiada polski multiinstrumentalista Rafał Bowman, a za wokal z kolei odpowiada Joshua Ratcliff. Projekt funkcjonuje 5 lat i najnowsze dzieło "the ultimate mutliverse" to ciekawa mieszanka progresywnego metalu i melodyjnego death metalu.

Okładka nic tak naprawdę nie zdradza. Jednak można wyczytać klimat s-f i nutkę tajemniczości. Brzmienie też odpowiednie jest dopasowane do zawartości. Muzycy są utalentowani i to słychać od razu. Najbardziej imponuje mi pomysłowość Rafała. Nie dość że potrafi stworzyć niesamowity klimat s-f i całość faktycznie brzmi jak wyprawa w kosmos. Cały czas panuje atmosfera tajemniczości i niepewność co tak nas naprawdę czeka podczas kolejnych utworów. Rafał stawia na wyszukane melodie i złożone partie gitarowe. Dzieje się dużo w sferze samej muzyki. Jedynie do czego mogę się przyczepić, że czasami dane partie są zbyt długie i kompozycje mogą czasami nudzić. Fani progresywnego metalu raczej nie będą narzekać, bo sporo się dzieje.  W tym wszystkim jest gdzieś finezja i dbałość o detale.

"Cascading Darkness
" to rozbudowany otwieracz, który nie da się łatwo za szufladkować. Mamy tu melodyjny metal, jest coś z extreme power metalu czy melodyjnego death metalu. Bardzo dobrze się tego słucha, choć mało jest partii wokalnych i sam utwór wydaje się zbyt długi.

"One Hundred" ten utwór potrafi powalić swoim komputerowym klimatem i przypomina mi się soundtrack z filmu Tron : Dziedzictwo. Utwór brzmi ciekawie, choć jest mało metalowy.

"Worlds Apart" jest bliższy memu sercu, a to ze względu że jest bardziej przebojowy i przemyca więcej elementów melodyjnego death metalu. Mocna rzecz!

"Consumed"  to kolejny 8 minutowy kolos, który również nastawiony jest na mroczny klimat i progresywne zacięcie. W tym przypadku czuję przerost formy nad treścią.

"We will not Fall" i to jest coś dla mnie. Szybki, energiczny kawałek, który miesza patenty power metalu z melodyjnym death metalem. Bardzo dobrze się tego słucha i jakby więcej było takich utworów to płyta by sporo zyskała.

"Asimov" to jedyny instrumentalny utwór na płycie i znów można w pełni poczuć klimat s-f, który zdominował ten album.

Werdykt? Ciężko napisać jakieś podsumowanie kiedy ma się mieszane uczucie. Jest potencjał, jest kilka ciekawych i wciągających momentów. Niestety utwory są za długie i czasami męczą. Przerosła mnie chyba w forma i elementy, jakie składają się na styl muzyki Chaos over Cosmos. Całości broni klimat i wyszukane melodie. Płyta skierowana do fanów progresywnych dźwięków, to na pewno. Ja nigdy nie byłem, więc może stąd niska ocena?

Ocena: 6/10




czwartek, 30 lipca 2020

ALCATRAZZ - Born Innocent (2020)


Ciężko uwierzyć, że amerykański wokalista Graham Bonnet ma 73 lata. Jak ten czas leci, prawda? Najbardziej szokuje fakt, że mimo swoich lat ten legendarny wokalista wciąż potrafi swoim głosem i techniką zawstydzić nie jednego młodego wokalistę. To się nazywa fenomen. Ostatnio ten kultowy muzyk przeżywa drugą młodość i jego kapela Graham Bonnet Band to kwintesencja jego muzyki. Dwie płyty wydane pod tym szyldem zabierały słuchacza do klimatów Rainbow czy pierwszej płyty Alcatrazz. Tak więc to była tylko kwestia czasu, kiedy Graham Bonnet powróci z Alcatrazz. Marzenie fanów się spełniło i po 34 latach Alcatrazz powraca z nowym albumem. "Born Innocent" to najlepszy album tej formacji od czasów debiutu "No parole from rock;n roll".

Skojarzeń z debiutem jest pełno i jedną z nich jest okładka, która jest mocno wzorowana na tej z debiutu. Samo brzmienie też nasuwa na myśl lata 80. Jasne nie ma Yngwiego Malmsteena, ale i tak mówimy tutaj o klasycznym składzie. Jest basista Gary Shea, klawiszowiec Jimmy Waldo, no i sam Graham Bonnet. Dwóch nowych członków to perkusista Mark Benquechea, który znany jest z Graham Bonnet Band, no i pojawił się też Joe Stump w roli gitarzysty.  Muszę przyznać, że Joe spisuje się w roli następcy Yngwiego. Nie brakuje tutaj shredowych solówek i popisów gitarowych, a same riffy są zagrane z polotem i finezją. Udało mu się oddać kunszt Yngwiego czy Ritchiego Blackmore'a. Brawo Joe, bo to nie lada wyczyn kiedy goni się mistrzów gitary.

Sama zawartość też bardzo przebojowa, energiczna i przepełniona atrakcyjnymi melodiami i partiami gitarowymi. Całość mocno inspirowana jest debiutem Alcatrazz i to słychać od pierwszych dźwięków. Wejście "Born Innocent" jest niczym spełnienie marzeń fanów Grahama. Jest lekko, przyjemnie i znakomita mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka. Od razu słychać najlepsze lata Alcatrazz i Rainbow. Największe emocje wzbudzają szybsze utwory i takim kawałkiem jest oldschoolowy "Polar Bear". Dużym plusem jest chwytliwy riff i nawiązania do Rainbow. Szokuje też pomysłowość Joe Stumpa i bardzo dobra forma wokalna Grahama. Jeden z największych hitów tej grupy. Klasyk ! Zapnijcie pasy, bo nadciąga rozpędzony "Finn Mccol" i imponuje mi tutaj ta energia i świetne popisy gitarowe Joego Stumpa.  Brakuje takiego grania i miło że Graham wypełnia pustkę.  Stonowany "We still remember" ma bardziej rockowy wydźwięk i pokazuje nieco bardziej komercyjne oblicze Alcatrazz. Kolejny killer na płycie to zadziorny i energiczny "London 1666". Riff i chwytliwy refren robi tutaj robotę. Tak tworzy się wielkie hity w stylu Rainbow. Pozytywne emocje wzbudza przebojowy "Dirty like the city"i słychać że band naprawdę dobrze się bawi. Warto jeszcze wyróżnić klimatyczny "Warth Lane", czy rozpędzony "Paper Flags'.

Odrodził się Alcatrazz i mimo upływu czasu udało się odtworzyć klimat i jakość z debiutu, co bardzo cieszy. Płyta dobrze przygotowana i sam materiał przebija wiele innych płyt z taką muzyką i dorównuje debiutowi. Masa killerów i hitów, a Graham wciąż mnie zaskakuje i jego muzyki nigdy dość. Oby Alcatrazz został z nami na dłużej.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 28 lipca 2020

JUDICATOR - Let there be nothing (2020)

Tylko 8 lat i 5 albumów wystarczyło by amerykański Judicator stał się jednym z najlepszych bandów młodego pokolenia, które wypełniają pustkę w amerykańskim heavy/power metalu. "Let there be nothing" to najnowsze dzieło tego utalentowanego zespołu. Mamy zmiany personalne, ale nie zmienia to jakoś drastycznie stylu tej ekipy z Salt Lake City. Band w dalszym ciągu stawia na klasyczne rozwiązania i rozwija pomysły z poprzednich płyt. Jednak pierwszy raz Judicator tak rozwinął swoje zmysły do tworzenia epickich i bardziej rozbudowanych utworów. Pierwszy raz band tak ociera się o progresywny metal i to czyni "Let there be nothing" miłą niespodzianką roku.

Tak jak i na poprzednich płytach, tak i tutaj nie obyło się bez mocne, klasycznego brzmienia, które bierze to co najlepsze z lat 80 i to co najlepsze z współczesnego brzmienia. Bardzo dobry sound to znak rozpoznawczy tej kapeli.  Z starego składu został gitarzysta Tony Cordisco i wokalista John Yelland. Bez wątpienia to właśnie John swoim specyficznym wokalem buduje klimat i nadaje całości charakteru. Na nowym albumie również zaskakuje wysoką formą.

Jeśli chodzi o materiał to dominują rozbudowane, epickie i pokręcone kawałki, które mają nas porwać przede wszystkim klimatem. Tutaj troszkę momentami wdziera się nuda i chyba bardziej do mnie przemawia proste i treściwe granie Judicator z poprzednich płyt. Nie mówię, że jest to złe, bo jest w tym urok, ale na dłuższą metę potrafi to nieco męczyć. "Let there be light" zaskakuje klimatycznym intrem i pomysłowymi partiami gitarowymi. Jeśli o mnie chodzi, to skróciłbym ten kawałek.  Pierwszy pozytywne emocje wzbudza agresywnym i bardziej treściwym "Tommorows Sun".  Utwór w pełni oddaje stylistykę amerykańskiego heavy/power metalu. Taki Judicator to ja uwielbiam. Kolejny killer na płycie to rozpędzony i zadziorny "Autumn of Souls". Jest moc i pazur, a band stać na takie hity. Podniosłość i epickość to atuty dynamicznego "Gloria". Końcówka płyty to 3 rozbudowane kolosy. "Amber Dusk" może zachwycić mrocznym klimatem i patentami wyjętymi z twórczości Visigoth czy Manilla Road. Kawałek rozwija się w drugiej połowie. "The Way of Pilgrim" wyróżnia się pomysłowymi partiami gitarowymi i niezwykłą finezją. Znów odczuwam, że utwór jest za długi. Całość zamyka złożony i bardziej energiczny "Let there be nothing".

Judicator po raz kolejny potwierdza, że jest zespołem doświadczonym i pełen pomysłów. Grają od 8 lat, ale już udało im się wypracować swój styl i wysoką jakość heavy/power metalu. "Let there be nothing" to kolejny bardzo dobry album Judicator, ale tym razem jest jak dla mnie przerost formy nad treścią. Momentami album potrafi nużyć i w ostatecznym rozrachunku wolę poprzednie dzieła Judicator.

Ocena: 8/10

niedziela, 26 lipca 2020

MAD MAX - Stormchild Rising (2020)

"Stormchild Rising" to 14 album formacji Mad Max. To całkiem przyzwoity wynik i mimo upływu lat ten rozpoznawalny niemiecki band wciąż istnieje i nagrywa nowe albumy. Ostatnie płyty nie były może perfekcyjne, ale były solidne. "Stormchild rising" to płyta może nieco bardziej komercyjna, może nieco bardziej hard rockowa, ale band dalej trzyma się swojej stylistyki. Tak więc nie ma niespodzianki.

Klasyczne brzmienie i proste patenty to są elementy, które sprawdzają się w muzyce Mad Max. Kluczową rolę odgrywa bez wątpienia wokalista i gitarzysta Michael Voss, który nadaje zespołowi charakteru. Jego wokal jest specyficzny i bardzo hard rockowy. Sprawdza się w takim graniu. Hard rocka na nowym krążku jest dużo i nie da się ukryć, że jest to album bardziej komercyjny.

"Hurricaned" to szybki, rozpędzony killer z heavy metalowym pazurem. Mocny riff robi tutaj robotę i szkoda, że Mad MAx nie poszedł w takim kierunku. Dalej mamy hard rockowy "talk to the moon" i tutaj już można wyłapać komercyjne patenty. Nie brakuje tutaj też hitów, a jeden z nich to "Eyes of Love" w którym słychać echa Scorpions czy Def Leppard.Rockowy "Ladies and gentleman" może zachwycić marszowym tempem i takim klimatem lat 80.  W podobnej stylistyce mamy też "Mindhunter". Fanom starego Def Leppard może się spodobać komercyjny i nieco popowy "Gemini". Prosty i klimatyczny riff zapada w pamięci. Mamy też więcej heavy metalu w zadziornym "Take Her".

Jeśli ktoś gustuje w hard rocka, to album może trafić do niego. Dla fanów klasycznego heavy metalu nowy album Mad Max może okazać się po prostu nudny. Mad Max miewał ciekawsze i bardziej dopracowane albumy. "Stormchild Rising" to płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

piątek, 24 lipca 2020

VICIOUS RUMORS - Celebration Decay (2020)

Skończył się pewien okres Vicious Rumors. Ten kultowy amerykański band przeszedł poważne zmiany personalne. Ze starego składu został Geoff Thorpe i Larry Howe. Zespół zasili  gitarzysta Gunnar Dugrey, a także basista Cody green, którzy znani są z Chronological Injustice. Do tego wszystkiego jeszcze zatrudniono nowego wokalistę - Nicka Courtneya. Odnoszę wrażenie, ze nowy album zatytułowany "Celebration Decay" to niedopracowany krążek w klimatach heavy/power/thrash metalu. Najmniej w tym wszystkim tego power metalu i charakteru z którego słynął ten band. Szkoda, bo jest to kolejne rozczarowanie roku 2020.

Już nijaka okładka zwiastuję ubogi album i niestety materiał to potwierdza. Brakuje ciekawych pomysłów na melodie i same kompozycje są jakieś takie bez polotu i ikry. Gdzie się podział ten zapał, agresja, umiejętność tworzenia hitów? Tego tutaj nie ma. Dostajemy solidny i mało wyrazisty album w klimatach heavy/thrash metalu. Nie przekonuje mnie też ten nowy wokalista. Niby potrafi śpiewać agresywnie i ma dobre wyszkolenie technikę, ale niczym się nie wyróżnia. To wszystko składa się na to, że nowy album jest daleki i od ideału.

Płytę otwiera tytułowy "Celebration Decay" i tutaj jeszcze można poczuć agresję i jakieś emocje. Mocny riff dobrze się prezentuje, ale tutaj band ucieka w stronę thrash metalu. Dalej mamy stonowany, mroczniejszy "Pulse of the dead" i znów brakuje jakiegoś zrywu i zaskoczenia. To kolejny tylko dobry kawałek, który nie potrafi powalić swoim stylem. Nick wokalnie zachwyca w stonowanym i bardziej heavy metalowym "Any Last Words". Spokojny "Darkness Divine" to kawałek o nieco balladowym zabarwieniu i znów niestety wieje nudą.Cały album jest jakiś taki na jedno kopyto i w stonowanym tempie. Ciężko tutaj o naprawdę o jakąś ciekawą melodię. Album jest bez polotu i charakteru. Band zatracił swoją tożsamość i to już nie jest Vicious Rumors jaki kocham.
Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Death Eternal". Tutaj można poczuć jakąś moc i emocje.

"Celebration decay" to totalne rozczarowanie i nie czuję tutaj klimatu Vicious Rumors. Brzmi to jak marna podróba i nie ma już w tym nawet power metalu. To taka papka heavy metalowa z nutką thrash metalu. Zmiany personalne tylko namieszały i popsuły ten zespół. Płyta którą trzeba jak najszybciej zapomnieć.

Ocena: 4.5/10

środa, 22 lipca 2020

HIGH SPIRITS - Hard to stop (2020)

Po 4 latach przyszedł czas na nowy album amerykańskiego High Spirits, który odnajduje się w graniu mieszanki melodyjnego metalu i hard rocka. W ich muzyce znajdziemy wpływy Scorpions, Dokken, Iron Maiden czy Judas Priest. Najnowsze dzieło "Hard to Stop" to naprawdę miła wycieczka do lat 80.

Od 11 lat High Spirits jasno określa to co im w duszy gra. Tutaj nikt nikogo nie udaje i muzyka płynie prosto z serca. Klimat lat 80 jest obecny na różnych płaszczyznach. Brzmienie, szata graficzna i wokal Chrisa Blacka. Wszystko ze sobą współgra i po raz kolejny czuje radość podczas słuchania płyty High Spirits. Niby nie ma tutaj nic odkrywczego, a wręcz bije wtórność na odległość, ale to przecież nie jest ujma.

Materiał trwa 34 minuty i to nie jest jakoś sporo, ale można to przeboleć. Świetnie sprawdza się rozpędzony "Since You've been gone", który zachwyca dynamiką i melodyjnością. Bije z tego kawałka pozytywna energia i w takim graniu High Spirits wypada bezbłędnie. Więcej hard rocka uświadczymy w melodyjnym "restless" i to kolejny hicior na płycie. Troszkę Iron Maiden, troszkę dokken znajdziemy w heavy metalowym "Hearts will burn".  Dobrze wypada też lekki, hard rockowy "Midnight Sun" , czy przebojowy "We are everywhere/hard o stop", które idealnie pokazują styl grupy i jakość tej płyty.

High Spirits dobrze sobie radzi na rynku i co jakiś czas nagra solidny album w klimatach klasycznego metalu i hard rocka. Tak też jest i tym razem. Dużo tutaj prostych i chwytliwych melodii. Przede wszystkim band udanie odtwarza lata 80. Nie jest to może ich najlepszy album, ale i tak warto posłuchać!

Ocena: 6/10

PRIMAL FEAR - Metal Commando (2020)

Przychodzi nie raz taki moment, że się zastanawiam jakby wyglądał Judas Priest, gdyby dołączył do nich Ralf Sheepers, a nie Tim Ripper Owens. Przecież Ralf to wysokiej klasy wokalista, który dobrze czuje się w klimatach Judas Priest i w dodatku umiejętności ma nie gorsze niż sam Rob Halford. Byłby to na pewno bardziej klasyczny Judas Priest. Czasu nie cofniemy, ale cieszy fakt że Ralf się nie poddał i założył swój własny band, który gra muzykę w klimatach Judas Priest, ale też i Gamma Ray.  Jestem pełen podziwu dla Primal Fear, który przecież od 1997r niemal regularnie wydaje nowy materiał i zawsze jest to muzyka na wysokim poziomie. Na nich można zawsze liczyć, bo nigdy nie zawodzą. Tak też jest i tym razem. "Metal Commando" budzi niepokój nietypową okładką, gdzie brakuje mi orła. To jednak mimo pewnych obaw dostajemy klasyczny album Primal Fear, który z miejsca zasługuje na miano jedno z najlepszych dzieł tej niemieckiej, kultowej już ekipy.

Oprócz zupełnie innej szaty graficznej, jest też nowy perkusista i tutaj Micheal Ehre, który spisuje się w The unity i Gamma Ray. Wybór trafny w 100 %, a najlepsze jest to, że to już drugi muzyk który wywodzi się z Gamma Ray. Micheal wnosi sporo energii do płyty i w sumie dawno Primal Fear nie miał tyle energii w sobie. Taka stylistyka przywołuje na myśl kultowe albumy typu "Nuclear Fire" czy "Devils Ground".

W zasadzie sukces Primal Fear od lat tkwi w tym, że muzycy mają zawsze wysoką formę i zawsze wnoszą coś do twórczości Primal Fear. Wokalne Ralfa  działają na fanów heavy/power metalu jak magnes. Te jego górki i zadziorne partie, który inspirowane są Robem Halfordem z okresu "Painkiller". To wszystko jest na nowym albumie i to jeden z moich ulubionych albumów jeśli chodzi o wokal Ralfa. Album bardzo urozmaicony i Ralfa odnajduje się w balladzie, w power metalowych petardach czy epickim kolosie. Lata lecą, a on wciąż rozwala mnie na łopatki. Jeden z najlepszych wokalistów i udowadnia to po raz kolejny.

Trio Naumann, Karlsson, Beyrodt funkcjonuje od 2015 roku i każdy z tych gitarzystów to lider i znakomity instrumentalista. Technika, dbałość o detale i pomysłowość, to jest właśnie to co ich wyróżnia. Na nowy albumie brzmią po prostu obłędnie. Brzmi nowocześnie, ale zarazem klasycznie, a pojedynki na solówki są elektryzujące. To nie tylko agresja, ale też finezja i chwytliwe melodie, które zostają na długo w pamięci. Panowie nasłuchali się najlepszych płyt Primal Fear i to przedłożyło się na jakość partii gitarowych.

Jeśli pamiętacie brzmienie ostatnich płyt Primal Fear to wiecie że nie będzie tutaj niespodzianki, bo jest mocny i ostry sound, który jeszcze bardziej podkreśla zadziorność riffów i motywów gitarowych. Primal Fear pod tym względem nigdy nie zawodził.

Materiał trwa 56 minut i wiecie co? Po tym jak płyta się kończy to odnoszę wrażenie, że to za szybko zleciało. Materiał mógłby być dłuższy bo nie nudzi i zapewnia doznania na jakie czekają fani heavy/power metalu. Płytę otwiera dobrze znany nam "I'm Alive" i to już znakomity otwieracz. Od lat Primal Fear stawia na szybki, treściwy otwieracz, który atakuje nas mocny riffem i dużą dawką przebojowości. Tak jest i tym razem. Riff rodem z ostatnich płyt Primal fear, "Painkiller" Judas Priest czy nawet płyt Udo zachwyca od pierwszych sekund. Co za moc, co za melodyjność. No i ten Ralf który niszczy swoim głosem. Jak on to robi, że po tylu latach wciąż tak brzmi? Fenomen. Dalej mamy metalowy hymn w postaci "Along Came the Devil". Riff przypomina mi "Holy" Udo, ale jest też sporo klasycznego heavy metalu z pierwszego krążka Primal Fear. Taki hity to ekipa Ralfa i Mata Sinnera tworzy na zawołanie. Oj będzie z tego niezły hicior koncertowy. Utwór nie rzucał mnie na kolana podczas promocji płyty, ale tutaj razem z całości wypada perfekcyjnie.  Czas zapiąć pasy, bo nadciąga mega energiczny i szybki "Halo". To się nazywa power metal! Perfekcja! Jest agresja, jest szybkie tempo i tutaj brawa dla Ehre. "Halo" zachwyca ostrymi partiami wokalnymi Ralfa i to wszystko sprowadza nas do czasów "Nuclear Fire". Jeden z najlepszych killerów jakie band stworzył. Troszkę zaskakuje "Hear Me Calling", bo nie tak łatwo go rozszyfrować. Zaczyna się od toporniejszego riffu, który też przypomina mi czasy debiutu. Kiedy wkracza głos Ralfa to band zwalnia i wkraczamy w rejony komercyjne i nasuwają się czasy "Seven seals". Śmieszne jest to, że utwór może nieco lżejszy od poprzedniego, a i tak niszczy swoją lekkością, aranżacjami i chwytliwym refrenem. "The lost and forgotten" zaskakuje brutalnym wręcz riffem, który nasuwa riffy z ostatnich płyt. Niby brzmi to nieco nowocześnie, nieco z nutką thrash metalowego pazura, ale znów gdzieś w tym wszystkim jest powiew nuklearnego ognia. Gdzieś też band przemyca patenty Udo i wcale mi to nie przeszkadza. Tam gdzie w tytule pojawia się "Fear" to zawsze jest petarda. "My name is fear" to kolejny power metalowy killer, którego nie powstydziłby się nawet Gamma Ray. Partie gitarowe są zagrane idealnie i nie mam do czego się przyczepić. Utwór powala swoją energią i przebojowością. Brzmi jak "Devils Ground" czy "Nuclear fire" tylko ze współczesnym pazurem i nutką brutalności. Szczęka mi opadła i nie mogę się pozbierać.  Warto tutaj się wsłuchać elektryzujące solówki. Co tutaj się dzieje, to nie sposób opisać. Po takiej dawce killerów przychodzi czas na spokojny, klimatyczny "I will be gone".  Jestem w szoku, że Primal Fear nagrał taką piękną, wzruszającą balladę. Jestem wzruszony i to jedna z ich najlepszych ballad. Cudo! Soczysty heavy/power metal to wyznacznik "Raise Your Fist". To taki tradycyjny Judas Priest i znów zanosi się na świetny koncertowy hicior. Przyspieszamy w melodyjnym "Howl of the Banshee" i po raz kolejny pokuszę się o stwierdzenie, że słychać echa Gamma Ray. To już kolejny szybki killer, który przywołuje na myśl pierwsze płyty Primal Fear. Killer goni killer i kto może ich zatrzymać? Nikt! "Afterlife" to znów brutalny riff, nieco thrash metalowy feeling i nowoczesny pazur. Ralf śpiewa w wysokich rejestrach i brzmi to obłędnie. Jest to Judas Priest, ale nie tylko z okresu "Painkiller", ale nawet i "Jugulator". Taki Primal Fear to ja kocham. Mogą rozwinąć ten kierunek na kolejnych płytach.Jak ten czas leci z nowym albumem Primal Fear. To jest szok. Na koniec przepiękny, rozbudowany "Infinity". Bodajże najdłuższy epicki kawałek jaki stworzył ten band. Zawsze uważałem, że raczej nie powinni się brać za takie kolosy. Tutaj wyszło to idealnie. Jeśli tak ma wyglądać kolos w wykonaniu Primal Fear to chcę ich więcej. Zaczyna się od pięknego nastrojowego wejścia gitar akustycznych. Słychać echa "Tears of Rage" no i ten główny motyw powala na kolana swoją melodyjnością. Zaskoczenie następuje w 3 minucie kiedy band przyspiesza i kolos przeradza się w power metalową petardę. Co tutaj się dzieje? Potem zwalniamy i wkracza podniosły i jeden z najlepszych refrenów jakie Primal Fear stworzył kiedykolwiek. Nie jest to nudny i oklepany kolos.  ale cały czas się coś dzieje i nie ma męczenia jednego motywu. Brawo Ralf i ekipa Primal Fear !

Wiedziałem, że Primal Fear nie zawiedzie i nagra kolejny świetny album. Jednak band mnie zaskoczył, bo nie liczyłem na taką petardę. Nagrać po tylu latach klasyczny i pełen energii krążek, który odda to co najlepsze w tym zespole, jak i gatunku heavy/power metalu. Dostałem album, który postawiam obok kultowego debiutu, nuclear fire czy "Devils ground". Pozamiatał mnie "Metal Commando" i wybacz im brak tego orła na okładce. Muzyka jest ważniejsza !

Ocena: 10/10

poniedziałek, 20 lipca 2020

POLTERGEIST - Feather of Truth (2020)

Poltergeist to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów ze Szwajcarii. Ta kultowa formacja działa od 1985r i od lat dostarcza wysokiej klasy thrash metal. Bardzo doświadczony band, który wie jak grać agresywny i melodyjny thrash/speed metal. Co jest najlepsze w tym wszystkim, że band mocno nawiązuje do twórczości Paradox, Artillery, a przede wszystkim Destruction. "Feather of truth" to już 5 album w dyskografii zespołu i pokuszę się o stwierdzenie, że to jeden z najlepszych wydawnictw tej formacji.

Wokalista Andre Grieder miał styczność z Destrucion, bowiem śpiewał na kultowym "Cracked Brain". Jego styl śpiewania i zadziorność mocno przypomina styl Schmiera. Mimo lat wciąż zachwyca swoją techniką i agresywnością.  Drugą wielką gwiazdą jest gitarzysta V,O, Pulver, który znakomicie sprawdził się w Panzer, w którym też grał u boku Schmiera. Muzycy zaskakują aranżacjami i pomysłowością. Pod tym względem album naprawdę zachwyca i nie ma miejsca na nudę.

Zawartość naprawdę imponuje energią i melodyjnością. Zadziorny "Time at hand" to taka mieszanka Destruction czy wczesnego Megadeth. Naprawdę bardzo dobrze się tego słucha. Poltergeist potrafi zagrać bardziej heavy metalowo i taki właśnie jest "Feather of Truth". Stonowane i pomysłowe partie gitarowe robią tutaj robotę. Dalej mamy agresywny "The Attention trap" i na taki thrash metal zawsze warto czekać. Kwintesencja gatunku. Zwalniamy w topornym i mrocznym "Phantom army", który troszkę gorzej wypada. Lepiej band wypada w rozpędzonym, technicznym i melodyjnym thrash metalu, jaki słyszymy w "The culling". Nie brakuje killerów na płycie i co chwile band atakuje nas petardami. W tej kategorii sprawdza się przebojowy "Megalomaniac", który mocno nawiązuje do Destruction. Całość zamyka równie udany "Thin Blue Line".

Poltergeist znów zabłysnął świetnym albumem. Znajdziemy tutaj wszystko co jest potrzebne thrash metalowej płycie. Jest pazur, techniczne riffy i przebojowość. Prawdziwa gratka dla fanów Destruction czy Paradox.

Ocena: 9/10

sobota, 18 lipca 2020

IN SPADES - Vivid Horizon (2020)

Mamy naprawdę wysyp dobrych debiutów w tym roku. To cieszy, że pojawiają się nowe zespoły, które potrafią namieszać i również pokazać że mogą grać na wysokim poziomie. Amerykański In Spades może jeszcze nie jest perfekcyjnym zespołem, ale nie mogę im odmówić potencjału.  Band powstał w 2017r i skupił się na graniu klasycznego heavy metalu, który przemyca patenty z lat 80. To sprawia, że "Vivid Horizon" stanowi dobry kąsek dla fanów prostego, zadziornego i melodyjnego metalu w stylu lat 80.

Co wyróżnia ten album na tle innych podobnych, to mocne, zadziorne brzmienie, które pokazuje że to dzieło obecnych czasów, a nie zaginiony klasyk z lat 80. Duży plus za pomysłowe logo i klimatyczną okładkę. To miły dodatek do udanej zawartości. Band nie tworzy niczego odkrywczego, ale grać potrafią i robią to naprawdę dobrze.  W zespole kluczową rolę odgrywa gitarzysta i wokalista Skitz Blackheaven. Jego głos jest nieco surowy, taki nieokiełznany i zadziorny. Troszkę technika kuleje, ale można to wybaczyć.

Na pewno zaskakuje tutaj nowocześniejszy i agresywniejszy "Unrelinquished (Fear & Guilt)", w którym można doszukać się elementów thrash metalu. Dalej mamy rytmiczny "Slithering Freedom" i tutaj band zabiera nas w bardziej klasyczne rejony. Mamy też toporniejszy i mroczniejszy "Brave the storm" czy agresywniejszy "Man & God". Warto też wyróżnić melodyjny "Murdered Afterlife" i rozpędzony "Shadow of oblivion", który wieńczy ten album.

"Vivid Horizon" to solidny album, który zawiera wszystko to co musi mieć heavy metalowy album. Mocne, soczyste brzmienie, mocne riffy i klasyczne rozwiązania. Nie brakuje udanych kompozycji, choć jako całość brakuje troszkę dopracowanie i killerów.

Ocena: 6.5/10

piątek, 17 lipca 2020

JET JAGUAR - Endless Night (2020)

Ten rok zaczynał się dość dziwnie, bo ciężko było o naprawdę dobry album z heavy metal czy power metalem. Jednak obecnie jest wysyp naprawdę ciekawych płyt i w sumie łapię się na tym że zaskakują mnie kapele, które nie mają większego doświadczenia. Tegoroczne debiuty bywają naprawdę intrygujące i zaskakujące. Kolejnym ciekawym debiutem w tym roku jest bez wątpienia meksykański Jet Jaguar.  Oj czego to nie znajdziemy na ich debiutanckim krążku "Endless Night". Klasyczny heavy metal w stylu Accept czy Judas Priest? Jest. Glam Metal spod znaku Motley Crue, czy Twisted Snider? Też znajdziemy. Nawet hard rock inspirowany Dokken czy Def Leppard też jest obecny na "Endless Night". Mamy też troszkę speed metalu w stylu Enforcer czy Skull Fist. Jestem w szoku, że band tak to wszystko ładnie poskładał do kupy i dał na taki genialny album.

Co mnie zaskakuje to, że band tak sypie ciekawymi melodiami i zaskakuje świeżością. Ciężko zaskoczyć w tak sprawdzonych i oklepanych dziedzinach, a tutaj proszę. Młodość wygrywa i to bez dwóch zdań. Panowie są głodni sukcesu i ta ich miłość do lat 80 bije z ich muzyki. Można tego słuchać w nieskończoność i delektować się tymi wszystkimi smaczkami. Kilka słów pochwały należy się wokaliście, który sieje tutaj spustoszenie. Raz sprawdza się w szybkich speed metalowych kawałkach, a drugi raz łapie za serce swoim klimatycznym wokalem w rockowych utworach. Co za wachlarz umiejętności i chylę przed nim czoło. Prawdziwy fenomen. Sergio i Nehuen stworzyli wyjątkowo zgrany duet gitarowy i każdy riff i solówka jest na wagę złota. Jest w tym wszystkim pazur, ale i lekkość i finezja. Można tych popisów gitarowych słuchać i słuchać. Czysta przyjemność.

Zawartość to tak naprawdę 44 minut muzyki zawartej w 10 kawałkach. Zaczyna się klimatycznie, Futurystyczne syntezatory otwierają "Jet Jaguar". Co za pomysłowy riff od razu nas atakuje. Szczęka mi opada i chcę jeszcze więcej tej meksykańskiej mieszanki.  Niezwykła energia bije z tego kawałka, a to co wyprawia Maxx Mendoza za sitkiem przechodzi ludzkie wyobrażenia. Skoczny riff zaskakuje przebojowością w "Mr. Lee".  Znakomita mieszanka Accept, Dokken i Def Leppard. Utwór szybko wpada w ucho. Glam Metal w stylu Motley Crue czaruje nas w przebojowym i nieco lżejszym "Blinding Lights".  W takiej formule band też bardzo dobrze sobie radzi. Przyspieszamy w "R.O.D" i znów jestem oczarowany. Co za szybkość, za agresja i przebojowość. To tak jeszcze można grać w dzisiejszych czasach? Kocham takie granie. Lekki i nieco komercyjny hard rock to jest właśnie co wyróżnia "Tormenta". Kolejny udany hicior na płycie. Stary Judas Priest i Def Leppard wybrzmiewa w prostym, ale jakże uroczym "Up to the Top". Wychowałem się na takich dźwięków i może dlatego wymiękłem przy tym kawałku? A może to urok tej kapeli? No mają coś takiego, że działają na mnie jak magnes. Podobnie brzmi rockowy "No surrender", który również pokazuje jak band potrafi być elastyczny. Warto też wspomnieć o petardzie w postaci speed metalowego "Final Prayers". Znów mi szczęka opadła. Tak nie brzmi band który debiutuje.

Nie da się inaczej pisać o tym albumie inaczej niż w kategoriach zachwytu. Tak będą ochy i achy, bo "Endless night" na to zasługuje. Tutaj band idealnie wymieszał gatunki, które kocham i na których się wychowałem. Riffy i solówki są tak oldschoolowe, że aż łezka w oku się nie raz zakręciła. Wokalista Maxx to prawdziwa bestia i jestem pełen podziwu jeśli chodzi o jego talent. Muzycy nie brzmią tutaj jak jacyś debiutanci.  Działają już 6 lat, ale jest przed nimi świetlana przyszłość. Nie dziwię się że wygrali bitwę w 2017r na Wacken Open Air. Brać w ciemno i chwalić pod niebiosa

Ocena: 10/10

MEAN STREAK - Eye of the storm (2020)

Trzeba przyznać, że szwedzki Mean Streak szybko wyrósł nam na nową gwiazdę heavy/power metalu. Ten band może się pochwalić 14 letnią historią i bogatą dyskografię. "Eye of the storm" to znakomita kontynuacja "Blind Faith" z 2017r. W zasadzie to band nic nie zmienił i dalej dostarcza swoim fanom wysokich lotów heavy/power metal, który mocno inspirowany jest twórczością takich kapel jak Primal Fear, Dream Evil, Firewind, Udo czy Hammerfall. Tego nie można przegapić, bo płyta naprawdę imponuje wysokim poziomem samej muzyki.

"Eye of the storm" zachwyca nie tylko muzyką, ale również klimatyczną szatą graficzną, czy wreszcie mocnym, zadziornym brzmieniem. To właśnie ten mocny sound sprawia że płyta brzmi nowocześnie i bardziej współcześnie. Do zespołu dołączył nowy perkusista tj Fredrik Skold, który dobrze sobie radzi i słychać jego dobry warsztat. Mean Streak to tak naprawdę Julian i Andy. To oni odpowiadają za te zadziorne i agresywne riffy i atrakcyjne melodie. Z kolei wokal Andiego nadaje całości charakteru i pazura. To on jest bez wątpienia motorem napędowym Mean Streak.

Na płycie mamy 11 utworów i pokazują one różne oblicza zespołu. Płytę otwiera może nieco mało wyrazisty "Last nail in the coffin". Rasowy heavy/power metal jakiego pełno. Lepiej band wypada w marszowym i może nieco mroczniejszym, z nutką hard rocka "From the cradle to Grave". Pierwszy killer na płycie to "Heavy metal Rampage", który brzmi jakby ktoś wymieszał najlepsze kawałki Udo, Primal fear i Iron Savior. Riff sieje tutaj zniszczenie. Więcej power metalu band zawarł w rozpędzonym "Sacred Ground" i to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Co za energia, co za moc i precyzja. Mean Streak w szczytowej formie i nic tylko słuchać. W "Dying Day" band zabiera nas w rejony bardziej hard rocka i nieco balladowych klimatów. Wszystko zagrane z pomysłem i finezją. Bardzo dobrze się tego słucha.  Mocny, wyrazisty power metal wraca w zadziornym "Judas Falling". Gitarzyści pokazują tutaj finezję, a jednocześnie niezłą technikę. Solówki są tutaj naprawdę genialne. Stonowane tempo i mocny riff to atuty marszowego "1000 years". Jakoś znajomo brzmi też "Stand My ground" i znów band zachwyca dbałością o melodyjność. Niby wszystko już kiedyś gdzieś słyszałem, ale w niczym to nie przeszkadza.  Kolejny killer heavy/power metalowy to "Eye of the storm". Całość zamyka zadziorny "Pandemonium", który przypomina nieco twórczość Udo.

Mean Streak robi dalej swoje i po raz kolejny nagrał mocny i pełen ciekawych melodii album. "Eye of the storm" zachwyca dopracowanie i dbałością o detale. Szwedzki band imponuje ciekawymi melodiami i znów dostarczył bardzo dobry album, który szybko wpada w ucho. To trzeba znać !

Ocena: 8.5/10

czwartek, 16 lipca 2020

DAMNATION BLACK - Judgment IV (2020)

Kto by pomyślał że fiński Domination Black w końcu wróci z nowym albumem? W końcu to już 8 lat przyszło czekać nam na nowe dzieło. "Judgment IV" to album który kontynuuje to co band wypracował na poprzednich albumach. W dalszym ciągu jest to miks symfonicznego metalu, power metalu i gotyckiego metalu. Tak jak w przypadku "Dimension:Death" tak i tutaj band serwuje nam dużą dawkę przebojowości i chwytliwych melodii. To czyni ten album bardzo atrakcyjnym wydawnictwem.

Okładka dość mroczna i nie wiele można z niej odczytać i nie do końca mówi nam co nas czeka. Brzmienie dopracowane i pełne mocy, a to znakomicie współgra z zawartością. Trzeba przyznać, że Teppo i Ville po raz kolejny dają nam sporo ciekawych i wciągających melodii. W tej kwestii mamy spory wachlarz różnych dźwięków. Jest miejsce na agresję i mocne riffy, ale pojawiają się też  motywy melodyjnego metalu czy hard rocka. Bardzo ciekawa mieszanka.

Płytę otwiera "The judgment", który już na wstępie zaskakuje dynamiką i chwytliwą melodią. Słucha się tego jednym tchem i taki melodyjny heavy/power metal zawsze jest w cenie. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny i chwytliwy "Obsession", który zachwyca mocnym riffem i agresywnym wokalem Matiasa Palma.  Sam utwór przypomina nieco twórczość Primal Fear, ale jest też nutka progresywności. Dalej mamy hard rockowy "Center of the universe", który pokazuje zupełnie nieco inne oblicze bandu. Dobrze wypada też heavy metalowy "Through the world Perish". Po raz kolejny Matias pokazuje jak jest wszechstronnie uzdolnionym wokalistą. Nie brakuje tutaj też killerów i jeden z nich to "This endless Fall". Więcej power metalu mamy w "Master of Deception" czy "Empire of Lunacy".

Damnation Black kazał swoim fanom czekać 8 lat. Dostaliśmy płytę solidną, melodyjną, w której nie brakuje ciekawych melodii i mocnych riffów. Jako całość brakuje mi jedynie ostatecznego szlifu i czegoś co by wywołało efektu "wow". Udany powrót po latach.

Ocena: 8/10

środa, 15 lipca 2020

WANDERER - Awakening Force (2020)

To już 10 lat działalności portugalskiego Wanderer i przeszedł czas na debiutancki album. "Awakening Force" to płyta może i prosta w swojej konstrukcji, ale to jest właśnie urok tej płyty. Mieszanka klasycznego heavy metalu i speed metalu, w którym młody band oddaje hołd dla takich kapel jak Agent Steel, Enforcer, czy wczesny Running Wild. To właśnie z tym ostatnim zespołem jest najwięcej elementów stycznych. Wanderer gra muzykę prosto z serca i ta fascynacja tymi powyższymi zespołami sprawia, że ich muzyka jest chwytliwa i godna uwagi,

Speed metalu w stylu wczesnego Running wild nigdy za wiele. Jasne nie jest to może jakieś kopiowanie, ale słychać pewne nawiązania. Co mnie zachwyciło w Wanderer to mroczny klimat, chwytliwe melodie i naprawdę niezła energia. Riffy są proste, zagrane z polotem, a to sprawia że płyta jest łatwa w odbiorze. Nuno Machado zaskakuje jako wokalista i gitarzysta. To dzięki nie mu ten band ma charakter i zapada w pamięci. To jak układa się współpraca Nuno z gitarzystą Andre jest godne podziwu i tutaj wszystko jest przemyślane. Nie ma miejsce na fuszerkę.

Okładka zapowiada płytę w klimatach doom metalu, a zawartość jest zupełnie inna. "Awakening" zaskakuje klimatem i mrocznym feelingiem. Pierwsze skojarzenie to Grave Digger. Można wyłapać echa wczesnego Running Wild już w "Oblivion". Styl śpiewania mocno wzorowany na stylu Rock'n rolfa z debiutu. Do tego dochodzi naprawdę pomysłowy riff, który od razu daje sygnał co nas czeka. "Spellbound"  to kwintesencja speed metalu i znów band atakuje nas pomysłowym i zadziornym riffem. Co za energia i co za precyzja. Jeszcze więcej klimatów debiutu Running wild znajdziemy w dynamicznym "Force of Ancient Steel". Solówki tutaj są na medal i panowie pokazują że można grać wtórnie, ale z gracją i polotem. Epickość i rycerski zachwycają w melodyjnym "Freedom's Call". W tym kawałku band miesza patenty wczesnego Running wild i Iron Maiden. 7 minutowy "Dark Age" znów jest idealnym hołdem dla twórczości Rock'n Rolfa. Band znów mi imponuje dbałością o melodie i jakość dźwięków. Prawdziwy obłęd. Więcej Running wild mamy w pomysłowym "Drifter" i agresywnym "Way of the Blade".

Zazwyczaj jak ktoś bierze sobie za wzór Running wild, to nawiązuje do ich twórczości z lat 90. Tutaj portugalski Wanderer pokazuje że można nawiązać do pierwszego albumu Running wild i brzmieć przy tym autentycznie. Niezła dawka klasycznego heavy/ speed metalu na wysokim poziomie w klimacie pierwszego krążka Running Wild. Brzmi zachęcająco? Słusznie bo tego nie można pominąć!

Ocena: 9/10

THE LIGHTBRINGER OF SWEDEN - Rise of the Beast (2020)

Uwaga! Narodziła się nowa bestia i czas oddać jej hołd. The Lightbringer of sweden to nadzieja power metalu i już wiem, że ta kapela ma przed sobą świetlaną przyszłość. Ta Bestia jest głodna sukcesu i chce wygryźć konkurencję i być liderem w kategorii heavy/power metalu. Kto by pomyślał, że Herbie Langhans wyrośnie nam takiego wszędobylskiego wokalisty. Wszędzie go pełno ostatnio. Zasilił Firewind i od razu powstał genialny album. Znakomicie sprawdził się w Avantasia, czy w hard rockowym Voodoo Circle. Choć słuchając debiutanckiego albumu The lightbringer of sweden to najbliżej tutaj do świetnego Sinbreed w którym Herbie wymiatał. Mając na wokalu taką gwiazdę można zdziałać cuda. Tej młodej kapeli ze Szwecji ta sztuka się udało.

Poza Herbiem znanym muzykiem jest tutaj basista Johan Bergquist , który gra w Trail of Murder. Reszta muzyków nie miało okazji się wykazać, ale już na tym albumie każdy z muzyków błyszczy. "Rise of the Beast" imponuje zgraną i dynamiczną sekcją rytmiczną. Band narodził się w 2017r z inicjatywy Larsa Enga, który był pod dużym wpływem twórczości Kaia Hansena czy Tobiasa Sammeta. To on odpowiada za komponowanie i trzeba przyznać, że jego współpraca z drugim gitarzystą Jonasem Anderssonem układa się znakomicie. Jest agresja, dynamika, jest finezja, ale i przebojowość. Bije z tego radość z grania, miłość do power metalu i to słychać. Lars chciał wydobyć z dźwięków przebojowość i melodyjność, a przy tym nawiązał do najlepszych muzyków z tej dziedziny. "Rise of the beast" to poukładany album, ale zaskakuje świeżością i energią. To prawdziwa kopalnia hitów i nie ma tutaj miejsca nagranie na jedno kopyto. The lightbringer of sweden pod tym względem zaskakuje urozmaiceniem i każdy kawałek coś wnosi do płyty. Idealnie dopasowano brzmienie, które niszczy swoją mocą i zadziornością, a do tego jest bardzo współczesne nowoczesne. Przypomina mi się sound z płyt Sinbreed.

Pomówmy o zawartości i o tym co dzieje się na płycie. Kocham jak płytę otwiera jakieś klimatyczne intro i "The Moon" taki właśnie jest. Co za nastrój i co za emocje.Czy można lepiej zacząć płytę niż od mocnego power metalowego "Fallen Angels", który zachwyca energią, nowoczesnym charakterem i agresywnością? Perełka i te mocne partie gitarowe, na czele z riffem który ociera się o thrash metal jest godne podziwu. Herbie wymiata i to chyba jego najlepszy występ jako wokalista. Mam ciarki i to jeszcze długo po odsłuchu tej płyty. Jest też miejsce na emocjonalne granie i taki nastrojowy "The beast inside of me", który mógłby zdobić płytę Voodoo Circle. Utwór można zaliczyć w sumie do ballady, choć w tym wypadku refren ma niezłą moc przebicia.  Nutka epickości, marszowe tempo to atuty heavy metalowego "One By One". Znów wciągający refren i znakomite popisy wokalne Herbiego. Dużo power metalu w stylu Sinbreed, Gamma Ray czy Primal Fear znajdziemy w rozpędzonym "Into the Night". Trzeba przyznać, że Lars ma smykałkę do tworzenia hitów i to idealny tego przykład. W podobnych klimatach utrzymany jest rozpędzony "Skeletor" i znów atakuje nas mocny riff i duża dawka power metalu. Szczęka opada, że można w dzisiejszych czasach tak grać power metal. "Lightbringer"  to kolejny killer na płycie i wszystko zagrane jest tutaj perfekcyjnie. Zwłaszcza solówki przykuwają uwagę. Świetne wejście ma "Save us" i główny motyw gitarowy od razu wpada w ucho.  Dalej mamy kolejny spokojny i balladowy "Heaven has fallen" i znów znakomite granie na emocjach. Mocny heavy metal w klimatach Accept czy Primal Fear mamy w zadziornym "Shadows of the Night".

Wszędzie pełno Herbiego i wpasuje się on do każdej stylistyki. Melodyjny metal, hard rock czy power metal. Jego głos jest jedyny w swoim rodzaju i sieje zniszczenie. Na tym albumie brzmi po prostu genialnie, a i oprawa zasługuje na pochwały. "Rise of the beast' nie brzmi wcale jak debiut. Jest to jedna z najlepszych płyt w tym roku i przykład jak powinno grać się power metal. Nic tylko brać i słuchać.

Ocena: 10/10

niedziela, 12 lipca 2020

NAVIGHATOR - Navighator (2020)

Navighator to kolejny ciekawy młody band z Brazylii, który w tym roku wydaje swój debiutancki album. "Navighator" to płyta która może nie jest idealna, ale pokazuje co w duszy gra tej młodej formacji. Melodyjny heavy/power metal z nutką symfonicznego metalu oraz progresywnego metalu. Słychać echa Stratovarius czy Helloween, choć band stara się pokazać na debiutanckim albumie swój własny styl.

Okładka przypomina nieco pierwsze okładki Brainstorm czy Highlord. Muzycznie Navighator idzie troszkę w innym kierunku, choć chce również zostać w power metalowej stylistyce. Brzmienie na debiutanckim krążku jest nieco przygaszone i brakuje mi tutaj jakieś mocy. Instrumenty przez to tracą na zadziorności i przez to płyta brzmi nieco nijako i jak dla mnie za łagodnie.  Za partie gitarowe odpowiada Tiago Shian i w tej kwestii radzi sobie całkiem dobrze. Pojawiają się lekkie i przyjemne melodie. Niczego oryginalnego tutaj nie ma i band idzie w znane nam rejony. W riffach brakuje nieco mocy i pazura. Wszystko jest ugrzecznione.

"Waves" to utwór, który pokazuje właśnie progresywne oblicze zespołu. Pojawia się tutaj epickość i podniosłość. Jednak brakuje troszkę dopracowania w tym wszystkim. Band przyspiesza w lekkim i melodyjnym "Black Flag". W takim graniu band wypada najlepiej, czyli lekkim i melodyjnym power metalu . Znakomicie wypada "Ghost Town", w którym band buduje tajemniczy nastrój i dostajemy tutaj różne smaczki, jak choćby melodie wygrywane na flecie. Stary dobry Helloween wybrzmiewa w przebojowym i zadziornym "Pride". Co za energia, co za pewność siebie, Bardzo dobrze to brzmi, a rycerski feeling napędza ten utwór.  Nie przekonuje mnie balladowy "Freedom", który nie wybija się niczym specjalnym. Riff wieje nudą i nic ciekawego się tutaj nie dzieje. Kolejny power metalowy hicior na płycie to "Time to break free", który zachwyca lekkim i melodyjnym riffem. Panowie tutaj stawiają na finezję i świeżość. Najciekawszy z tego wszystkiego jest 9 minutowy "Navighators Call", który pokazuje że band potrafi tworzyć kolosy, które nie nudzą. Dużo dzieje się tutaj i to tylko potwierdza że kapela ma potencjał.

Tak o to pojawił się kolejny ciekawy band w Brazylii. Navighator to solidny band, który wie co chce grać i robi to naprawdę dobrze. Melodyjny, lekki power metal z domieszką symfonicznych ozdobników i progresywności, to jest właśnie to co znajdziemy tutaj. Debiut wart uwagi!

Ocena: 6/10

SEVENTH SIGN FROM HEAVEN - The woman and dragon (2020)

Kiedy widzę smoka na okładce, to od razu liczę na power metalowy album. Jednak brazylijski Seventh Sign of heaven pokazuje, że nie zawsze smoki oznaczają power metal. Tym razem za tą klimatyczną okładką kryje się heavy metal w nowoczesnym wydaniu. Mocne riffy, zadziorne brzmienie, nowoczesne rozwiązania i mroczny klimat to jest to co wyróżnia ten młodziutki band.  Działają od 2016r i mają za sobą mini album "Judgment of Egypt", ale dopiero pełnometrażowy album zatytułowany "The woman and the dragon" w pełni pokazuje na co stać Seventh sign of heaven".

Piękna okładka to nie wszystko, bo ważnym aspektem jest też brzmienie. Tutaj band wykreował soczyste, nowoczesne brzmienie, które dodaje całości agresywności.  Dobrze też się słucha duetu gitarowego Marka i Alvaro. Potrafią grać melodyjnie, a kiedy trzeba to idą w agresywne czy nawet nieco progresywne motywy. Mark Neiva odpowiada również za partie wokalne i trzeba przyznać że jego specyficzny wokal idealnie pasuje do tego co gra band. Potrafi śpiewać zarówno w wysokich rejestrach, jak i w niskich, gdzie potrafi nadać mroczny klimat.

Płytę otwiera melodyjny "Stayed in the dark", który promował cały album. Prosty motyw i chwytliwy refren czynią ten kawałek bardzo atrakcyjny.  Band w "Rise" pokazuje pazur i nawet troszkę power metalu się wdziera. Troszkę brzmi to jak Lords of Black czy Primal Fear. Kolejny hicior na tym krążku to "The devil fears Your name" z mocnym riffem i klimatem Judas Priest. Solówki są bardzo klasyczne, ale ma to swój urok. Dobrze wypada też melodyjny "The Woman and the dragon", choć brakuje mi tutaj nieco agresji i elementu zaskoczenia. Nutka progresywności pojawia się w "Judgment of Egypt" i  w podobnych klimatach jest też utrzymany stonowany "Pain on the cross" czy nastrojowy "The return".

"The woman and the dragon" to bardzo poukładany album, który może zachwycić klimatem i aranżacjami. Problem troszkę tkwi w tym, że płyta troszkę zagrana jest na jedno kopyto i brakuje jakiś wyrazistych hitów. Potencjał jest i mam nadzieję, że jeszcze w przyszłości  Seventh sign from heaven się rozkręci.

Ocena: 7/10

sobota, 11 lipca 2020

SHINING BLACK - Shining Black (2020)

W roku 2014 włoski Labyrinth mieli problem z długoletnim wokalistą Robertem Tirantim i wtedy ten band nawiązał współpracę z Markem Boalsem. Tak ten band funkcjonował przez 2 lata, ale jakoś nie udało się tej współpracy uwiecznić albumem. Gitarzysta Labyrynth Olaf Thorsen postanowił odświeżyć tą kolaboracje i nagrać debiutancki album wydany pod zupełnie inną nazwą. Tak się narodził Shining Black, który  skupia się na graniu melodyjnego metalu z elementami progresywnego metalu, neoklasycznego power metalu oraz hard rocka. Każdy znajdzie coś dla siebie na "Shining black".

Skład zespołu Shining Black uzupełniają klawiszowiec Oleg Smirnoff, basista Nik Mazzucconi i perkusista Matt Peruzzi, których znamy właśnie z Labyrynth. Panowie grać potrafią i mają doświadczenie i to jeszcze bardziej pogłębia skojarzenia z tym wielkim włoskim bandem.  Jednak trzeba przyznać, że Mark Boals troszkę urozmaica muzykę Shining Black i sprawia że nasze skojarzenia skierowane w innym kierunku. Jak zawsze jego wokal jest świetny i niszczy obiekty. Mimo lat wciąż zachwyca.

Sam materiał jest przemyślany, dopracowany i zachwyca swoją lekkością i atrakcyjnymi melodiami.  Już otwierający 'The house of the fallen souls" wyraźnie nakreśla nam styl i jakość muzyki granej przez Shining Black. Płytę promował melodyjny i niezwykle przebojowy "Boogeyman". Mark Boals buduje tutaj odpowiedni klimat i wciąga nas w ten magiczny świat. Dalej mamy power metalowy "My life", w którym są echa neoklasycznego power metalu rodem z płyt Iron Mask. Olaf popisuje się swoim geniuszem i te partie po prostu wgniatają w fotel. "A sad song" rzeczywiście jest smutny i balladowym kawałkiem, ale bardzo dobrze wypada na tle innych kompozycji. Band potrafi też stworzyć mieszankę melodyjnego metalu i hard rocka, a najlepszym tego dowodem jest "Shining Black". Progresywność to atut melodyjnego "Just another Day" i znów słychać chemię miedzy Olafem i Markiem. Refren prosty, ale szybko zapada w pamięci. Kolejna power metalowa petarda na płycie to energiczny "The Carousel" i znów jest to plejada pięknych dźwięków i partii gitarowych. Jest mocny riff i złożone solówki, w których pojedynkuje się gitarzysta i klawiszowiec.  Dużo się dzieje w tym kawałku i to kolejny atut tego utworu. Świetnie wypada również lekki i nastrojowy "We fall", który wieńczy album i  znakomicie go podsumowuje.

Mark Boals nie zawodzi i tam gdzie się pojawia, to zawsze dostajemy dopracowane i wysokiej klasy wydawnictwo. Tak też jest i tym razem. Shining black to płyta wypakowana  hitami i prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego domu. Mam nadzieję, że ten band nie będzie jednorazowym wyskokiem Olafa i Marka.

Ocena: 9/10

MIKE LEPOND'S SILENT ASSASSINS - Whore of Babylon (2020)

Lista kapel, w których pojawiał się utalentowany Mike Lepond jest spora i w każdym potrafił coś dodać od siebie. Ostatnio jednak jest znany z solowej kapeli sygnowanej nazwą Mike Lepond's Silent Assassins. Do tej pory powstały 3 albumy, z czego "Whore of Babylon" to najnowsze dzieło tej grupy. Kto lubi poprzednie albumy i gustuje w mocnym, zadziornym, amerykańskim heavy/power metalu spod znaku Attacker, czy Helstar ten bez wątpienia polubi najnowsze dzieło Silent Assassins czyli "Whore of babylon".

Nie dajcie się zwieść paskudnej okładce, bowiem zawartość jest naprawdę wysokich lotów. Masa killerów i udanych kompozycji, które zaskakują zadziornością i agresywnością. Każdy utwór ma w sobie to coś, co na długo zapada w pamięci. Nie brakuje atrakcyjnych melodii i ciekawych pojedynków gitarowych wykonaniu Mike'a i Lance'a.

"Whore of babylon" zaczyna się od wyśmienitego "Dracula Son". Jest agresja, jest przebojowość i mroczny feeling, który nasuwa od razu namyśl ostatnie dzieła Helstar czy Attacker. Mocna rzecz. Echa Iron Maiden czy Judas Priest mamy w "ides of march". W tym kawałku band zabiera nas w rejony bardziej klasycznych dźwięków.  Band potrafi też zwolnić i zagrać nieco progresywniej, co potwierdza to nieco folkowy "Night of the long knives". Troszkę nie pasuje mi tutaj balladowy "Champion", który niczym specjalnie się nie wyróżnia. Ostre, agresywne, ocierające się o thrash metal granie wraca w zadziornym "Ironborn" i właśnie w takiej konwencji band najlepiej wypada. Dalej mamy "Power of Steel", który oparty został o riff Ac/Dc, a dokładnie "Hard as Rock". Brzmi to troszkę dziwnie i chyba wolę wersję Ac/Dc. Całość zamyka przebojowy "Avalon" i to kolejny udany utwór na tej płycie.Znakomicie wpasowują się tutaj partie klawiszowe.

Kilka killerów i sporo mocnych riffów to troszkę za mało by siać zniszczenie. Do tego albumu wkradło się niedopracowanie i troszkę chaosu. Płyta miała potencjał, a skończyło się tylko na solidnym heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Warto poświecić tej płycie czas.

Ocena: 7/10

piątek, 10 lipca 2020

ENSIFERUM - Thalassic (2020)

Epickość, folk, heavy metal, power metal i nawet melodyjny death metal to wszystko jak zawsze znajdziemy w muzyce fińskiej potęgi folkowego grania czyli Ensiferum. "Thalassic" mimo pojawienia się Pekki Montany w roli wokalisty posługującym się czystym, heavy metalowym głosem to wciąż Ensiferum jaki znam i kocham. Nie ma tutaj jakiś przykrych niespodzianek, a jest naprawdę bardzo dobry album w klimatach folk metalu.

Pewne rzeczy się nie zmieniają, jak choćby piękne i klimatyczne okładki, a także mocne, wyraziste brzmienie, które od lat zdobi płyty Ensiferum. "Thalassic" to może nie najlepszy album tej grupy, ale trzyma wysoki poziom i zachwyca swoją przebojowością i dynamiką. W sferze partii gitarowych Markus i Petri dają czadu i stawiają na naprawdę atrakcyjne melodie. Sporo się tutaj dzieje i jest co podziwiać. Nie brakuje polotu i lekkości, a same aranżacje też są naprawdę pomysłowe.

Po krótkim intrze atakuje nas melodyjny "Rum, women, Victory" i tutaj band pokazuje jak powinien brzmieć power metal z elementami folk metalu. Alestorm może brać przykład jak to robić. Band potrafi też grać bardziej komercyjnie, z nutką lekkości i taki właśnie jest "Andromeda". Klimatyczne wejście rodem z Blind Guardian i potem band znów pokazuje pazur. Kolejny udany kawałek na tej płycie, a to dopiero początek. Power metal wraca w dynamicznym "The defance of the sampo, ale tutaj band w pełni definiuje swój styl. Co za energia i atrakcyjne melodie. Prawdziwa perełka. 6 minutowy "One with the sea" pokazuje podniosłość, rozbudowaną konstrukcję i epickość. Ciekawa odskocznia od tych szybkich, agresywnych utworów. Band potrafi też dobrze się bawić i to uwieczniono w pirackim "Midsummer magic".

Ensiferum nic nie musi udowadniać, bo ma silną pozycję i może dlatego ciężko stworzyć im perfekcyjny album? Być może. Sam "Thalassic" to naprawdę bardzo dobry album, który imponuje przebojowością, mocnymi riffami i folkowym klimatem. Nie ma niespodzianki i dostajemy typowy krążek Ensiferum.

Ocena: 8/10

CARNAL AGONY - Back from the grave (2020)

To było tylko kwestia czasu, że szwedzki Carnal Agony wróci z nowym materiałem. Fakt "Preludes & Nocturnes" ukazał się 6 lat temu i w sumie mogło się wiele zmienić w muzyce tej ekipy. Uspokoję Was, bo mimo upływu czasu band został w swojej stylistyce, czyli heavy/power metalu z domieszką thrash metalu. Nic się nie zmieniło i to jest akurat plus. Najnowsze dzieło "Back From the grave" to płyta która ma kilka mocnych killerów, które potrafią wgnieść w fotel. Czy to jednak wystarczy by w tym roku przebić mocną konkurencję ?

Po raz kolejny Carnal Agony stawia na mocne agresywne riffy i chwytliwe melodie. To wszystko tutaj jest i przyczynia się do łatwego odbioru płyty. Band umiejętnie potrafi wykorzystać elementy agresywne, choć na nowym albumie można odnieść wrażenie, że zmniejszono dawkę agresji i dodano elementy hard rockowe wyjęte z twórczości Volbeat czy Dokken. To jest element zaskoczenia, który band stosuje na "Back from the grave". Przez to płyta jest bardziej komercyjna i bardziej urozmaicona, ale ma przez to swój urok. Na debiucie był dużo patentów wyjętych z 3 inches of Blood, a tutaj band pokazuje nieco inne oblicze.

Mroczna okładka jest urocza i zachęca do zapoznania się z płytą. Bardzo dobre wrażenie robi również soczyste, zadziorne brzmienie. Wszystko jest na swoim miejscu, a i zespół wciąż zachwyca swoimi umiejętnościami i techniką. David Johagen jako wokalista robi tutaj furorę i dzięki niemu płyta ma pazur. 

Co do zawartości to na dzień dobry mamy agresywny "back from the grave', który brzmi jak mieszanka Megadeth, czy Judas Priest. Słychać nawiązania do debiutanckiego krążka. Riff tutaj jest po prostu mocarny. Klasycznie brzmi "The cellardoor" i tutaj udziela się toporny wydźwięk i mroczny feeling. Marszowy "The witching hour" zachwyca epickością i elementami Sabaton czy Powerwolf. Ja to kupuje. Trochę Powerwolf można wyłapać w przebojowym "Warewolf of steel".  W pamięci na długo został energiczny i przebojowy "For the Horde", w którym refren brzmi jakby został wyjęty z ostatnich płyt Kreator. Druga połowa płyty wykazuje hard rockowy feeling. W tej kategorii niszczy komercyjny i lekki "Higher". Niesamowity hit, który wpada w ucho. Fanom Lonewolf czy running wild może przypaść do gustu mocny i rozpędzony "Raise the dead".

Carnal Agony długo kazał czekać na nowy album, ale przynajmniej zadbał o to,żeby słuchacz nie musiał się nudzić. Po raz kolejny dostajemy solidny krążek, który miło się słucha i ma kilka mocnych akcentów jak np "For the Horde", ale całościowo brakuje jakby ostatecznego szlifu. Stylistycznie i jakościowo bardziej podobał mi się poprzedni album, ale "Back from the grave" też zasługuje na uwagę.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 9 lipca 2020

STAR FIGHTER - Metal Hero (2020)

Na czasie są teraz projekty muzyczne tworzone przez jedną czy dwie osoby. Co ciekawe takie projekty niosą ze sobą naprawdę dobrą muzykę. Tak właśnie jest z projektem Star Fighter. W tym roku wydają swój debiutancki album "Metal hero", który zabiera nas w klimat Iron Maiden, Judas Priest i Scorpions. Odnoszę wrażenie, że tutaj najwięcej starego dobrego Scorpions. Sam wokalista Ross Percy brzmi niczym Klaus Meine i to już jest dobra reklama by sięgnąć po "Metal Hero".

Star Fighter tworzy nie tylko Ross Percy który odpowiada za wokal, bowiem jest też multiinstrumentalista Steve hays, który odpowiada za partie gitarowe, perkusję i bas, czy partie klawiszowe. Steve stawia na klasyczne rozwiązania i to przedkłada się na jakość zawartości. Nie brakuje hitów i ciekawych melodii. Star Fighter zabiera nas do początku lat 80 i robi to fenomenalnie.

Płytę otwiera dynamiczny i przesycony power metalem "Metal Hero". Co za energia i świeżość. Pomysłowy riff i dynamika sprawiają, że już na wstępie mamy killera. Elementy Scorpions wyraźnie pojawiają się w hard rockowym "Star Fighter", który imponuje przebojowością.  Kolejna petarda na albumie to agresywny "Chasing the Dragon". Imponują aranżacje i sama konstrukcje utworów. Wracamy do klimatów Scorpions w "Live to rock", który zachwyca zadziornością i prostotą. W podobnej konwencji utrzymany jest melodyjny "I want more" czy pomysłowy "Jonestown".

Miłe zaskoczenie. Projekt muzyczny w sumie znikąd, a tak zachwyca patentem na muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Bardzo dobrze się tego słucha i mam nadzieję, że jeszcze usłyszę o Star Fighter.

Ocena: 8/10

IMPERIVM - Holy War (2020)

Włoski imperivm wrócił z nowym albumem i "Holy War" to taka mieszanka melodyjnego power metalu i heavy metalu. Troszkę w tym Sabaton, Civil War, Helloween czy Bloodbound. Nie brakuje ciekawych melodii i wpadających w ucho hitów. Jest jeden problem, troszkę za mało w tym mocy i sam poziom utworów nie przekracza dobrego poziomu. Dostajemy w efekcie album solidny, który miło się słucha, ale nie jest to płyta bez błędów.

Okładka wieje kiczem, a brzmienie troszkę kuleje. Niby jest mocne, ale brakuje dopracowania i nieco pazura. Co ratuje ten band to bez wątpienia wokalista Spartacus, który brzmi troszkę jak Kiske. Podobna maniera i feeling, a i w górnych partiach dobrze wypada. Na "Holy War" jest dużo dobrych utworów i można znaleźć nawet kilka killerów, ale jako całość troszkę jest nierówno.

"Time to fight"  to udany otwieracz i już tutaj można odczuć, że band dobrze czuje się w power metalowej konwencji. Echa Helloween są słyszalne i to akurat miły dodatek. Nutka epickości i symfonicznego charakteru to atuty "In a holy war". Niezwykle lekki i przyjemny kawałek, który nasuwa mi stary dobry Edguy. Bardzo dobrze wypada skoczny i bardziej heavy metalowy "Fallen Away". Pierwszy rasowy killer to rozpędzony "Second Triumvirate", który przypomina najlepsze czasy Stratovarius. Świetny refren i przebojowość godna podziwu. Jest też i trochę słodkości i kiczu, co przecież nie raz pojawiało się w power metalu. Taki właśnie jest "3 headed monster", który oddaje hołd dla klasycznego Helloween czy Edguy. Kolejny wielki hit na płycie. W podobnej konwencji utrzymany jest melodyjny "Brothers of Legion". Dalej mamy równie pozytywny i energiczny "Rain of Ash" czy oldschoolowy "Fear of Messiah", który pokazuje bardziej epicki charakter zespołu i jest znów objaw słodkiego power metalu.

"Holy War" to udany album, który nawiązuje do słodkiego power metalu z lat 90. Fani Helloween, Edguy czy Bloodbound szybko odnajdą się w tej płycie. Bardzo dobrze się tego słucha, choć brakuje mi nieco więcej killerów i bardziej równego materiału, ale i tak płyta się broni udanym materiałem. Dla fanów klasycznego power metalu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

ONSLAUGHT - Generation Antichrist (2020)

Onslaught wydał kolejny album i to żadna niespodzianka że już od dłuższego czasu ta brytyjska formacja trzyma wysoki poziom. "Generation antichrist" nie wyróżnia się niczym specjalnym jednak doświadczenie tej grupy, prostota i dopracowanie, a także nowy nabytek grupy w postaci Davida Garnetta sprawiają, że jest to płyta której nie  można lekceważyć.

Muszę przyznać, że David Garnett radzi sobie całkiem dobrze w roli wokalisty, ale słychać że nadaje on zespołowi nieco nowoczesnego charakteru. Godnie zastępuje Sy Keelera, Kawał dobrej roboty robią tutaj gitarzyści i Rackett/Dormann stawiają na proste, techniczne partie gitarowe. Tutaj przede wszystkim liczy się agresja i zadziorność, a tego tu pod dostatkiem. Wszystko pięknie, ale troszkę brakuje mi tutaj polotu i jakiegoś elementu zaskoczenia.

Killerów nie brakuje i jeden z nich to rozpędzony "Strike fast strike hard", który przypomina poniekąd twórczość Exodus. Dalej mamy nieco stonowany i mroczniejszy "Down to the clowns" . W tym kawałku można wyłapać elementy punku. Echa kreator czy destrucion można wyłapać w brutalnym "generation antichrist". To się nazywa thrash metal. Mocny riff, agresywny wokal Davida to atuty energicznego "Addicted to the smell of death" i tutaj band pokazuje pazury. Onslaught mimo lat wciąż potrafi zachwycić i nagrać thrash metal na wysokim poziomie. Stonowany "Empires fall" też dobrze wypada, ale czegoś mi tu brakuje. Całość zamyka odświeżona wersja "A perfect day to die" i też dobrze się słucha tego hitu.

"Generation antichrist"  to już kolejny udany album thrash metalowy w tym roku. Ten gatunek w tym roku ma się naprawdę dobrze. Nowy album onslaught jest naprawdę udany i zachwyca pod względem agresji i techniki. Brakuje mi troszkę przebojowości i urozmaicenia. Liczę że następny razem band to dopracuje.

Ocena: 8/10

środa, 8 lipca 2020

DEADLINE - Cathedral Point (2020)

Pozwólcie że zabiorę Was do Afryki Południowej, bo jak się okazuje tam właśnie narodziła się nowa gwiazda. Deadline to kapela, która powstała w 2014r i choć debiut może nie powalał, to teraz drugie wydawnictwo w postaci "Cathedral Point" to zupełnie inna bajka. Band wykorzystuje elementy hard rocka, jednak jak słychać na tym albumie to nie hard rocka im w duszy gra. Bliżej im do kapel typu Striker czy SkullFist, choć jest też coś z takiego Riot City czy Traveler. Deadline to band z pierwszej ligi i ich najnowsze dzieło "Cathedral point" może namieszać w tym roku.

W zespole spustoszenie sieje wokalista Jessy Switchblade, który wymiata swoim stylem śpiewaniem, charakterem i zadziornością. Jego głos jest mocnym punktem tej kapeli i to na 'Cathedral point" jest mocno eksponowane. Za sprawą partii gitarowych odpowiadają Raven Chaos, Skullprit oraz Judge mental. Panowie stawiają na klasyczne patenty, ale nie ma kopiowanie kogoś na siłę. Wszystko zagrane z polotem, z fantazją i duchem lat 80.  Co za zgranie i technika. Panowie znają się na rzeczy. Co mnie też się tutaj podoba to mocne, ale takie niby banalne brzmienie, w którym wszystkie instrumenty brzmią tak oldschoolowo. Do tego jeszcze świetna, klimatyczna okładka, a to dopiero początek.

Sam materiał jest dopieszczony i ciężko mówić tutaj o jakiś wadach. Into "Cathedral Point" to ciekawe otwarcie, które bardziej nasuwa płyty Kinga Diamonda. Jednak band zabiera nas w inne rejony. "Hope 'n Pray"  to właśnie przykład, gdzie band łączy klasyczny heavy metal, nwobhm i hard rock. Mocny riff, zadziorne partie gitarowe i wciągający refren sprawiają że już na wstępie mamy rasowy przebój. Brawo Deadline co za majstersztyk. Dobrze wypada też prosty i rytmiczny "Dark Divination", który przemyca patenty Judas Priest. Takich utworów jak "Before i die" w swoim życiu się słyszało bardzo dużo, ale i tak ten utwór zachwyca swoją melodyjnością i przebojowością. Kolejny hicior to "Only strong survive", ale i tak moim faworytem został nieco ostrzejszy i bardziej stonowany "Shapeshifter". Band pokazuje pazur w "The watchers"  i to świetne zakończenie płyty, bo podsumowuje płytę i styl Deadline.

"Cathedral Point" to naprawdę świetnie zagrany album, który imponuje dynamiką i przebojowością. Od początku do końca płyta zachwyca i to pod każdym względem. Płyty słucha się jednym tchem i jestem w szoku że w Afryce południowej powstał taki album. To trzeba znać !

Ocena: 9/10

THUNDERMOTHER - Heat Wave (2020)

"Heat wave" to już 4 album szwedzkiej formacji Thundermother. W dalszym ciągu jest to prosty przebojowy hard rock w klimatach Motorhead i Ac/Dc. To już kolejny przykład, że kobiecy zespół może dobrze się prezentować i grać muzykę na wysokim poziomie. Nie ma tutaj jakiś niespodzianek ani też powiewu świeżości. Od tego grania należy oczekiwać dobrej zabawy i hołdu dla wielkich kapel hard rockowych i to właśnie dostajemy na najnowszym krążku Thundermother.

Tak na dobrą sprawę najwięcej w tej kapeli robi gitarzystka Fillipa Nassil i wokalistka Guernica Mancini.  Głos Geurnicy jest wyrazisty i zadziorny, a to sprawia że płyta jest łatwa w odbiorze. Z drugiej strony przyczynia się to do komercyjnego wydźwięku całości. Z kolei Fillipa odgrywa proste i chwytliwe riffy, które w pełni oddają klimat Ac/Dc i Motorhead. Brzmienie zostało dobrze dopasowane do zawartości i jest w nim pazur.

Jest tu sporo hitów i jeden z nich to otwierający, dynamiczny "Loud and Alive". Od razu słychać wyraźne nawiązanie do stylu Ac/Dc. Takiej muzyki nigdy za wiele. W takich klimatach utrzymany jest zadziorny "Back in 76" i tutaj wyróżnia się pomysłowy riff. Można się w tym utworze doszukać elementów również Def Leppard. Przyspieszamy w rozpędzonym "Into the mud", w którym słychać echa Motorhead. Szybkie tempo, ostry riff czynią ten utwór prawdziwym killerem. Tytułowy "Heat Wave" to utwór mocno wzorowany na płycie "Ballbreaker" Ac/Dc. Posępny klimat robi swoją robotę.Stary dobry Ac/Dc tutaj słychać. Fanom Scorpions może przypaść do gustu nieco agresywniejszy "Driving in style" i znów Thundermother błyszczy. Co za pomysł na świetny przebój i dobrze im wychodzi ta sztuka. "Free Ourselves" ma świetne wejście gitary i tutaj imponuje swoim talentem Filippa. Troszkę gorzej wypada nijaki "Ghosts" i ten utwór niczym już nie zaskakuje. "Bad Habbits" to idealne zwieńczenie tej płyty.

Thundermother działa od 2010 r i "Heat Wave" to  4 album tej szwedzkiej formacji i band wciąż trzyma się na dobrym poziomie. Nowa płyta to dobra rozrywka i w sumie nic ponadto. Nie powoduje trzęsienia ziemi i nie zdobędzie tytuły płyty roku. Jednak czy zawsze o to chodzi?

Ocena: 7/10

wtorek, 7 lipca 2020

GOBLINS BLADE - Of Angels and snakes (2020)

Niemiecka scena heavy/power metalowa rozrasta się o kolejne kapele i jedną z nich jest debiutujący Goblins Blade. Kapela działa od 2018r i "Of Angels and snakes" to ich pełnoprawny album, który rzeczywiście daje nam odczuć że to płyta z niemieckim heavy/power metalem w klimatach iron Savior, grave Digger czy Primal Fear. To już sprawia, że każdy powinien posłuchać tej płyty.

Pod względem technicznym płyta zachwyca swoim brzmieniem i dopracowaniem szczegółów. Każdy instrument brzmi zadziornie i mrocznie. Nawet szata graficzna nawiązuje do mroczniejszego feelingu. Sami muzycy są doświadczenie, bowiem znamy ich z takich kapel jak Chinchilla, Destillery czy Sacred Steel. Uroku tej kapeli dodaje wyrazisty i uzdolniony wokalista Florian Reimann. To on nadaje zespołowi tożsamości.

Otwieracz "Snakes from above" imponuje klimatem i ostrym riffem. Jest coś dla fanów Paragon, Iron savior czy Grave digger. Niezwykle mocny i ostry kawałek, który imponuje dynamiką i przebojowością. Za to kocham niemieckie kapele, bo cenią sobie precyzję i pomysłowość. Zwalniamy w marszowym i epickim "Pay for Your Sins". Znowu band zachwyca ciekawym riffem i pomysłowymi aranżacjami. Przyspieszamy w dynamicznym "Final Fall", który pokazuje jak band urozmaica swój styl grania.  W podobnej stylistyce mamy też "The Bell is broken", czy energicznym "Call for Unity", który wieńczy to wydawnictwo.

Goblins Blade zaczyna od solidnego albumy i pokazuje że potrafią grać heavy/power metal. Potrafią wykorzystać mocne riffy i przebojowość, by zachwycić słuchacza. Słychać echa klasycznych kapel z Niemiec i to spory plus.

Ocena: 7.5/10

BLACK KNIGHT - Road to victory (2020)

"Road Victory" to już 3 album holenderskiej formacji o nazwie Black Knight. Band dalej trzyma się klasycznego heavy metalu, który nawiązuje do twórczości Iron Maiden, Judas Priest, czy Saxon. Nowy album może nie jest wydawnictwem który może namieszać w tym roku, ale jest to kawał solidnego metalu, który dobrze się słucha.

Wszystko jest na dobrym poziomie i nie ma może szału w szacie graficznej, czy brzmieniu, ale nie ma powodów do narzekania. Podobnie z resztą jest z samem materiałem. Najwięcej robi tutaj doświadczony wokalista David Marcelis, który potrafi oczarować swoją manierą i drapieżności. Bez wątpienia to właśnie on jest motorem napędowym Black Knight.


Zachwyca bez wątpienia niezwykle melodyjny otwieracz "Road to victory", który brzmi jak mieszanka Judas Priest i Iron Maiden. Główny riff po prostu wymiata. Co za moc i agresja. Jeden z najciekawszych utworów na płycie. Kolejny hicior na płycie to "Pendragon", który nieco przypomina mi dokonania Firewind czy Primal Fear. Troszkę hard rockowego feelingu mamy w "my beutiful daughters", ale i tak nic nie przebije agresywnego i chwytliwego "Primal Power". David swoimi popisami wokalnymi niszczy wszystko wokół. Co za precyzja i moc w głosie. Na sam koniec mamy zadziorny "The one to blame", który przemyca patenty iron maiden.

Band powrócił po 13 latach niebytu i jest to udany powrót. "Road to victory" to solidny album z klasycznym heavy metalem. Jest równy materiał i nie brakuje hitów. W kapeli drzemie potencjał i stać ich na coś znacznie ciekawszego. Trzeba dać im czas i oby następny album ukazał się znacznie wcześniej.

Ocena: 7.5/10

BATTALION - Bleeding till death (2020)

Kto lubi niemiecki heavy metal spod znaku Grave Digger, Accept czy X-wild ten powinien pokochać od pierwszych sekund drugi album brazylijskiej formacji Battalion. "Bleeding till death"  to dobrze skrojony album , który oddaje w pełni hołd dla klasyki teutońskiego heavy metalu. Jest przybrudzone brzmienie, jest charakterystyczny wokalista w postaci Marcelo Fagundesa no i pomysłowe riffy. Niby jest to wszystko odtwórcze, ale dawno nie słyszałem tak mocnego, zadziornego albumu z muzyką w stylu Grave Digger czy X-wild. Prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania.

Marcelo brzmi niczym Chris Boltendahla i to jest spory atut tego wydawnictwa. Jego głos jest równie specyficzny i tak samo drapieżny. To w pełni oddaje styl teutońskiego heavy metalu. Dochodzi do tego ta specyficzna okładka w stylu płyt X-wild i przybrudzone, surowe brzmienie rodem z płyt Grave Digger.  To wszystko jest autentyczne i najlepsze w tym wszystkim jest sam materiał.

Otwierające intro w postaci "Firing" to znakomita dawka klasycznego Accept, X-wild i Grave Digger. Co za melodia, co za riff. Petarda. Band nie bawi się w ściemnianie i od razu serwuje nam killera. "Road of revenge" i nic tutaj nie trzeba dodawać. Stary dobry Grave Digger, czy może nawet Running Wild tutaj słychać. Stęskniłem się za takim graniem. Marszowy "Night Rider" zaskakuje pomysłowym riffem i przebojowością.  Gitarzysta Alvaro Santana potrafi oczarować swoją grą i tutaj stawia tylko na klasyczne rozwiązania. Nic więcej do szczęścia mi nie trzeba.  Mocny, zadziorny "Interceptor" trąci nieco thrash metal i kojarzy mi się z "Fast as shark" Accept.  Znakomicie buja, nieco hard rockowy "Metal Curse". Kolejna petarda w stylu Grave Digger to rozpędzony "Streets of Fire", no i jest jeszcze ten przebojowy "Raise Your fist". Co za energia i oddanie klimatu niemieckiego heavy metalu. Całość zamyka heavy metalowy hymn w postaci "Heavy metal night" i to jest bardzo podsumowanie tego wydawnictwa.

Brazylijski Battalion pokazuje, że można w pełni odtworzyć klimat starych płyt Grave Digger czy X-wild.  Świetna robota i "bleeding till death" to dopracowana płyta, która trzyma wysoki poziom i zachwyca swoją przebojowością i aranżacjami. Prawdziwa uczta dla fanów Grave Digger czy X-wild.

Ocena: 9/10

UDO and Musikkorps der Bundeswehr - We are One (2020)

Muzyka poważna i heavy metal to niby dwa światy, ale często dochodzi do ich krzyżowania. Accept, Rage czy Blind Guardian to pierwsze z brzegu zespoły, które są tego przykładem. Udo Dirkschneider ma na swoim koncie nawet koncertowy album, gdzie został zarejestrowany koncerty z udziałem orkiestry. W końcu przyszedł czas na album z prawdziwego zdarzenia, który został zagrany razem z orkiestrą. Udo jest w życiowej formie co pokazał na "Steelfactory" to i był cień nadziei, że nowe wydawnictwo może być nie takie złe. Jak jest naprawdę?

"We are One" to wydawnictwo, które porywa swoją epickością i podniosłością. Pierwszy rozmach album Udo ma taki przepych i bogate aranżacje. To płyta z klimatem i nieco filmowym feelingiem, ale warto dodać że to płyta wciąż metalowa, choć dużo tu symfonicznego grania. Orkiestra gra pierwsze skrzypce i jest to nie byle jaka orkiestra bo Concert Band of the german Armed Forces pod wodzą Christopha Scheiblinga. To właśnie z nim Udo pracował nad aranżacjami, ale to nie koniec ciekawostek na temat tej kolaboracji.  Nad miksem czuwał sam Stefan Kaufmann i dodatkowo miał on swój udział przy komponowaniu, podobnie jak Peter Baltes. Od 2015r Udo współpracował z tą orkiestrą i w końcu udało się rozwinąć tą współpracę i efekt może szokować. Słychać elementy klasycznego stylu Udo i chyba najbliżej tutaj do albumu "Faceless World"

Zapowiedzi nie były może tak obiecujące i w zasadzie sam album może nie zaliczę do perfekcyjnego, ale jeśli chodzi o ciekawostkę i mieszankę metalu i orkiestry to i tak jest to o wiele ciekawsze dzieło niż te od Blind Guardian.  Zaczyna się od symfonicznego wejścia w "Pandemonium", ale wiecie co gitary i głos Udo sprawiają, że jest to jak najbardziej metalowy kawałek. Taki rasowy Udo czai się pod warstwą tej orkiestrowej oprawy. Mroczny i ponury "Pandemonium" przypomina mi czasy "Dominator". Nawet singlowy "We are one" wybrzmiewa o wiele ciekawej. Mocny i prosty riff robi tutaj robotę. Przypominają mi się czasy "Faceless world". Ciarki mam przy "Love and sin". Co za klimatyczne otwarcie. Te flety, te chórki w tle, no i sporo dzieje się. Otwarcie niczym ostatnie płyty Blind Guardian. Utwór niszczy mocnym wejściem gitar i te marszowe tempo tylko jeszcze dodaje epickości. Niech mi ktoś powie że to źle brzmi, bo nie uwierzę. Znakomicie wykorzystano tutaj orkiestrę i to połączenie tutaj działa. 7 minutowy kawałek i to w sumie rzadkość w przypadku Udo.  Początek w "Future is the reason why" może przypomina jakiś hymn, ale kiedy wkraczają gitarzyści, to od razu słychać że to stary dobry Udo. Podniosły i bardzo chwytliwy kawałek, jednak można stworzyć ciekawą mieszankę Udo i orkiestry. Melodia mogłaby również zdobić jakiś utwór Blind Guardian. Jeden z najlepszych utworów Udo jakie ostatnio stworzył. Brzmi niczym "Faceless World". Spokojnie, balladowo zaczyna się "Children of the world". Znów słychać pomysłową i chwytliwą melodię. Kawałek nieźle buja i niszczy tym mrocznym riffem. Taki, powolny i ciężki utwór to kwintesencja teutońskiego metalu. "Blindfold" to pierwsza ballada i też się broni, choć tutaj ciężko to połączyć z twórczością Udo. Dalej mamy przerywnik w postaci "Blackout", który eksponuje filmowy feeling tej płyty.  Nie sądziłem że to napiszę, ale tą płytę naprawdę dobrze się słucha i orkiestra nie przeszkadza, a nawet wręcz przeciwnie.Potrafi dodać epickości i podniosłości. Dobitnie to słychać w podniosłym "Mother earth" i ten refren jest tutaj wzorcowy. Brawo Udo! Dużo tutaj marszowych, powolnych, epickich kawałków. To coś na wzór "Faceless world" czy "Future land" i w takich klimatach jest właśnie "Rebel town". Andrey Smirnov też cały czas błyszczy i nie mam wątpliwości, że to jeden z najlepszych gitarzystów jakich miał Udo. "Natural Forces" to kolejny instrumentalny kawałek, w którym dochodzi do skrzyżowania podniosłych chórków, orkiestry i partii gitarowych. "Neon diamond" to ballada, która nieco przypomina "Dancing with an angel". Nie mogło zabraknąć nieco rockowego i lekkiego kawałka w stylu "Cut me out" i właśnie taki jest rockowy "Here we go again". Dużo tutaj charakteru accept. No i kto by pomyślał, że usłyszymy tutaj petardę w stylu "fast as shark". Tak prezentuje się "We strike back".Jest agresja, szybki riff i odpowiednie tempo. Nawet refren ma podobną manierę. Co za killer! Całość zamyka klimatyczny i nastrojowy "Beyond Good and Evil". To już kolejny rozbudowany kawałek na płycie i nie brakuje tutaj podniosłości i urozmaicenia.

Godzina i 14 minut muzyki zawartej na płycie to może i długo, ale sama muzyka się broni i nie nudzi. Miałem obawy i powiem że byłem nastawiony sceptycznie do tego wydawnictwa. Udo i orkiestra? Sądziłem, że to głupi pomysł i nie ma szans na sukces. Teraz kiedy posłuchałem tej płyty stwierdzam, że ta muzyka jest naprawdę ciekawy. Jest podniośle, jest epicko, no i mimo orkiestry słychać, że to wciąż album metalowy, że to stary dobry Udo. Sam album troszkę przypomina "Faceless World". Filmowy feeling też pasuje do tego co tutaj słychać. Miła niespodzianka i muszę przyznać, że niektóre utwory to naprawdę perełki i jeden z najlepszych utworów w historii Udo. Szok i na pewno o tej płycie nie zapomnę. Wiem, będą głosy krytyki, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zawsze miałem dziwny gust. Komu mogę polecić to wydawnictwo? Fanom symfonicznego metalu, fanom orkiestry, ale też i heavy metalu, a przede wszystkim fanom udo.

Ocena: 9/10

niedziela, 5 lipca 2020

MORAVIUS - Wind form silesian Land (2020)

Ciężko o dobry album z muzyką power metalową, zwłaszcza kiedy chodzi o klasyczny europejski power metal, który sięga do lat 90. Muzyka w klimatach Statovarius, Helloween, Gamma Ray, czy wczesnego Avantasia czy Edguy. Mało jest w tym roku płyt z taką muzyką. Nadciąga jednak ratunek w postaci trzeciego wydawnictwa czeskiego Moravius. "Wind from silesian Land" to dzieło niezwykle dojrzałe i dopracowane. To kopalnia hitów i rasowego power metalu, a tu już bardzo dobry powód by sięgnąć po ten krążek.

Jest miła dla oka okładka, która kusi mrokiem i klimatem grozy. Brzmienie troszkę kuleje, bo słychać że perkusja brzmi nieco sztucznie, a gitary są nieco przytłumione. Jednak ostatecznie nie ma tragedii, bo każdy dźwięk dobrze słychać.  Jeśli chodzi o sam band to warto wyróżnić wokalistę Dalibora, który stylistycznie nieco przypomina wokal Micheala Kiske.Właściwy człowiek do takiego grania i jego technika jest godna pochwały. Płyta jest przebojowa i bardzo gitarowa, a to zasługa duetu Radka i Jaroslava.Stawiają na klasyczne rozwiązania, na chwytliwe i proste melodie. To zdaje egzamin i efekt końcowy jest zachwycający.

Energii na albumie jest sporo i już przebojowy "Guardians of morovian land" i tutaj można wyczuć klimat lat 90. "Sky of stars" to ukłon w stronę klasycznego Helloween czy Stratovarius. Riff już na wstępie przypomina stare dobre kapele i to jest miła niespodzianka. Nie jest za słodko i jest dużo przebojowości. Bardzo dobry start, a to jeszcze nie wszystko. W podobnej stylistyce utrzymany jest tytułowy "Wind from silesian land", który przypomina Insania, pierwszy album Avantasia czy Helloween z czasów Kiske. Dalej znajdziemy równie chwytliwy i przyjemny w odsłuchu "Phoenix" i ta lekkość jest tutaj urocza. "Morana" to kolejny prosty kawałek z wyraźnym riffem i klasycznym wydźwiękiem. Echa Helloween czy Eguy są słyszalne, a to zawsze miły dodatek. Co ciekawe nawet ballada "Never Again" ma swój urok i potrafi złapać za serce.

Nie można mówić tutaj o jakiejś zaginionej perełce z lat 90, ale sama stylistyka i wykonanie sprawia, że Moravius sporo zyskuje w oczach zagorzałego fana europejskiego power metalu.  Jest przebojowość, mamy też atrakcyjne melodie. Sam materiał też jest urozmaicony i utrzymany na równym poziomie.  Płyta na pewno warta uwagi i kto wie może jeszcze kiedyś ten band namiesza w power metalu? Zobaczymy.

Ocena: 8/10