czwartek, 29 lipca 2021

BLACKSWORD - Alive Again (2021)


 Muzykę Blacksword można określić jako miks progresywnego metalu i power metalu w amerykańskim wydaniu. Kto lubi muzykę z pogranicza Queensryche, Crimson Glory i Iron maiden ten odnajdzie się w świecie Blacksword. "Alive again" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie "The sword accurst".

Styl grupy sugeruje, że to amerykański band, a nie rosyjski. Pod tym względem jest to spore zaskoczenie. Blacksword działa od 2009r i może pochwalić się doświadczeniem i swoim pomysłem na progresywny heavy metal. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w progresywnym świecie, ale nowy album przyciąga uwagę, wciąga swoim stylem i ciekawymi kompozycjami. Band potrafi czarować i tworzyć killery i to słychać w przebojowym "Iron Will". Dużo progresywności znajdziemy w "Cave of the witch", w którym błyszczy wokalista Mike Livas. Co za głos, co za talent. To jest to! Wciąga bez wątpienia klimatyczny "Long lost Days" czy przebojowy " Darkest Heart".

Niby band niczego odkrywczego nie gra, to jednak "Alive again" to kawał solidnego grania, gdzie dominują progresywny elementy. Znajdziemy tutaj sporo ciekawych motywów i złożonych partii gitarowych. Brakuje może nieco mocy i agresywności, ale może nadrobią to następnym razem? Na pewno warto obczaić ich nowy album.

Ocena: 7/10

piątek, 23 lipca 2021

CAULDRON BORN - Legacy of altantean kings (2021)


 Ta okładka mówi wszystko. Motyw bitwy, rycerze i już wiadomo, że kryje się za tym epicki heavy/power metal, który opiera się na motywach Manowar czy Manilla Road. Jednak ten amerykański band o nazwie Cauldron Born czerpie inspiracje również z takich kapel jak Savatage, Iron Maiden czy Helstar. Każdy znajdzie coś dla siebie, ale najważniejsze jest to, że ta zasłużona formacja , która powstała w 1994r powraca po 19 latach ciszy. "Legacy of Altantean Kings" to płyta, która pokazuje że kapela nic nie straciła na atrakcyjności.

Band reaktywował się w 2021 r i znakomicie funkcjonuje i to słychać. Do roli wokalisty zatrudniono Matthew Knight, którego dobrze znamy z Eternal Winter. Jego głos idealnie współgra z tym co wygrywają Howie i Alex. Gitarzyści mimo upływu czasu wciąż mają w sobie to coś i potrafią czarować swoją grą.  Znajdziemy tutaj sporo mocnych i wyrazistych riffów, a wszystko jest zagrane z polotem i finezją. Panowie stawiają na klasykę i to zdaje swój egzamin.

Otwieracz to ma być cios między oczy i taki właśnie jest "Bloodbath in the Arena". Riff i sama stylistyka mocno wzorowana jest na twórczości Manowar czy Sacred Steel i słucha się tego jednym tchem. Dużo US power metalu znajdziemy z zadziornym i przebojowym "Storming the Castle", który przyprawia o dreszcze. Co za wykonanie, co za jakość. Należą się owacje na stojąco. Elementy Helstar, Vicious Rumors czy Juadas Priest znajdziemy w klasycznym "Dragon throne".  Epickość wybrzmiewa w marszowym "People of the dark circle" i tutaj band znów zachwyca dbałością o detale. "And rome shall fall" czy "By this Axe i rule" to kwintesencja US power metalu i znakomicie oddają styl grupy. Panowie mają smykałkę do power metalu i upływ czasu nie powstrzymał ich zapału i nie zgasił ich potencjału.

"Legacy of Atlantean Kings" to płyta przebojowa, zadziorna, epicka i bardzo power metalowa. To jest właśnie płyta, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Brawa dla zespołu i już czekam na kolejne dzieła tej formacji. W końcu konkretny Us power metal !

Ocena: 9.5/10

REBELLION - We are the People (2021)

Niemiecki Rebellion zawsze żył w cieniu Grave Digger. Założony przez dwóch były członków grabarza w 2001r. Uwe Lulis obecnie grywa w Accept, a basista Tomi Gottlich wciąż spełnia się w Rebellion. Troszkę już lat uleciało i Rebellion dalej gra toporny heavy/power metal, który mocno opiera się na twórczości Grave Digger, Paragon, czy Accept. 3 lata minęły od ostatniego wydawnictwa i najwyższa pora na nowe dzieło. "We are the people" to album, który nic nowego nie wnosi i szczerze daleko mu do najlepszych płyt tej grupy.

W roku 2021 band zasilili gitarzysta Fabrizo Constantino i perkusista Sven Tost.  Z kolei w roku 2019 pojawił się Martin Giemza. Nowi wioślarze i nowy perkusista i słychać, że to już nieco inny band. Nie wiem czemu, ale strasznie ciężko słucha mi się nowego albumu. Brakuje mi wyrazistych hitów, wciągających melodii, a całość jakby zdominowała toporność. Niby są echa Grave Digger, ale zostało to jakoś średnio podane. Dobrze wypada bez wątpienia agresywny "Risorgimento", który definiuje styl grupy i mocny riff robi tu robotę. Udane kawałek, który wpisuje się w styl wypracowany przez Rebellion czy Grave Digger na przestrzeni lat. "Sweet Dreams" to toporny kawałek, który nie wiele wnosi. Niby sprawdzone patenty tu mamy, ale brzmi to koszmarnie. Drugi ciekawy utwór z tej płyty to chwytliwy i niezwykle przebojowy "Ashes to light". W końcu coś się dzieje w sferze partii gitarowych i są jakieś pozytywne emocje. Na uwagę zasługuje "World War II", w którym gościnie pojawia się Simone Wenzel i Uwe Lulis. Tak to brzmi jak stary dobry Rebellion. Nudny w swojej konwencji jest "All in Ruins" i to kolejny koszmarek na płycie. Warto wytrwać do końca, bo tytułowy "We are the people" to rasowy killer.  Ten kawałek ma wszystko co potrzebne w heavy/power metalu i szkoda że cały album nie ma w sobie tyle energii.

Nie czekałem specjalnie na nowe dzieło Rebellion i przeżyję jakoś fakt, że nowy album Rebellion jest niewypałem. 4 czy 5 utworów godnych uwagi to za mało. Za dużo mroku i toporności tutaj, a za mało konkretów. To już nie jest ten Rebellion, który ceniłem sobie.

Ocena: 4.5/10
 

WINGS OF DESTINY - Memento Mori (2021)

 

46 minut klasycznego heavy/power metal w symfonicznej oprawie, gdzie spotykają się style wypracowane przez Rhapsody, Helloween czy Gamma ray i czy trzeba coś więcej fanowi power metalu? Myślę, że nie! Wings of Destiny wywodzi się z Kostaryki,a serwuje iście europejski power metal w klasycznym wydaniu. Najnowsze dzieło "Memento mori" z pewnością umacnia pozycję zespołu i jest obowiązkową pozycją dla fanów power metalu.

Band nie tworzy nic nowego i to trzeba sobie wyjaśnić na samym początku. Oni nie są od wyznaczania nowych trendów, czy tworzenia nowego odłamu metalu. Wings of destiny to band który kocha power metal i z miłości do tego gatunku tworzy muzykę szczerą, przemyślaną i niezwykle dojrzałą. Fundamenty są tutaj sprawdzone i patenty nie raz już słyszeliśmy, ale band wszystko robi po swojemu i ten ich autorski charaktery słychać od pierwszych dźwięków. Kto zawiódł się na nowym Helloween tutaj poczuje się niczym w domu.

Anton Darusso w tym roku już błyszczał w Magic Opera i podobne emocje wzbudza w Wings of Destiny. Mistrz w swoim fachu i jego głos sieje zniszczenie w każdej kompozycji. Dzięki niemu wiem, że to power metal z prawdziwego zdarzenia, a nie jakaś marna podróba. Momentami brzmi niczym Kiske, czy Fabio Lione co jest sporym atutem. Andres i Cristian to duet gitarzystów, który funkcjonuje po prostu bez błędnie. Szybkość, chwytliwe melodie, mocne riffy i magiczny klimat, to wszystko tu jest. Brawo panowie, bo jest to autentyczne a nie na siłę kopiowanie wielkich kapel.

Zaczyna się podniośle w "Playing with Fire" i nie wiele można wywnioskować z pierwszych dźwięków. Kiedy wkraczają gitary i słychać zadziorny głos Antona to dostaję gęsiej skórki. To się nazywa power metal, gdzie klasyka spotyka nowoczesne brzmienie i agresywność. No jest moc, a to przecież dopiero początek, a band jeszcze wszystkich kart nie odkrył. Dobra zwalniamy w "Death wish" i odnoszę wrażenie, że tutaj ktoś nasłuchał się Gamma ray i tylko głosu Kaia mi tutaj brakuje. Co za świetny hicior. Wszystko brzmi niczym marzenie i czemu Helloween nie mógł tak błyszczeć na swoim nowym albumie? Ciekawe zaczyna się "Holy grail", jest bowiem pianino i balladowy feeling. Nie to nie jest ballada, a kolejna power metalowa perełka. Ta kompozycja ma mocne zabarwienie neoklasycznego power metalu i momentami spotykamy tutaj twórczość Iron mask z pierwszych płyt. Jest niesamowity klimat i rozmach, a całość kusi dynamiką i obłędnymi zagrywkami gitarowymi. Band nie idzie na łatwiznę i urozmaica swój nowy materiał. "Shadowland" zaskakuje formułą i stylistyką, bowiem mamy stonowane tempo, nieco mroczniejszy feeling, a całość ma bardziej heavy metalową stylistykę. "Reborn Immortal" to utwór nieco bardziej progresywny w swojej konwencji, choć ma coś z Edguy czy Gamma ray. Stary dobry helloween z czasów keepera mamy w chwytliwym i przebojowym "My freedom". Jednak lata lecą, a power metal wciąż ma się dobrze i może czarować swoich fanów. Dziękuje Wings of destiny za takie perełki jak właśnie "My freedom". Partie basu w "Of dwarves and men" są niezwykle mocne i zapadają w pamięci. Ten kawałek to prawdziwa petarda i band jeszcze bardziej przyspiesza. Tytułowy "Memento mori" to kolejny ukłon w stronę neoklasycznego power metalu i brzmi to niczym miks Iron mask i At vance. Oczywiście to kolejny killer na płycie i taka definicja stylu Wings of destiny. Na koniec dostajemy "theater of tragady", który imponuje rozmachem, energią i zadziornością. Idealne zakończenie tej magicznej płycie.

Jak szybko zleciało te 46 minut. Nie ma tutaj smętów, a całość imponuje ciekawymi aranżacjami, pomysłowością i świeżym podejściem do tematu. Idealnie wyważona płyta z muzyką power metalową i tutaj jest wszystko o czym można sobie zamarzyć. Uzdolniony wokalista, świetnie zgrani gitarzyści i pomysłowe kawałki, które potrafią rzucić słuchacza na kolana. Mega zaskoczenie i jak dla mnie to jedna z najlepszych płyt roku 2021. I jak do tego ma się nowy Helloween?

Ocena: 9.5/10


WHYZDOM - Of wonders and wars (2021)


 17 września to data premiery "Of wonders and Wars", czyli 5 wydawnictwa francuskiej formacji Whyzdom. Nie jest to może pierwszoligowy band jeśli chodzi o symfoniczny metal, ale jest to solidny band, który zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli gustuje się w muzyce pokroju Nightwish, epica czy Xandria. Nowy album nie namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale w swojej stylistyce sprawdza się całkiem dobrze.

Przede wszystkim jest tutaj uzdolniona wokalistka Marie Mac Leod, który czaruje swoim operowym głosem i skupia całą uwagę słuchacza. To jest bez wątpienia mocny punkt najnowszej płyty.  Dobrze spisują się też gitarzyści Vynce i Regis, którzy wiedzą jak stworzyć odpowiednie tło dla głosu Marie. Nie brakuje ciekawych zagrywek, solówek, czy podniosłych motywów. Brakuje w tej sferze nieco pazura i energii. Przez to płyta jest nieco monotonna i stonowana.

Na plus zaliczyć należy pomysłowy otwieracz "Wanderers and dreamers", który porywa nas mocnym riffem i metalową otoczką. Dobrze się tego słucha i przy okazji pokazuje że w Whyzdom drzemie potencjał. Kolejny udany kawałek to mroczny i klimatyczny "Child of Damnation", który mocno przypomina stare dobre czasy Nightwish. Na płycie są też elementy progresywne co słychać w pokręconym "Ariadne". Do grona ciekawych utworów można śmiało zaliczyć "war" czy "The final Collapse", które pokazuje nieco żywsze granie. Całość wieńczy złożony "Notre Dame", który idealnie podsumowuje całe wydawnictwo.

Niby nic odkrywczego, niby nie jest to idealne granie, to jednak Whyzdom dostaje plusa za solidne motywy, za podniosłość, klimat i dobrze rozegrane kompozycje. Dobrze się tego słucha i nie ma tutaj miejsca na kicz. Dużo tutaj wpływów Epica czy Nightwish, co tylko zwiększa wartość tej płyty. Warto mieć na uwadze nowe dzieło francuskiego Whyzdom, który solidnie pracuje na swój sukces od 2007r.

Ocena: 7/10

wtorek, 20 lipca 2021

APOSTOLICA - Haeretica Ecclesia (2021)

Niezwykle tajemniczo jest wokół zespołu Apostolica i ich debiutanckiego krążka "Haeretica Ecclesia", którego premiera przewidziana jest na 17 września tego roku. Dzięki uprzejmości wytwórni scarlet Records udało mi się poznać ten band i ich debiutancki album znacznie wcześniej i doznałem szoku. Do tej pory myślałem, że Powerwolf ma swój styl i jest on nie do podrobienia. Apostolica dowodzi, że stan rzeczy się zmienia i narodził się nowa gwiazda na scenie heavy/power metalowej, która mocno czerpie z twórczości Powerwolf. Oczywiście band mocno nawiązuje również do stylistyki Bloodbound czy Sabaton.Jest szok i nie dowierzanie. Raz, że udało się kolejnej kapeli wgryźć w styl wypracowany przez Powerwolf i dwa że można to zagrać na takim wysokim poziomie.

Apostolica podobnie jak Powerwolf wyróżnia się ciekawym i nieco mrocznym imagem.   Znajdziemy tutaj styl, który również opiera się na podniosłym klimacie, na motywach religijnych. Chwytliwe melodie, proste i wciągające motywy gitarowe, a także duża dawka przebojowości to kolejne cechy Powerwolf, które uświadczymy w Apostolica. Panowie też wykorzystują język łaciński w swojej muzyce i wokal Ezekiela, który mocno przypomina głos Attila Dorna. Duża tajemniczość jest jeśli chodzi o skład. Niby są to doświadczeni muzyce, ale nie wiadomo kto stoi za tajemniczymi pseudonimami. Trzeba jednak przyznać, że znają się na rzeczy i robią to po prostu genialnie.  Miły dodatkiem jest to, że cała płyta to tak naprawdę album koncepcyjny, który opiera się o "apokalipsę św Jana". Idealnie połączenie motywu religijnego z tym co słyszymy.

Emocje szoku i niedowierzania towarzyszą cały czas. Wystarczy odpalić otwieracz "Sanctus Spiritus" i szczęka opada. Brzmi to niczym Powerwolf, ale jest pewna różnica. Apostolica gra na poważnie, gra nieco może nieco nowocześniej i jakby mroczniej. Oczywiście zostajemy w stylistyce heavy/power metalowej. No jest moc i Apostolica kupiła mnie od pierwszych dźwięków. Po prostu "Wow". Dalej dostajemy rozpędzony "The sword of Sorrow".  Co za energia, co za pazur i świeżość. Jak oni to robią? Brzmi jak powerwolf, ale przy tym brzmi świeżo i pomysłowo. Refren sieje zniszczenie i taki power metal to ja rozumiem. Początek "Come with us" brzmi znajomo i nasuwa się wiele hitów Powerwolf. Potem jednak band zwalnia i stawia na mrok, na stonowane tempo i robi się tajemniczo. Głos Ezekiela czaruje i buduje napięcie. Kolejny killer! Na pewno zaskakuje "Thanatos", który wyróżnia się stylistyką. Mocny atak basu na wstępie i potem podniosłe chórki. Epickość osiąga tutaj apogeum. Jestem w szoku jak Apostolica czaruje nas swoimi dźwiękami. Znakomicie buja, marszowy i zadziorny "No more place in hell", który pokazuje jak brzmi poważny i mroczny Powerwolf. "Famine" to już ukłon w stronę bardziej klasycznego power metalu i znów nie nie brakuje odesłań do Powerwolf z pierwszych płyt. "The dusk is coming" to taki nieco nowocześniejszy heavy metalu z nutką progresywności. Całość wieńczy podniosły i przebojowy "Redemption".

Muzyki w stylu powerwolf nigdy dość i miło, że zrodził się band, który idzie podobną drogą co Powerwolf. Łączy te dwa zespoły wiele, ale słychać też różnice. Apostolica gra poważniej mroczniej i nieco nowocześniej. Debiut "Haeretica Ecclesia" to prawdziwa uczta dla fanów muzyki pokroju Powerwolf, czy Bloodbound. Oby to nie był band jednej płyty i czeka na kolejne wydawnictwa. Po prostu "wow", jak to świetnie brzmi.

Ocena: 9.5/10
 

poniedziałek, 19 lipca 2021

SPACE CHASER - Give us life (2021)


 Niemiecki Space Chaser to band, który działa od 2011r i dorobił się 3 wydawnictw. Najnowszy krążek "Give us Life" to taka definicja ich stylu i znakomita uczta dla fanów takich bandów jak Agent Steel, Overkill czy Anthrax. Jednym słowem jest to kawał solidnego heavy/speed/thrash metalu.

W tej kapeli znaczącą rolę odgrywa specyficzny głos Siegried Rudzynski, który nadaje całości charakteru. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo zadziornie i przebojowo. Dobrze spisują gitarzyści Leo i Martin, którzy dobrze czują się w owej stylistyce. Mamy dobrze rozegrane riffy, pomysłowe melodie, a całość jest spójna i bardzo dobrze oddaje ową stylistykę.

Jest kilka mocnych killerów i jednym z nich jest "Remnants of technology", który przypomina dokonania Overkill, czy Agent Steel. Znajdziemy tutaj nieco bardziej heavy metalowy "Cryoshock" czy agresywny "The immortals". Panowie ameryki nie odkrywają i wszystko brzmi znajomo, ale same aranżacje są zagrane z pomysłem i poszanowaniem dla klasyki gatunku. Warto jeszcze na pewno wyróżnić "Dark descent" czy "Burn them all".

Takich płyt jest pełno ostatnio i choć "Give us life" niczym się nie wyróżnia, to wpisuje się w ramy udanego thrash metalowego wydawnictwa. Jest agresja, przebojowość i dużo ciekawych melodii, co sprawia że nie można narzekać na nudę. Kawał solidnego thrash metalu utrzymanego w stylu Anthrax, czy Overkill. Warto posłuchać w wolnej chwili i wyrobić własne zdanie.

Ocena: 7/10

sobota, 17 lipca 2021

RESURRECTION KINGS - Skygazer (2021)

Craig Goldy to zasłużony dla heavy metalu gitarzysta i do dziś uwielbiam wracać do płyt Dio, gdzie zapewniał całą gitarową otoczkę. Obecnie można posłuchać jego gry w zespole Resurrection Kings. Oczywiście jest to band, który skupia znane osobistości i również odsyła nas do twórczości Dio, czy nawet Rainbow. W tym roku band wydał swój drugi album "Skygazer" i coś poszło nie tak, bo płyta jest o wiele słabsza od debiutu.

Jest w składzie Craig Goldy, Vinnie Apice, Del Vecchio i jest Chad West na wokalu. Widać od razu, że skład jest z górnej półki i można by wywnioskować, że album również będzie zawierał muzykę wysokiej klasy. Niestety jest niespodzianka, bowiem krążek jest rozwleczony na siłę i momentami wdziera się nuda. Pozytywnie zaskakuje energiczny "Worlds on fire", który przemyca patenty Rainbow. Znajdziemy tutaj progresywny "Skygazer" z elementami twórczości Dio. Mroczny "Angry Demons" czy nieco ponury i stonowany "Is this the end", ale czy coś z tego wynika? Niestety nie, kawałki przelatują i nic nie zostaje w głowie. Nie ma emocji, nie heavy metalowego pazura, ani też przebojów. Kilka ciekawych zagrywek i udany "Worlds on fire" to za mało.

Niestety, ale "Skygazer" rozczarowuje swoją formą i aranżacjami. Wieje tutaj nudą i nie pomagają wielkie nazwiska, ani też nawiązania do twórczości Dio. Szkoda, tym razem jestem na nie, ale może następnym razem będzie lepiej ?

Ocena: 3.5/10
 

MARTA GABRIEL - Metal Queens (2021)


 Rok 2021 dla Marty Gabriel był niezwykle pracowity i jakoś okrutny czas pandemii nie powstrzymał jej w realizacji swoich planów. Najpierw nowy album Crystal Viper, potem wiadomość, że dołącza do Blazon stone Ceda i wreszcie wydanie pierwszej solowej płyty. Ten ostatni projekt jest o tyle ciekawy, bowiem Marta postanowiła nagrać album z coverami znanych kawałków zespołów metalowych/ rockowych, w których główną rolę odgrywały wokalistyki. Tak o to narodził się "Metal Queens".

Oczywiście pierwsze skrzypce gra Marta, która odpowiada za partie wokalne i basowe. Jest też Ced z Crystal Viper, który gra na perkusji oraz Eric Jurisa. Dodatkowo mamy takich gości jak Harry Conklin czy Todd Michael Hall. Stylistycznie całość brzmi niczym kolejne wydawnictwo Crystal Viper, tak więc jest oldschoolowo i klasycznie.

Dobrze się słucha takich hitów jak "Max Overload" z repertuaru Acid, stonowany i marszowy "Metal Queen", które idealnie wpasowują się w styl Marty i w sumie Crystal Viper. Oddano ducha tych hitów i nadano im drugiego życia. Jednym z najlepszych coverów na tej płycie jest bez wątpienia agresywny i rozpędzony "Call of the wild". Na wyróżnienie zasługuje też przebojowy i nieco hard rockowy "My Angel" z repertuaru Rock Goddess. Kolejne hity z tej płyty to nośny "Goin Wild" i nieśmiertelny "Mr.s Gold" autorstwa Doro, a raczej Warlock.

"Metal Queens" to udany hołd dla zasłużonych wokalistek metalowych, które ukształtowały Martę Gabriel. Miło, że odkurzyła nieco zapomniane klasyki i kto wie może ktoś zacznie słuchać Acid czy Chastain? Duży plus dla Marty za taki album i kto wie może w przyszłości będą inne cover albumy? A może dostaniemy solowy album z prawdziwego zdarzenia? Byłoby miło!

Ocena: 8/10

piątek, 16 lipca 2021

POWERWOLF - Call of the wild (2021)

Największe zespoły heavy metalowe powstały w latach 80 i wiele z nich do dziś robi furorę i jest wzorem do naśladowania. Gwiazdy power metalowe swoje pierwsze kroki stawiały w latach 90. W dzisiejszych czasach rodzą się jeszcze wielkie gwiazdy, ale rynek jest bardziej nasycony i wiele z nich brzmi tak samo. Jednak zdarzają się perełki, który wyróżniają się i idą własną ścieżką. Taki właśnie jest Powerwolf. Od kilku ładnych lat idą swoją ścieżką i mają swój własny styl. Debiut był nijaki i toporny, ale od czasów "Lupus Dei" band wydaje same wysokiej klasy albumy. Stali się gwiazdą i zawsze mam ogromne oczekiwania względem ich nowych wydawnictw i co ciekawe zawsze udaje im się spełnić moje wymagania. "Call of the wild"  to najnowsze dzieło niemieckiej ekipy, który oddaje to co najlepsze w muzyce Powerwolf, a przy tym band odkrywa jeszcze bardziej swoje ambicje w zakresie symfonicznego metalu.

"Call of the wild" powiela schematy poprzednich płyt i to nie powinno dziwić. Przebojowość, lekkość, rozmach, urozmaicenie to jest to co tutaj znajdziemy. Można odnieść wrażenie, że jest tutaj więcej symfonicznych patentów. Jest podniosłość, jest rozmach i głos Attila Dorna idealnie pasuje do takiego grania. Dalej oczywiście główną rolą odgrywają motywy kościelne, motywy związane  z wilkami i to jest nasz ukochany Powerwolf w swojej pełnej okazałości. Nie wiem jak oni to robią, bo pomimo że balansują na granicy zjadania swojego ogona, to wciąż brzmią świeżo i wciąż serwują nam pierwszoligowe przeboje. Bracia Greywolf to zgrany duet gitarowy i panowie grają z niezwykłym polotem i pasją. Lata lecą, a oni wciąż czarują i błyszczą tak jak za czasów "Bible of the beast". Ten zapał wciąż jest i pomysłów póki co nie brakuje. Najlepsze jest to, że płyta zawiera krótkie utwory. Choć każdy utwór nie trwa dłużej niż 4 minuty, to ma się wrażenie jakby zawarto tutaj motywy niczym w jakimś kolosie. To jest specjalność Powerwolf.

Do rzeczy. Piękna okładka kryje wiele motywów i wciąga w ten magiczny świat wilków. Muzyka to cud, miód, malinka i prawdziwa uczta dla fanów Powerwolf. Każdy wie jak wygląda płyta Powerwolf. Szybki, rozpędzony, energiczny otwieracz. Taki właśnie jest power metalowy "Faster than the flame". Można rzec, że to klasyczny Powerwolf. Podniosła, klimatyczna ballada też oczywiście jest i w tej roli czaruje nas "Alive or Undead". Brzmi to niczym jakiś musical, no czysta magia. Ostatnio też na dobre wpisały się kawałki w języku niemieckim i tutaj też znalazło się miejsce na taki utwór. "Glaubenskraft" wciąga nas swoim mrocznym klimatem i pokazuje, że Powerwolf bez względu na język potrafi rzucić na kolana.  Schemat schematem ale trzeba przyznać, że całość ma niezły wydźwięk niczym symfoniczny power metal. Dobrze to słychać choćby w takim "beast of gevauden". Niczym Powerwolf jaki znam, a chórki i rozmach jasno dają sygnał, że band mocno inspiruje się symfonicznym power metalem. Kolejny przebój z tej płyty to dobrze znany nam "Dancing with the dead" i znów gdzieś można poczuć się niczym w jakimś musicalu. Zadziorny i mroczny "Varcolac" brzmi jakby nagrał w okresie "Bible of the beast". Zaskakuje bez wątpienia nieco folkowy "Blood for blood" czy przebojowy "Call of the wild", który jest kolejnym power metalowym killerem. Płyta trzyma równy poziom i pewnie każdy znajdzie tutaj swoje perełki, a moją prywatną jest "Sermon of Swords". Jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Powerwolf. Ten refren to jest po prostu coś pięknego. No jest moc i już wiemy dlaczego powerwolf to jeden z najlepszych zespołów naszych czasów.

Powerwolf nie gra speed metalu, nie gra też hard rocka, w ich krwi płynie mieszanka heavy/power metalu z dużą dawką symfonicznego pazura. Mają swój charakter, swoją wizję i ją realizują. "Call of the wild" to swoista kontynuacja poprzednika, choć może więcej tutaj tych symfonicznych rozwiązań. Powerwolf jest sobą, nie idzie za trendami i nikogo nie klonuje. Brawo Powerwolf i nie zmieniajcie nic i róbcie swoje. Gwiazda naszych czasów. Powerwolf nie ma sobie równych i wciąż jest fenomenem dla mnie.

Ocena: 10/10
 

niedziela, 11 lipca 2021

LAURENNE/LOUHIMO - The reckoning (2021)

Wytwórnia Frotniers records słynie z ciekawych projektów muzycznych, zwłaszcza tych gdzie dochodzi do spotkania dwóch wielkich osobistości. Był spotkanie Kiske i Somemrville, było spotkanie Lande i Allena, to teraz czas na spotkanie dwóch wyrazistych wokalistek tj Netta Laurenne z Smackbound i Noora Louhimo z Battle Beast. Rozpoznawalne nazwiska to fakt, ale czy tym razem oznacza to ucztę dla fanów heavy metalu?

Szanuje obie panie i bliższa mojemu sercu jest Louhimo za sprawą Battle Beast. Jednak od dłuższego czasu panie kojarzą mi się z komercyjnym graniem, niż faktycznie czymś dobrym w kategorii heavy metalu. Niestety ale projekt Laurenne/Louhimo nie zmienia tego stanu rzeczy. Jest kilka ciekawych momentów, ale to za mało żeby "The reckoning" namieszał w tegorocznych zestawieniach. Gitarzysta Nino Laurenne dwoi się i troi, by płyta była atrakcyjna, ale ostatecznie nie jest to efekt, która powala na kolana. Ot co taki sobie album heavy metalowy, który niczym nie zaskakuje.

Płytę otwiera średniej klasy "Time to kill the night", który brzmi jakoś tak nijako. Tytułowy "The reckoning" przesycony jest hard rockiem i też nie ma tutaj efektu "wow". Przekombinowany jest bez wątpienia "Striking like a Thunder" i tutaj wieje po prostu nudą. Znajdziemy tutaj też popową balladę "Hurricane love" i tak cała płyta w zasadzie jest ciężko strawna i na dłuższą metę męcząca. W pamięci tak naprawdę został jeden kawałek i jest to rozpędzony "Bitch Fire". Szkoda, że cała płyta taka nie jest.

"The reckoning" to komercyjna próba ściągnięcia fanów głosu obu wokalistek. Szkoda tylko, że poza wielkimi nazwiskami sama muzyka się nie broni. Płyta z kategorii heavy metalu, a jednak ciężko tutaj mówić o jakiś ciekawych zagrywkach gitarowych, czy heavy metalowym pazurze. Niestety wieje nuda i tym razem wytwórnia Frontiers records wydała nijaki album.

Ocena: 3/10


 

sobota, 10 lipca 2021

HARDLINE - Heart, mind and soul (2021)


 Jestem wielkim fanem głosu Johnnego Gioeliego i kocham jego pracę w Axel Rudi Pell, ale też w Hardline. Akurat w tym roku przypadła premiera 7 albumu Hardline i "Heart, mind and soul"  to kolejny udane wydawnictwo w ich dorobku.

Od 2011 r skład i styl grupy ustabilizował się. Oczywiście nieustannie gwiazdą Hardline jest Johnny, który swoim głosem czaruje i nawet z prostych melodii jest wstanie stworzyć coś niezwykłego. Lata lecą, a jego głos wciąż jest piękny i potrafi podziałać na zmysły słuchacza. Drugą gwiazdą jest bez wątpienia wszędobylski Alessandro Del Vecchio, który odpowiada za warstwę klawiszową. Warto też pochwalić utalentowanego gitarzystę Mario Percudani, który stawia na proste i klasyczne, hard rockowe dźwięki. To wszystko sprawia, że Hardline nie zawodzi i zadowoli fanów hard rocka, czy nastrojowego AOR.

Z zawartości na pewno warto wyróżnić agresywny i zadziorny "Fuel to the fire" , który pokazuje jak band dobrze funkcjonuje. Stonowany i klimatyczny "Surrender", czy lekki "Like that" to kolejne mocne punkty tej płyty. Na pewno wgniata w fotel energiczny i przebojowy "Waiting for Your fall". Na taki Hardline zawsze warto czekać i to jest to za co ja ich kocham. Świetny kawałek. Dużo hard rocka znajdziemy w "heartless" czy "80's moment".

Hardline może nie powala na kolana swoim nowym album, ale to wciąż solidna porcja hard rocka w klasycznym wydaniu. Sporo tutaj sprawdzonych rozwiązań i choć brakuje może nieco pazura i elementu zaskoczenia, ale i tak płyta się broni. Pozycja godna uwagi.

Ocena: 7/10

czwartek, 8 lipca 2021

EMERALD RAGE - High King (2021)


 Wiele zostało powiedziane w stylizacji heavy/power metalu i jedynie co zostaje to tylko powielanie różnych znanych motywów i tworzenie czegoś na wzór znanych nam kapel. Nie ma mowy o oryginalności, ale pozostaje pomysłowość w sferze melodii, chwytliwych refrenów i zadziorności danych riffów. Niby tak nie wiele, ale te czynniki odgrywają ważną rolę w rozróżnieniu tak wiele podobnych kapel. Amerykański Emerald Rage to debiutujący w tym roku band, który w swojej grze łączy elementy Rocka Rollas, Manowar, Gamma Ray, Hammerfall i wielu innych kapel tego typu. To już spora zachęta by sięgnąć po debiut zatytułowany "High King".

Emerald Rage powstał w roku 2016 i dopiero teraz po wydaniu kilku dem przyszedł czas na debiut z prawdziwego zdarzenia. Zespół tworzą 4  osoby i każdy z nich wnosi wiele do muzyki Emerald rage. Mamy gitarzystów Jake Wherley'a i Patricka Kerna, którzy stawiają na klasyczne rozwiązania, które zabierają nas do lat 80 czy 90. Słychać tam sporo finezji, pomysłowości i każda partia gitarowa jest rozegrane z niezwykłą fantazją. Panowie dobrze się bawią i ta dobra atmosfera udziela się podczas słuchania. Warto też pochwalić Jake'a za niesamowitą technikę śpiewania i charyzmę. Idealnie współgra z tym co słychać tutaj.

Płytę otwiera klasyczny "Into the Sky" i słychać coś z starego Running Wild czy Manowar. Tak się gra heavy metal wysokich lotów, a band ma pomysł jak to robić. Partie basu w "Wrathful eyes" są po prostu wyborne i nadają kawałkowi odpowiedniej dynamiki. Epicki, wręcz marszowy "High king" to ukłon w stronę takich zespołów jak Manowar czy Omen. Riff prosty, ale bardzo pomysłowy.  Coś z Rocka Rollas czy Running wild można wyłapać w "Heart of a pagan". Jeden z mocniejszych, agresywniejszych kawałków na płycie jest "White stag". Moim osobistym faworytem został mega przebojowy "Goddess Freya", który również mocno inspirowany jest Running Wild, a nawet coś z Gamma ray się tu znajdzie.  Całość wieńczy równie melodyjny i przebojowy "Wings of solitude", który bardzo dobrze podsumowuje owy krążek.

"High King" to dobrze skrojony album heavy metalowy, który stawia przede wszystkim na sprawdzone motywy. Wszystko jest jednak świeżo podane i z pomysłem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i jest to debiut, który warto znać. Emerald Rage to band, przed którą kariera światowa stoi otworem i wróże temu zespołowi świetlaną przyszłość.

Ocena: 8.5/10

środa, 7 lipca 2021

CHALICE OF SIN - Chalice of sin (2021)

Wytwórnia Frontiers Records znów wydał ciekawą płytę z muzyką w klimatach heavy/power metalu. "Chalice of sin" to debiutancki krążek Chalice Of sin, który mocno czerpie z twórczości Crimson glory, Ring of Fire, Tad morose, czy The ferryman.To czyni ten krążek wyjątkowo atrakcyjny dla fanów takiej muzyki.

Band powstał w 2019r i tworzą go doświadczeni muzycy, którzy znają się na swojej robocie. Jest wszędobylski klawiszowiec Del Vecchio, który nadaje całości progresywnego charakteru i niezwykłego rozmachu. Mamy też utalentowanego wokalistę Wade'a Blacka, którego dobrze znamy z Crimson Glory. Oj niszczy tym swoim niesamowitym głosem. Do tego dochodzą mocne riffy w wykonaniu Martina Andersena, które są niezwykle pomysłowe. Jest w nich pasja, dojrzałość i finezja Martina, który imponuje swoją grą. Tutaj wszystko znakomicie ze sobą współgra. Nie jest to jakaś zgraja przypadkowych muzyków i dźwięki, które nijak się mają do samego gatunku. Wszystko zostało przemyślane i w efekcie dostajemy wysokiej klasy album, który zapada w pamięci.

Tytułowy "Chalice of Sin" to rasowy killer i to pod każdym aspektem. No jest moc i dzieje się sporo w tym utworze, a trwa nie całe 5 minut. Lekkość i finezja to atuty "Great escape", który przemyca patenty również hard rockowe. stonowany i również nieco hard rockowy "Whisky" pokazują, że band znakomicie potrafi urozmaicać swoją muzykę. Więcej power metalu i agresywności dostajemy "Sacred Shine" i wokal Wade'a momentami przypomina manierę Tima Rippera Owensa. Band czaruje znakomitym klimatem w złożonym "Ashes of the black rose". No czapki z głów, bo to co tutaj się dzieje przyprawia o dreszcze. No jest moc! Mroczny i marszowy "I stand" też ma swój urok i też wyróżnia się na tle innych kompozycji. Kolejny killer na płycie to "The show" i znów band powala na kolana swoimi aranżacjami i pomysłowością. Wow! Całość wieńczy "Nightmare", który przemyca kilka ciekawych progresywnych elementów.

Chalice of Sin nagrał dobrze wyważony album, który nie tylko uderza w rejony heavy/power metalu, ale też i hard rocka czy nawet neoklasycznych zagrywek. Każdy utwór to prawdziwa przygoda i niesamowite doznania. Melodie są przemyślane i wyszukane, to nie jakaś tam banalna płyta, która stawia tylko na patatajki i oklepane zagrywki. Jestem w szoku i gorąco polecam debiutancki krążek Chalice of Sin. Oj są emocje!

Ocena: 9/10
 

wtorek, 6 lipca 2021

INNER CALL - Leviathan (2021)

Inner Call to brazylijski band grający heavy metal z nutką thrash metalu. Band działa od 2009r i mają już dawno za sobą całkiem udany debiut "Inner call". Po 5 latach przerwy przyszedł czas na drugi album i "Leviathan" to znakomita kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie.

Okładka w tym przypadku nie wiele zdradza. Przykuwa uwagę, ale widziałem ciekawsze okładki metalowe w tym roku. Brzmienie jest surowe, nieco przybrudzone i mocno wzorowane na latach 80, a nawet 90. Jeśli chodzi o sam zespół to ich motorem napędowym jest wyrazisty i utalentowany wokalista Roberto Santos. Nie wiele odstają gitarzyści, którzy atakują nas mocnymi i zadziornymi riffami. Momentami jest troszkę nierówno, troszkę wdziera się wtórność, ale ostatecznie jest to kawał solidnego rzemiosła heavy metalowego.

Taki właśnie jest otwierający "Run man run", który idealnie pokazuje co nas czeka na płycie i w jakiej stylizacji obraca się band. Mocnym kawałkiem jest bardziej thrash metalowy "Pandemic", który pokazuje w jakim kierunku powinien band się rozwijać. Stonowany i rozbudowany "Inner call", który też wypada całkiem dobrze. Troszkę może brakuje energii i pazura, ale i tak jest dobrze. Nie brakuje też hitów, co potwierdza "Empty eyes" czy "Wings of the evil".

Jeszcze daleka droga Inner call, by stać się rozpoznawalną marką, która jest w stanie namieszać na heavy metalowym rynku. Póki co jest solidnie i drzemie potencjał w tej formacji, ale brakuje ostatecznego szlifu i dopracowania. Zobaczymy czy kiedyś panowie nas zaskoczą ? Oby!

Ocena: 6/10
 

poniedziałek, 5 lipca 2021

SKYEYE - Soldiers of Light (2021)


 Z każdym rokiem przybywa nam płyt, w których jest pełno nawiązań do twórczości Iron Maiden, a nieraz są ta płyty typu "kopiuj-wklej". Jedni słuchacze mogą już mieć dość takich kalk, a drudzy wciąż będą czuć ekscytacje. Po 3 latach od debiutu powraca pochodzący ze Słowenii Skyeye, który powstał w 2014r. Kapela rośnie w siłę, a najnowsze dzieło "Soldiers of light" to bez wątpienia płyta wysokich lotów.

Każdy z muzyków dołożył swoją cegiełkę do sukcesu tej płyty. Mare i Grega, to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy stawiają na klasyczne patenty, ale chcą brzmieć przy tym świeżo i nowocześnie.  Panowie dobrze wykonują swoją robotę i aż miło słucha się ich wyczynów. Sekcja rytmiczna nadaje odpowiedniej dynamiki, no a wokalista Jan brzmi niczym Bruce Dickinson. Wszystko spina się w spójną całość. 

W tym przypadku wystarczy tak naprawdę odpalić płytę i wszystko od razu zrozumiemy z czym mamy do czynienia. "King of the skies" wyrywa z kapci i to dosłownie. Co za killer i panowie pokazują swój ogromny potencjał. Dużo w tym Iron maiden, ale bije z tego szczerość i ambicja zespołu żeby też stworzyć też mimo wszystko własny styl. Kolejny utwór to przebojowy "Soldiers of light", który znów oddaje klimat starych płyt iron maiden, a przy tym jest z pazurem i nowoczesnym charakterem.  Imponuje również mroczny i agresywniejszy "Constellation". Band czaruje również w złożonym i nieco progresywnym "Son of God". Oj sporo dobrego dzieje się w tym kawałku, a wokalista Jan pokazuje klasę. Niesamowity głos. Znalazło się też miejsce na nastrojową balladę "Eternal starlight", która nie przynudza i wpasowuje się w klimat całej płyty. Na sam koniec band zostawił na kolosa "Chernobyl", który jest pięknym hołdem dla twórczości Iron maiden.

Kolejny klon iron maiden i nic więcej? Nic z tego! Skyeye nagrał świetny album, który kusi nowoczesnym brzmieniem, zadziornymi riffami. No i wciąż za mną chodzi ten niesamowity głos Jana, który swoim głosem sieje zniszczenie, ale i sama muzyka tutaj zawarta to wysoka klasa. Nie ma mowy o jakiejś tam nijakiej kopii Iron Maiden. Posłuchajcie i na pewno nie pożałujecie!

Ocena: 9/10

ARCANE TALES - Tales from sharanworld (2021)

W tym roku nie brakuje ciekawych płyt z kręgu symfonicznego power metalu i cieszy fakt, że jest ich dość spora liczba. Był Ominous Glory, Magic Opera, to teraz dołączył do tego grona projekt muzyczny Arcane Tales. Projekt stworzył włoski multiinstrumentalista Luigi Soranno, który ma swoją wizję epickiego, podniosłego symfonicznego power metalu. Kto lubi Rhapsody, The majestie, czy Fairyland ten bez wątpienia odnajdzie się na najnowszym albumie Arcane tales zatytułowanym "Tales from sharanworld".

Arcane tales to nie jeszcze duża marka i mało kto ich zna. Projekt działa od 2008r i  dorobił się 5 albumów, więc jakiś poziom i styl został wypracowany. Oryginalności tutaj nie znajdziemy, ale kto jej tutaj będzie szukał? Nie o to chodzi w takim graniu. Luigi na pewno pozytywnie zaskakuje swoim talentem. Jego głos, jego maniera i techniczne aspekty sprawiają, że słychać inspiracje Fabio Lione. No robi to ogromne wrażenie. Same aranżacje, ciekawe melodie i złożone partie gitarowe sprawiają  że płyta jest atrakcyjna i może się podobać. Minusem jest jednak to, że płyta jest nie równa i pojawiają się nieco słabsze kawałki. Taki jest nieco stonowany "Mirror of the dark side" który nie wiele wnosi wiele do płyty. Też nie przemawia do mnie progresywny "Winter symphony", ale jednak przez większość płyty mam uśmiech na twarzy, bo jednak są to dźwięki, które do mnie przemawiają. Na pewno mocnym punktem tego krążka jest rozpędzony "Wall of shields". Oj przypominają mi się złote lata Rhapsody i to jest komplement dla Luigi. Nieco rozbudowany "the shadows raise" pokazuje, że Luigi ma pomysł na partie gitarowe, na riffy i wciągające motywy. Dużo się dzieje w melodyjnym i szybkim "Magic Spell". Rycerski klimat da się wyłapać "Ghostly Whispers", który też jest mocnym atutem płyty. Całość wieńczy podniosły i melodyjny "Angels Descent".

"Tales from sharenworld" to przemyślany i dojrzały album w kategorii symfonicznego power metalu. Klimat fantasy idealnie się tu sprawdza i choć nie ma tutaj niczego odkrywczego to jednak słucha się tego z wielką przyjemnością. Jest kilka słabszych momentów, ale nie rzutują na ostateczny efekt i jest to płyta, której poświecić uwagę.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 4 lipca 2021

KILLING - Face the madness (2021)


 Wielu fanów thrash metalu wypatrywało debiutu duńskiego Killing. Ich mini album "Toxic asylum" z 2018r zyskał pochlebne recenzje i opinie słuchaczy. Niby band młodego pokolenia, bo działa od 2013r to jednak stylistyka i sama jakość muzyki to hołd dla takich wielkich zespołów jak Slayer,  Exodus czy Kreator. Premiera "Face the madness" jest przewidziana na 13 sierpnia tego roku, ale już teraz chce troszkę wam przybliżyć czego należy się spodziewać.

Killing tworzą 4 osoby, z czego kluczową rolę odgrywa wokalista i basista Rasmus Soelberg, który swoim głosem nadaje muzyce Killing agresji i takiej surowości. To za jego sprawą czuć klimat lat 80.  Dużo się dzieje w sferze partii gitarowych i tutaj na pochwałę zasługuje Rasmus Holm Sorensen, który dawkuje nam techniczne zagrywki i wiele ciekawych riffów. Nie ma miejsce na nudę, a każdy motyw gitarowy to kwintesencja thrash metalu. Jest oldschoolowo, a z drugiej strony całość brzmi świeżo i współcześnie.

Sporą robotę robi klimatyczna okładka, który na długo zostaje w pamięci, z resztą jak dopieszczone i ostre niczym brzytwa brzmienie. Jeśli chodzi o zawartość to mamy 9 przemyślanych kompozycji. Album otwiera "Kill everyone" i cała motoryka i konstrukcja utworu przypomina pierwsze albumy Kreator. Kolejny killer to "before violence strikes" , w którym band imponuje szybkością i pomysłowością. To się nazywa rasowy thrash metal. Podobne emocje wzbudza agresywny i złowieszczy "See You in hell". Niby znajomo brzmi taki "Legions of Hate", ale w tym szczerości i miłości do thrash metalu. Słychać, że panowie żyją tym gatunkiem i wiedzą jak zadowolić słuchacza. W podobnym stylu utrzymany jest "1942" i w sumie wyróżnia się z tej thrash metalowej nawalanki nieco stonowany i bardziej złożony "Killed in action".

40 minut klasycznego thrash metalu spod znaku Slayer, Kreator, czy Exodus sprawia że debiut Killing jest naprawdę warty uwagi.  Duńska formacja zalicza naprawdę świetny start i pokazuje tylko, że obrali sobie za cel namieszanie na thrash metalowej scenie metalowej.  Mocne riffy, klimatyczna okładka, melodyjne solówki czy aranżacje samych kompozycji sprawiają że to debiut warty uwagi.

Ocena. 9/10