wtorek, 30 kwietnia 2019

BLAZON STONE - Hymns of triumph and death (2019)

Mogłoby się wydawać, że tylko Rock'n Rolf i jego Running Wild ma swój własny styl, który nie da się podrobić. Na przestrzeni lat Rock'n Rolf pokazał jak znakomicie łączyć heavy/speed metal z tematyką piracką. Było kilka prób nawiązania do twórczości Running wild, ale ta sztuka w pełni udała się szwedzkiemu multi instrumentaliście Cedowi Forsbergowi. Jego projekt muzyczny pod szyldem Blazon Stone przyciągnął wiele fanów Running Wild i pokazał że ta formuła nie została w pełni wyczerpana i kryje jeszcze sporo wartościowej muzyki w sobie. Były już próby nawiązania do kultowych płyt Running Wild jak "Port Royal", "Blazon Stone" czy "Death or glory". Teraz Ced postanowił nawiązać za sprawą swoich pomysłów do "Black Hand Inn". Taki kierunek wskazuje przede wszystkim bliźniaczo podobna okładka najnowszego dzieła zatytułowanego "Hymns of Triumph and Death".

Ced jakimś czasem ogłosił, że zawiesza działalność Blazon Stone, bo męczące jest ciągnięcie projektu, który nie jest pełnoprawnym zespołem. Poszukiwania odpowiednich muzyków jest męczące, ale na szczęście Ced postanowił wydać nowy album. Za partie wokalne znów odpowiada Erik Forsberg, który nie raz pokazał, że pasuje do takiego grania idealnie. Na nowej płycie pokazuje jak świetnym wokalista jest. Jeśli chodzi o styl to Ced serwuje nam to co od pierwszych płyt, czyli stary dobry Running Wild. Na nowej płycie Ced mocno nawiązuje do "Black Hand Inn" i wszystko byłoby pięknie gdyby nie to że siła utworów na płycie nie jest tak mocna jak na poprzednich płytach. Mamy po prostu hity o nieco niższej klasie jakości, ale to wciąż świetna piracka przygoda, która odświeża znane i ukochane patenty Running wild.

Podoba mi się otwarcie w postaci "Triumph and death" który jest najciekawszym otwarciem w historii Blazon Stone. Duża dawka melodyjności i świetne nawiązanie do intra z "Black hand inn". Mocnym uderzeniem jest rozpędzony i przebojowy "Heart of Stone", który jest świetną wariacją na temat "Black Hand inn". To jest killer jaki się oczekuje od Blazon Stone. Dalej mamy równie szybki i żywiołowy "Dance of the dead", w którym Ced daje popis swoich imponujących umiejętności. Wciąż zachwyca swoją pomysłowością i techniką. Troszkę inaczej brzmi "Iron Fist of Rock", bowiem jest bardziej heavy metalowo, bardziej zadziornie. Ced pokazuje, że  potrafi stworzyć hit na miarę "The soulless".  Znakomicie wypada przebojowy i bardziej urozmaicony "Hellbound for the ocean", który znów odzwierciedla stare dobre czasy Running wild. Lekki, melodyjny "Blood of the fallen" to rasowy hit i nawiązuje do ostatnich płyt Rock;n rolfa. Mocny riff i duża dawka energii to atuty "Cheating the reaper". Ced nieco zaskakuje ostrzejszym riffem w "Slaves & masters",który również mocno nawiązuje do "Black Hand inn". Dalej mamy równie ciekawy i rozpędzony "Wavebreakers". Na sam koniec Ced prezentuje speed metalowy "Howells Victory", który znów nawiązuje do "Black Hand inn" i jeszcze "Wild Horde", który uderza w rejony "Blazon stone".

5 album pod szyldem Blazon Stone, a Ced wciąż trzyma wysoki poziomie. Nie ma może efektu zaskoczenia i takich emocji jak przy poprzednich płytach. Jednak Ced i jego geniusz sprawia, że płyta mimo słabszej siły przebojowości i tak zachwyca. Po prostu starego Running wild nigdy za wiele. Jestem niezmiernie wdzięczny, że są jeszcze takie młode i uzdolnione osoby jak Ced, który potrafią kontynuować spuściznę Running Wild. Moze jest to nieco słabszy album Blazon Stone, ale i tak jest to perełka godna uwagi.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

AXENSTAR - End of all hope (2019)

Wdarli się do świata melodyjnego metalu i power metalu świetnym coverem Helloween w postaci "Twilight of the gods", a później było z górki. Pierwsze ich albumy do dziś są znaczące w power metalowym światku. O kim mowa? Oczywiście, że o szwedzkim Axenstar, który od kilku lat stara się wrócić do swojej szczytowej formy. Od dłuższego czasu nie potrafią nagrać niczego atrakcyjnego, co jest godne tej marki. Czy najnowszy krążek "End of all hope" coś zmieni w tej kwestii?

Jest to na pewno pierwszy tak poważny krok tej kapeli w stronę tego co grali kiedyś. Jest to też pierwszy album od kilku lat, który trzyma dość wysoki poziom. Mroczny klimat z okładki udziela się podczas słuchania materiału. Cieszy na pewno fakt, że wokalista Magnus wciąż jest w dobrej formie. To właśnie on jest motorem napędowym Axenstar i ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na jego miejscu. Technika i znakomite warunki Magnusa imponują i to jest miłe po tylu latach.  Poprawie na pewno uległa gra gitarzystów czyli Jensa i Joakima. Słychać, że starają się wrócić do korzeni. Mamy dużo ciekawych i pomysłowych melodii. Wszystko zagrane z luzem i polotem. Band stara się być sobą i nie udawać kogoś kim nie są. To daje efekty. Wiadomo to jeszcze nie ta liga, co pierwsze płyty axenstar, ale jest to już zmiana na plus.

Płytę otwiera "Legions", czyli kawałek z mocnym riffem i elementami symfonicznymi. Brzmi to bardzo dobrze i chce się poznać resztę utworów. Imponuje lekkość i pomysłowość w przebojowym "King of Fools", który zaliczyć należy do najciekawszych utworów na płycie. Axenstar odrodził się i to jest wielkie zaskoczenie dla mnie. Nutka progresywności wdziera się w ponury "The unholy" i to dobrze, że band stara się urozmaicić swój materiał. Dużo power metalu mamy w podniosłym i przebojowym "Honor and victory" i na taki Axenstar warto było czekać. Troszkę blado wypada rozbudowany "A Moment in time". Dalej mamy słodszy "My kingdom come", który czerpie garściami z Stratovariusa czy Sonata arctica. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny "The Dark Age" i to kolejna perełka na płycie. Podoba mi się, że band tak świetnie nawiązuje do swojej przeszłości i odświeża sprawdzone patenty. Troszkę nijaki okazuje się progresywny "Of Pain and misery". Świetny refren i znakomite partie klawiszowe to troszkę za mało.

Axenstar powraca w wielkim stylu i na taki album warto było czekać.  Przede wszystkim jest dużo power metalu i wiele ciekawych melodii, które wpadają w ucho. Słychać, że band stara się wrócić do swoich najlepszych lat. Pierwszy krok został wykonany. Czekam na kolejny krok.

Ocena: 8/10

ENFORCER - Zenith (2019)

Czasami wystarczyć zmienić jeden element w muzyce danej kapeli i można albo odmienić swój los i zyskać nowych fanów i tym samym rozwinąć swój wachlarz możliwości. Co się dzieje kiedy zmiana danego czynniku nie podoba się fanom? Można stracić wiele. Swoją tożsamość, swoich fanów, a także popaść w zapomnienie. Niestety szwedzki Enforcer, który był znany zgrania szybkiego i melodyjnego heavy/speed metalu osadzonego w latach 80 postanowił troszkę pozmieniać w swoim stylu. Postanowili nieco odejść o speed metalu w stylu Exciter by zbliżyć się do twórczości Motley Crue, Steel Panther czy Dokken. Band trzyma się lat 80 i przebojowego grania, lecz teraz to komercyjność i słuchacze odbiorników radiowych są ważniejszy. "Zenith" to żywy dowód tych zmian i kto by pomyślał, że 4 lata sprawią że band sie tak zmieni.

Już okładka jest nieco inna niż zawsze. Zbyt tajemnicza i za dużo tutaj mroku. Brzmienie nie uległo zmianie, choć jest jakby bardziej ugrzecznione. Na płycie mamy 10 kawałków i już otwierający "Die for the devil" jest łagodny i nie robi większego wrażenie. Zastanawiam się słucham płyty Enforccer czy Striker. "Zenith of the black sun" to utwór, który kusi rozbudowaną formą i mrocznym klimatem. Czegoś mi tutaj brakuje. Przede wszystkim energii, jakiegoś zrywu. Echa dawnego stylu mamy w rozpędzonym "Searching For You" i to jest speed metalowa petarda. Spokojny, rockowy, bardziej balladowy "Regrets" jako utwór sam w sobie jest miły dla ucha. Ciekawe nawiązanie do Def Leppard, ale patrząc w kategorii Enforcer to traci sporo. Tragedia następuje w "Sail on", bo tego nawet nie da się słuchać. Bardzo chaotyczny, rockowy kawałek, który jest ciężki w odbiorze. Band próbuje naprawić swoje błędy złowieszczym i speed metalowym "Thunder and Hell". To jest Enforcer na jaki czekałem i szkoda że tak mało klasycznego Enforcer na tej płycie. Całość zamyka mroczny i bardziej heavy metalowy "Oe to death", który pokazuje jak nijaki jest to album.

Nie tak miało być. Chciałem dostać od Enforcer to co zawsze, czyli speed metalowe miazgę. Dostałem rockową papkę, którą może i momentami da się słuchać, ale nie tego oczekuje od kapeli tego formatu i to z takim stażem. Szkoda, może jeszcze wrócą do tego w czym się sprawdzają. Póki co można posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5/10

NIGHT SCREAMER - Dead Of Night (2019)

Jeśli ktoś lubi mieszankę W.A.S.P, Judas Priest czy Dokken, ten z pewnością powinien obczaić debiutancki krążek brytyjskiej formacji Night Screamer. Można o nich powiedzieć, że to młoda kapela działająca od 2013 r. Nie grają niczego odkrywczego i można mówić tutaj o wtórności. Jednak band gra całkiem udaną mieszankę heavy metalu, NWOBHM, czy hard rocka. Band stawia przede wszystkim na proste motywy i klimat lat 80. "Dead of night" kupił mnie przede wszystkim klimatyczną i oldchoolową okładką. Uwielbiam takie okładki, które są przepełnione grozą. Night Screamer napędza wyrazisty wokalista Gadd Mcfly. To właśnie on nadaje całości zadziorności i takiego pazura całości. Sam materiał jest poukładany i przemyślany. Na start mamy mocny i toporniejszy "Sacrafice". Dalej mamy przebojowy "Night Screamer", który przemyca elementy hard rocka. Więcej NWOBHM można uświadczyć w "Hit'n Run", z kolei marszowy "March of the dead" przemyca patenty Judas Priest. Solidny też jest melodyjny "Rise Above". Całość zamyka zadziorny "Out of My mind", który pokazuje jak dobrze odnajduje się w heavy metalu lat 80. Nie ma tutaj nic nowego, a materiał może nie rzuca na kolana, jednak płyta jest warta uwagi. To przede wszystkim solidny album z równym materiałem i mamy tutaj pełno mocnych riffów. Nie ma się co nudzić przy muzyce Night Screamer, a kto wie może jeszcze się rozkręcą?

Ocena:6.5/10

niedziela, 28 kwietnia 2019

ASTRAL DOORS - Worship or die (2019)

Nikt tak nie odwzoruje twórczości Roniego James Dio tak jak szwedzki Astral Doors. Ten band to solidna machina, która o 2002 r zachwyca swoją formą i stylem. Mając na pokładzie głos zbliżony do Dio można zdziałać cuda. Nils Patrik Johansson mimo swoich lat nadal zachwyca swoją techniką i drapieżnością.  Od kiedy opuścił szeregi Civil War to może skupić się na swoich macierzystych kapelach i jest tego efekt. Poprzedni album "Black Eyed Children" był troszkę nijaki i taki bez ikry. Brakowało kopa i hitów, to nie był ich najlepszy album.  Teraz po dwóch latach Astral Doors wraca silniejszy i w odświeżonej formie co udowadnia na nowym krążku zatytułowanym "Worship or Die". Band wraca do swojego poziomu i stylu z "Requiem of time" co bardzo cieszy. Mamy mroczny klimat, mamy dużo mocny, zadziornych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Gitarzyści Mats Geser i Joachim Nordlund postawili na mocniejsze, agresywniejsze riffy i bardziej złożone solówki. Jest klasycznie, jest dużo nawiązań do Dio, a co za tym idzie do pierwszych płyt Astral Doors.  Ta płyta to też popis umiejętności klawiszowca Jocke Roberga. Mamy tutaj dużo wciągających melodii, znakomite budowanie klimatu.  Już sama okładka zwiastuje mroczny i ponury klimat. Tak też jest, a soczyste, mocne i ciężkie brzmienie jest świetnym uzupełnieniem. "The night of  the hunter" to takie miłe nawiązanie o "Requiem of Time". Mocny riff, mroczny klimat i ta przebojowość. Echa Civil War można uświadczyć w melodyjnym i zadziornym "This must be peradise". Z kolei więcej Dio czy właśnie Astral Doors mamy w ponurym, marszowym "Worship or Die". Przebój goni przebój, a kolejny mocny punkt tej płyty to bez wątpienia "Concrete heart". Przede wszystkim kawałek wyróżnia się chwytliwym motywem klawiszowym i pomysłowością. Nie brakuje tutaj też skojarzeń z Civil war. Mamy też bardziej rozbudowany "Marathon", który bardziej uderza w rejony DIO. Niezwykle dojrzały utwór o złożonej konstrukcji. Płyta trzyma wysoki poziom przez dłuższy czas i kolejny mocny kawałek na płycie to "Ride the clouds". Na wyróżnienie zasługuje "St petersburg", który imponuje marszowym klimatem i pomysłowym motywem.  Jest też epicki i true metalowy "let the fire burn" i klimatyczny "Forgive me father", który również zabiera nas do starych płyt Astral Doors.  Po tylu latach w końcu płyta na miarę tej kapeli i ich marki. Dużo wartościowej muzyki utrzymanej w klimatach Dio. Pozycja obowiązkowa!

Ocena: 9/10

TANK - Re- ignition (2019)

Jeśli wydawać jakąś składankę typu "best of" to najlepiej w jakimś zmienionym składzie, albo z jakimś nowym pomysłem na zagranie znanych i lubianych utworów danej formacji. Tak też zrobił brytyjski Tank. Mick Tucker i Cliff Evans czyli serce starego ducha Tanka powraca z nowym składem i nowym albumem. Ciężko tu mówić o nowym materiale, bowiem  band postanowił odświeżyć swoje klasyczne hity z pierwszych 4 płyt.  Randy van Elsen to nowy basista kapeli i trzeba przyznać, że spisuje się idealnie. Jednak to nie on tutaj jest gwiazdą, ale właśnie David Reedman, który został nowym wokalistą Tank. Zarówno Doggie White, jak i ZP Theart wnieśli powiew świeżości i pasowali do konwencji Tank.David to wokalista uzdolniony i pasuje zarówno do szybszego grania w stylu "Just like something from hell". Były wokalista Voodoo circle sprawdza się idealnie w hard rockowym graniu. To właśnie pokazuje otwierający "waalking barefoot over glass". Bardzo dobrze brzmi odświeżony "This means war" czy energiczny "Shellshock". Tank wybrał zacne kawałki i wszystko brzmi bardzo dobrze. Jest świeżość, jest pazur i czuć zarówno hołd dla oryginalnych wersji i jednocześnie próba nadania nowej jakości.  Kolejną perełką jest bez wątpienie "Blood, guts and bear" i to jest świetny przykład, że warto było zarejestrować ten materiał. Ciekawa składanka, która pokazuje że David Reedman to strzał w 10 jeśli chodzi o wybór nowego wokalisty. Czekam na nowy album, z nowym materiałem i oby David zagrzał troszkę dłużej w zespole Tank.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

FATAL CURSE - Breaking the trance (2019)

Patrząc na okładkę debiutanckiej płyty  amerykańskiego Fatal Curse to można dostrzec podobieństwa do Savage Master, czy też Mercyful Fate. Jednak ta młoda kapela, która działa od 2016 r. tak naprawdę uderza w rejony brytyjskiego heavy metalu, zwłaszcza NWOBHM. Band na swoim debiutanckim krążku w perfekcyjny sposób odtwarza ere NWOBHM i nie kryje swoich inspiracji Iron Maiden, Angel Witch czy też nawet Judas Priest. Dochodzi do tego przybrudzone i wyrafinowane brzmienie, które jest mocno inspirowane latami 80. Niezwykle mocnym atutem tej formacji jest głos Mike'a Bowena, który imponuje charyzmą, czy techniką. 3 osobowy skład zgotował materiał, który nie brzmi jak dzieło debiutantów. "Breaking the trance" to 7 utworów, którą tworzą zgraną i pomysłową całość. Płytę otwiera tytułowy "Breaking the trance" czyli szybki i treściwy utwór, który imponuje old schoolowy feelingiem i zadziornością. Dużo starej szkoły NWOBHM mamy w "Blade in the dark". Nieco punkowy "Gang Life" też znakomicie wpisuje się w konwencję jaką sobie wypracował Fatal Curse. Znów kawałek napędza prosty i chwytliwy motyw gitarowy. Nie zabrakło też szybszego kawałka i tutaj znakomicie sprawdza się "Can't stop the thunder". Dalej mamy niezwykle energiczny i przebojowy "Chains of Eternity". Bardzo ciekawy kawałek, w którym nie brakuje patentów Iron Maiden. Całość zamyka równie udany i rytmiczny "Eyes of the demon". Niby nic nowego tutaj nie mamy, a jednak ten materiał cieszy. Brakuje płyt, które oddają złoty okres NWOBHM i Fatal Curse nadciąga by to zmienić. Bardzo dobry start i czekam na więcej.

Ocena: 8/10

niedziela, 21 kwietnia 2019

KAT - Without looking Back (2019)

W tym roku doszło do starcia dwóch obozów Kata. Roman Kostrzewski zaskoczył swoim albumem i "Popiór" to płyta w starym stylu Kata i to taka wycieczka do przeszłości. Z kolei gitarzysta Piotr Luczyk przygotował "Without Looking back"po 14 latach od "Mind Cannibals". Tytuł sugeruje że zespół nie patrzy wstecz i patrzy w przyszłość i faktycznie tak jest. Band porzuca stary styl i grania pod Sodom czy Kreator i idzie w zupełnie nowym kierunku. Kat stara się grać heavy metal z domieszką power metalu. Teraz starają się brzmieć jak Rage czy Accept i ta sztuka nie najgorzej wychodzi. Jeśli nie będziemy patrzeć wstecz to jest szansa, że docenimy nowy materiał Kata.

Jest tylko jeden problem, a mianowicie wokal Qbeka Weigela. Niby przypomina Romana, ale brzmi nieco inaczej. Jest mroczny, jest intrygujący, tylko czasami potrafi tez irytować, to swoją specyfiką. Okładka jest tym razem old schoolowa i taka w starym stylu. Muzyka jest już zupełnie inna. Płytę otwiera "Black Night in my chair" i słychać takie nawiązanie nie tylko do Rage, ale też choćby Metal Church. Soczysty heavy metal z domieszką power metalu i to na dobrym poziomie. Nie ma efektu "wow", ale nie ma też powodów do narzekania. Nieco szybszy "Poker" to jeden z ciekawszych kawałków na płycie i ten amerykański styl w wykonaniu Kata brzmi ciekawie. Stonowany i mroczny "Medival Fire" to ukłon w stronę twórczości Accept i ta toporność jest tu urocza. Piotr Luczyk wygrywa tutaj mocny, ponury riff, który potrafi zauroczyć słuchacza. Nie zabrakło elementów hard rocka, które pojawiają się w przebojowym "The race for life". Płytę promował "Flying Fire", czyli  soczysty heavy metalowy kawałek w klimatach Accept. Troszkę rozczarowuje "Wild" czyli ponad 8 minutowy kolos, który na dłuższą metę przynudza. Kilka ciekawych motywów to troszkę za mało. Też średnio zadowala wolniejszy i nieco rockowy "Let there be fire". Całość zamyka "Promised Land", który ma troszkę mroku i patentów Metaliki. Jest dobrze, ale też za bardzo przekombinowano tutaj.

Miło, że ktoś w naszym kraju próbuje sił w klimatach Accept czy Metal Church, tylko czemu akurat kultowy Kat musi podejmować się takich eksperymentów? Mamy tutaj przebłyski,ale jako całość wypada to średnio. Jest kilka ciekawych kawałków, ale jest też sporo nietrafionych kawałków. Nie ma agresji, nie ma tego co było na poprzednich albumach. To już inny band.Trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. "Popiór" to jest dla mnie to jak powinien brzmieć Kat.

Ocena: 5.5/10

INVICTUS - Burst the Curse EP (2019)

Invictus to dość pospolita nazwa w metalowym światku. W roku 2017 na ziemi niemieckiej zrodził się band o nazwie Invictus. Młody band tworzy muzykę zgodnie z historią niemieckiego speed/power metalu, tak więc nie brakuje wpływów wczesnego Helloween czy Blin Guardian. Wiadomo kapela stawia pierwsze kroki i jeszcze nie wszystko zostało dopracowano. Póki co mamy próbę ich sił i mała prezentacja stylu w postaci mini lp zatytułowanego "Burst the curse", który ukazał się w tym roku. Okładka pomysłowa, może troszkę kiczowata, ale przyciąga uwagę. Brzmienie jest przybrudzone i może nieco trochę garażowe, ale znakomicie współgra z tym co band prezentuje. Jest to stara szkoła speed/ power metalu i to bardzo cieszy. Na płycie znajdziemy 3 kawałki i to kompozycje, która pokazują potencjał tej formacji. Nicolas Peter to taki nie oszlifowany diament i ma on coś z maniery Kaia Hansena i to cieszy.  Invictus to przede wszystkim znakomity duet gitarowy w postaci Fabio i Andreasa. Ci dwaj panowie idą na całość i grają z polotem. Nie patrzą na to, że to jest wtórne i oklepane, grają to co im w duszy gra i to jest urocze. Tytułowy "Burst the curse" to znakomity przykład tej poukładanej współpracy. Jest energia, pazur, jest power metal w starym stylu. Prawdziwa petarda. W podobnej konwencji utrzymany jest "Someone out there". Inaczej z kolei brzmi "Gaia", który jest spokojniejszy, bardziej nastawiony klimat i tutaj słychać wpływy Blind Guardian. Trzy dobre kawałki dają nadzieje na ciekawą przyszłość tej kapeli. Czekam na ich pierwszy prawomocny album i pierwsze mocne uderzenie. Póki co jest dobrze i oby tego stylu się trzymali!

Ocena: 7.5/10

wtorek, 16 kwietnia 2019

PULVER - Kings under the sand (2019)

Na niemieckiej scenie metalowej pojawił się nowy, młodziutki band, który chce również zdobyć swoje grono fanów i zostać na scenie troszkę dłużej.  Mowa o działającym od 2016r zespole o nazwie Pulver, który w tym roku wystartował ze swoim debiutanckim albumem zatytułowanym "Kings under the sand". Tytuł jak i okładka zwiastują ciekawe wydawnictwo z klimatem rodem z "Poverslave". Nie do końca tak jest, bowiem band troszkę ociera się NWOBHM, troszkę o Doom metal, a troszkę o stroner rock. Przede wszystkim słychać, że wzorowali się na latach 70 czy 80. Można doszukać się wpływów Motorhead, Black sabbath czy Judas Priest. Uroku tej płycie dodaje przybrudzone brzmienie i proste, łatwo wpadające w ucho motywy.  Atutem tej młodej formacji jest charyzmatyczny wokalista Dave Froklich, który mocno przypomina świętej pamięci Lemmy'ego z Motorhead. Płytę wypełnia 8 utworów, które potrafią poruszyć swoim mrocznym klimatem i aranżacją rodem z lat 70.  Na wstępie mamy znakomite intro "Rising". Znakomita mieszanka stylów wypracowanych przez Judas Priest i Black Sabbath. "Phanthom Hawk" to klasyka sama w sobie. Mocny, zadziorny i niezwykle banalny riff potrafi zauroczyć.  Gitarzyści Lukas i Alex czują klimat heavy metalu lat 70 i to słychać. To jest to. Skojarzenia z wczesnym Judas Priest jak najbardziej są na miejscu.  Stonowane tempo i mroczny klimat to cechy "Blacksmith Lament" i tutaj kłaniają się klimaty Black Sabbath. Dalej pojawia się kwintesencja stylu Pulver, czyli tytułowy "Kings under the sand". Znakomicie też brzmi marszowy, pełen mroku "Warrior Caste" i znów znakomicie wybrzmiewają lata 70. Fani Iron Maiden z pierwszego krążka mogą polubić niezwykle melodyjny i pomysłowy "Alpha omega", który pełni rolę instrumentalnego kawałka. Całość zamyka rozbudowany i epicki "Curse of the pharaoh". Trzeba przyznać, że Pulver wyróżnia się tym swoim specyficznym stylem. Zaskakują i imponują talentem. Płyta debiutancka jest dobra, nawet bardzo dobra. Nie za wiele jest płyt w klimat 70, zwłaszcza jeśli myślimy o graniu w stylu Black Sabbath, czy Judas Priest i za to panowie mają dużego plusa. Płytę oczywiście gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

AGE OF ARTEMIS - Monomyth (2019)

Było kwestią czasu kiedy brazylijski Age of Artemis powróci z nowym albumem. "The waking hour" z 2014 r był średniej klasy albumem, który niczym szczególnym nie porwał. Czas na drugie podejście i tym razem na warsztat wziąłem najnowsze dzieło tej grupy. "Monopyth" to swoista kontynuacja tego co mogliśmy usłyszeć na poprzedniku. Dalej jest to melodyjny power metal z dużą dawką progresywnego metalu. Brazylijska formacja nie kryje inspiracji Almah czy Angra. Bardzo dobrze wpisał  się w styl kapeli nowy wokalista, a mianowicie Pedro Campos. Przede wszystkim jest to wokalista uzdolniony i z charyzmą, Nadaje całości odpowiedniego charakteru i potrafi budować napięcie. Dzięki niemu materiał jest o wiele ciekawszy. Płyta podobnie jak i poprzednia jest naszpikowana progresywnymi patentami i to one dominują na płycie. Brzmienie jest tu mocne, soczyste i z takim prawdziwym power metalowym uderzeniem. Jeśli chodzi o materiał to z pewnością uwagę zwraca melodyjny "Tha Calling", który imponuje energią i melodyjnością. Progresywność daje o sobie znać w szybszym "helping Hand" i to jest dobry początek tego wydawnictwa. Nutka rocka, nutka finezji pojawia się w stonowanym "Unknown strength". Więcej power metalu uświadczymy w energicznym "Reborn". W takich kompozycja band wypada znakomicie. Jest szybkość, jest kop i prawdziwa miłość do melodyjnego grania. Cieszy też bardziej rozbudowany i bardziej progresywny "Where love grows". Pojawiają się tez słabsze momenty jak właśnie "A great day to live".  Płyta ma potencjał i to słychać, ale to jeszcze nie jest to na co czekam, Jest lepiej niż na poprzednim krążku i dzieje się sporo, ale niektóre rozwiązania w pełni mnie nie satysfakcjonują. Czekam na kolejne wydawnictwo i może wtedy będę zachwycony.

Ocena: 6/10

piątek, 12 kwietnia 2019

MAGISTARIUM - War for all and all for won (2019)

Są tu jacyś fani Therion, Rhapsody of Fire, czy Powerwolf? Jeśli tak to nowy album niemieckiej formacji Magisterium może okazać się prawdziwą ucztą. Ta kapela działa od 2005r i dorobiła się 3 płyt, z czego "War for all and all for won" to najnowsze wydawnictwo.  Piękna klimatyczna okładka, który jest miła dla oka to nie jedyny atut tej płyty.  Wokalista Oleg Rudych to kolejna mocna strona tej płyty. Jego głos przypomina poniekąd manierę Fabio Lione czy Atille z Powerwolf. Potrafi budować napięcie i kreować znakomity klimat fantasy. Band gra symfoniczny heavy metal z domieszką power metalu. Najlepsze jest to, że aspekt symfoniczny na tej płycie jest bardzo podniosły i ma filmowy wydźwięk. Na płycie jest 11 utworów, które łącznie tworzą znakomitą całość. Płytę otwiera mocny, agresywny "Rising from the Ashes". Podniosły refren i epickie motywy pokazują bogaty wachlarz możliwości zespołu. Brzmi to wszystko fantastycznie. Stonowany i bardziej marszowy "One against the world" również imponuje patosem i bogatą aranżacją. Mroczniejszy i nieco operowy "The game of life" , mocno nawiązuje do twórczości Therion.Melodyjny i przebojowy "Beyond the frontier" z kolei mocno nawiązuje do Rhapsody of fire. Tytułowy "War for all and all for won" to wizytówka tej płyty i kwintesencja stylu tej kapeli. 100 % symfonicznego metalu. Przebojowy "Another world" przemyca patenty Powerwolf i to kolejna perełka na płycie. Band znakomicie sprawdza się w spokojniejszych klimatach i potwierdza to "1000 years of rain". Na deser mamy rozpędzony i power metalowy "Follow your dream". Płyta jest wyjątkowa i ma w sobie to coś. Znakomita mieszanka symfonicznego metalu i filmowego charakteru. Dużo tutaj wysokiej klasy utworów. To jest to i czekam na więcej!

Ocena: 9.5/10

LEVERAGE - Determinus (2019)

10 lat czekania i w końcu pojawił się nowy krążek fińskiej formacji Leverage. Jest nowy skład, nowa jakość i zmieniony styl, jednak jest to już nieco inna muzyka. "Circus Colossus" to był płyta w której dominował melodyjny metal z domieszką power metalu w prawdziwym fińskim wydaniu. Było pełno nawiązań do Stratovarius, Sonata Arctica, excalion czy Celesty.  Ta płyta miła w odsłuchu i była jednym z ich największych osiągnięć. "Determinus" to płyta, która pokazuje band w nieco innym świetle. Jest to płyta, w której zespół próbuje nieco eksperymentować ze swoim stylem.  Mamy mieszankę progresywnego metalu, melodyjnego metalu czy heavy metalu. Brakuje elementów power metalu i brakuje kopa. Ta płyta jest nijaka. Band nie potrafi zdecydować się w którym kierunku chce pójść. Co z tego, że nowy wokalista Kimmo Blom sprawdza się w takim graniu i ma do tego talent, skoro zawodzi materiał. W zespole jest też nowy gitarzysta Mikko, który za wiele nie wnosi do zespołu. Okładka zwiastuje mroczny, wręcz doom metalowy album. Może i mrocznie jest na tym albumie, ale brakuje tutaj ciekawych melodii czy przebojowości. Echa starego stylu Leverage pojawiają się w otwierającym "Burn love burn", który jest niezwykłe melodyjny i pełen rożnych smaczków. Szokuje folkowy "Wind of Morrigan", choć tutaj jakby więcej rocka i nie byłoby to złe gdyby nie fakt, że oczekuje czegoś innego od tej formacji. Mocny riff w "Tiger" to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Progresywne elementy w "Mephisticrate" są nawet pomysłowe, ale całościowo wypada to średnio. Rockowy "Heavens no place for us" pokazuje jak band wykorzystuje całkiem udanie patenty Deep purple. W podobnym klimacie mamy mroczniejszy "Rollerball". Do udanych kompozycji można dodać rozpędzony "Troy". Troszkę za dużo chaosu i za mało tutaj konkretów. Brakuje przebojowości i tej mocy z poprzednich płyt. 10 lat czekania i dostałem w efekcie średniej klasy album, który nie ma szans zagościć na dłużej w moim sercu.

Ocena: 5/10

wtorek, 9 kwietnia 2019

TOMBSTONE - Shadows of Fear (2019)

Kojarzy ktoś zespół Tombstone?  Jest to fińska formacja, która działa o 2001 r i dała się  poznać jako solidna kapela, która gra heavy/power metal. Debiut "Madde in Metal" to był kawał porządnego grania, choć czegoś brakowało. Teraz po 9 latach formacja wraca o wiele silniejsza i jest już gotowa siać prawdziwe zniszczenie. Czego można się spodziewać po ich najnowszym krążku zatytułowanym "Shadows of Fear"?

Przede wszystkim ciekawych partii gitarowych i zgranych solówek Johana, Kennetha i Mettiasa. Ci  gitarzyści dają niezłe show i przypomina się stare kultowe duety gitarzystów, gdzie pojedynki były pełne emocji i finezji. Dzieje się sporo w tym aspekcie i nie można narzekać. Jak ktoś lubi wokal pokroju Roba Halforda, Erica Adamsa, czy Henninga Basse;a ten po kocha głos Kenntha Nylunda. To co wyprawia na tym krążku przyprawia o dreszcze. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach, gdzie zbliża się o poziomu Ralfa Sheepersa czy Roba Halforda. W niższych rejestrach brzmi niczym Eric Adams, tak więc jest co podziwiać. Może okładka nie wzbudza żadnych emocji, ale płyta nadrabia mocnym, ostrym brzmienie, który podkreśla zadziorność tego wydawnictwa.

Materiał to taka wycieczka po klasycznych płytach z kręgu heavy/power metalu. Band wykorzystuje znane nam motywy i dokłada sporo od siebie i dostajemy kawałki, który imponuje przebojowością i energią. Na start mamy "Can't kill metal" czyli prawdziwe uderzenie młota. Manowar się tutaj objawia nam od samego początku. Epicki refren  i chwała metalu. Marszowe tempo i sama aranżacja w pełni trafiona. Mieszanka Judas Priest i Manowar w "Toxic Avenger" jest po prostu świetna. Riff prosty, ale niezwykle melodyjny i nadaje kawałkowi przebojowego charakteru. Refren mocno chwytliwy i przypomina troszkę twórczość Stormwarrior. No prawdziwy hit! Nie zabrakło też miejsca na epicką balladę i tutaj "Blood Diamond" się sprawdza idealnie. Pierwszym prawdziwym przejawem power metalu spod znaku Majesty czy Wizard mamy w "The battle of kalasha". Kenneth daje niezły popis swoich umiejętności w bojowym "Win or Die". Znakomite wykorzystanie patentów Manowar. Pełen emocji jest spokojniejszy i bardziej rozbudowany "Shadows of fear". Więcej Judas Priest mamy w "Eye of The Storm". Słychać inspiracje "Painkiller" co bardzo cieszy. Mieszanka Manowar i Judas Priest wychodzi zespołowi najlepiej i znakomicie potwierdza to kolejny hit, czyli "Heavy metal poisoned". Co za świetny refren! Płytę promował "The Master", który znów świetnie oddaje klimat "Painkiller" Judas Priest. Całość zamyka "Written in Stone", który jest hołdem dla Manowar.

Każdy utwór przyprawia o szybsze bicie serca. Band odrobił swoje zadanie domowe i przygotował materiał, który zwala z nóg. Dopracowali partie wokalne, gitarowe, brzmienie i samą konwencję. Wszystko tutaj imponuje i jest to album, który pokazuje jak ma brzmieć klasyczny heavy/power metal. Fani Judas Priest i Manowar nie mogą przegapić tego wydawnictwa. Perełka!

Ocena: 9.5/10

piątek, 5 kwietnia 2019

SEAX - Fallout Rituals (2019)

Czasami łapię się na tym, że kieruję się ciekawą okładką przy wyborze płyty. "Fallout Rituals" zdobi świetna, klimatyczna, pełna mroku okładka frontowa. Przyciąga uwagę i zachęca do zapoznania się z zawartością. Jest to 4 płyta amerykańskiej formacji o nazwie Seax i jak dla mnie to jest ich największe osiągnięcie.  Band działa od 2009r i specjalizuje się w graniu odl schoolowego speed metalu. Co ciekawe jest to muzyka mocno inspirowana exciter, Agent Steel, czy Evil Invaders.Niby dużo tutaj wtórności, oklepanych motywów, ale to jest takie urocze.

Ta formacja ma dwa mocne ogniwa i są nimi wokalista Carmine Blades i gitarzysta Hel. Trzeba przyznać, że maniera i styl śpiewania Carmine'a jest charakterystyczny i wyjątkowy. To dzięki niemu ta płyta ma tyle energii i zadziorności. Jeśli chodzi o partie gitarowe to jest tutaj też sporo godnych uwagi riffów i solówek. Hel stawia na szybkość, na klasyczny wydźwięk, na melodyjność i zadziorność. Materiał jest tutaj samą wizytówką płyty i mamy prawdziwą jazdę bez trzymanki.

Płytę otwiera klimatyczny "Fallout" i po tym krótkim intrze wkracza rozpędzony "Rituals". To jest to! Speed metal o jakim można pomarzyć. Riff jest tutaj ostry jak brzytwa i rzuca na kolana. Piękne otwarcie, a to dopiero początek. Nutka thrash metalu  w speed metalowej otoczce mamy w złowieszczym "Killed by speed". Więcej heavy metalowego feelingu uświadczymy w przebojowym "Bring down the Beast", który pokazuje prawdziwy potencjał tej formacji oraz ich niezwykły talent. Mają w sobie to coś. W podobnym stylu utrzymany jest energiczny i niezwykle melodyjny "Interceptor", który imponuje złożonymi partiami gitarowymi. Pomysłowy riff przyozdabia agresywny "Legions Arise", który oddaje to co najlepsze w tym gatunku. Na sam koniec mamy rozpędzony, z nutką thrash metalu "Born to live fast".

Cała płyta kipi energią i tutaj jest prawdziwa jazda bez trzymanki. Non stop szybki, bez kompromisowy speed metal w starym stylu. Brakuje nieco urozmaicenia i jakiegoś spokojniejszego kawałka. Jednak pomijając te drobne osobiste widzi mi się to i tak jest płyta z górnej półki. Jedna z ciekawszych płyt tegorocznych jeśli chodzi o speed metal. Kto wie może w top 10 sie znajdzie?

Ocena: 9.5/10

czwartek, 4 kwietnia 2019

SILVER BULLET -Mooncult (2019)

Cofnijmy się trochę w czasie. Jest rok 2008 i na fińskiej scenie metalowej zrodził się power metalowy band o nazwie Silver Bullet.  Band młody i głodny sukcesu zdobył szturmem scenę po całkiem udanym debiucie. Młoda kapela pokazała swój potencjał i pomysł na power metal. Słychać że czerpią garściami z twórczości Olympos mons, Morgan Lafey, Rhapsody of Fire, Bloodbound, Powerwolf, czy nawet Blind Guardian. Minęły 3 lata od debiutanckiego "Screamworks" a band powraca z nowym krążkiem. "Mooncult" to coś więcej niż kolejny album w ich dyskografii, to coś więcej niż kolejny power metalowy album jaki pojawia się w tym roku. To płyta pełna magii, świeżych rozwiązań. To płyta z tajemniczym klimatem, z podniosłym charakterem i dużą dawką emocji, przebojowości i wyjątkowych doznań. Masz już dość klonów Helloween? Chcesz doznać szoku i przeżyć niesamowitą przygodę? Daj się porwać muzyce zawartej na "Mooncult".

Już okładka jest niezwykle miła dla oka. Pierwsze skojarzenia to Blazon Stone, Blind Guardian czy Dark Moor. Cieszy widok takich klimatów. Ta płyta ma też soczyste, mocne brzmienie, które podkreśla jakość zawortości. Silver Bullet to przede wszystkim wokalista Nils Nordling, który operuje wręcz operowym głosem. Znakomicie prowadzi utwory i nadaje im głębi. To on ma wpływ na symfoniczny wydźwięk całości. Sporym plusem jest tutaj to, że band bawi się różnymi motywami, patentami. Raz mamy szybkie tempo, raz nieco wolniejsze, raz jest podniośle, a raz mrocznie. Znakomity rollercoster. Wiele ciężkiej pracy włożyli gitarzyści Henri i Hannes, którzy dostarczają słuchaczowi sporo niezapomnianych doznań.

"1590 Edinburgh" to wejście iście filmowe. Jest klimat, jest podniośle, a chórki przyprawiają o dreszcze. Co za emocje, co za kunszt. Magia, a to dopiero początek. "She holdes the greatest Promise" to prawdziwa petarda. Tak właśnie ma brzmieć power metal. Jest szybko, jest melodyjnie i przebojowo. Nie ma banalnych aranżacji, a wszystko jest zagrane z polotem. Marszowy "Forever lost"to kolejny killer na płycie. Rycerski klimat i bardziej epicki wydźwięk to atut tego utworu. Iście teatralny, pełen wrażeń "Maiden,mother and crone" to kompozycja pełna ciekawych urozmaiceń i bogatych aranżacji. Echa Blind Guardian czy Orden Ogan dają o sobie znać. Nieco operowy, nieco rockowy "Light the latterns" to utwór, który imponuje rozbudowaną formą i ciekawymi przejściami. Perła, którą można cały czas na nowo odkrywać. Bardziej agresywny "The Witches Hammer" to power metal taki jaki kochamy i taki jaki zapoczątkował Gamma Ray. Jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Podniosły, nieco mroczniejszy "The chalice and the blade" to znów przykład rozbudowanego kawałka. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na nudę.  stonowany i zadziorny "Eternity in Hell" to przykład jak band bawi się stylistykami i różnymi formami. Całość zamyka melodyjny "Lady of lies".

Szok. Band, który dopiero co zaczął swoją karierę nagrał album perfekcyjny, który na długie lata może być wzorem dla wielu kapel. "Mooncult" to płyta niezwykle dojrzała, pełna pomysłowych rozwiązań i wysmakowanych dźwięków. Dzieje się tutaj sporo i band czerpie garściami z wielu kultowych bandów, stawiając na swój własny styl. Silver bullet to marka mało znana i raczej nie wszyscy kojarzą tą nazwę. Czas to zmienić i "Mooncult" to znakomity powód ku temu.

Ocena: 10/10

ROCKIN ENGINE - Midnight road rage (2019)

"Midnight road Rage" to debiutancki krążek młodej formacji prosto z Kanady.  To znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. Wszystko zostało stworzone na wzór płyt z lat 80. Dobrym tego przykładem już jest choćby klimatyczna okładka. Rockin Engine to  młoda kapela, która stać na ciekawy materiał. Słychać, że posiadają nieprzeciętnie umiejętności. Grają to co gra im w duszy i jest to muzyka prosto z ich serca.  Stylizacja tej formacji  opiera się o patenty wypracowane przez takie zespoły jak Motley Crue, Saxon, Dokken, czy Judas Priest. Mocnym atutem tej płyty jest bez wątpienia wokal Stev'a O Leff, który swoją manierą i zadziornością nadaje całości uroku lat 80.  Co do zawartości to mamy na krążku 8 kawałków utrzymanych w podobnym klimacie. Zadziorny "Shake that ass" imponuje mocnym wyrazistym riffem w klimatach JudasPriest. Nutka hard rocka dodaje tutaj przestrzeni. Duet gitarowy Steve o Leff i Stevy Leff dobrze się dogadują i w efekcie powstają całkiem udane i godne uwagi riffy. Dobrze to obrazuje dynamiczny "Lets roll the Dice". Więcej energii i mocy mamy w zadziornym "When Egnines collide". Kolejnym mocnym punktem płyty jest rozbudowany "The state of nature", w którym band pokazuje bardziej progresywne oblicze.
Całość zamyka rock'n rollowy "Road rage boogie". Bije z tego kawałka niezły klimat i taka luźna atmosfera.  Póki co to dobry początek młodej kapeli, która może jeszcze kiedyś nas zaskoczy pozytywnie. Debiutancki album jest solidny i zawiera solidny materiał, dlatego warto poświęcić chwilkę by zapoznać się co mają do zaoferowania. Pozycja skierowana do maniaków heavy metalu i hard rocka lat 80.

Ocena. 6,5/10

środa, 3 kwietnia 2019

FORKILL - The sound of the devils bell (2019)

Brazylijski Forkill powraca po 6 latach z nowym albumem zatytułowanym "The sound of the devil's bell". To znakomita kontynuacja tego co zaprezentował na debiucie. Muzykę jaką band prezentuje to soczysty heavy metal z domieszką thrash metalu.  W muzyce tej kapeli słychać sporo nawiązań do Artillery, Testament, czy Exodus.  Muzyka jest prosta, oparta o znane patenty i dużo wtórności, ale jest spora frajda z odsłuchu. Muzycy wiedzą co chcą grać i jak to robić na dobrym poziomie. Ostre brzmienie i wyrazisty wokal Joe Neto to atuty, który przesądzają o jakości tej płyty. Jest agresja, jest szybkość i kilka przebojów. Nie można narzekać na brak emocji i w zasadzie od samego początku band dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. "Emperor of Pain" to taka stara szkoła thrash metalu i znakomicie tutaj oddano klimat lat 90. W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "Let there be thrash" , który imponuje mocnym riffem i ciekawą pracą gitar. Na płycie znajdziemy też rozbudowany "When Hell rises", który pokazuje band z nieco innego strony. "R.E.D" to już bardziej techniczny heavy/thrash metal i to na dobrym poziomie. Jeden z ciekawszych kawałków na płycie. Bardzo dobrze prezentuje się przebojowy "Killed at last" czy zadziorny "In your face". Co by tu nie pisać to "the sound of the devils bell" to kawał solidnego heavy/thrash metalu. Szkoda tylko, że nie ma tutaj elementu zaskoczenia, nie ma kopa i chwytliwych przebojów. To jest płyta średniej klasy, która nie ma szans namieszać w tym roku.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

SKANNERS - Temptation (2019)

Zbyt długo milczał włoski band o nazwie Skanners.8 lat czekania na nowy materiał to kawał czasu i wiele się mogło zadziać. "Temptation" to nowe dzieło i nie ma tutaj mowy o kopii "Factory of Steel". Tym razem band postanowił zaskoczyć swoich słuchaczy i zmienił swój styl. Radosny heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Primal Fear zastąpiono nowoczesnym, mrocznym heavy/power metalem. Ta przemiana kojarzy mi się z Iron Fire i obecne wcielania tych dwóch kapel jest bardzo podobne. Wszystko pięknie, szkoda tylko że muzyka utraciła na jakości. Nie ma już takiej przebojowości i muzyka nie jest tak łatwa w odbiorze. Wciąż mocnym atutem zespołu jest wokalista Claudio Pisoni, który ma ciekawą barwę. Szkoda tylko, że nie ma już takiego pola do popisu. Brzmienie przybrudzone, takie bardziej nowoczesne i takie tłumiące wszystko. To wszystko jeszcze idzie jakoś przetrawić, ale zawartość mocno zawodzi.

Co z tego, że otwieracz "In flammen 666" jest ostry, agresywny i w klimatach Bloodbound, czy Nocturnal Rites, jak brzmi to troszkę słabo. Przesadzono z nowoczesnością i nie przekonuje mnie to. Nieco hard rockowy "Rays in darkness" nasuwa poprzednie płyty tej kapeli i to jest dobry kawałek. W podobnych klimatach mamy "Rolling in the fire". Spokojniejszy "Cut my heart" to kolejny przykład, że nowe wcielenie kapeli nie sprawdza się tak jakbyśmy tego chcieli. Z takich szybszych kawałków mamy rozpędzony "Demons of Tommorow" i jest tu moc. Jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Na plus trzeba zaliczyć przebojowy "Lost in paradise" czy agresywny i mroczniejszy "Back to the past". Na deser mamy balladę "Always remember", który też nie robi większego wrażenia.

Bardzo czekałem na nowy krążek Skanners.Szkoda tylko, że moja oczekiwania nie zostały spełnione. Płyta ma kilka przebłysków, kilka dobrych momentów, ale całościowo wypada to średnio. Wolałbym usłyszeć powtórkę z "Factory of steel" niż ten pseudo nowoczesny heavy/power metal.

Ocena: 5.5/10