wtorek, 24 września 2019

LIV SIN - Burning Sermons (2019)

Liv Sin powstał na gruzach całkiem dobrego bandu o nazwie Sinister Sin. Kluczową rolę w obu kapelach odgrywa urocza i utalentowana wokalista Liv Jagrell. W dalszym ciągu wokalistka stara się grać melodyjny, energiczny heavy metal. Na nowym krążku wydanym pod szyldem Liv Sin, który nosi tytuł "Burning Sermons" mamy właśnie do czynienia z takim heavy metalem. Tym razem jednak postawiono na mroczny klimat i bardziej nowoczesny wydźwięk. Czy to wróży źle w przypadku nowego dzieła Liv Sin?

Wokal Liv Jargell jest ostry niczym brzytwa i pasuje do mocniejszego, nieco nowoczesnego grania. Wszystko pięknie, szkoda tylko że jakość dostarczanych nam dźwięków już nie jest taka jakbym chciał. Płyta jest nie równa i to jej najgorsza wada i czasami jest jakby przerost formy nad treścią. Bywa też band za bardzo kombinuje, zamiast iść po najprostszej linii oporu. Za mało killerów i za mało hitów.  Co ciekawe melodyjny i nieco hard rockowy "Blood moon forever" nie wróży większej porażki. Rozpędzony i mocny "Chapter of the witch" wręcz nas zachęca do zagłębienia się w ten album. Ten kawałek to akurat mocna rzecz i tak powinien brzmieć cały album. Soczyste gitary, mocna sekcja rytmiczna i chwytliwy refren. Tutaj ta taktyka zespołu się sprawdza. Na pewno zaskakuje też marszowy i mroczny "Hope begins to fade" w którym band momentami ociera się o Nightwish. Bardzo ciekawy kawałek. Mamy też killer i jest nim bez wątpienia szybki i dynamiczny "War Antidote" i znów proste patenty się sprawdzają znakomicie. Ciśnienie spada w przekombinowanym "At the gates of the abyss". Broni się też mocny i zadziorny "Slave to the Machine". Także i tutaj czuć zawód, bo nie dopracowano ten kawałek. Nowoczesność cały czas wybrzmiewa na tej płycie i napędza agresywny "The Sinner", który jest jasnym punktem tej płyty. Rockowa ballada "Ghost in the dark" jakaś taka bez wyrazu i bez przekonania. Troszkę brzmi to jakby powstała na siłę, tylko po to żeby na płycie była ballada. Ostre gitary i mroczny klimat daje się we znaki w podniosłym "Dead wind intermizzo".

Liv Sin znów dostarcza nam kawał solidnego heavy metalu i raczej nie ma większych powodów do narzekania. Znajdziemy tutaj kilka mocnych momentów i dobre popisy samej wokalistki. Nowoczesne brzmienie i sama stylizacja zdaje egzamin, szkoda tylko że kawałki nie są w pełni dopracowane. Płyta z serii posłuchać i odstawić. Na pewno warto obczaić dla tych kilka momentów, które mogą wbić słuchacza w fotel.

Ocena: 7/10

SUICIDAL ANGELS - Years of Aggression (2019)

Jednym z tych zespołów thrash metalowych, który trzyma wysoki poziom i na których zawsze mogą liczyć to bez wątpienia grecki Suicidal Angels.  Ich agresywny styl zawsze kojarzył mi się z Kreator, Slayer czy Sodom. Mają w sobie coś takiego, co czyni ich mistrzami w tym co robią. Potrafią brzmieć agresywnie, old schoolowo, a przy tym zachwycać ciekawymi melodiami czy riffami. Perfekcjoniści, którzy działają od 2001 r i już dawno zbudowali swoje imperium.  "Years of Aggression" to już 7 album tej formacji i 2019 to faktycznie dobry rok dla tej formacji. 

Obeszło się bez zmian personalnych, a także bez niespodzianek. Tutaj rządzi oldschoolowy thrash metal wzorowany na latach 80 czy 90. Brzmienie to jest czynnik, który sprawia, że płyta nie brzmi jak relikt czasów przeszłych, a jak thrash metal naszych czasów. To płyta agresywna co wskazuje sam tytuł, ale też płyta dynamiczna, energiczna i przebojowa. Na tej płycie grecka formacja zbliża się do aktualnego stylu Kreator. Nie brakuje tutaj ciekawych i wciągających melodii, które czynią ten album niezwykle atrakcyjny. Nie ma tutaj wypełniaczy, ostre riffy atakuje nas na każdym kroku, a każdy utwór to rasowy hit. Płyty słucha się jednym tchem i potrafi rzucić na kolana.

Ta płyta ma wszystko to co potrzebuje thrash metalowy album i to już czyni ten album wyjątkowym. Pierwszy strzał w postaci "Endless War" to znakomity otwieracz. Praca gitar przyprawia o dreszcze i zapada na długo w pamięci. Tak powinien brzmieć rasowy thrash metal.  Chwytliwa melodia i duża dawka przebojowości to cechy "Born of Hate", który nasuwa na myśl ostatnie płyty Kreator. No jest moc! Band ceni sobie techniczną perfekcją i to słychać w tytułowym "Years of Aggression", który jest złożoną kompozycją. Suicidal Angels znakomicie tutaj bawi się tempem i melodiami. No brzmi to fenomenalnie. Nick i Gus to zgrany duet gitarzystów i panowie dają niezły popis swoich umiejętności. Nie ma grania na jedno kopyto i cały czas się coś dzieje. No prawdziwa jazda bez trzymanki.  Nieco heavy metalowy "Bloody Ground" też ma swój urok. W tej kompozycji band stawia na urozmaicenie i bardziej złożoną formułę. Tym utworem band mnie mocno zaskoczył. Stara szkoła thrash metalu z lat 80, gdzie liczyła się prostota i agresja to już rzadkość. Jednak grecka formacja pokazuje w "D.I.V.A", że można stworzyć kawałek tego pokroju. Brakuje słów, by opisać co tutaj się dzieje. Brutalny i surowy "Order of Death"to kolejny mocny punkt tej płyty. "The Roof of Rats" imponuje agresywnym riffem i niezwykłą pracą gitar. Kolejny killer na płycie. Całość zamyka rozbudowany i nieco progresywny "The sacred dance with Chaos". Utwór jest niezwykle mroczny i melodyjny.

Suicidal Angels przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu swoich płyt i Ci panowie nigdy mnie zawiedli. Za każdym razem dostaję wysokiej klasy thrash metalu. "Years of Aggression"  to perfekcyjny album, który pokazuje że thrash metal ma się dobrze. Niezwykle energiczna płyta, która daje prawdziwego kopa. Znakomita konkurencja dla nowego krążka Destruction.

Ocena: 10/10

MIDNIGHT FORCE - Gododdin (2019)

Brytyjska formacja Midnight Force po roku przerwy wraca z nowym albumem. "Gododdin" to już drugi album tej kapeli i można mówić tu o udanej kontynuacji debiutu  "Dunsinane". W dalszym ciągu mamy wycieczkę do lat 70 czy 80. Band stawia na klasyczne patenty i surowe brzmienie, które jeszcze bardziej zbliża nas do tamtych lat. To wszystko ze sobą znakomicie współgra, zresztą tak jak na debiucie.  Muzycznie panowie nawiązują do twórczości Angel Witch czy Black Sabbath, choć nie brakuje też nawiązań do Angel Sword, czy też Manilla Road.

Midnght Force to przede wszystkim charyzmatyczny wokalista John Gunn i to on napędza ten band.  Jego wokale dodają uroku i brzmią intrygująco.  Swoje 3 grosze dorzuca również gitarzysta Ansgar Burke. Klasyczne riffy i klimatyczne solówki robią tutaj sporą robotę. Płytę otwiera energiczny "Eternal Emporer" i można już poczuć się jak w latach 70. Nie brakuje tutaj killerów i jednym z nich jest rozpędzony "The doom of kiev". Ponury klimat i elementy doom metalu pojawiają się w "Walls of Acre". W podobnych klimatach utrzymany jest bardziej złożony "Over the phanthom Sea". W takiej kompozycji mamy już bardziej złożone solówki i fani Nwobhm czy starego Iron Maiden mogą być zachwyceni warstwą instrumentalną tego kawałka. Całość zamyka 7 minutowy "Gododdin".

Werdykt? Ciężko ocenić ten album, bo mamy plusy jak i minusy. Płyta jest klimatyczna, ma sporo patentów z lat 70 czy 80, ma też swój charakter.  John Gunn robi tutaj dobrą robotę i same kompozycje też są dobre. Czego więc brakuje?  Hitów,  powera i mocy. Brakuje czegoś, co pozwoliłoby zapamiętać ten album na dłużej, a szkoda bo potencjał był.

Ocena: 6/10

TUNGSTEN - We Will Rise (2019)

Andreas Marschall to mój ulubiony twórca okładek płyt heavy metalowych. Potrafi stworzyć nie banalny klimat i ma znakomity styl. Każda okładka to coś miłego dla oka i miła wycieczka do jego światu fantasy i magii. Tym razem zauroczył mnie szatą graficzną dla zespołu Tungsten. Ta okładka przypomina mi okładki Hammerfall czy Blind Guardian. Choć Tungsten gdzieś tam przemyca elementy power metalu, to jednak band stawia na nowoczesny melodyjny heavy metal z nutką folk metalu. Ciekawa mieszanka i momentami przypominają mi Falconer czy Thunderstone. Okładka znakomita i nie zdradza co nas czeka na debiutanckim krążku tej Szwedzkiej formacji.

Tungsten to band, który założył perkusista Anders Johansson, którego znamy z takich bandów jak Yngwie malmsteena, Hammerfall czy Strokkur. Ten solowy projekt został stworzony razem synami Johanssona. Zaproszono do współpracy wokalistę Mike;a Anderssona, z którym Anders współpracował w Fullforce. Mamy dobrze zgrany skład i to przedkłada się na muzykę.

Z tej płyty bije świeżość i ciekawy pomysł na granie. To właśnie potwierdza agresywny otwieracz w postaci "We Will Rise". To tytułowy kawałek, który idealnie prezentuje to co nas czeka. Nic dziwnego, że właśnie ten utwór promował krążek. Nie brakuje tutaj elektrycznych wstawek i elementów disco rodem z twórczości Beast in Black. Dobrym tego przykładem jest "Misled". Dużo nowoczesnego metalu mamy w przekombinowany "The Fairies Dance". Ostry riff i nowoczesne brzmienie to rozpoznawalne elementy stylu Tungsten. "It aint over" czy "As i am falling" to znakomity przykłady tego nowoczesnego heavy metalu w jakim obraca się band. Power metal pojawia się w przebojowym "Animals" i to jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Band jest też często na granicy komercyjności i dobrze to oddaje lekki "Impolite".

Tym razem okładka jest znakomita i wysokiej klasy, a muzyka no cóż. Na pewno zachwyca pomysłowość zespołu, a także pewien powiew świeżości. Brakuje mi tutaj jednak efektu wow. Czasami jakiś riff jest nie dopracowany, czy można odnieść wrażenie, że nowoczesne patenty przysłaniają całość. Mimo wszystko w kategorii ciekawostki warto obczaić Tungsten i ich debiutancki album "We will rise".

Ocena: 6.5/10

niedziela, 22 września 2019

SOUL DEALER - Aliennation (2019)

Hiszpański Soul Dealer powraca po 3 latach ze swoim trzecim albumem i "Aliennation" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "Holy in Your head". Tak więc mamy heavy/thrash metal w nowoczesnym opakowaniu.  Jak ktoś lubi mieszankę stylów Pantera, Killswitch Engage czy Dream Theater ten powinien przekonać się do nowego dzieła tej ekipy. Sam zespół działa od 2012r i potrafi odnaleźć się w nowoczesnym heavy metalu z domieszką thrash metalu. To właśnie maniacy nowoczesnego brzmienia i bardziej wyszukanych melodii odnajdą się w "Aliennation".

Co wyróżnia ten band to bez wątpienia charakterystyczny wokal Wandersona D Paula, który znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach i to on napędza Soul Dealer. Znajdziemy też ciekawe i intrygujące partie gitarowe. Słychać, że panowie nie idą  na łatwiznę i starają się być oryginalni i tworzyć coś swojego.  To jest plus, ale płyta ma też wady.  Nie znajdziemy tutaj jakieś szybkie killery, brakuje też chwytliwych hitów. To przedkłada się na ostateczny odbiór całości.

Już "The Beginning"  ukazuje, że band dobrze czuje się w nowoczesnych dźwiękach, ale czegoś brakuje.  Lepiej wypada bardziej zadziorny i melodyjny "Riding the Sun" i w takich klimatach band wypada bardzo dobrze.  Znajdziemy też bardziej żywiołowy i przebojowy "Invasion" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Elementy thrash metalowe można wyłapać w agresywnym "The Finding" i tutaj partie gitarowe są znacznie ciekawsze. Dzieje się sporo i nie ma mowy o nudzie.  W podobnej stylistyce utrzymany jest dynamiczny "First Newborn". Mamy też klimatyczną balladę "Farewell to the Gods". Do grona ciekawych kawałków zaliczyć należy również melodyjny "Procreation".

Ta płyta jest troszkę nijaka. Jakiś pomysł jest, ale zabrakło ciekawych aranżacji i dobrych hitów. Słychać kilka mocniejszych riffów i bardziej złożonych melodii. Jako całość płyta sporo traci, a szkoda bo potencjał był.

Ocena:5/10

sobota, 21 września 2019

MICHAEL SCHENKER FEST - Revelation (2019)

Michael Schenker wraca z nowym albumem zatytułowanym "Revelation" i to swoista kontynuacja "Resurrection". Nie ma niespodzianki i w dalszym ciągu dostajemy mieszankę hard rocka i heavy metalu.  Wspierają go znakomici muzycy jak choćby Doggie White czy Graham Bonnet. Wielkie nazwiska i to powinno przedłożyć się na jakość muzyki. Tak było na debiucie, do którego lubię wracać, a jak jest z "Revelation"?

Odnoszę wrażenie, że płyta powstała szybko i bez pomysłu. Goniły terminy i nie dopracowano materiału. Nie pomagają nawet wielkie nazwiska.  Warto na pewno wspomnieć, że Micheal musiał znaleźć nowego perkusistę, bo w tym roku odszedł Ted Mckenna. Jego miejsce zajął Bodo Schopf, który grywał już z Michaelem.  Soczyste brzmienie i kontrowersyjna okładka to trochę za mało, żeby mnie przekonać. Za mało się dzieje w chwytliwym "Rock Steady". Miał być ogień, a jest bardzo nudno. Więcej pazura i hard rockowego szaleństwa mamy w "Under Blood red sky". Czy nie mogło być więcej takich petard? Bluesowy feeling w "Silent again" jest uroczy  i przypomina stare dobre czasy Deep Purple.  Pojawiają się też nijakie kompozycje jak "The beast in the shadows", gdzie praca gitar jest ciekawa, ale czegoś brakuje. Mamy też radosny i nieco komercyjny  "Behind Smile". Energia i patenty Ac/Dc pojawiają się w rockowym "Crazy Daze", ale dalej jakoś to mało dopracowane. Gdzie jakiś ciekawy riff i dawka dużej przebojowości? Znikło to co napędzało poprzedni album, a szkoda. Szybki i energiczny "We are the voice"  też jakoś przepada w gąszczu całości. Przebojowy "Headed  for the sun" przemyca patenty Rainbow i to jeden z jaśniejszych punktów nowej płyty Schenkera. Do grona ciekawych kompozycji na pewno zaliczę też instrumentalny "Ascension", który kipi energią, nie to co pozostała część materiału.

Nic mi tu w pełni nie pasuje. Partie gitarowe Schenkera są niczym parabola, nie ma tutaj jednostajnego wysokiego poziomu. Raz lepiej raz gorzej, a tak nie powinno być. Brakuje mi rasowych hitów, o których można by dyskutować. Doggie czy Graham jakoś są nie widoczni, a ich talenty nie zostały wykorzystane. Był potencjał na dobrą płytę, ale spartaczono to i mamy średniej klasy rockowy album.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 15 września 2019

RITUAL STEEL - V (2019)

Fani klasycznego heavy metalu w stylu Metal Inquisitor, czy Metal Law na pewno nie powinni obojętnie przejść obok najnowszego dzieła niemieckiej formacji Ritual Steel zatytułowanego "V". Jak tytuł wskazuje to jest ich 5 album i oczywiście utrzymany jest w konwencji poprzednich płyt. Dominuje tutaj rasowy heavy metal w klasycznym wydaniu i nie znajdziemy tutaj udziwnień i nie potrzebnych kombinacji. Jeśli ktoś pamięta wcześniejsze płyty, ten bez wątpienia odnajdzie się na "V".

Mroczna okładka w biało czarnej kolorystyce to tylko początek. Brzmienie również jest przybrudzone i takie surowe.Idealnie współgra z zawartością. Ritual Steel powstał w 2001r i kluczową rolę odgrywa tutaj perkusista Martin Zellmer, a także amerykański wokalista John Cason. Zwłaszcza wokal Johna jest na wagę złota. Znakomicie odnajduje się w niskich rejestrach jak i wysokich, a najlepsze jest to że bardzo dobrze buduje napięcie. Klimat lat 80 daje się we znaki i to w sumie za sprawą popisów i charyzmy Johna. Gitarzysta Sven Boge z Ivory Tover stworzył tutaj mocne riffy i jego gra jest tutaj naprawdę solidna. Nie ma się do czego przyczepić.

Na krążku mamy 9 utworów i każdy z nich jest ciekawy. Już otwierający "Does Tommorow Exist" jest po prostu niesamowity. Ta energia bijąca z głównego riffu i chwytliwego refrenu jest urocza. Klasyczne rozwiązania sprawdzają się tutaj idealnie. Prawdziwa petarda. Epickość i rycerski klimat to atuty klimatycznego "Civil Unrest" i od połowy ten utwór porywa i mógłby tak trwać bez końca.  Dalej mamy toporny i bardziej prosty w swoich aranżacjach "Jackyl & Hyde"  i czegoś mi tutaj brakuje. Dobrze wypada też bardziej zadziorny "Doomonic Power", w którym band pokazuje mroczny klimat. Kolejny mocny utwór to dynamiczny i urozmaicony "The Evil Elite". Znakomity kawałek, który wyrywa z kapci. Końcówka płyty to szybszy "Ritual Steel II" i epicki "The Ritual Steel hammer".

"V" to udana kontynuacja tego co Ritual steel wypracował na poprzednich płytach. Mamy mroczny klimat, przybrudzone brzmienie i kilka mocnych utworów. Brakuje troszkę większej dawki przebojowości i może bardziej zapadających melodii. Wszystko jest dobrze wykonane, dlatego o porażce nie ma mowy. Czekam na kolejne dzieła i oby nieco ulepszyli tą formułę. Potencjał jest!

Ocena: 7/10

sobota, 14 września 2019

TYGERS OF PAN TANG - Ritual (2019)

Nie łatwo jest oddać klimat czasów, kiedy rządził NWOBHM. Nie łatwo jest odtworzyć ten styl i te szalone pomysły. Niektórzy ponoszą porażkę, kiedy próbują przypomnieć nam tamte czasy. Jednak inaczej jest kiedy za owy temat bierze się ktoś kto tworzył taką muzykę i wciąż tworzy muzykę. Tygers of Pan Tang to kultowy band, który powstał w 1978r. Na przestrzeni lat zmieniał się skład, a band tworzył naprawdę ciekawe albumy. Obecnie to już nieco inny zespół, w którym ze starego składu został tylko gitarzysta Robb Weir. Panowie jednak starają się być wierni swoim korzeniom i nie zapominają o NWOBHM. Jak sami muzycy to określają, każde nagrywanie kolejnego albumu to dla nich rytuał. I tak też postanowili nazwać swój nowy album, czyli "Ritual". To już dwunasty krążek tej kultowej formacji, ale drugi z tym składem i drugi pod skrzydłami wytwórni Mighty Music.

Premiera dopiero 22 listopada, ale powiem że warto czekać na to wydawnictwo. Nie trzeba być fanem tej kapeli i znać ich poprzednie wydawnictwa by sięgnąć po "Ritual". To płyta, która oczywiście utożsamia się z latami 80 i korzeniami Tygers of pan Tang, ale to też wydawnictwo urozmaicone i bardzo współczesne. Sporą robotę robi klimatyczna i minimalistyczna okładka, a także współczesne i mocne brzmienie.  Idąc dalej trzeba pochwalić panów, że zgrali się i dobrze się czują w swoim towarzystwie. To słychać od pierwszych minut i choć płyta jest urozmaicona to tworzy spójną całość. Znajdziemy tutaj spokojne kawałki, ale nie brakuje też mocnego heavy metalowego pazura, czy też wycieczki do czasów NWOBHM. Tygers of pan tang na nowym albumie pokazuje, że idą w podobnym kierunku co Praying Mantis i to wcale mi nie przeszkadza. Dobrze wplecione motywy hard rockowe zawsze są mile widziane.

Wokalista Jacopo błyszczy tutaj i rozwinął skrzydła w porównania do poprzedniego wydawnictwa. Znakomicie odnajduje się w mocniejszych utworach, ale najbardziej pasują do niego te hard rockowe aranżacje. Ta płyta to też dobra praca gitarzystów i Micky oraz Robb dają niezły popis umiejętności i to taka stara szkoła grania. Podoba mi się to.

Koniec pitolenia i przejdźmy do szczegółów. Zaczynami od mocnego wejścia gitar w "Worlds Apart". Mocny riff daje się we znaki i to może zadowolić fanom starych płyt tej kapeli. Nie brakuje nawiązań do NWOBHM. W "Destiny" band pokazuje swoje bardziej hard rockowe oblicze, ale i w takim wydaniu brzmi autentycznie i słucha się tego naprawdę dobrze. Zwalniamy nieco tempo, wkraczamy nieco w rejony Scorpions czy Def Leppard i dostajemy killer w postaci "Rescue Me". Wolne, wręcz marszowe tempo jest tutaj naprawdę urocze. Prawdziwy hit i tyle. Zaskakuje na pewno petarda w postaci "Raise some Hell". Szybki, energiczny kawałek, który znakomicie wtrąca elementy NWOBHM. Do tego ten riff rodem z płyt DIO. Czysta magia i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Znakomicie słucha się "Spoils of War", który również brzmi klasycznie. Nie brakuje tutaj nawiązań do Judas Priest. Brzmienie tylko podkreśla atuty tego zespołu i uroki tego utworu. Jacopo to znakomity wokalista i z każdym kawałkiem tylko mnie przekonuje, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nutka Ac/Dc jest w przebojowym "White lines" i znów czuć tą chemię i dobrą zabawę muzyków, która udziela się słuchaczowi. Znalazło się też miejsce dla klimatycznej ballady "Worlds cut like knives".  Ostry riff i szybsze tempo wraca w dynamicznym i zadziornym "Damn You". To kolejny wysokiej klasy utwór na płycie i nie ma mowy o nudzie. Hard rock wraca w melodyjnym i nastrojowym "Love will find a way". Znakomity przykład jak dobrze funkcjonuje na tym albumie przebojowość i urozmaicenie. Do mocnych utworów o heavy metalowym zacięciu trzeba zaliczyć "The art of noise". Na sam koniec dostajemy kolejny energiczny killer, czyli "Sail On".

Tygers of Pan Tang żyje i ma się dobrze. To już nieco inne czasy, inni muzyce, ale wciąż grają muzykę atrakcyjną, taką współczesną i na wysokim poziomie. "Ritual" to płyta urozmaicona, przebojowa, klimatyczna i pełna ciekawych kompozycji. Panowie dali z siebie wszystko i efekt jest powalający. Przemyślany album w którym nie brakuje elementów NWOBHM, hard rocka czy heavy metalu, a najlepsze jest to że płyta jest autentyczna i ma swój charakter. Ja to kupuje!

Ocena: 9/10

IMAGIKA - Only Dark Hearts Survive (2019)

Imagika reaktywował się w 2018r i teraz po 9 latach powraca z nowym dziełem.  "Only dark Hearts survive" to 8 dzieło tej zasłużonej amerykańskiej formacji. Miło, że zespół wrócił bo znakomicie potrafią łączyć power metal i thrash metal. Pod wieloma względami przypominają twórczość Iced Earth, czy Hellscream. Z tym drugim bandem to zrozumiałe podobieństwo, bowiem udziela się tam wokalista Norman Skinner. Czy warto było czekać 9 lat?

Na pewno zadbana aby pod względem technicznym płyta prezentowała się okazale. Brzmienie jest mocne, zadziorne i takie w stylu Imagika. Nie ma tutaj niespodzianki pod tym względem. Okładka troszkę taka jakby robiona na kolanie. Jest nie dopracowana i to widać gołym okiem.  Oprócz Normana wrócił gitarzysta Steve Rice,basista Jim Pegram. W roli perkusisty pojawił się Matt Thompson, który znany jest z występów u boku Kinga Diamonda. Skład jest silny i to na pewno przedkłada się na jakość tego wydawnictwa.

Płyta jest krótka bo trwa zaledwie 37 minut i rozłożono to na 8 utworów.   Na samym początku mamy zadziorny "Where our demons dwell". Znajdziemy tutaj ostry riff i chwytliwe melodie, tak więc mamy pierwszy rasowy hit. Steve Rice stawia na toporność i soczyste granie w nieco szybszym "Cast into damnation". Najlepsze jest to, że cały czas słuchając tej płyty mam skojarzenia z Iced Earth. Troszkę za bardzo przekombinowany jest "Suffocate on hate" i nic ten utwór tutaj nie wnosi. Power metal w większym zakresie mamy w energicznym "The Spiteful one" i to jest prawdziwa petarda. Nutka hard rockowego feelingu mamy w chwytliwym "The faceless Rise". Całość zamyka zadziorny i dynamiczny "Only dark hearts survive" i to solidny heavy metalowy kawałek.

Minęło sporo czasu od ostatniej płyty i troszkę osłabł Imagika, ale wciąż grają solidny heavy/power metal. Zabrakło dopracowanie i nieco mocniejszych utworów, ale dobrze że Imagika wróciła. Czekam na kolejne dzieło i kto wie może będzie lepiej niż na "Only dark hearts survive".

Ocena: 6/10

piątek, 13 września 2019

RAM- The Throne Within (2019)

Klasyka rządzi. Tak było, tak jest i tak będzie. Tak przynajmniej ja uważam. Heavy metal z lat 80 to złoty czas dla tej muzyki i nic dziwnego że to jest wciąż źródło wielu pomysłów młodych kapel. Mimo, że mamy rok 2019 to te patenty wypracowane przez takie tuzy jak Judas Priest, Iron Maiden, Saxon, Accept, czy Kinga Diamonda wciąż są aktualne i wciąż inspirują kolejne pokolenia. Szwedzki Ram to band, który działa od 1999r i może pochwalić się doświadczeniem,bogatą dyskografią i utalentowanymi muzykami. "The throne within" to już 6 album tej grupy i można powiedzieć, że doszli już do perfekcji i osiągnęli już najwyższe stadium. Ta płyta to dzieło skończone i dopieszczone w każdym calu. Jaki ma być heavy metal? Ostry, brudny, zadziorny, ma przyprawiać o ciarki, ale ma też zachęcać do śpiewania i przytupywania nogą. To ma być uczta dla uszu i duszy, a tak właśnie z nowym dziełem  szwedów.

Ram nie zmienił stylu grania, nie poszedł w stronę eksperymentów, ale ulepszył swoją formułę. Mocne riffy, mroczny klimat,  ostry niczym brzytwa wokal Oscara Carlquista i duża dawka złożonych i wciągających solówek. To wszystko to jest. Idealny przykład jak powinno się grać heavy metal. Niby jest duch lat 80, to jednak soczyste, mocne brzmienie sprowadza nas na ziemie, że to jednak rok 2019, a nie 1980.

Co nas czeka za tą piękną i budzącą grozę okładką? 49 minut soczystego heavy metalu, który zawarty został w 9 utworach. Kiedy odpalamy płytę to atakuje nas znakomity melodyjny riff, który brzmi jakby został wyjęty z pierwszych płyt Kinga Diamonda, czy Judas Priest. No coś niesamowitego. Tak właśnie zaczyna się otwieracz "The Shadowwork". Co zachwyca tutaj to dynamiczna sekcja rytmiczna, riff rodem z płyt Kinga Diamonda i mroczny klimat. Przez te 6 minut wiele się dzieje. Czas zadać drugi cios. Uwaga na energiczny i przebojowy "Blades of Betrayl", który czerpie to co najlepszy z Mercyful Fate i Judas Priest. Prawdziwa petarda. Marszowe tempo i zadziorny riff to atuty mocnego "Fang and fur" i panowie cały czas trzymają wysoki poziom. Przyspieszamy w złowieszczym i mrocznym "Violence" i słychać że gitarzyści Harry i Martin znakomicie się dogadują. Taki klasyczny duet, który robi piorunującą robotę. Kto lubi Judas Priest, ten z pewnością od razu pokocha rytmiczny i przebojowy "The Trap". Panowie znów pokazują swój talent i pomysłowość. "No refuge" to najdłuższy kawałek na płycie i tutaj wpleciono sporo ciekawych i zapadających w głowie motywów. Oscar tutaj brzmi niczym King Diamond i bardzo mi to pasuje. Natomiast "Spirit Reaper" ma pomysłowy riff i mroczny klimat. Rasowy hit. Ciekawie wypadł też spokojniejszy i pełen grozy "You all leave". Alan Averill z Primordial  pojawia się w melodyjnym i energicznym "Ravnfell" . Znakomite zwieńczenie tej znakomitej płyty.

"The Throne Within" to album o wiele lepszy od poprzednika "Rod". Czysta perfekcja i encyklopedyczny przykład jak grać heavy metal. Znakomita mieszanka klasycznych dźwięków wypracowanych przez Kinga Diamonda, Accept czy Judas Priest. Ram to jeden z najlepszych zespołów i po raz kolejny to potwierdzają. Majstersztyk i tyle w temacie.

Ocena: 10/10

SASCHA PAETH'S MASTERS OF CEREMONY (2019)

W końcu doczekaliśmy się własnej grupy Sascha Peatha i to jest powód do radości, ponieważ jest to jeden z najbardziej uzdolnionych gitarzystów i kompozytorów. Znany jest z występów u boku Luca Turilli, Tobiasa Sammeta w Avantasia czy zespołu Heavens Gate. Tym razem udało mu się zebrać ludzi znanych z Avantasia i stworzyć band o nazwie Sascha Peath Masters of Ceremony. Kapela postanowiła grać mieszankę heavy/power metalu w nieco nowoczesnej oprawie. Debiutancki album zatytułowany "Signs of Wings" to płyta którą warto obczaić.

Oprócz Saschy na gitarze, mamy Felixa Bohnke na perkusji, Andre Neygefinda na basie, Corvina Bahna na klawiszach i Adrienne Covan na wokalu. Jak widać są to nazwiska które są znane z ostatnich występów Avantasia. Muzyka gdzieś tam ociera się o te rejony, ale to troszkę inne granie.

Zadziorny, nieco brutalny "The Time Has come" to taka mieszanka power metalu i thrash metalu. Ten kawałek to idealna muzyka dla wokalu Adrienne, która się sprawdza w takich brutalnych dźwiękach.  To właśnie ten utwór mnie przekonał do tej kapeli i zachęcił do wyczekiwania na całość. No jest moc! Troszkę inaczej jest z "Die just little", gdzie band stawia na progresywny wydźwięk i to nie do końca mi pasuje.  Za dużo dziwactwa i przekombinowania mamy w "Radar", a szkoda bo kawałek ma chwytliwy refren, który zapada w pamięci. Podobnie ma się sprawa z nieco szybszym "Where would it be". Znów mocny riff, kozacki refren i troszkę nie wykorzystany potencjał. Jednak jest to jeden z tych mocniejszych kawałków na płycie. Nie przekonują mnie takie nieco przesadzone "Wide Awake", gdzie górę bierze przekombinowane i nastawienie na nowoczesne patenty. Kolejny killer na płycie to przebojowy "Weight of the world". Co za refren i intrygujące solówki. To jest to. Dobrze wypada też zadziorny "Bound in Vertigo" czy klimatyczny "Signs of Wings".

Był czas oczekiwania, teraz jest czas na przemyślenia co poszło nie tak. Mamy znanych i uzdolnionych muzyków, mamy pomysł na granie, mamy potencjał i co? Nie wykorzystano tego. Mamy kilka mocnych akcentów, kilka killerów, ale mam wrażenie że chaos tutaj zepsuł wszystko. Sascha chyba za dużo elementów chciał przemycić i wyszła taka nieco papka, która raz zachwyca, a raz drażni swoimi aranżacjami. Co by nie pisać to i tak ta płyta jest ciekawa i zasługuje na przesłuchanie i wyrobienia swojego zdania. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie, za równo ten co szuka agresywnych riffów jak i ten co szuka chwytliwych melodii.

Ocena: 7/10

SINNER - Santa Muerte (2019)

Przywykłem do tego, że Mat Sinenr w swoim zespole o nazwie Sinner często zmieniał muzyków i skład często ulegał roszadom. Na wszystko byłem gotowy, ale na to że oprócz Mata będziemy mieć dwa dodatkowe głosy to na pewno nie. Czy odbiło się to na muzyce Sinner? Dalej jest to hard rock z domieszką heavy metalu, ale takie zagranie nadaje muzyce nieco przestrzeni i można sobie pozwolić na więcej. Tak więc można poczuć pewien powiew świeżości i nutkę zaskoczenia. Tego w sumie od dawno brakowało w muzyce Sinner. Od kilku lat nagrywał słabe albumy, które nic nie wnosiły do dyskografii tego zasłużonego zespołu. "Santa Muerte" to 19 album Sinner i jest to pozycja, które nie zasługuje na skreślenie i to jeszcze przed wysłuchaniem.

W 2016 roku do zespołu wrócił Tom Naumann i w końcu można posłuchać jakiś dobrych riffów i solówek w jego wykonaniu. Jego obecność w tym zespole potrafi wiele zmienić i sprawić że album będzie ciekawszy.  Największą niespodzianką jest dwóch wokalistów, a mianowicie Sascha Krebs i Giorgia Colleluori. Nie powiem, wolę jak śpiewa Mat, ale występy tych dwóch osobistości nieco urozmaica materiał i wnosi powiew świeżości.

Okładka nie w moim stylu i raczej zniechęca do sięgnięcia po ten album. Z kolei brzmienie jakby zapożyczone z płyt Primal Fear i to jest jest dobry znak.

Otwieracz ma zaskoczyć i porwać słuchacza. "Shine On" w heavy metalowym klimacie na pewno zaskakuje swoją mocą i przebojowością. Słychać tutaj stary dobry Primal Fear, ale też i stare płyty Sinner. Dawno ten band nie stworzył tak mocnego utworu. Riff jest prosty, ostry i potrafi porwać. No jest dobrze. Giorgia ma tutaj swój popis umiejętności i wnosi sporo życia do tego kawałka. Hard rock pełną gębą mamy w zadziornym "Fiesta Y Copas" i to kolejny udany utwór. Nie do końca przekonał mnie tytułowy "Santa Muerte", ale nie mogę mu odmówić udanych partii gitarowych i ciekawej linii melodyjnej. Wracamy do klimatów Primal Fear i nieco ostrzejszego heavy/power metalu w "Last Exit Hell". Jest pazur, jest agresja i nie brakuje też ciekawych melodii. Kolejna perełka na tym albumie. "What went wrong" to stonowany, hard rockowy kawałek, który również może zauroczyć swoim prostym, radiowym refrenem. Znalazło się też miejsce na melodyjny i zadziorny "Lucky 13", który zaliczam do tych najciekawszych kawałków na płycie. Troszkę nie pasuje mi tutaj wokal Giorgii. Dobrze wypada też mocny, heavy metalowy "The Wolf" czy melodyjny i chwytliwy "Ballad of Jack".

Mat Sinner to wysokiej klasy basista i kompozytor, ale ostatnio nie idzie mu z twórczością Sinner. Płyty nijak mają się do tych z wczesnego okresu. "Santa muerte" to płyta na pewno ciekawsza niż ostatnie koszmarki i nie brakuje tutaj hitów i chwytliwych melodii. Niestety są też momenty słabsze, co obniża notę. Mimo wszystko to i tak najlepsza płyta od czasów "Mask of sanity".

Ocena: 6/10

BLACKRAIN - Dying Breed (2019)

Czasami warto zrobić sobie przerwę od power metalu czy heavy metalu i posłuchać trochę hard rocka z elementami glam metalu. W tym roku nowy album wydała francuska formacja BlackRain i to dobra okazja by dać się porwać hard rockowemu szaleństwu. "Dying Breed" to już szósty album tej francuskiej formacji, która działa od 2006 r. Zespół dalej gra swoje i stroni od nie potrzebnych udziwnień, dlatego też dobrze się wie co dostaniemy sięgając po "Dying Breed".

Dobrze prezentuje się taka oldschoolowa okładka, która ma nieco zaczerpnięty motyw z okładki Slayer. Thrash metalu tutaj nie uświadczymy, ale dobrze zagrany hard rock jak najbardziej. Band napędza wokalista i gitarzysta Swan, a także drugi gitarzysta Max 2. Panowie stawiają na proste, chwytliwe melodie i to właśnie ta lekkość i dobra zabawa odgrywają tutaj kluczową rolę. Płytę słucha się lekko i przyjemnie, tak więc jest to dobra muzyka, która sprawdzi się w każdej sytuacji. Band zadbał o mocne i dobrze wyważone brzmienie, który podkreśla wysoki poziom wydawnictwa.

Dużo tu hitów, które umilają nam odsłuch całości. Na start mamy tytułowy "Dying Breed", który ma w sobie też heavy metalowy pazur. Gdzieś tam słychać coś z Dokken czy Motley Crue. Mocny kawałek. Płytę promował oldchoolowy "Hellfire", który swoim riffem przypomina Judas Priest z lat 80. Jestem jak najbardziej na tak, a wokal Swana jest po prostu wyśmienity. Ma w sobie to coś, że na długo zapada w pamięci. Przebojowy "Blast me up" to troszkę ukłon w stronę Airbourne czy nawet Ac/Dc. Dużo pozytywnej energii mamy w rozpędzonym "Nobody can change" i to co panowie tutaj wyprawiają jest po prostu urocze. Sam refren potrafi rozgrzać do czerwoności. Znakomicie się tego słucha i chce się więcej. Od połowy band stawia już nieco bardziej komercyjne rozwiązania i taki "Like Me" mógłby śmiało trafić do stacji radiowej. Co ciekawe sam główny motyw mocno nawiązuje do twórczości Lenny Kravitza. Tak samo ma się sprawa rockowego "Rock Radio" i tutaj band zbliża się do stylu Bon Jovi. Warto wyróżnić jeszcze tutaj nieco stonowany i pomysłowy "Jenny Jan".

Raz lepiej, raz gorzej, ale do przodu. To idealne motto, które napędza ten album. Album jest przebojowy i bardzo rockowy. Nie brakuje komercyjnych akcentów czy też nutki heavy metalu, ale jako całość krążek się broni, a co ważne może się podobać. "Dying Breed" zasługuje na uwagę fanów takiego grania!

Ocena: 6.5/10

niedziela, 8 września 2019

TARJA - In the raw (2019)

To już 15 lat solowej kariery Tarji Turunen i choć lata lecą to muzyka jaką prezentuje ta wysokiej klasy wokalistka daleka jest od tej z czasów Nightwish. Jasne nie brakuje metalu i symfonicznych elementów, ale góruje w tej muzyce rock. Nie każdemu może się podobać to co prezentuje Tarja na swoich albumach. Ciężko o killery, o godne zapamiętania przeboje. To jest problem, który przewija się przez każdy album, a najnowsze dzieło zatytułowane "In the raw" jest kolejnym przykładem tego zjawiska.

Mocne, nowoczesne, zadziorne brzmienie to jeden z nie wielu atutów tej płyty. Elementy heavy metalu można uświadczyć w otwierającym "Dead promises". Mimo komercyjnego wydźwięku jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Dalej mamy melodyjny "Goodbey Stranger" i w końcu dostajemy ciekawe motywy gitarowe i więcej symfonicznego charakteru. Spokojniejszy "Tears in Rain" też jest bardziej komercyjny niż stricte metalowy.  Rockowy feeling zaczyna się w "Railroads" i brakuje tutaj ewidentnie mocy i zadziorności. Nie pomagają tutaj nawet popisy wokalne Tarji. Takie utwory jak "You and I" tylko zaśmiecają album i niczego nie wnoszą. Nijako brzmi też przekombinowany i progresywny "Spirits of the Sea". Więcej metalu i symfonicznych ozdobników mamy w rozbudowanym i podniosłym "Shadow Play" i to kolejny jasny punkt tej płyty.

Tarja to utalentowana wokalistka i szkoda, że trochę się marnuje w takim nie przemyślanym materiale. Dużo rocka, dużo komercji, a za mało metalu i za mało konkretów. Może kiedyś jeszcze czymś nas zaskoczy Tarja, może powróci do klimatów znanych z Nightwish? "In the raw" to album nijaki i niczym nie zapada w pamięci. Szkoda.

Ocena: 4/10

sobota, 7 września 2019

DENNER'S INFERNO - In amber (2019)

Micheal Denner to jeden z najbardziej uzdolnionych gitarzystów i muzyk, który zdobył sławę grając w Mercyful Fate i w zespole Kinga Diamonda. Kiedy zakończył okres grania u boku Kinga, to działał w takich kapelach jak Force of Evil, czy denner's Trickbag. Mercyful Fate zebrał się na nowo by dawać koncerty, a Micheal rozpoczyna swoją przygodę ze swoim nowym zespołem o nazwie Denner;s Inferno.  Kapela powstała na gruzach Denners Trickbag i po drobnych zmianach personalnych i zatrudnieniu amerykańskiego wokalisty Chandlera Mogela można było przejść do wydania debiutanckiego albumu zatytułowanego "In amber".

Muzycznie mamy odskocznie troszkę od tego do czego przyzwyczaił nas Micheal Denner. Tym razem mamy wycieczkę do hard rocka lat 70, do mrocznego metalu i occult rocka. Nie brakuje też nawiązań do progresywnego rocka, tak więc słychać wpływy UFO czy Deep purple.

Płyta ma ciekawy klimat i nie brakuje intrygujących i wciągających partii gitarowych tego kultowego muzyka. Już otwarcie w postaci "Matriarch" jest magiczne i ukazuje ten klimat lat 70. No robi to wrażenie.  Ponury, utrzymany w klimatach doom metalu "Fountain of grace" to kawałek, który znamy z Force Evil. Utwór odświeżony i jest mocnym punktem debiutu Denners inferno. Mrok i doom metalowe zacięcie zostaje z nami w "Up and on". Więcej tutaj rocka i progresywnego charakteru, tylko nie każdemu mogą przypaść takie klimaty. Mamy też lekki i nastrojowy "Taxman" czy zadziorniejszy "Veins of the night". Nie ma agresji czy szybkości, ale dominuje ta lekkość i rockowy feeling. Pełno takich elementów w "Loser".

Płyta to znakomita przygoda dla fanów rocka lat 70, dla maniaków occult rocka czy mrocznego klimatu. Nie brakuje ciekawych, godnych uwagi zagrywek gitarowych Dennera. Wszystko pięknie, tylko brakuje mi tutaj hitów, czy jakiegoś elementu zaskoczenia. Szkoda, że Denner nie będzie na koncertach Mercyful Fate, ale dobrze że jest i wciąż tworzy muzykę.

Ocena: 7/10

ANCIENT EMPIRE - Wings of the fallen (2019)

Trzeba przyznać, że projekt muzyczny o nazwie Ancient Empire rośnie w siłę z każdym rokiem. Rok 2019r to rok w którym band prezentuje swój 5 album i "Wings o the Fallen" to wydawnictwo w ich stylu i nie ma tutaj niespodzianek. To płyta, która wyróżnia się epickim klimatem i klasycznymi rozwiązaniami, tak więc mamy to do czego nas ten band przyzwyczaił. Ancient Empire nie byłby sobą jakby znów nas nie zabrał do świata science fiction.

Lider tego projektu Joe Liszt odnosi również sukcesy z Shadowkiller czy Hellhound i to doświadczenie przedkłada się na sukcesy Ancient Empire. Jego głos idealnie współgra z tłem i klimatem w jakim obraca się ta formacja. Pod względem brzmienia i aranżacji można dostrzec podobieństwa do poprzednich płyt i to wcale mnie nie dziwi. Kiedy się coś sprawdza to po co to zmieniać? Co ciekawe również i poziom kompozycji jest wysoki, czyli tak jak na wcześniejszych płytach.

Obyło się bez niepokojących zaskoczeń. Od razu atakuje nas klasycznie brzmiący "A new Dawn" i te rasowe riffy i chwytliwe melodie robią tutaj sporą robotę. Klimat lat 80 daje się od razu poczuć. Stonowany "Born in Fire" stawia na prosty motyw gitarowe i nutkę hard rockowego feelingu. Band przyspiesza w energiczny "Wings of the Fallen". Plusem tutaj jest ostry riff i nieco nowocześniejszy wydźwięk.  Jest to jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Marszowy, nieco bardziej epicki "On the horizon" zachwyca swoim klimatem i klasycznymi patentami. Znakomicie wypada "The last survivor", gdzie słychać patenty Iron maiden, czy Judas Priest. Dobrze wymieszano tutaj klasyczny heavy metal z domieszką progresywnego metalu. Kolejny killer na płycie to zadziorny i przebojowy "The ghosts remain". Band nie ustępuje nawet na chwilę i trzyma wysoki poziom do końca. "Edge of the Abyss" to kompozycja bardziej złożona, bardziej klasyczny. Również i tu melodie grają pierwsze skrzypce, a epicki klimat tylko podkreśla charakter tego kawałka.

Fenomen Ancient Empire trwa w najlepsze. Joe Liszt wie jak ożywić na nowo heavy metal z lat 80, wie jak stworzyć utwory charakterystyczne, zadziorne i pomysłowe. Znakomicie sprawdza się w ich muzyce tematyka s-f. To już 7 lat działalności kapeli i 5 album na ich liście, a poziom wciąż trzymają bardzo wysoki. To trzeba posłuchać i kto wie może to jest właśnie wasza płyta roku?

Ocena : 9/10

piątek, 6 września 2019

PIRANHA - First Kill (2019)

Czasami można natrafić na band, który nie jest nam znany i jedyne czym można się pokierować to okładką danego albumu. W przypadku "First kill" zespołu Piranha również okładka posłużyła za czynnik, który mnie skłonił do zapoznania się z owym wydawnictwem. Znakomita, klimatyczna okładka utrzymana w klimatach lat 80/90 z pomysłowym motywem jest po prostu świetna. Nie mogło zabraknąć oczywiście piranii.Kocham takie klimaty. O zespole wiadomo tyle, że działają od 2013r i tworzą go doświadczeni muzycy. Co znajdziemy tutaj?

To jest dobre pytanie. Głównym nurtem jest tutaj bez wątpienia agresywny, surowy thrash metal osadzony w latach 90. Słychać echa Kreator, Testament, Destruction, czy Anninhilator. Nie brakuje też elementów heavy/speed metalowych. Całość oparta jest o techniczne partie gitarowe Oza i Georgea, a  także o ostre partie wokalne Andre, które napędzają ten band. Prostota, pomysłowość i dbałość o detale sprawiły, że debiut tej kapeli to znakomita porcja dla fanów takiego grania.

Na płycie znajduje się 10 utworów i każdy z nich to udana frajda dla słuchacza. Na przykład taki otwieracz "Chain reaction" to rasowy thrash metal. Jest agresja, jest szybkość i mocne, soczyste brzmienie.  Nie brakuje nawiązań do Sodom czy Kreator i to mi się bardzo podoba. W "Turning Point" band nabiera bardziej heavy metalowego pazura, choć dalej agresja odgrywa kluczową rolę. Band imponuje rozbudowaną formułą w "Flight or fight" i w tym kawałku słychać nacisk położony na melodyjność. Duch lat 80 i heavy metalowa maniera napędzają "Rage of Fire", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. W podobnych klimatach utrzymany jest "Target failed" czy melodyjny "Slaves of the new age". Płytę podsumowuje energiczny i przebojowy "My revenge", który idealnie podsumowuje całość.

"First kill" to może nic nowego, może brzmi to nieco wtórnie, ale ile w tym miłości do thrash metalu i lat 80/90. Panowie nie udają i grają z pomysłem i polotem. Album jest równy i agresywny, czyli taki jaki powinien być. Piranha prezentuje się znakomicie i czekam na ich kolejne dzieła.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 2 września 2019

UNBOUND - Prophecy (2019)

10 lat przyszło czekać fanom hiszpańskiego Unbound na nowy album. Trzeba przyznać, że warto było. "Prophecy" to swoista kontynuacja "Nightmares" z 2009r. Band istnieje na scenie metalowej od 2006r i słychać, że inspirują się twórczością Judas Priest, Iron maiden czy Gamma Ray. Grać potrafią i to na całkiem dobrym poziomie, tak więc śmiało można polecić najnowsze dzieło zatytułowane "Prophecy".

Album jest prosty i dzięki temu płyta jest łatwa w odbiorze. Takie rozwiązania sprawia, że płyta zaskakuje lekkością, mocnymi riffami i przebojowością. Znajdziemy tutaj solidne i zgrane partie gitarowe Alvaro i Sergio. Jest między nimi chemia i znakomicie się uzupełniają.Swoje 3 grosze dorzuca wokalista Dawid, który odnajduje się w wysokich rejestrach i jest motorem napędowym Unbound.

Płytę wypełnia 10 kawałków i każdy z nich potrafi przypaść do gustu. Szybki "Running Out" imponuje energią, mocnym riffem i brytyjską manierą.  Mamy też mocny i prosty w przekazie "Fear for sale", który zachwyca szybkością i melodyjnym charakterem. W takiej stylistyce band wypada najlepiej. Przyspieszamy w energicznym "Russian Roulette" i ta kompozycja szybko zapada w pamięci. Troszkę gorzej wypada stonowany i nieco progresywny "The witch". Za mało tutaj ikry i ognia, ale fanom rockowych klimatów może się spodobać. Elementy power metalu mamy w rozpędzonym "Heart of fire", który pokazuje potencjał jaki drzemie w tej kapeli. W końcu mamy ostrzejsze riffy i bardziej złożone partie gitarowe. Old schoolowo brzmi "Fell & Survived" i jest to kolejna petarda na płycie.  W podobnym klimacie utrzymany jest melodyjny "Pegasus", który znów ociera się o power metal, co bardzo mi się podoba. Całość zamyka lekki i nieco hard rockowy "Tomorrow will be late".

"Prophecy" to płyta, która pokazuje że heavy/power metal może być prosty i zarazem chwytliwy. Ta płyta nie wykracza poza ramy tego gatunku, ale doświadczenie muzyków przedłożyło się na jakość zawartości. Płyta godna uwagi to na pewno!

Ocena: 7.5/10

niedziela, 1 września 2019

VISIONS OF ATLANTIS - Wanderers (2019)

Pani Clamentine Delauney to uzdolniona wokalistka, która odnajduje się zarówno w heavy/power metalowych klimatach, co udowodniła śpiewając obok Kaia Hansena na Wacken Open Air. Jednak jej specjalność to operowy styl śpiewania, który sprawdza się w symfonicznym metalu jaki gra Visions of Atlantis. Od 2013 r udziela się w tej zasłużonej kapeli, która wywodzi się z Austrii. Do dzisiaj pamiętam jak dobre wrażenie na mnie wywarły pierwsze albumy tej kapeli. Muszę przyznać, że choć Clamentine jest uzdolniona, to nie pokazuje tego w pełni na płytach Visions of Atlantis. Niestety, ale najnowsze dzieło zatytułowane "Wanderers" powiela błędy "The deep and the dark".

Przede wszystkim za mało tutaj power metalowego pazura, za mało hitów, które rzuciłyby na kolana i klimat jakoś też nie porusza. Band nadrabia za to symfonicznymi aranżacjami, zróżnicowaniem i wysokiej klasy brzmienie. Szkoda, tylko że materiał jest nie równy i taki nie dopracowany.

Na płycie znajdziemy 13 utworów i na pierwszy strzał mamy 7 minutowy "Release My Symphony". Przypominają mi się stare dobre czasy Nightwish czy Within Temptation i to dobry znak. Jest pomysłowy i chwytliwy główny motyw, a operowe aranżacje znakomicie upiększają utwór. Clamentine ma w końcu miejsce, żeby błysnąć. Znakomicie otwarcie albumu. Folkowy klimat wybrzmiewa w lekkim i przebojowym "Heroes of the Dawn". Tym razem partie gitarowe są lekkie i nastawione na klimat. Imponuje mi tutaj przebojowy charakter całości.  Nie do końca przekonuje mnie nieco nastrojowy i balladowy "Nothing Lasts forever". Nieco szybciej i bardziej power metalowo mamy w szybszym "A Journey to Remember" i tutaj show kradnie Michele Guaitoli. To jest kawałek w takim starym stylu Visions of Atlantis. W podobnych klimatach mamy "A life of Your own". Spokojna ballada "Into the light" to wycieczka w piękniejsze strony wokali Clamentine. No można tutaj odpłynąć, przy tej lekkości i romantyczności.  Bardzo przypadł mi do gustu mocniejszy "The silent scream", który jest hołdem dla ostatnich płyt Nightwish.  Nieco progresywniej jest w przekombinowanym "At the end of the world", ale znów słychać ten przebojowy charakter, który się tutaj przewija. Na finał mamy jakże udany cover Armina Van Buurena w postaci "in & out of love".

W dalszym ciągu Visions of Atlantis trzyma się bezpiecznych granic. Gra solidny symfoniczny metal z domieszką power metalu. Nie brakuje podniosłości, nie brakuje przebojów i tego wszystkiego co taki album powinien mieć. Znam jednak Visions of Atlantis i wiem, że stać ich na więcej, dlatego w pełni nie zadowala mnie ten ich nowy krążek. W kategorii symfonicznego metalu jest to godna pozycja i nawet w zestawieniu z innym albumami Visions of Atlantis broni się, ale nie jest to podium. "Wanderers" zasługuje na uwagę i to pomimo swoich wad.

Ocena: 7.5/10

SONATA ARCTICA - Talviyo (2019)

Pamiętacie czasy kiedy fiński band o nazwie Sonata Arctica królował w power metalu? To były piękne czasy i najwidoczniej one już nie wrócą. Najnowsze dzieło "Talviyo" to płyta, która próbuje nas zwieść, że tak nie jest. Stare logo, chłodne klimaty i wilk w roli głównej. No wygląda to znajomo i muzycznie też można gdzieś tam usłyszeć echa power metalu. Jednak Sonata Arctica naszych czasów to band, który stawia na komercję, na lekkie melodie i bardziej idzie w stylistykę z pogranicza melodyjnego metalu, rocka czy popu.

 Jak przystało na ten zespół mamy świetne soczyste i wygładzone brzmienie, szkoda tylko że materiał znów jest bardzo komercyjny.  Echa power metalu pobrzmiewają w rozpędzonym, melodyjnym "massage  from the sun".  Nie jest to power metal do jakiego band nas przyzwyczaił na początku swojej kariery. Jest lekko i bardzo komercyjnie. Co ciekawe jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Rozbudowany "Whirlwind" to utwór nie co przekombinowany, nieco progresywny i miewa ciekawe momenty, ale to za mało. Singlowy "Cold" to utwór, który sprawdzi się do stacji radiowej. W swojej rockowej stylistyce wypada naprawdę dobrze, ale to nie jest Sonata Arctica na jaką czekam. Takie kompozycje mogliby tworzyć, ale pod innym szyldem.Taki nijaki i bez mocy "The last of the lambs" to przykład jak nisko upadł ten zespół. Lekki, nieco romantyczny "Who failed the most" to taki bardziej melodyjny metal niż power metal. Dalej dominuje popowy klimat. Drugi kawałek, który zrobił na mnie wrażenie to instrumentalny "Ismo got good reactors". Tutaj czuć ducha starych płyt, w których królował power metal. Utwór ociera się nawet o neoklasyczny power metal i przypomina nieco stare klimaty Dark Moor.  Do grona ciekawych utworów należy zaliczyć nieco mroczniejszy i bardziej energiczny "Demons Cage". Jest też nutka metalu w przebojowym "A little less understanding". Całość zamyka  smętny i nijaki "The garden".

Nie ma zaskoczenia. Sonata Arctica dalej tkwi w klimatach komercyjnego popu i daleko im do metalu, do power metalu który grali na początku swojej kariery. Pozostaje żyć nadzieją, że kiedyś wrócą do swoich korzeni, do czasów z świetnego debiutu. Kilka ciekawych momentów to za mało, żeby przekonać mnie do tej płyty.

Ocena: 4/10