wtorek, 30 stycznia 2024

SMASH EM UP - Smashblaster (2024)


Słuchając ostatnich płyt Kreator, czy Savage Messiah to można usłyszeć że w thrash metalu jest też miejsce na melodyjne odmiany tego gatunku. Amerykański band o nazwie Smash Em Up też postanowił pójść w kierunku melodyjnej odmiany thrash metalu. Sama kapela powstała w 2022r i dość szybko przygotowała materiał na debiutancki album. "Smashblaster" ukazał się 19 stycznia i pewnie nie jednemu fanowi thrash metalu przypadł do gustu.

Trzeba na wstępie sobie wyjaśnić jedną rzecz. Smash Em Up nie próbuje być jakimś pionierem w nowej odmianie thrash metalu, ani też nie stara się być na siłę oryginalny. Band bazuje na sprawdzonych i oklepanych patentach z lat 80 czy 90, a jedynie co troszkę ich wyróżnia, to fakt że starają się uwypuklać melodie i być bardziej przystępnym dla szerszej grupy odbiorców. Wtórność jest i to nie powinno dziwić. Ciężko stworzyć coś nowego, ale Smash Em Up trzyma poziom i nagrał dojrzały i przemyślany album. Dziw bierze, że to debiutancki album tej grupy. Słychać doświadczenie i pomysł na siebie. Okładka w sumie taka typowa dla thrash metalu, a samo brzmienie też dopracowane i nastawione na drapieżność.

W składzie mamy Van Tuckera, który odpowiada przede wszystkim za partie wokalne i jest w tym naprawdę dobry. Ma charakter i technikę i znakomicie pasuje do thrash metalowej stylistyki.  Dobrze spisują się Brent Carlton i Garren Dial w roli gitarzystów. Potrafią dostarczyć ciekawe melodie i mocne riffy, tak więc nie wieje nudą. Troszkę może zabrakło błysku geniusza, czy powiewu świeżości i może kilka przebojów, ale całościowo jest bardzo dobrze i za to się należy pochwała dla Smash Em Up.

Płyta w sumie jest krótka i treściwa, nawet można się wdać w dyskusje czy to czas dla albumu pełnometrażowego czy jeszcze mini album. Tak czy siak mamy 32 minuty muzyki upchanej w 10 kawałkach. "Blast City" to melodyjny i taki bardziej heavy metalowy, instrumentalny kawałek. Mocne wejście mamy w rozpędzonym "thrash em Up", który nastawiony jest na demolkę. Nic oryginalnego, ale słucha się z dużą przyjemnością i radością. Rasowy thrash metal. Dalej mamy melodyjny i taki bardziej przebojowy "Hyper crash". W podobnej stylistyce jest jeszcze taki "Florida Man". Mnie osobiście bardzo podoba się wyrazisty i pomysłowy "Bear Fighter" i "Sludge Blood", które pokazują zamiłowanie grupy do thrash metalu i ich potencjał. Potrafią grac i to bardzo dobrze.

Smash Em Up zaprezentował naprawdę mocny thrash metalowy materiał, który kipi energią i ciekawymi melodiami. Dobrze się tego słucha od początku do końca. Gdzieś tam może zabrakło troszkę urozmaicenia i bardziej dopieszczonych aranżacji. Nie można zapominać, że do debiut, więc na pewno jeszcze o nich usłyszymy i mam nadzieję, że band dopiero się rozkręca. "Smashblaster" oczywiście godny polecenia.

Ocena: 7.5/10

XION - Between Shadows and gods (2024)


Czas na szwedzki thrash metal. Działający od 2018 r Xion właśnie wydał długo wyczekiwany debiutancki album zatytułowany "between Shadows nad Gods". Panowie próbuję stać się drugim Havok czy warbringer i nie kryją zamiłowania do twórczości Kreator, Anthrax, metaliki czy Overkill. Nie kryją też wpływów sceną heavy metalową lat 80. To czyni Xion ciekawym zespołem, który może w przyszłości sporo jeszcze namieszać na rynku muzycznym. Póki co band wydał swój debiutancki album,  który warto znać.

Mroczna okładka sugeruje nam jakiś death metal, na szczęście na płycie znajdziemy wysokiej próby thrash metal z nutką heavy metalu, który przypomina nam lata 80 czy 90. Autem tej kapeli jest bez wątpienia charyzmatyczny i taki nieco bardziej heavy metalowy wokalista, który potrafi oczarować swoją manierą. To taki szwedzki Joe Belladona czy John Bush. No ma w swoim głosie coś takiego, że zachwyca słuchacza. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści i tutaj brawa dla Liama i Erika, którzy świetnie balansują na granicy thrash metalu i heavy metalu, a także na granicy melodyjnego grania z agresywnym. Przede wszystkim, że każdy z muzyków potrafi grać i zrobić niezłe show. Perkusista trzyma odpowiednie tempo i zapewnia nam dynamikę. Bas jest mocny, wyraźny i często ma mocne wejście. Słucha się tego z dużą przyjemnością.

Najdłuższy na płycie jest "buried with love", który zaczyna się klimatycznie, gdzie band nie boi się nawiązań do twórczości metaliki. Potem band dorzuca sporo patentów heavy metalowych rodem z dokonań Iron Maiden. Wyszła niezła mieszanka. Band pokazuje już swoje umiejętności przy okazji instrumentalnego "Clash", który otwiera ten album. Pierwsze mocne uderzenie dostajemy w "Evil Deeds". Gdzieś tam coś z Anthrax jest, coś z Metaliki, a całość przesiąknięta heavy/speed metalem lat 80. Mocny, wyrazisty riff, melodyjny charakter i klimat lat 90, czego chcieć więcej? Pięknie wejście basu mamy w "Man Who played God" i tutaj mamy znacznie ostrzejsze granie i więcej drapieżnego thrash metalu. Oczywiście dalej wszystko jest bardzo melodyjne i pełno heavy metalowych zagrywek. Brzmi to naprawdę dobrze, a band potrafi oczarować jakością. Dalej mamy rozpędzony "Vision of the blind", gdzie band dalej gra swoje i utrzymuje wysoki poziom. Słychać, że panowie mają pomysły i wykorzystują swój potencjał. Zróżnicowany i pełen smaczków "Death Crap" przemyca sporo heavy metalowych zagrywek i pokazuje że band potrafi urozmaicać swoje kompozycje. Przebojowy jest na pewno "Shadows" i band dalej trzyma wysoką formę. Najostrzejszy na płycie jest "Derailed" i to rasowy killer z szybkim tempem i agresywnym riffem. Klasa sama w sobie.

Czas z muzyką Xion szybko leci i powiedziałbym za szybko.  9 utworów zleciało szybko i każdy z nich to perełka i wysokiej klasy thrash metal z nutką heavy metalu. Band ma świetne pomysły, odpowiednie wyszkolenie techniczne i smykałkę do tworzenia godnych zapamiętania utworów. Ciężko wytknąć w sumie jakieś błędy. Jasne, gdzieś tam wtórność jest obecna i może jakiejś mniejsze niedociągnięcia, ale całości wywiera ogromne wrażenie. Jedna z najważniejszych płyt roku 2024. Będzie często słuchane i jest poprzeczka wysoko zawieszona dla konkurencji.

Ocena: 9/10

 

UPON STONE - Dead mother Moon (2024)


 19 stycznia nakładem Century Media Records ujrzał światło dzienne debiutancki album amerykańskiej formacji Upon Stone. To młoda formacja, której tworzą w zasadzie muzycy znani z Vaelmyst i mają do zaoferowania melodyjny death metalu w klimatach starych płyt in flames. "Dead mother moon" przypadnie do gustu fanom ostrego i drapieżnego grania. Ci którzy na co dzień nie siedzą w takim graniu mogą się szybko zgubić podczas odsłuchu.

Płyta oprócz przepięknej okładki autorstwa Andrea Marschalla, ma również surowe i drapieżne brzmienie rodem z lat 90. Basista i wokalista Xavier ma mroczny i ostry niczym brzytwa głos, który pasuje do death metalowej stylistyki. Dla mnie momentami troszkę taki jednowymiarowy i trochę przewidywalny na dłuższą metę. Co mnie trochę tutaj denerwuje to brzmienie i jakość perkusji. Troszkę brzmi to jakby perkusista grał swoje, a reszta swoje. Płyta w zasadzie niczym specjalnym się nie wyróżnia i nie ma też jakiś takich kompozycji, które wybijały by się ponad przeciętność.

Mamy tutaj pełno ostrego i surowego grania jak te zaprezentowane w otwierającym "Dead mother moon". Czasami więcej tutaj dead metalu i thrash metalu tak jak choćby w "my destiny, a weapon", gdzie w zasadzie melodie schodzą na dalszy plan. Z riffów najlepiej prezentuje się ten w melodyjnym "Paradise Failed". Z kolei taki "The lantern" potrafi zachwycić klimatem i bardziej złożoną formą.

Piękna okładka, mocne brzmienie i nieco chaotyczne granie, z którego nie wiele wynika. Mało tutaj melodyjnego death metalu, a więcej death metalu czy też thrash metalu. Bywają ciekawe momenty, ale jak dla mnie jest ich za mało, przez co płyta na długo nie zostaje w pamięci. Szkoda.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 29 stycznia 2024

DECEPTION - Daenacteh (2024)


 Norweski Deception fanom melodyjnego death metalu jest dobrze znany. Band działa od 2012r i już ma na swoim koncie 4 albumy, z czego najnowsze dzieło zatytułowane "Daenacteh" ukaże się 22 marca nakładem wytwórni Mighty Music. Każdy kto kocha mieszankę technicznego death metalu i tej melodyjnej odmiany death metalu ten z pewnością szybko się przekona do nowej płyty. Tylko pamiętajcie o jednej rzeczy. To nie jest najlepsze co stworzył ten band, ani też nic nadzwyczajnego w gatunku melodyjnego death metalu. Ot co kolejna płyta na rynku melodyjnego death metalu.

Na pewno uwagę przykuwa pomysłowa i pełna ciekawych motywów okładka. Samo brzmienie też jest z górnej półki. Co do samej stylistyki to band stara się urozmaicać swój styl i nie ma tutaj kurczowego trzymania się jasno określonych ram, a band często próbuje łamać granice. Często wkracza w techniczny death metal, ale i też elementy progresywne są wyczuwalne. Słychać gdzieś echa Septic Flehs, czy Wintersun. Niby wszystko pięknie, tylko skoro gramy melodyjny death metal to melodie powinny grać pierwsze skrzypce i napędzać tą całą machinę. Tego tutaj nie ma. Przez co płyta jest troszkę ciężko strawna i po dłuższym czasie nie wiele zostaje. Brak wyraźnych hiciorów, które wybiegałaby przed szereg.

Na płycie jest 8 kawałków, a na wyróżnienie zasługuje z pewnością otwierający "Sulphur Clouds", gdzie mamy mroczny klimat i dużo ciekawych melodii. Wszystko przesiąknięte technicznym death metalem.Agresywny i bardziej złożony "King of Salvation" też ma swoje plus i też można tutaj wyłapać ciekawe motywy. Serce szybciej zabiło przy melodyjnym "Monophobic" bo słychać tutaj znacznie więcej melodyjnego death metalu. Niby jest melodyjnie w "be headed on your way", ale całościowo słychać pewne niedociągnięcia. Zabrakło dopracowania i precyzji.Progresywnie i technicznie jest w 10 minutowym "Daughters of the desert", który jest za długi i monotonny na dłuższą metę.

Tym razem Deception nagrał po prostu solidny album z melodyjnym death metalem. Zbyt duży przerost formy nad treścią. Dużo ozdobników, smaczków, ale całościowo brzmi to niedopracowanie i nie zapada w pamięci. Brakuje chwytliwych melodii, przebojów, który mogłyby napędzić cały krążek. Ta płyta niestety przemija i jest produktem jednorazowego użytku. Szkoda.

Ocena: 6/10

REVOLUTION SAINTS - Againts The Winds (2024)


Amerykańska supergrupa Revolution Saints wróciła na dobre i choć zawirowania w składzie były w 2022r. To jednak basista Jeff Pilson, którego znamy z Foreigner i gitarzysta Joel Hoekstra, który kojarzyć można z Whitesnake odnaleźli się w muzyce Revolution Saints i wnieśli troszkę świeżości do ich muzyki. Grupa działa już 10 lat i nagrali 5 albumów, które odbiły się echem w hard rockowym świecie. Panowie wiedzą jak dogodzić swoim słuchaczom, a najnowsze dzieło zatytułowane "Againts the Winds" to kolejna wartościowa pozycja w ich dyskografii.

Dwa nowe nabytki to gwiazdy rocka i w zasadzie nie trzeba ich przedstawiać. Potrafią czarować i wnieść sporo do danej kompozycji. Nie można zapomnieć o liderze grupy tj Deene Castronovo, który kojarzymy z Journey. Prawdziwa śmietanka hard rockowej muzyki i wielkie gwiazdy, których nazwiska każdy zna. Kocham takie zespoły, gdzie łączą się wielkie nazwiska i razem próbują stworzyć coś wyjątkowego. Każdy kto kocha rocka, hard rocka, aor zakocha się w dźwiękach jakie kreuje Revolution Saints. To są dźwięki, których korzenie sięgają klasyki, lat 80 i wielkich albumów. Słychać te wszystkie wpływy i te smaczki. Płyta bardzo hard rocka, ale zarazem urozmaicona. Mamy lekkie i nastrojowe kompozycje, jak i te energiczne i z pazurem. Każdy znajdzie coś dla siebie.


Płyta zawiera 11 kawałków, a album otwiera lekki i przyjemny "Againts the winds". Jest sporo Aor, jest też sporo takich dźwięków typowych dla wytwórni Frontiers Records. Dla jednych plus, a dla drugich minus. Na pewno jest to aor z górnej półki. Zadziorniejszy wydaje się być "Changing my mind", ale tutaj też jest lekko i nastrojowo. Ta melodia i aranżacje płyną i potrafią złapać za serce. Czas pokazać pazury i band rzuca nam pierwszy killer w postaci "Fall on my kness". Mocniejszy riff i bardziej energiczna sekcja rytmiczna i wyszedł smakowity kąsek. Fanom Whitesnake może przypaść do gustu nieco bardziej komercyjny "Lost in Damnation". Piękne wejście klawiszy i gitary mamy w przebojowym "Will i see you again", który jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. Klimat i romantyczny feeling to atuty marszowego "Show me Your Light", który jest moim nr 1 z nowej płyty. Coś pięknego jest w tym kawałku, że chce się do niego wracać i rozmyślać o nim.  Drapieżnie i momentami nawet bardziej heavy metalowo mamy w melodyjnym "Save all the remains" i w podobnej stylistyce utrzymany jest przebojowy "Been said and done". Całość wieńczy lekki "no turning back", gdzie znów coś z Whitesnake można uświadczyć.

Było piękne uderzenie Magnum, a teraz swoje 3 grosze dorzuca supergrupa Revolution Saints. Panowie jak zwykle czarują i pokazują, że znają się na hard rocku jak mało kto. Kopalnia hitów, pięknych dźwięków, solówek i kojących refrenów. Można słuchać tej płyty na okrągło. To trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się hard rock i aor.

Ocena: 9/10



 

COBRAKILL - Serpent's Kiss (2024)


 Debiut niemieckiego Cobrakill nie rzucił mnie na kolana i czas sprawdzić, czy drugi album jest w stanie zmienić moje nijakie podejście do tej formacji. Skład i stylistyka bez zmian. W dalszym ciagu jest to mieszanka heavy metalu i hard rocka. Pytanie czy "Serpent;s Kiss", który ukazał się po 2 letniej przerwie jest ciekawszym krążkiem niż debiut.

Mocnym atutem kapeli jest charyzmatyczny wokalista, który idealnie pasuje do takiej stylistyki na pogranicza hard rocka i heavy metalu. Gdzieś tam słychać echa Dokken, Motley crue, czy Def Leppard. Słychać to choćby "Razor Blade" i to taki hard rock z domieszką glam metalu. Mamy też przebojowy "torture Me", gdzie znów ulatuje hard rockowy feeling. Warto pochwalić za rozpędzony i heavy metalowy "Velvet Snakeskin", gdzie band pokazuje pazur i powinno być więcej tego typu kawałków. Imponuje również marszowy "Ride My Rocket", który nada się na koncerty i rozgrzanie publiki. Najlepsze z tego wszystkiego okazał się otwierający "Above the law", który dawał na coś lepszego niż średniej jakości album, gdzie trafia się dużo wypełniaczy.

47 muzyki z "Serpents Kiss" to trochę męczarnia, bo album nie jest równy i za mało tutaj hitów typu "Above The Law", które pokazują, że w tej kapel drzemie potencjał. Póki co panowie błądzą w rejonach glam hard rocka i metalu. Nie byłoby to złe, gdyby pomysły i wykonanie były trafione i przemyślane. Moja nastawienie jednak do muzyki Cobrakill nie zmienia się. To wciąż średniej jakości muzyka, która przepada na tle lepszych, ciekawszych płyt.

Ocena: 5/10


SAVAGED - Night Stealer (2024)


Jest i kolejny debiut w tym roku. Przed Wami hiszpański Savaged i to już kolejny zespół, który chce nam przypominać stare dobre czasy heavy/speed metalu i klimat lat 80. Pełno takich kapel ostatnio powstaje i trzeba mieć dobre argumenty, żeby przekonać do siebie słuchaczy. Savaged na pewno ma smykałkę do tworzenia hitów, przebojowych melodii i oldscholowych solówek, które są motorem napędowym tej kapeli. Dawno żadna kapela mnie tak nie rozwaliła solówkami gitarowymi. Dużo dobrego się dzieje w tej kwestii. To już jest kilka powodów dla których warto sięgnąć po "Night Stealer".

To jednak nie wszystko. W skład kapeli wchodzą muzycy, którzy można było usłyszeć w Raptore, czy Redshark i to już jest coś czym można się pochwalić. Gitarowo  Joan Grimalt i Jammie Killhead wymiatają i wiedzą jak porwać słuchacza. Potrafią stworzyć przebojowy riff i ciekawe pojedynki na solówki gitarowe. Wszystko jest nastawione na przebojowość i prostotę lat 80. Ta technika się sprawdza, bo w efekcie daje wysokiej klasy materiał. Sam wokal Jammiego momentami brzmi jak mieszanka Udo i Kinga Diamonda, ale ma swój charakter i wie jak siać zniszczenie.

Okładka kiczowata, brzmienie takie wystylizowane na lata 80, więc wszystko się zgadza. "Tons of Leather" to utwór z przebojowym refrenem i tutaj właśnie można przekonać się jaki ciekawy wokal kryje w sobie Jammie. Przepiękne solówki napędzają rozpędzony "I will fight". Podobne emocja wzbudza dynamiczny i bardzo melodyjny "Knights of Metal". Kocham horror" Koszmar z ulicy wiązów", więc nawiązanie do tego filmu w instrumentalnym "Welcome to" i topornym "Elm Street" zaliczam do plusów tego wydawnictwa. Sam "Elm street" to rasowy hicior i tutaj band mocno czerpie z accept czy grave digger, ale nie tylko. To wejście perkusji w "Money sucks" przypomina Udo i czasy "Timebomb". Mocna rzecz i pokazuje jak świetny jest to band. Liczne przejścia w kawałku przypominają "Phanthom the Opera " Iron Maiden. Co za killer! Dalej mamy żywiołowy i przebojowy "Stealing the night" i to klasyczny heavy/speed metal. Ten utwór to kolejny świetny przykład, jak znakomite są tutaj solówki i jak bardzo gitarowo jest na tym krążku. Został jeszcze jeden hicior, a mianowicie "running for your love" i znów najwyższej próby heavy/speed metal i to w bardzo przebojowym wydaniu. Można jednak stworzyć ciekawy utwór o miłości.

Savaged to miłe zaskoczenie roku 2024. Miłość do heavy metalu, pasja i szczery przekaz zawsze wygra. Band gra wtórnie, jak wiele tego typu zespołów, ale jakość jest z górnej półki. Jazda bez trzymanki i "Night stealer" trafił w mój gust. Zabawa z tą płytą jest przednią i pozostaje już tylko zapuścić jeszcze raz ten majstersztyk.

Ocena: 9.5/10


 

ARCANE TALES - Until Where the nothern lights reign (2024)


 Niezmordowany Luigi Soranno nieustannie wydaje nową muzykę od 2016r r pod szyldem Arcane Tales. Nagrał 7 albumów i w sumie każdy z nich nie chodzi poniżej dobrego poziomu i każdy kto lubi symfoniczny power metal w klimatach Twilight Force czy Rhaspody ten powinien zapoznać z twórczością tej włoskiej formacji. "Until Where the nothern lights reign" to kolejny żywy dowód na to, że jeden muzyk jest wstanie stworzyć coś godnego uwagi i zapamiętania.

Okładka taka typowa dla tego gatunku, więc pełno tutaj klimatu fantasy. Brzmienie też czyste i takie podniosłe.  Pełno symfonicznych ozdobników, klimatycznych chórków. Luigi zadbał o ciekawe partie gitarowe, czy epickie partie wokalne. Wszystko się zgadza, ale gdzieś momentami chaotyczna jest sekcja rytmiczna, która czasami się rozjeżdża z pozostałymi elementami. Co do kompozycji, to trzeba przyznać, że jest to jeden z najlepszych albumów Luigiego, jeśli nie najlepszy. W końcu wszystko jest poukładane, dojrzałe i dopracowane. Słychać, że jest to wyższy poziom niż na ostatnich płytach. Płyta jest epicka, dynamiczna, zadziorna, urozmaicona i bardzo gitarowa. Od początku do końca dobrze się tego słucha.

Na samym wstępie dostajemy zadziorny i bardzo przebojowy "One Last Ride" i tutaj ten lekki chaos w sekcji rytmicznej daje o sobie znać. Jednak wygrywa pomysłowość i wykonanie, które jest z górnej półki. Prawdziwa petarda. Przyspieszamy w "Kings of Kings" który od pierwszych sekund imponuje dynamiką i drapieżnością. Przypomina to trochę Twilight Force czy stary dobry Rhapsody. Epickość i rozmach to atuty klimatycznego "Dwaren storm" i tutaj znów mamy symfoniczny power metal pełną gębą. Coś z Apostalica można uświadczyć w rozpędzonym "dead hordes ride form hell" , a wszystko za sprawą kościelnych organów. Brzmi to świetnie, a to jeszcze nie wszystko. Nie trafiony jest balladowy "Last Sharonworlds Hope" i już lepiej posłuchać killera w postaci "againts the legions of darkness", gdzie wkraczamy w rejony neoklasycznego power metalu. Finał to 9 minutowy tytułowy kawałek, który ma rozmach i dużo ozdobników. Jak dla mnie za długi i trochę na siłę wydłużony.

Jest kilka niedociągnięć, jest kilka słabszych momentów, ale całościowo nowy Arcane Tales prezentuje się bardzo okazale. Duża dawka popisów gitarowych, podniosłych refrenów, chórków, epickich dźwięków i wszystkiego tego co musi mieć album z symfonicznym power metalem. Pozycja obowiązkowa dla fanów Twilight Force, czy Rhapsody.

Ocena: 8.5/10

sobota, 27 stycznia 2024

MOURNING DIVINE -Be Free : No more masters (2024)


Nazwa Mourning Divine nic mi nie mówiła. Obstawiałem jakiś debiut młodej kapeli, a tutaj niespodzianka bo ta niemiecka formacja działa od 2009r. Dorobiła się nawet 3 albumów, a ten najnowszy "Be free - no more masters" właśnie ujrzał światło dzienne. Troszkę mam tutaj mieszane uczucia.

Z jednej strony ciekawe połączenie symfonicznych ozdobników z progresywnym heavy metalem i power metalem. Duża dawka melodii i ciekawie rozprowadzonych partii gitarowych. Roi się od pomysłowych riffów, czy solówek. Z drugiej strony mamy troszkę specyficzne partie wokalne, niskobudżetowe brzmienie i same pomysły na kompozycje też nie zawsze są trafione. Na pewno na pochwałę zasługuje duet gitarowy Michael Korner i Ronny Lenz. Wystarczy odpalić taki "Networked" i można odpłynąć przy tych dźwiękach. Troszkę przypominają się klimaty Timelless Miracle czy Falconer. Ciekawa mieszanka folku i power metalu. Sama melodia i aranżacje pierwsza klasa. Tak ta płyta kryje takie perełki. Otwierający "Overture Circle of Life" to z kolei przepiękne instrumentalne granie w symfonicznej oprawie. Klimat robi wrażenie. Mroczny i posępny "Demons of the night" momentami może skojarzyć się z Apostalica. Brzmi to dość ciekawe i można dać się porwać muzyce niemieckiej formacji. Bywają jednak takie momenty jak "No more masters" gdzie można odnieść wrażenie, że zabrakło mocy i drapieżności. Za łagodne to i jakieś bez wyrazu. "The final" nie przekonuje jako ballada, a tytułowy "Be Free" też miewa przebłyski i był potencjał na coś więcej.

Szokuje forma i styl w jakim band się obraca. Szokuje na pewno pomysłowość na melodie. To tyle z plusów. Dominuje łagodność, nieco komercyjny charakter i zabrakło pomysłów na cały album. Potencjał i umiejętności są, tak więc w przyszłości może nas pozytywnie zaskoczą. Póki co troszkę zabrakło by stworzyć coś godnego polecenia.

Ocena: 5/10
 

piątek, 26 stycznia 2024

SHOW N TELL - The Ritual has begun (2024)


A o to kolejny debiut warty grzechu. To już kolejna propozycja w kręgu heavy/speed metal i znów jest to bardzo wartościowa pozycja. Tym razem padło na amerykański Show N Tell, który właśnie wydał swój debiutancki album zatytułowany "The Ritual Has Begun". Niby nic nowego na rynku muzycznym, nic odkrywczego, a ile radości i zachwytów dostarcza ta płyta. Czasami przychodzi taki moment, że chcemy się bawić i powspominać stare lata, a ta płyta to taki portal do lat 80.

Okładka troszkę tandetna, troszkę niedopracowana, ale i tak najważniejsza jest zawartość. Ta tutaj jest zróżnicowana, dynamiczna, przebojowa i pełna ciekawych melodii. Zdarzają się słabsze momenty, ale całościowo płyta prezentuje się okazale. Brzmienie takie proste i niezbyt nowoczesne, co oczywiście współgra z zawartością i stylem grupy. Tak samo specyficzny wokal Davida Rodrigueza nie każdemu przypadnie do gustu, ale trzeba przyznać, że pasuje do tej całej heavy/speed metalowej otoczki. Potrafi nadać klimatu i drapieżności całości.

Płyta jest krótka i treściwa. Obyło się bez kombinowania i na wstępie dostajemy rozpędzony "Rip N tear", który pokazuje potencjał grupy i ich zamiłowanie. Jest speed metal pełną gębą i słucha się tego bardzo przyjemnie. Jeszcze lepszy jest "Run to the light", który bazuje na prostych patentach i oklepanych zagrywkach. O dziwo zadziałało to. Warto też pochwalić za chwytliwy "the ritual has begun", nieco hard rockowy "heavy metal", czy zadziorny "Tortured By reality".
 

Wtórność bije z tego na kilometr to fakt. Troszkę to przewidywalne i momentami monotonne, ale słucha się tego dobrze. Nie ma fajerwerków, ale nie ma też czego oczekiwać od debiutantów. Ich przygoda dopiero się zaczyna, ale już na wstępie prezentują solidny heavy/speed metal. Warto docenić ich ciężką pracę. Zasługują na to !

Ocena: 6.5/10

DUNWICH RITUAL - The Weird Tapes Sessions (2024)


 Dunwich Ritual przypomina czasy lat 80, czasy kaset i wszelkich podziemnych demówek. Debiutancki album tej francuskiej formacji nosi tytuł "The weird Tapes Sessions", który został zarejestrowany podczas 3 różnych sesji w roku 2022. To soczysty heavy/speed metal, który nastawiony jest na klimat grozy. Nic dziwnego, bo można wyczuć wszędobylski klimat HP Lovecrafta, co jest sporą zaletą. Kto kocha surowość, brud, szorstkość i starą szkołę speed metalu ten powinien posłuchać co gra francuski Dunwich Ritual.

Nie znajdziecie tutaj super brzmienia i jakiś technicznych nowinek. Wszystko brzmi jakby zostało zarejestrowane w garażu i to jest urok tego wydawnictwa. Brzmi to jakby zostało zarejestrowane w latach 80 i ten klimat daje osobie znać. Okładka nijaka, mroczna, może nawet doom metalowa też ma powiązanie z zawartością. Wokalistka Vega nie grzeszy techniką czy jakiś super głosem, ale pasuje do tego surowego grania. Na największe pochwały zasługuje gitarzysta Thosz, który dwoi się i troi by materiał był melodyjny i bardzo gitarowy. Swoje zadanie wypełnił.

Co za piękno intro tutaj mamy. "A red Dawn" mógłby zdobić ścieżkę dźwiękową jakiegoś horroru Johna Carpentera. Nic dodać, nic ująć. Czysta perfekcja.  Odpalamy "Hyperborean Rites", który brzmi jak Running wild z pierwszych dwóch płyt, tylko że na sterydach. Kicz? Może i tak, ale coś w tym oldschoolowego jest. Zwłaszcza, że na tle tych techniczne dopieszczonych płyt robi to wrażenie. Mroczny klimat daje o sobie znać w zadziornym "The Sinking City", który znów dostarcza sporo frajdy, zwłaszcza jeśli lubi się melodyjny speed metal z lat 80.W podobnej stylistyce utrzymany jest "Paleogean Megatropolis", gdzie znów postawiono na szybkość. Jest też stonowany "Dunwich Ritual", a także rozpędzony "Winged Death", gdzie znów słychać coś z Running wild. Na koniec 8 minutowy "The spectral/The horrror" i znów dostajemy jazdę bez trzymanki.

Nie jeden słuchacz odpadnie przy tej płycie. Nie ma tutaj niczego nowego, wieje wtórnością, a technicznie sporo rzeczy kuleje. Jakiś urok w tym wszystkim jest i płyta jest miłym czasoumilaczem. Daleko do ideału i daleko do silnej konkurencji w kategorii heavy/speed metal. Potencjał jest i będę wypatrywał poczynania tej francuskiej formacji. Płyta na pewno warta uwagi.

Ocena: 7/10

JENNER - Prove Them Wrong (2024)


 Gdzieś pomiędzy melodyjnym i heavy metalowym Burning Witches, a stricte thrash metalowym Nervosa umieściłbym pochodzący z Serbii Jenner. Zespół działa od 2013 r i tworzą go 3 kobiety. Aleksandra Stamenkovic, która odpowiada za wokal i partie gitarowe. Anja Mirkovic jest na basie, a na perkusji Selena Simic. Panie właśnie wydały swój drugi pełnometrażowy album, ale z pewnością "Prove Them Wrong" może znaleźć swoich odbiorców.

Siła tej płyty tkwi w mocnym brzmieniu, zadziornym wokalu Aleksandry i dużej dawki mocnych riffów. Zespół nie bierze jeńców i w zasadzie wszystko byłoby tip top gdyby nie to, że gdzieś w środkowej części płyty robi się trochę sztywno i trochę zbyt topornie jak dla mnie. Tak "not Even You" i Eye for an Eye" to słabsze kawałki jak dla mnie, ale nie są to jakieś gnioty. To wciąż solidne heavy/thrash metalowe łojenie, które dostarcza sporo frajdy. Słychać, że dziewczyny grają z miłością do metalu i uwielbiają robić to co robią, bo ta pozytywna energia potrafi udzielić się słuchaczowi. Od strony technicznej i aranżacji ciężko się do czego przyczepić.

Na plus nie tylko brzmienie, ale i również klimatyczna i miła dla oka okładka. Same kompozycje są solidne i potrafią dostarczyć frajdy. Weźmy taki tytułowy "Prove Them wrong" gdzie riff jest drapieżny, a solówki chwytliwe i pełne finezji. Ostry niczym brzytwa kawałek, który stawia band w bardzo jasnym świetle. Utwór petarda. Otwierający "No Time for Prayer" zaczyna się troszkę nijako, troszkę powolnie. Kiedy jednak kawałek się rozpędza i nabiera mocy, to już można się delektować dobrą pracą dziewczyn. Nie brakuje też ciekawych i chwytliwych melodii, które potrafią nas oczarować. Tak właśnie jest z przebojowym "Born for something More".  Ciężki riff, mroczny klimat to uroki marszowego "Down in the Pit". Przepiękne są solówki i partie gitarowe w nastrojowym "i saw it all clear" i tutaj band zaskoczył pomysłowością i ciekawą aranżacją. Jednym z agresywniejszych kawałków na płycie jest thrash metalowy "Never Say Die". Co za killer im tutaj wyszedł. Ostry niczym brzytwa riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i ten prosty refren. Jest moc! Jak kończyć to z przytupem. Melduje się killer w postaci "Laws of The Weak". Brak słów by opisać ten majstersztyk. Te partie gitarowe wbijają w fotel. Cudo!

Cios praktycznie znikąd. Nie znałem wcześniej dokonań Pań z Jenner, a tutaj taka niespodzianka. Płyta bardzo metalowa, bardzo gitarowa, bardzo melodyjna i agresywna. Troszkę słabsze dwa momenty, które troszkę hamują mnie przed maksymalną oceną. Jest świeżość, jest pazur i wszystko to co liczy się w metalu. Jazda bez trzymanki. Zapnijcie pasy i wsiadajcie do tego rollercoastera. Warto!

Ocena: 9.5/10

LUCIFER PRIEST - Unexpected Presence (2024)


 Na blogu dominują płyty z Niemiec, Grecji, Stanów Zjednoczonych czy też Szwecji, ale bardzo mało jest z Brazylii. To fakt znacznie ciężej znaleźć tam coś wartościowego, coś co na dłużej z nami zostanie i skradnie nasze serca. Ostatnio trafiłem na młody band o nazwie Lucifer Priest i panowie są na scenie 3 lata. Debiutancki krążek "Unexpected Presence" ujrzał światło dzienne 12 stycznia 2024.

Band nie kombinuje i wybiera drogę grania prostego, chwytliwego heavy metalu przesiąkniętego nwobhm, latami 80, twórczością Demon, Iron maiden, czy Angel Witch. To nie jest proste zadanie, bo konkurencja jest silna i jest w czym wybierać, a żeby się przebić trzeba coś więcej niż tylko umiejętność gra solidnego heavy metalu. Trzeba mieć charyzmę, pomysł na siebie i talent do tworzenia hitów, które potrafią poruszyć. Ma być gitarowo, ma być energia i klimat lat 80. Jednym ta sztuka wychodzi, a inni ponoszą klęskę. Lucifer Priest jednak ma w sobie to coś, a debiutancki krążek potrafi skraść serce. Ta płyta ma sporo atutów. Jednym z nich jest wokal Johna Naza. Taki nieco surowy, nieokiełznany, taki troszkę szorstki. Nadaje on charakteru całości i buduje klimat lat 80. Diego i Anderson z kolei stworzyli zgrany duet, który potrafi porwać słuchacza i dostarczyć sporych emocji. Nie brakuje chwytliwych melodii, podniosłych riffów i dobrej zabawy. Udało się utrzymać poziom przez cały album, przez co nie wieje nudą i słuchacz nie traci zainteresowania.

Brawa za pomysł na okładkę. Przypomina mi się motyw "Martwego zła 2", gdzie Ash włączył gramofon, a z niego wydobywało się zaklęcie na przywołanie demonów. Tutaj podobnie to wygląda. Zresztą tytułowy utwór, który pełni rolę intra przyprawia o dreszcze i nasuwa na myśl właśnie jakiś film grozy. Dobre wejście. Drugi utwór to już bardzo gitarowy i przebojowy "Dancing Underfire". Niby band idzie drogą wydeptaną przez taki Demon czy angel Witch, ale robi kawał dobrej roboty. Brzmi to autentycznie, szczerze i słucha się tego z niezwykłą szczerością. Do tego jeszcze to przybrudzone i surowe brzmienie.  "Is Coming Soon" to utwór bardziej energiczny, troszkę przesiąknięty judas priest, czy iron maiden, ale zagrany bardzo klasycznie i z polotem. Mamy kolejny hicior, a to dopiero początek. Najostrzejszy i najszybszy na płycie jest "Satan's Command". Speed metalowa jazda bez trzymanki, a sam główny riff brzmi jak hołd dla Iron Maiden. Lucifer Priest imponuje pomysłowością i dbałością o detale.  Kapela potrafi też zagrać troszkę bardziej złożony heavy metal, który nastawiony jest na klimat i zróżnicowanie. Taki jest właśnie "Night of the Beast". Ileż energii i przebojowości ma w sobie dynamiczny "take me now", który w pełni oddaje styl grupy i jakość jaką prezentują.  Podoba mi się wejście basu w melodyjnym "Heavy like Hell", który przypomina starą szkołę heavy metalu i trochę czasy "Killers" iron maiden. Finał to kolejna petarda, którą jest "Acid Trip" i znów band staje na wysokości zadania i serwuje drapieżni kawałek, który osadzony jest w latach 80.

Lucifer Priest stworzył wehikuł czasu i serwuje na podróż w czasie. Przenosimy się do początku lat 80. Do czasów gdzie Axel Witch, Iron maiden i wiele innych kapel stawiało swoje pierwsze kroki. Z tej płyty bije szczerość, prostota i klimat lat 80. To jest autentyczne, nie wymuszone i skierowane do fanów heavy metalu. Charyzmatyczny wokalista, znakomite melodie i od początku do końca jazda bez trzymanki. Wpisuje ten album na listę ulubionych krążków roku 2024.

Ocena: 9/10

MEGA COLOSSUS - Showdown (2024)


Już myślałem, że za tą okładką kryje się heavy metal w klimatach westernu. Nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Za to znajdziemy tutaj solidny klasyczny heavy metal, który wzorowany jest na stylistykę lat 80, a przede wszystkim pełno tu wpływów Iron maiden czy Angel Witch. Ameryki Mega Colossus z Stanów zjednoczonych nie odkrywa i idzie po linii najmniejszego oporu stając się jednym z wielu zespołów. Jeśli to wam nie przeszkadza, to śmiało może odpalić ich najnowszy album zatytułowany "Showdown" .

Płyta jest prosta i w sumie przewidywalna. Nie ma tutaj niczego, co by nas zaskoczyło. Dostajemy sprawdzone patenty, a całość jakoś nie rzuca na kolana. Natomiast pełno tu solidnej pracy muzyków i całość jest miła w odsłuchu. Nie ma odruchów wymiotnych i nie kusi nas, żeby nacisnąć przycisk "stop". Można nawet się gdzie nie gdzie pozachwycać. Troszkę zabrakło pewności siebie, przebłysku geniuszu i do tego wokal Seana Buchanana troszkę irytuje i potrafi nieco utrudnić odbiór. Całość jest jednak solidnie rozegrana.

Płyta jest krótka i treściwa, więc nie ma eksperymentów czy prób na siłę wydłużania materiału.Najkrótszy na płycie jest tytułowy "Showdown" o bardzo prostej konstrukcji i trochę zagrany w hard rockowym stylu. Ot co solidny kawałek, ale też niczym nie wyróżniający się na tle innych podobnych zespołów. Reszta utworów już jest nieco dłuższa. Na start jest bardziej żwawy "Fortune and Glory" i znów niby wszystko ok, niby jest dynamika, ale nie ma efektu "wow". Bardziej przemyślany wydaje się być kolejny utwór. Rozbudowany i złożony "Outrun Infinity" mocno wzorowany na dokonania Iron maiden i brytyjskiej sceny. Brzmi to dobrze i warto pochwalić za ten kawałek. Znajdziemy tutaj też rozpędzony "Grab the Sun", ale to też tylko solidna porcja heavy metalu. To wszystko już było i nie raz lepiej podane. Pochwała należy się również za riff i całą konstrukcję "Take to the Skies". Niezwykle melodyjny i pozytywne zakręcony utwór. Potencjał grupa i trochę go nie wykorzystuje.

Czas na podsumowanie. Denerwuje troszkę wokal i oklepana formuła,w której obraca się zespół. Zabrakło pewności siebie, drapieżności i chyba hitów, które przebiły by się ponadprzeciętność. Dobra płyta do posłuchania, ale czy ktoś będzie o niej pamiętał za parę miesięcy ? Pewnie nie.

Ocena: 6/10
 

czwartek, 25 stycznia 2024

FIREWIND - Stand United (2024)


Herbie Langhans pasuje do każdego grania i potrafi wznieść dany zespół na prawdziwe wyżyny. Jego głos potrafi siać zniszczenie, potrafi nadać kompozycjom drapieżności i klimatu. Pasuje do power metalu, do hard rocka, do melodyjnego metalu i jego charyzma jest od razu rozpoznawalna. Nic dziwnego, że tak wielu go zaprasza do współpracy i nie dziwi, że to właśnie jego Gus G wybrał na wokalistę Firewind. W 2020 r album zatytułowany "Firewind" potwierdził że duet Gus G i Herbie Langhans to wybuchowa mieszanka i gwarancja pewnej jakości. Tak było 4 lata i przeszedł czas na weryfikację tego stanu rzeczy. "Stand United" to drugi album z Herbie na wokalu i normalnie doznałem szoku, bo jest to niestety jeden z słabszych albumów Firewind w dyskografii.

Album ukaże się 1 marca nakładem AFM records i już okładka sugeruje, że to będzie nieco inny Firewind. Tak jest, Można odnieść wrażenie, że Gus G był jakby rozdarty między solowymi płytami, a twórczością Firewind. W efekcie dostajemy płytę nijaką, troszkę chaotyczną, bez tego polotu i pomysłowości, którą cechowały poprzednie albumy. Nie ma takiej mocy i drapieżności co na "Firewind", nie ma tez takich hitów. Kiepskim pomysłem było wtrącanie dużej ilości patentów hard rockowych. Przez co płyta brzmi bardziej jak jakiś solowy album Gusa. Sam Herbie to wiadomo klasa, tylko tym razem nie ma zbytnio do czego śpiewać i nie jest wstanie uratować tego krążka. Przeraża mnie jeszcze jedna kwestia. Słuchając płyty odniosłem wrażenie, że mało tutaj Firewind w samym Firewind. Band gdzieś jakby trochę zatracił swój charakter.

Początek płyty jest bardzo dobry, bo "Salvation Day" opiera się na mocnym riffie i bardziej heavy/power metalowej stylistyce, a i refren przypomina dwa pierwsze krążki Firewind.Dalej mamy bardziej energiczny "Stand United", który oddaje styl i jakość Firewind. Gus G w końcu daje popis swoich umiejętności i jest bardziej obecny. Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale też jakoś jest to dalekie od najlepszych hitów Firewind. Duch starych płyt Firewind jest obecny w przebojowym "Destiny is Calling" i przypominają się czasy "the  promonition" czy "Allegiance". Prawdziwa petarda i popis geniuszu Gusa G. Podobne emocje wzbudza "Come Undone", gdzie band stara się brzmieć nieco nowocześniej i progresywniej. To bez wątpienia również jeden z najmocniejszych punktów na płycie. Herbie właśnie w takim graniu sprawdza się najlepiej. Singlowy "Fallen Angel" wykazuje właśnie hard rockowe oblicze, ale mocny riff i przebojowy charakter to prawdziwe atuty tego kawałka. Druga połowa płyty jest jakaś już taka bez pomysłu, bez ognia i taka bardziej komercyjna. "chains" to nijaki pop rockowy kawałek, który jakoś nie pasuje mi do całości i do stylistyki Firewind. Nie trafiony jest też komercyjny, rockowy "Talking in Your sleep". Zamykający "Days of Grace" też jakiś taki nijaki i bez odpowiedniego dopracowania. To dobry utwór z kilkoma ciekawymi przebłyskami. Całościowo niestety kawałek nie robi furory.

Kocham głos Herbiego, uwielbiam te popisy gitarowe Gusa, ale tutaj Firewind jakoś nie brzmi jak Firewind. Płyta jest nijaka, bez charakteru i jakaś taka bez duszy. Niby są ostre riffy, przebojowe, ale momentami to wszystko wymuszone i bez tego feelingu z poprzednich płyt. Na "Firewind" było pełno hitów i patentów typowych dla Firewind. Tutaj chęć mieszania z hard rockiem doprowadziła do porażki. Szkoda, bo Firewind to sprawdzana marka, która zawsze potrafiło dostarczyć album wysokich lotów. Tym razem ta sztuka się nie udała. Nie jest to gniot, tylko dobry czy też bardzo dobry krążek. W przypadku Firewind to za mało.

Ocena: 7/10

wtorek, 23 stycznia 2024

THE RODS - Rattle the Cage (2024)


 Lata 80 to dla wielu kapel był złoty okres i wiele z nich w tamtym czasie wydawało swoje najlepsze płyty. Z amerykańskim The Rods nie było wcale inaczej. Kiedy band zaczynał na dobre się rozkręcać zakończył pewien etap w 1987r. Muzycy spełniali się w innych projektach, ale w 2010r nadszedł ten długo wyczekiwany moment powrotu The Rods do świata żywych. Nowy okres nie dał już nam takich perełek jak te z lat 80, ale tak było do dnia ukazania się "Rattle the Cage".  Najnowszy krążek to najlepsze co band wydał po reaktywacji i w sumie jeden z ciekawszych albumów w ogóle w historii zespołu.

Już spieszę z uzasadnieniem. Przede wszystkim słychać, że band przeżywa tutaj swoją drugą młodość. Kompozycje nie są wymuszone i znakomicie balansują między hard rockiem i heavy metalem, a wszystko mocno wzorowane na latach 80. Lider grupy David Feinstein mimo swoich lat wciąż wie jak stworzyć ciekawe riffy, jak zaśpiewać z pazurem, żeby wszystko miało klimat lat 80. Płyta mocno przebojowa, wyrównana i trzyma poziom w sumie przez cały czas. Dobrze zostało to wszystko wyważone między heavy metalową drapieżnością, a hard rockowym feelingiem. Gdzieś w tym wszystkim słychać Dio, Krokus, coś z Judas Priest czy Manowar. Dużo wszystkiego co dobre z lat 80 tutaj słychać, a wszystko takie naturalne i nie wymuszone.
 
Band zaczyna z grubej rury, bo wkracza rozpędzony "Now or Never" i już wiadomo, że będzie się dziać. Mocny riff, zadziorna praca gitar i mieszanka patentów judas priest czy rainbow. Klawisze są miły ozdobnikiem i nadają odpowiedni klimat. Niby prosty motyw gitarowy dostajemy w "Wolves at the door" i to znowu band gra z pasją i nie bawi się w eksperymentowania. Jest klasycznie, z pazurem i z pomysłem. Coś z manowar tutaj słuchać i w sumie w przebojowym "Cry out loud" i ten true metal daje o sobie znać. Znów brawa za pomysłowość i jakość. Tak to się robi. Fani Dio na pewno zakochają się w takim klimatycznym i wyrazistym "Can;t Slow Down" czy "metal Highways", które idealnie odzwierciedlają twórczość Ronniego. Apogeum tego grania w klimatach Dio jest "Hell or High Water" i brzmi to po prostu genialnie. Ten riff, ten klimat i aranżacje. Istne cudo!Płytę wieńczy kolejny hicior czyli "Heart of Steel". Bardzo heavy metalowy kawałek z mocnym riffem i dużą dawką energii. Świetne podsumowanie i pokazuje, że band nagrał materiał prosto z serca.

Ten kto postawił na nich krzyżyk, będzie w szoku. Bardzo pozytywnym szoku, że ten weteran amerykańskiej sceny metalowej jest wstanie nagrać jeszcze tak żwawy i zadziorny materiał. Od początku do końca dzieje się sporo dobrego i takie wycieczki do lat 80 zawsze są mile widziane. Grunt żeby jakość szła za tym, a nie na siłę zarobienie na fanów starej szkoły metalu. Płyta warta grzechu. Póki co jedna z najważniejszych premier roku 2024.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 22 stycznia 2024

FLAVIO BRANDAO STRATOSPHERE PROJECT - Dimensional Convergence (2023)

Stratosphere Project to kolejny znakomity przykład, że w dzisiejszych czasach jeden człowiek jest w stanie nagrać i wydać album z muzyką metalową. Co chyba najbardziej przeraża, a zarazem imponuje że w większości przypadkach jest to muzyka z górnej półki. Mózgiem całej operacji jest multiinstrumentalista Flavio Brandao, który powołał ten projekt w 2019r. Dominuje power metal w stylistyce Stratosphere project, ale jest też sporo progresywnych elementów, czy też nawet i neoklasycznych w niektórych momentach. Kto lubi wyszukane melodie i bardziej złożone kompozycje ten musi czym prędzej odpalić "Dimensional Convergence".

Flavio ma ciekawe pomysły i potrafi zaskoczyć słuchacza intrygującymi motywami gitarowymi i złożoną konstrukcją utworów. Słychać, że stara się iść własną drogą niż na siłę kogoś kopiować. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i to od pierwszych dźwięków, aż do ostatniego utworu. Troszkę to wszystko przypomina to twórczość Arjena Lucassena, który do swoich projektów zaprasza różnego rodzaju gości. Tutaj jest podobny zabieg, bowiem Flavio otacza się muzykami, którzy go wspierają. Przede wszystkim chodzi tutaj o wsparcie w sferze partii wokalnych.

Okładem rodem z s-f znakomicie oddaje klimat jaki towarzyszy nam na płycie. Troszkę to brzmi właśnie jak Ayreon i scanner.Odpalamy pierwszy utwór i "entangled minds" to kwintesencja power metalu i hołd dla lat 90. Nawet coś z Helloween, czy Gamma ray można uświadczyć, co mnie bardzo cieszy. No i ten wokal Ricardo Janke, który wgniata w fotel. Troszkę bardziej toporny jest "Tesseract Dreams", który idzie w bardziej progresywne rejony. Posępny klimat, złożony riff i bardziej wyszukane melodie. Mamy też rozpędzony i bardziej agresywny "Waves of Creation", gdzie gościnnie występuje Raphael Dantes w roli wokalisty. Jest szybkość, jest pazur i znów słychać w tym wszystkim jakiś pomysł na coś intrygującego i świeżego. Kolejna power metalowa petarda na płycie to "Quantum Flux" i właśnie w takiej konwencji ten projekt najlepiej wypada. Najsłabszy na krążku jest zbyt przekombinowany "The spacetime continuum", który nie wiele wnosi do całości. Płytę zamyka power metalowa uczta w postaci "String of Existance", gdzie solówki są pełen finezji i lekkości. Znakomite podsumowane całości.

Czas na podsumowanie. Flavio wie jak tworzyć wysokiej próby power metal, wie jak sprawić, żeby brzmiał świeżo i pomysłowo. Płyta jest wypchana ciekawymi i godnymi uwagi riffami, a całość jest nastawiona na chwytliwe melodie i przebojowy wydźwięk. Kawał dobrej roboty i to tylko dowodzi, że w dzisiejszych czasach jedna osoba jest wstanie nagrał płytę i przy nie wielkiej pomocy jest wstanie nagrać coś wyjątkowego i godnego polecania. Stratosphere Project to z pewnością projekt warty grzechu.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 21 stycznia 2024

STRIKER - Ultrapower (2024)


 Były słodkie i pełne kiczu albumy Dragonforce, Victorious i gdzieś w podobnym klimacie próbuje grać kanadyjski Striker, który na początku swojej kariery serwował wysokiej klasy heavy/speed metal, który był hołdem dla speed metalu lat 80.  6 lat przerwy, dojście w 2022 r gitarzysty Johna Simona Fallona i w końcu nowy materiał. "Ultrapower" ukaże się 2 lutego nakładem Record breaking records.

Speed metal nie gra już głównej roli i zszedł na dalszy plan. Band wysunął przed szeregi patenty cechujące kapele grające glam metal, hair metal, czy też nawet hard rock. Przebojowość i nacisk na chwytliwe melodie został. W efekcie wyszedł nam album, który brzmi jak osadzenie muzyki typu def leppard, steel panther w stylizacji heavy/speed metalowej. Brzmi to nawet nie najgorzej. Kiedy kicz nie przekracza normalnej dawki i wszystko jest zagrane z sensem. Mocny atutem kapeli jest bez wątpienia wokal Dana Cleary, który wciąż sieje zniszczenie i przybliża nam klimat lat 80. Można się przyczepić z pewnością do jakości niektórych kawałków, zbyt przesadzonych ozdobników rodem z jakiejś gry typu mario bros. Pomysł na styl i hity był całkiem dobry i troszkę zabrakło dopracowania, żeby powstał z tego znakomity krążek.

Okładka jest paskudna. Odstrasza i nie zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Kto by chciał mieć takiego koszmarka w swojej kolekcji płytowej? Brzmienie mocne i takie nieco hard rockowe. Same kompozycje potrafią pozytywnie zaskoczyć. Płytę otwiera rozpędzony i taki nieco speed metalowy "Circle of Evil". Czy tylko ja słyszę w tym stary dobry Striker? Mocna rzecz, która będzie siać zniszczenie na koncertach. Do tego te chórki rodem z płyt def leppard. Prosty, zadziorny i przebojowy "Best of the best" troszkę może i komercyjny, ale jakże szybko wpada w ucho. Przyznaję się bez bicia, że ta muzyka jest pozytywnie zakręcona. Saksofon w "Give it all" to chybiony pomysł i tutaj granica kiczu została przekroczona. Ta pozytywna energia bije również z przebojowego "Suck to Suck", który również jest takim miksem speed metalu i glam metalu. Ciekawa mieszanka i ja to kupuje. Refren w "Ready for anything" to istne mistrzostwo świata i brzmi to jak Def Leppard na sterydach. Jak dla mnie najlepszy utwór z całej płyty. Kolejne przekroczenie kiczu następuje w "City Calling" i te wstawki rodem z jakieś gry jest nie potrzebne i nic nie wnoszące. "Thunderdome" to kolejny słabszy utwór na płycie, który nie ma takiej siły jak te wcześniejsze wspomniane. Końcówka płyty to przebojowy "Live to fight another day" czy speed metalowy "Brawl at the Pub".

Nie jest to najlepsze wydawnictwo kanadyjskiej formacji, nie jest to też może kandydat do płyty roku, ale trzeba oddać Striker że nagrał bardzo przebojowy album. Ta płyta zaraża pozytywną energią i nie brakuje tutaj prostych i godnych zapamiętania melodii czy riffów. Brzmi to jak Def Leppard w nieco szybszym i bardziej heavy/speed metalowym wydaniu. Bardzo mi pasuje taki stan rzeczy. Warto obczaić jak brzmi Striker w obecnych czasach.

Ocena: 8/10

sobota, 20 stycznia 2024

OATHBRINGER - Tales Of Valor (2024)


 Każdy zespół ma swoją wizję jak powinien brzmieć heavy metal. Jedni pójdą w przebojowość, inni w mrok i klimat, a jeszcze inni postawią na zadziorne riffy i mocną pracę gitar. Każdy ma swoją receptę i wszystko zależy na jakiego słuchacza trafimy. Serbski Oathbringer to w sumie wschodząca gwiazda heavy metalu i wszystko przed nimi. Robi wrażenie, że działają dopiero 4 lata a już mają na koncie dwa znakomite krążki. Debiut to był dopiero początek, ich pierwszy krok w kierunku bycia gwiazdą. Najnowsze dzieło w postaci "Tales of Valor" to kontynuacja tego co było słuchać na debiucie. Tak jak przystało na drugi album, jest wszystko więcej i lepiej.

Okładka, brzmienie, stylistyka i jakość, to wszystko jest rozwinięcie tego co mieliśmy na debiucie. Charakter i pomysłowość zostaje. Band alej tkwi w mrocznym klimacie, w surowej stylistyce i tutaj mamy właśnie taki piękny, surowy, nieokiełznany heavy metal, który nie został skażony słodkimi melodiami, komercyjnymi rozwiązaniami czy oklepanymi riffami. Band czerpie garściami z Manowar, Visigoth, Judas Priest, Accept czy Grave Digger. Jednak można odnieść wrażenie, że najbliżej im do takiego Grand Magus. Tak ten posępny, doom metalowy klimat daje się we znaki i jest znakiem rozpoznawczym Oathbringer. Ta kapela wyróżnia się na tle innych kapel, które chcą zabrać nas do lat 80. Jest charyzmatyczny wokalista i basista Priestkiller, który nadaje całości nieco topornego, doom metalowego feelingu. Ma ciekawą barwę i potrafi oczarować swoim głosem. Bez niego nie byłoby tego zespołu. Na stylistykę i jakość Oathbringer składa się również praca gitarzystów, a w tej kwestii Axxer i Berseker nie biorą jeńców. Mocne riffy, drapieżne brzmienie, true metalowy wydźwięk i klasyczne rozwiązania to ich chleb powszedni. Oni tym żyją i tworzą prosto z serca. To nie jest przypadkowy olśnienie, oni po prostu tworzą coś wyjątkowego.

9 utworów i 43 muzyki. Tak klasycznie i w sumie nie trzeba niczego więcej, żeby się przekonać o ich talencie. Wejście "Morgoth" budzi niepokój, potęguje niepewność i klimat z grozy.  Szykuje się coś wielkiego i tak w sumie jest. Mocne riff wkracza i już wiadomo, że Oathbringer wrócił i gra znów swoje. Doom metalowy feeling otacza nas i przenika nasz organizm. Sam refren to istny majstersztyk. Drugi na płycie jest "Hall of the slain" i brzmi to świeżo, a zarazem bardzo klasycznie. Band z dużą łatwością tworzy podniosłe i true metalowe refreny, które oddają piękno tej muzyki. Solówki w tym utworze to istna uczta dla maniaków heavy metalu i inni mogą jeszcze czegoś od nich się nauczyć. Echa grave digger czy grand magnus słychać w posępnym i mrocznym "Arakis", który został zagrany w podobnym stylu. Porzucamy na chwilę mroczny klimat i wkraczamy do świata lat 80. "Holy War" to coś dla miłośników heavy metalu spod znaku gwiazd typu Judas Priest czy Iron maiden. Klasyka! Cios za ciosem. Killer za killerem. Wkracza potężny i ciężki "Son of the north" i tutaj sam główny motyw rzuca na kolana. Cudo, przebłysk geniuszu i kwintesencja epickiego metalu. Sama melodia przywołuje mi na myśl Running wild, a sama motoryka Manowar z złotych czasów. Spore emocje wzbudza epicki i  marszowy "Blood and Steel", który utrzymuje mroczny true metalowy feeling. Warto też pochwalić Oathbringer za mocny, wyrazisty i klasycznie brzmiący riff w "Strike To kill". Na sam koniec dostajemy troszkę bardziej energiczny i nieco bardziej pozytywny "Dragonmount" i znów klasycznie. Ten ostatni utwór znakomicie pokazuje jak band potrafi budować klimat i jak umiejętnie przemyca sprawdzone, a nawet oklepane motywy.

Wizja heavy metalu wg serbskiego Oathbringer jest bliska mojemu sercu. To szczery heavy metal, który opiera się na sprawdzonych patentach, mrocznym klimacie, charyzmatycznym wokaliście i wciągających solówkach, które są pięknym uzupełnieniem całości. Dodałbym za 1 czy 2 szybsze killery dla równowagi, a tak to w sumie ciężko wytknąć jakieś błędy czy wady. Bardzo spójny materiał, który słucha się jednym tchem.

Ocena: 9.5/10

SOKOŁOWSKI - Taki jak ja (2024)


Pierwszy raz biłem się z myślami czy umieścić recenzję płyty na moim blogu. Pierwszy raz mam do czynienia z płytą bardziej komercyjną, bardziej nastawioną na rozgłos, może też stacje radiowe. Oto mamy pierwszy solowy album Krzysztofa Sokołowskiego. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków metalowych na naszym rynku. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów, który śmiało może konkurować z najlepszymi. Ma w swoim głosie to coś, co pozwala go odróżnić na tle innych. Głos, który zdobił płyty Exlibris, Night Mistress, a ostatnio jest znakiem rozpoznawczym Nocnego Kochanka. Jedni będą go lubić, a inni nie nawidzić. Czy solowy album przekona tych drugich? Tych którzy nie traktują go poważnie i wyśmiewają twórczość Nocnego Kochanka?

Stylistycznie Krzysztof postanowił balansować między heavy metalem, a hard rockiem. Wdziera się też pop rock, tak więc płyta jest urozmaicona. Problem tkwi w tym, że kiedy leci materiał, to cały czas można odnieść wrażenie, że to wszystko mogło by zdobić nowy album Nocnego Kochanka, z tym że na poważnie. Ciężko jakoś też uwierzyć w te poważne teksty i gdzieś tam odnosi się wrażenie, że zaraz będziemy słuchać o tematyce alkoholizmu, imprez i seksu. To, że Krzysztof potrafi śpiewać i robi to bardzo dobrze, to wiadomo nie od dziś. Tylko po co ta próba wejścia w komercyjne, rockowe granie? To psuje troszkę cały efekt i dostajemy produkt, który trafi do zagorzałych fanów, może też pasjonatów rocka, który usłyszą w radiu?

Okładka jakoś kojarzy się z solową twórczością Bruce Dickinsona i oczywiście wpływy tego pana są tutaj słyszalne. Gdyby nie chęć podbicia stacji radiowych i chęć nagrania od początku do końca metalowego albumu to może by coś z tego było. W końcu otwierający "Pociąg szczęścia" to klimatyczny, heavy metalowy hicior, który opiera się na klasycznym riffie i podniosłym refrenie. Brzmi to oczywiście jak Nocny Kochanek, ale nie mogło być inaczej. Płytę promował taki prosty, radiowy hicior w postaci "Kiedy powrócę" i tutaj to jeszcze brzmi autentycznie i z pomysłem. Nie ma totalnej komercji i ocieranie się o pop, a jest hard rockowy feeling.Na pewno o wiele ciekawiej by było, gdyby było więcej heavy metalowego łojenia  w stylu Iron Maiden. Powinno być więcej petard typu "Chciałbym być taki jak ja". Niby wszystko proste i wtórne, a chwyta za serce i zapada w pamięci. Potem już bywa różnie. Jest pop rock w postaci "Między niebem a piekłem". Niby wszystko brzmi tak jak powinno, ale jakoś ja tego nie kupuje. Za dużo tego miałkiego grania, które ma trafić do szerszego grona słuchaczy. Moje serce skradł od świeżony "Gdzie nigdy nie byłeś", który znamy z twórczości Night Mistress. Powiem wam, że ta wersja ma lepszy klimat i lepszą pracę gitar. Właśnie tak powinien brzmieć album.

Płyta przyciągnie sporo słuchaczy, bo w końcu nazwisko Sokołowski jest znane. Jedni posłuchają bo kochają jego głos, a drudzy z ciekawości. Znakomity wokalista, który wg mnie troszkę się marnuje. Nocny kochanek nadaje się na nasze podwórku i dla konkretnej grupy słuchaczy. Night Mistress nie istnieje, a solowa twórczość też nie wykorzystuje w pełni jego potencjału. Swoją ciekawość zaspokoiłem. Parę utworów wartę pochwalenia, ale całościowo jest nie równo i za bardzo komercyjnie.

Ocena: 5/10
 

czwartek, 18 stycznia 2024

SAXON - Hell, Fire and Damnation (2024)


 
Lata lecą, zmieniają się trendy, rosną kolejne pokolenia miłośników heavy metalu, a Saxon przez te wszystkie lata jest z nami. Ten band to fenomen, bo mało który band jest tak zapracowany jak oni. Bardzo regularnie wydają albumy i zawsze wiadomo, że nigdy nie zejdą poniżej oczekiwań i zawsze dostarczą swoim fanom coś wartościowego. "Hell, Fire and Damnation" to już 24 album w ich bogatej dyskografii. Data premiery to 19 stycznia i nie jeden fan klasycznego heavy metalu i twórczości Saxon czekał na ten dzień. Milion pytań, ekscytacja i ta nie wiadomo czy udało się dogonić najlepsze płyty zespołu.

Każdy ma swój ulubiony okres zespołu. Uwielbiam wracać do lat 80, do lat 90 grupy, a swoją drugą młodość rozpoczęli od genialnego "Lionheart". Ten okres mam wrażenie cały czas trwa i band stara się nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Grają bardzo dobrze i wiedzą jak dogodzić słuchaczowi, tylko że z nimi mam tak że ciężko o płytę genialną, która rzuci świat na kolana. Niby mają predyspozycje, mają świetnego wokalistę w postaci Biffa, który mimo swoich lat brzmi obłędnie.  To wciąż jeden z najważniejszych głosów w heavy metalowym świecie. Na nowym albumie daje radę i przypomina nam na każdym kroku kto jest kluczową postacią Saxon.  Warto wspomnieć, że "Hell, Fire and Damnation" to pierwszy album z nowym gitarzystą tj Brian Tatler, którego znamy z Diamond Head. W sferze partii gitarowych jest dobrze, jest klasycznie, ale brakuje tutaj pomysłów na killery, na coś mocnego i świeżego. Odnoszę wrażenie, że band karmi nas znów oklepanymi zagrywkami, które słyszałem gdzieś na ich wcześniejszych płytach.

"Hell, Fire and Damnation" to krótka płyta, bo trwa 42 minuty i sam materiał jest zróżnicowany, ale tez troszkę nie równy. Jest kilka niedociągnięć i też same kompozycje takie trochę banalne i łatwe do odczytania. Bywają mocne momenty, ale i słabsze. Za mało też hitów, żeby iść na wojnę z konkurencją. To po prostu kolejny album Saxon do kolekcji, ale bez większych doznań. Intro "The Prophecy" taki jakiś nijaki. Tytułowy "Hell, Fire and Damnation" to taki typowy utwór Saxon. Jest gdzieś klimat lat 80, jest klasyczny riff i stonowane tempo. Wszystko się zgadza, ale do perfekcji trochę zabrakło. Najlepszy na płycie jak dla mnie jest rozpędzony "Fire and Steel", gdzie słychać pasję, drapieżność i przebojowość na miarę takich albumów jak "Sacrifice" czy "Lionheart". Prawdziwy killer i trochę szkoda, że mało tutaj takich przebłysków.Pełen elementów judas priest jest z pewnością singlowy "Theres something in roswell". Wszystko niby jest tak jak być powinno, ale to muzyka jakiej pełno na rynku. Dalej warto wyróżnić rozpędzony "Kubla Khan and the Merchant of Venice", który również oddaje to co najlepsze w muzyce Saxon. Taki Saxon to ja kocham. Ma się dziać, ma być pazur i heavy metalowy ogień, który kruszy mury. To jest to. Marszowy i nieco bardziej true metalowy "1066", to solidna kompozycja, która również wpisuje się w standardy Saxon. Kawałek jaki mieli pełno w swojej dyskografii. Całość wieńczy energiczny i dynamiczny "Super Charger", który też opiera się na prostym riffie i patentach rodem z lat 80. Nic odkrywczego, ale słucha się tego przyjemnie.

Zawsze wszystko co wyjdzie pod marką Saxon posłucham i zapoznam się, bo to prawdziwy weterani, którzy trzymają poziom. Wiadomo, że raz coś lepiej wyjdzie, a raz coś gorzej. Tym razem jak dla mnie album słabszy jak Carpe Diem, czy Thunderbolt. Jest kilka mocniejszych momentów, ale tak całościowo to tylko dobry, solidny album. Saxon to marka, która jest rozpoznawalna i w zasadzie nie potrzebuje recenzji, opinii, bo przecież i tak każdy sięgnie po ten album, bo to Saxon.

Ocena:7/10

środa, 17 stycznia 2024

HOLY DRAGONS - Fortress (2024)


Pochodzący z Kazachstanu Holy Dragons to żywy przykład, że w dzisiejszych czasach można wydawać systematycznie album z nową muzyką co dwa czy trzy lata. Oczywiście, że jest ryzyko że może się to odbić na jakości. Tak też było w przypadku ostatnich wydawnictw Holy Dragons. "Fortress" to już 21 album w dorobku grupy i z pewnością jest to krążek, który poziomem zbliża się do "civilizator" czy "Dragon Inferno", czyli wraca znów ta dobra mieszanka heavy.power metalu.

Nowy album już na wstępie kusi przepiękną okładką w klimatach fantasy. To jedna z ich najlepszych okładek i to już nadzieje, że będzie lepiej niż na ostatnich wydawnictwach. Holy Dragons to pracowita kapela, to band który potrafi grać i dostarczyć frajdy. Nie grają niczego odkrywczego, bo sięgają po sprawdzone patenty. Troszkę brakuje im pewności i pomysłowości, żeby wykończyć w pełni utwory i stworzyć killer o którym można by dyskutować godzinami. To wszystko to solidny, momentami bardzo dobry heavy/power metalu, który brzmi troszkę jak mieszanka Primal fear, udo, czy Manowar.

Do głosu Chris Caine nic w sumie nie mam, bo sprawdza się w tym graniu, ale tym razem troszkę momentami irytuje, ale i tak nic nie przebije płaskiego i nijakiego brzmienia perkusji na tej płycie. Brzmi to niczym automat perkusyjny.

Płyta ma dobry start, bo zaczynamy cały odsłuch od zadziornego i przebojowego "Angel Shadows". Jakość brzmienia trochę drażni, ale sam utwór dostarcza pozytywnych doznań i to jest Holy Dragons jaki się chce słuchać. Imponuje na pewno szybki, rozpędzony i agresywny "Vampire Thrill", który pokazuje, że band potrafi spiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Utwór tętni życiem i kipi z niego prawdziwa heavy metalowa energia. Stonowany i nieco toporniejszy "Tha Game of fate" mimo tego że trwa 8 minut to jest to całkiem poukładany i solidny kawałek.Znajdziemy tutaj sporo prostych i łatwo wpadających w ucho riffów, które napędzają całą płytę i stanowią jego atrakcyjność. Dobrze to odzwierciedla dynamiczny "darkness beyond the other side of your eyes". Warto tutaj jeszcze wspomnieć o rozpędzonym "Red dragon of wales", który utrzymany jest w power metalowej konwencji.

Holy dragons wrócił na właściwe tory, ale do perfekcji jeszcze daleko. Brakuje na pewno dopracowania, pomysłów na cały album. To wciąż kawał solidnego heavy/power metalu, który jest miły w odsłuchu. Nie oczekujcie doznań nie wiadomo jakich i muzyki wysokich lotów. Holy Dragons nie jest od tego. Płyta z pewnością godna uwagi i na pewno znajdzie swoich odbiorców.

Ocena: 6.5/10
 

poniedziałek, 15 stycznia 2024

DEPRAVED ENTITY - Angels of Sin (2024)


 Nazwa kapeli  w tym wypadku nic mi nie mówiła, a dałem się skusić ciekawą okładką. Z okładki bije tajemniczość, mrok i klimat grozy. Przyciąga uwagę, więc swoje zadanie spełniła."Angel of Sin", czyli drugi album niemieckiej kapeli Depraved Entity ukazał się 12 stycznia roku 2024.

Warto wspomnieć, że kapela przeszła kilka zmian w składzie. Gitarzysta Mario Iaccarino dołączył w 2021r, z kolei Simone Buse w 2022r. Ten duet gitarowe tworzy solidne riffy, solidne solówki, ale nic nie wykracza poza poziom przeciętności. Band trzyma się bardziej klasycznego heavy metalu, który miał nawiązać do lat 80. Wtórność, brak pomysłowości na coś świeżego, czy godnego zapamiętania to nie jedyny problem tej formacji. Na nowym krążku dobitnie słychać, że David Ramin jako wokalista sprawdza się średnio. Nie odnajduje się w wysokich rejestrach, a w niższych słychać brak odpowiedniej techniki. Troszkę to wszystko jest śpiewane na siłę. Tak to widzę, ale może mi coś umknęło?

Band stara się grać melodyjnie i prosto, tak żeby trafić do większej liczby słuchaczy. Kilka kompozycji na pewno zasługuje na miano hita. Taki właśnie jest "What dies with me", melodyjny "strayers destination" o hard rockowym feelingu, czy bardziej zadziorny "Who dares wins". Początek płyty jest faktycznie całkiem udany i nie przynosi wstydu zespołowi. Spokojny "Nightmare" za długi i jakiś taki nijaki, zaś "Angel of Sin" za bardzo toporny i bez wyrazu. Najlepiej wypadają te proste, melodyjne heavy metalowe utwory i "Downfall" to dobry tego przykład.

"Angel of Sin" to płyta z przebłyskami, z kilkoma dobrymi momentami, ale całościowo to co najwyżej solidny album. Zabrakło pewności, przebojowości, pomysłów na kompozycje. Płyta do posłuchania i zapomnienia. Na pewno warto poświęcić czas na inne wydawnictwa, a może nadrobić coś z lat 80.

Ocena: 5/10

sobota, 13 stycznia 2024

RUSSELL/GUNS - Medusa (2024)


 Nikt tak nie potrafi łączyć gwiazdy hard rocka i metalu jak wytwórnia Frontiers Records. Przed nami kolejny projekt muzyczny. Tym razem padło na dwie gwiazdy hard rocka, który błyszczały w latach 80. Jack Russel to frontman Great White, którego głos każdy fan hard rocka musi znać. Tracii Guns to druga gwiazda tego projektu i to też wielkie nazwisko. W końcu to lider grupy La Guns. Gdy widzi się te dwa nazwiska, to łatwo się domyśleć co mogą razem zmajstrować. Kawał solidnego hard rocka, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Tak jest w przypadku debiutanckiego albumu "medusa", który ukazał się 12 stycznia 2024 nakładem Frontiers Records.

Skład uzupełniają takie nazwiska jak  Johny Martin na basie, Shane Fitzgibbon na perkusji i wszędobylski Del Vecchio na klawiszach. Znane nazwiska i w zasadzie już te osobistości są gwarancją, że nie ma tutaj gniota. Band serwuje klasyczny hard rock, gdzie nie brakuje zadziornych riffów, szaleństwa, przebojowości i klimatu lat 80. Można odnieść wrażenie, że wróciliśmy do czasów gdzie królował hard rock Scorpions, Dokken, czy grup w których działają nasze dwie gwiazdy wspomniane już na samym początku. Nie ma zaskoczenia i wiadomo na co się porywamy sięgając po to wydawnictwo.

Na plus zaliczę z pewnością miłą dla oka okładkę, czy mocne i zadziorne brzmienie, które dodaje pikanterii całości. Sam otwieracz "Next in line" taki trochę ostrożny i nie wiele zdradzający. Solidny, ale jakoś nie powalił na kolana. Inaczej ma się sprawa z "Tell me why", który kipi energią i band tutaj pokazuje pazur.  Mamy szybkie kawałki jak "Comming Down", ale też i lekkie, hard rockowe kawałki jak "For You", czy nawet bardziej komercyjne, balladowe jak "Living a Lie".

Album wyszedł mocno rockowy, ale nie ma tutaj niczego nowego. Nie ma też niczego na tyle zachwycającego, że można by przeżywać zawartą tutaj muzykę. To po prostu solidna porcja rocka w klasycznym wydaniu. Fani La Guns czy Great White na pewno będą zachwyceni.

Ocena: 7/10

piątek, 12 stycznia 2024

THE GRANDMASTER - Black Sun (2024)


 Projekt muzyczny The Grandmaster, który wykreowała wytwórnia Frontiers Records został bardzo dobrze przyjęty. Nic dziwnego, w końcu "Skywards" z 2021 to udana mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka. Czas na porcję nowej muzyki i najnowszy album zatytułowany "Black Sun", kontynuuje to co było wypracowane na poprzednim wydawnictwie. Tak więc dostajemy po raz kolejny mieszankę melodyjnego metalu, hard rocka czy gdzieś tam może i power metalu. Jest nazwisko Del Vecchio, który odpowiada za klawisze i aspekty kompozytorskie. Jest oczywiście Jens Ludwig, który odpowiada za intrygujące partie gitarowe. Zmiana nastąpiła w sferze wokalu. Per Johansson został wybrany na następce i trzeba przyznać, że wniósł sporo świeżości. Tak się zrodził album, który zasługuje z pewnością na uwagę.

Per potrafi czarować swoim głosem i pasuje do stylistyki jaką prezentuje The Grandmaster. Momentami przypomina Jorna Lande co jest miłym dodatkiem. Płyta jest urozmaicona, ma kilka znakomitych momentów, ukrywa też sporo hitów, ale jako całościowo to znów nie jest idealnie. Bywają słabsze momenty, czy lekkie przynudzanie. Zabrakło gdzieś wiary i przekonania, że płyta może siać zniszczenie. Mimo swoich wad, pewnych niedociągnięć to wciąż płyta z górnej półki.

Okładka tym razem jest tania i bez pomysłu. Brzmienie takie typowe dla tej wytwórni, obyło się bez fajerwerków. Co jest mocnym atutem tego wydawnictwa to właśnie zawartość. Można delektować się energicznym i rozpędzonym "Black Sun", który nawiązuje do power metalowych korzeni Jensa Ludwiga. Prawdziwa petarda. Mroczny i zadziorny "Watching The End" pokazuje, że band potrafi odnaleźć się w nowocześnie brzmiącym melodyjnym heavy metalu. Tak tworzy się hity. "While the sun goes down" przemyca jeden z najlepszych refrenów na płycie. Fanom melodyjnego power metalu przypadnie do gustu dynamiczny "Heavens Calling" i właśnie w takich kawałkach band wypada najlepiej. Jest moc! Sporo hard rocka mamy w "Im alive" czy "Soul Sacrifice".

Dobrze jest widzieć, że Jens Ludwig wciąż gra i wciąż tworzy muzykę. The grandmaster pokazuje już po raz drugi, że potrafią grać i tworzyć ciekawą i wciągającą muzykę. Znajdziemy tu hity, pomysłowe riffy i wszystko to co jest istotne w melodyjnym metalu. Warto było czekać 3 lata na nowe dzieło. Panowie kawał dobrej roboty!

Ocena: 8/10

czwartek, 11 stycznia 2024

CATHUBODUA - Interbellum (2024)


 Po 5 latach przerwy belgijski band o nazwie Cathubodua powraca z nowym albumem zatytułowanym "Interbellum". Troszkę przykre, że po takiej przerwie band zmajstrował tylko 30 minut nowej muzyki. Dziwne, że sam album trafił do kategorii pełnometrażowego albumu, a nie mini albumu. Płyta ukaże się 23 lutego tego roku nakładem Massacre Records. Każdy kto gustuje się w symfonicznym metalu i kocha kobiece głosy pokroju Floor Jansen ten śmiało może wypatrywać nowego dzieła belgijskiej formacji.

Siła tej płyty w melodiach, aranżacjach, w dynamice i urozmaiceniu. Słychać od pierwszych dźwięków, że band gustuje w wszelkich odmianach symfonicznego metalu. Tu nie tylko elementy power czy heavy metalu słychać. Robi to wrażenie od pierwszego kawałka, aż do końca. Band spiął się i nagrał dojrzały i przemyślany album, który bardzo szybko się chłonie. Znajdziemy tutaj sporo pięknych ozdobników, smaczków, które tylko zwiększają ostateczną wartość muzyki tutaj zawartej. Sama kapela przeszła ostatnio lekkie zmiany i tak pojawił się nowy perkusista Herald Bouten i gitarzysta Tom Van Den Bosschelle.  Zmiany zmianami, ale warto pochwalić duet gitarzystów, którzy stawiają na chwytliwe melodie, wyraziste riffy i pomysłowe solówki. Dużo dobrego się dzieje w tej kwestii i cały czas czymś band próbuje nas zaskoczyć. W dodatku wokalista Sara wypada naprawdę przekonująco i jest również ważnym elementem tej układanki. Bez niej band zatraciłby swój charakter i może nieco komercyjny wydźwięk.

Płyta zawiera 6 kawałków i pierwszy z nich to podniosły, niezwykle energiczny "Effigy of aftermath", który ma motorykę power metalową. Słychać też coś z melodyjnego death metalu, coś z folk metalu i mieszanka wyszła wybuchowa z tego. Zupełnie inny jest "Foretelling", gdzie band stawia na nastrój, na nieco folkowy wymiar. Lekki i przebojowy kawałek, który potrafi zapaść w pamięci. Band pokazuje pazur w zadziornym "Will Unbroken", gdzie znów udaje się przemycić ciekawe partie melodyjne i dawkę przebojowości. Proste motywy, a cieszą. Szybszy i bardziej dynamiczny jest "Amidst Gods", gdzie znów band stawia na power metal wydźwięk. "The mirror" za spokojny i jakiś taki nijaki. Finał to 8 minutowy "Goddess fallacy", który nieco został wydłużony na siłę. Zawiera kilka ciekawych melodii i motywów, wiec zakończenie na plus.

Cathubodua nagrał solidny album, który miło się słucha i potrafi dostarczyć frajdy. Nie dochodzi do większego przeżywania tej muzyki, nie ma fajerwerków czy ekscytacji. Ot co solidna porcja symfonicznego metalu, który na pewno wstydu zespołowi nie przynosi. Ba, może się nawet spodobać potencjalnemu słuchaczowi.

Ocena: 7/10

niedziela, 7 stycznia 2024

METAL DE FACTO - Land of The Rising Sun part I (2024)


 





Debiut fińskiej kapeli Metal De Facto był dobry, ale tak żeby mówić o jakimś przebłysku geniuszu, to jakoś mowy nie było. "Imperium Romanum" pokazał jednak, że ta kapela potrafi grać i ma pomysł na siebie. Mija 5 lat, a kapela powraca z nowym albumem. "Land of the rising sun part I" ukaże się 9 lutego roku 2024 nakładem Rockshot Records. To pierwszy album z nowym wokalistą tj Aitorem Arrastia i jest to album, który można określić mianem koncepcyjnego. W końcu skupiają się tutaj na japońskiej kulturze. Każdy kto kocha słodki i przebojowy power metal rodem z płyt Beast in Black, Victorious czy Dreamtale ten szybko odnajdzie się w świecie Metal De Facto.

Trzeba zaznaczyć na wstępie, że muzycy którzy tworzą ten zespół to na pewno nie jest zbieranina amatorów, a wręcz przeciwnie. Mamy tutaj naprawdę doświadczonych ludzi, którzy odegrali sporą rolę w melodyjnym metalu. Na basie Sami Hinkka, który grywa w Enisferum, perkusista Atte martinen gra w Bloody Hell, gitarzysta Esa Orjatsalo grywał w dreamtale, drugi gitarzysta Mikko Salovaara w Laverage, zaś klawiszowiec Benjii Connelly gra w Everfrost. Razem tworzą zgrany zespół, który stawia na proste i chwytliwe melodie. Liczy się przebojowość, dobra zabawa i łatwo wpadające w ucho hity. Pod tym względem "Land of the rising Sun part I" błyszczy i jest prawdziwą kopalnią hitów.

Ciężko w sumie wyłapać słabe momenty. Band od razu startuje z mocnego i wyrazistego "Rise Amaterasu". Znakomity hołd dla lat 90, gdzie power metal rozkwitał w najlepsze. Słychać wpływy Sonata Arctica, Stratovarius, Helloween czy Gamma Ray. Słodki i mega przebojowy power metal w europejskiej odsłonie. Nie powiem brakowało mi ostatnio takiej płyty, w takim klimacie. Płytę promuje "Code of the samurai" i to rasowy hit w stylu Dreamtale czy Beast in Black. Słodkie klawisze, prosty i łatwo w padające w ucho przewodni motyw, słodkie klawisze. Ktoś powie kicz, ale robi to imponujące wrażenie. Band potrafi odnaleźć się w bardziej podniosłym epickim graniu, co potwierdza marszowy "Heavier than a mountain" i tutaj momentami można poczuć wpływy takiego Sabaton. Znakomite wejście basu mamy w rozpędzonym "Slave To The power". Jest trochę Iron maiden, a także Helloween i wszystko brzmi tak jak powinno. Klasyka rodem z lat 90. Z każdym utworem stwierdzam, że nowy wokalista wniósł ten band na wyższy poziom i wniósł sporo świeżości. Dalej mamy melodyjny "Divine wind", przebojowy "Tame The Steel". Znów słychać coś z Dreamtale czy Beast In Black. Słychać nacisk na chwytliwe melodie, podniosłe refreny i proste motywy gitarowe. Robi to wrażenie. Troszkę odstaję "Superstars", gdzie troszkę przekroczono granicę kiczu. Na sam koniec dobrze rozplanowany kolos w postaci "47 ronin". Zamykający kawałek nie nudzi i przemyca sporo ciekawych motywów i band potwierdza jak rozwinął skrzydła.

Metal De facto w końcu skradł moje serce. Za pierwszym razem tego się nie udało. Tym razem płyta kipi energią, przebojowością i te motywy, jak i melodie są dopracowane pod każdym względem. Płyty tak naprawdę słucha się jednym tchem i przypominają się klasyki power metalu europejskiego. Miła niespodzianka, zwłaszcza że nie liczyłem że nagrają tak świetny album.

Ocena: 9/10

sobota, 6 stycznia 2024

RUTHLESS - The Fallen (2024)


 12 stycznie roku 2024 nakładem wytwórni Fireflash Records ukaże się najnowszy krążek amerykańskiej formacji Ruthless. "The Fallen" to już 4 album w dorobku grupy, której początki sięgają lat 80. Tak jak poprzednie płyty, tak i tutaj jest syndrom ostrożnego, solidnego heavy metalu, który nie ma szans podbić obecnej sceny metalowej.  Do ekscytacji nie doszło, ale to wciąż płyta która zasługuje na uwagę i zainteresowanie. Muzyka ma być rozrywką i umilić czas. Tutaj tak właśnie jest.

Na pewno dostajemy tutaj najlepszą okładkę w dorobku grupy. Jest klimat, jest ciekawy motyw i świetnie zostało to narysowane. Brzmienie przybrudzone i trochę takie toporne, ale ma to też swój urok. Współgra z tym co band gra i w jakiej stylizacji się obraca. Od 2021r w kapeli mamy nowego gitarzystę i Glen Paul radzi sobie całkiem dobrze, choć do ideału jeszcze trochę brakuje. Na pewno radzi sobie z ciekawymi riffami i zadziornymi solówkami. Nudy nie ma w tej kwestii. Co kuleje to na pewno sam aspekt kompozytorski, bo zabrakło trochę ognia, przebojowości i wyrazistych melodii czy killerów. To wszystko jest dobre, ale nic ponadto. Wokalista Sammy Dejohn też jakby w słabszej formie wokalnej i to potrafi utrudnić odbiór i sprawić, że wzrasta poziom irytacji.

No to poszukajmy plusów. Mocny start w postaci "The Fallen" gdzie band serwuje ostry, zadziorny i przesiąknięty latami 80 heavy metal jest obiecujący i faktycznie rozpala zmysły. Agresywny riff "Dark Passanger" też jest warty odnotowania. Minus taki, że band nie potrafi tego wykorzystać. Potem zaczyna się seria słabszych i nijakich kawałków, które jakoś nie wybijają się ponad przeciętną. Mam tu na myśli choćby taki "Betrayl" czy "No mercy". Mroczny i toporny "Thulsa Doom" też miewa momenty, ale jako całość też nie zachwyca w 100 %. Można było to zrobić lepiej. Najlepszy utwór na płycie to energetyczny "Order of The Dragon", który przypomina nieco "Too mean to die" Accept. Jest pazur, dynamika i pomysł na utwór, a to już sporo. Szkoda, że takiej pasji nie słychać przez cały album.

"The Fallen" to płyta, która nadaję się do posłuchania i do przytupania nóżką. Jednak nie jest to płyta, która powali na kolana i skłoni do ponownych powrotów w rejony nowego krążka Ruthless. Jest kilka dobrych momentów, ale całościowo jest nie równo, pojawiają się słabsze momenty. Do najlepszych kapel jeszcze trochę im brakuje.

Ocena: 6/10

środa, 3 stycznia 2024

HAUNTER - Tales of the Seven Seas (2024)


 Brazylijski band o nazwie Haunter właśnie powrócił po 3 latach z nowym albumem zatytułowanym "Tales of the seven seas". Na pewno warto było czekać, bo band nagrał solidne wydawnictwo, które może się podobać. Płyta skierowana do fanatyków heavy/power metalu w klimatach mystic prophecy czy primal fear.

Warto zaznaczyć, że nie jest to płyta idealna, płyta nowoczesna czy pełna świeżych pomysłów. To wszystko już było i wiele razy lepiej podane. Słychać jednak, że band stara się i próbuje zaskoczyć słuchacza. Problem tkwi na pewno w tym, że band ma problem stworzyć kompozycje, które by zostały na dłużej z słuchaczem. To dobra rozrywka, która umili nam czas, ale tak żeby jakoś wstrząsnęło słuchaczem to niestety nie. Miła dla oka okładka i mocne, soczyste brzmienie są dodatkowym atutem, które przemawiają na korzyść Haunter.

Na płycie jest pełno mocnych i zadziornych riffów, które potrafią oczarować słuchacza. Tak też jest w przypadku "Before the Storm", który otwiera ten album. Mocne wejście i od razu rzuca się udana współpraca gitarzystów. Jest drapieżność, dynamika i wyczucie rytmu. Słucha się tego naprawdę dobrze i chce się więcej. Echa Running wild można wyłapać w stonowanym, bardziej epickim "Beware the dragon".  Du Marques sprawdza się jako wokalista w takich klimatach i te niższe rejestry to jego atut. Echa Black Sabbath z czasów Dio można wyłapać w przebojowym "Wrath of the beast" i to znów solidny kawałek, choć zabrakło pewności siebie i większej pomysłowości. Dalej mamy niezwykle melodyjny "Crossing the Seas" i tutaj zapada w pamięci wyrazisty bas i prosty motyw przewodni. Banalny kawałek, ale jakoś dostarcza sporo frajdy. Niewypałem jest "Sweet marmaid", a zamykający "march of glory...secret evil" niby energiczny, ale jakiś taki bez ognia, bez pazura. Chyba zabrakło przekonania i pewności siebie.

Haunter nagrał solidny album z kilkoma ciekawymi motywami. Mamy kilka ciekawych riffów, wciągających melodii, ale jako całość to co najwyżej dobry album. Szkoda, bo jakiś potencjał na coś lepszego był, ale zabrakło pomysłowości, przekonania i pewności siebie. Miejmy nadzieję, że jeszcze nas zaskoczą w przyszłości.

Ocena: 6/10