wtorek, 27 sierpnia 2019

HOLY DRAGONS - Unholy and Saints (2019)

Na 20 września przewidziana jest premiera najnowszego dzieła Holy Dragons. To zasłużona kapela z Kazachstanu, która specjalizuje się w graniu heavy/power metalu. Na scenie metalowej są od 1995 r i i potrafią stworzyć ciekawe dzieła co już nie raz pokazali . Najnowsze dzieło zostało zatytułowane "Unholy and saints" i to krążek, który  zawiera muzykę do jakiej nas zespół przyzwyczaił. Jasne zespół ameryki nie odkrywa i od groma tutaj zapożyczeń, czy żywych inspiracji, ale nie przeszkadza to w odbiorze tej płyty. Do "Dragon inferno" jest daleko niestety.

Holy Dragons postanowił iść ścieżka obraną na poprzednich albumach i mamy tutaj do czynienia z solidną porcją heavy/power metalu, który panowie wypracowali na przestrzeni lat. Mamy i te charakterystyczne mocne riffy, dynamiczną sekcję rytmiczną i ten wyrazisty wokal gitarzystki grającej pod pseudonimem Chris Caine. Nie brakuje też ciekawych i melodyjnych solówek w wykonaniu Jurgena i Chrisa. To wszystko jest, tylko tym razem jakoś wychodzi to gorzej. Brakuje mi ciekawych pomysłów, brakuje mi ognia i wyrównanego poziomu. Za dużo tutaj nijakiego materiału.

Niby brzmi tragicznie, ale otwarcie albumu w postaci "The boileplate" to taki Holy Dragons jaki znam i lubię. Prosty riff i chwytliwy refren robią swoją. Minus tego kawałka to sztuczne jego wydłużanie. Duże brawa za energiczne i takie wciągające solówki.  Jego pazur i nutka szaleństwa w "Ravens of Odin", który czerpie garściami z Iced Earth czy Judas Priest. Brzmienie perkusji na tym etapie zaczyna drażnić. Brzmi to płasko niczym automat perkusyjny. Kilerem na płycie jest pełen pasji i polotu "Fly Your Guitar". Tak tutaj gitarzyści lecą na swoich gitarach. No tak się gra power metal. Za dużo na płycie przerywników typu "Ravenmore", które nic nie wnoszą do całości, a jedynie działają na nerwach. W "The hall of shame" za mocno trąci Deep Purple i to brzmi średnio niestety. Przebłysk jest w przebojowym i nieco rock'n rollowym "Pretenders" i w sumie na plus zaliczę zamykający "Free digital Hell", który imponuje dynamiką.

Holy Dragons grać potrafi i to nie raz pokazał, ale tym razem ponieśli porażkę. Kilka ciekawych utworów to za mało, żeby porwać słuchacza i zaskarbić jego względy. Dziwne brzmienie, kilka smętnych momentów sprawiają że płyta zawodzi praktycznie na całości. No nic czekam na ich kolejne albumy i oby były ciekawsze niż ten twór.

Ocena: 3.5/10



poniedziałek, 26 sierpnia 2019

DRAGONFORCE - Extreme Power Metal (2019)


Dragonforce to zespół, który można albo lubić albo nie nawidzić. Dla jednych jest to obiekt drwin, a dla drugich lider w power metalowym światku. Mają swój styl, mają nieco kiczowaty wydźwięk i nie kryją swoich zamiłowań do gier komputerowych z lat 90 czy komiksów, a nawet anime. Kiedy zmieszamy to ze słodkimi melodiami i niezwykłą szybkością daje w efekcie mieszankę, którą nie każdy jest w stanie strawić. Warto wspomnieć, że w tym roku band wydaje swój 8 album zatytułowany "Extreme power metal".  Jest to 4 album z Mac Hudsonem na wokalu i jest to kolejny album, w którym zespół stara się zadowolić swoich zagorzałych fanów i jednocześnie zaskoczyć czymś nowym.

"Extreme power metal" to poniekąd płyta, która kontynuuje to co mieliśmy na poprzednich płytach, choć sam klimat i styl całej płyty przypomina mi "Ultra beatdown".  Niby wszystko jest to z czego zasłynął dragonforce i mamy też i powiew świeżości, jednak same kompozycje są dalekie od ideału. "The power within" emanował energią i hit gonił hit, z kolei taki "Maximum Overload" zaskakiwał agresją i dynamiką. Nowy album jest daleko w tyle.

Produkcja jak przystało na ten band jest wysokiej klasy i taka dopasowana do świata gier komputerowych. Mac Hudson to właściwy człowiek na właściwym miejscu, aczkolwiek jakoś tutaj momentami brzmi bez ikry i charakteru.

Na płycie znajdziemy 10 kawałków, z czego jeden to cover Celine Dion. Na start mamy singlowy "Highway to oblivion" i jest to chwytliwy kawałek. Słychać powrót do słodkiego power metalu. Bardzo solidny kawałek, ale jakoś na kolana nie powala. Powiew epickości można poczuć w początkowej fazie "Cosmic power of the infinite shred machine". Kocham te tytuły utworów w wykonaniu dragonforce. I nie ma się co dziwić, że ludzie potrafią z nich drwić.  Sam utwór przeciętny. Jest szybko, jest mocny riff, ale jakoś nic z tego nie wynika. Zaskakuje stonowany, nieco w stylu Sabaton "The last Dragonborn". Duży plus za klimat japoński i próbę zaskoczenia fanów  nieco stricte metalowym kawałkiem. Panowie starają się nas zaskoczyć  lekkim i przebojowym "Heart Demolition" i tutaj słychać jakby wpływ Battle Beast czy Beast in Black. To kolejny utwór, który zasługuje na szczególną uwagę. Herman Li i Sam Totman grają swoje i ich gra jest dobrze rozplanowana. Nie grają na jedno kopyto i starają się urozmaicać swoją grę i to jest atut tej płyty. Z tych szybszych utworów na wyróżnienie zasługuje rozpędzony i przebojowy "The troopers of the stars". Jest energia, pomysłowe melodie i chwytliwy refren, taki rasowy Dragonforce jaki kocham. W podobnym stylu utrzymany jest szybki i dobrze wyważony "Razorblade Meltdown". Band zaskakuje w lekkim i nieco rockowym "Strangers".  Pierwszy raz tak Dragonforce ociera się o komercję. W podobnych klimatach utrzymany jest nieco balladowy "Remembrance day". To wszystko to nic w porównaniu z coverem Celine Dion. Kultowy utwór znany z Titanica został przerobiony w stylu Dragonforce. "My heart will go on" zaczyna się niczym gra komputerowa, a potem nabiera odpowiedniej szybkości dla zespołu i co ciekawe brzmi jak by został napisanych przez nich. Trzeba mieć dystans, aby zaakceptować to wykonanie.

Typowy Dragonforce z pewną dawką zaskoczenia. Mamy szybkie kompozycje, ale nie brakuje też komercyjności i lekkich kawałków. Płyta ma bardzo dobre momenty, ale też i takie gdzie jest zgrzyt. Całościowo nie ma mowy o albumie, który przebija poprzednie. Kolejna płyta w dyskografii tej kapeli, która za wiele nie wnosi i raczej można ją zaliczyć do tych najsłabszych albumów w ich dyskografii.

Ocena: 7/10

środa, 21 sierpnia 2019

FREEDOM CALL - M.E.T.A.L (2019)

O to jest nowy album Freedom Call. Nie trzeba znać zawartości by wiedzieć co znajdziemy na "M.E.T.A.L".  Warto wspomnieć, że to już 10 album studyjny tej zasłużonej power metalowej kapeli, która działa od 1998r. Na przestrzeni lat skład się zmieniał, ale muzyka tej kapeli ani trochę. Freedom call to specjalista od grania słodkiego, nieco komercyjnego power metalu. Tytuł nowej płyty sugeruje prawdziwą metalową jazdę, niestety tak nie jest. Płyta niby dobra, ale jakaś taka nieco popowa nieco za słodka. Band chyba jeszcze bardziej oddala się od metalu.

Jest to też pierwszy album z nową sekcją rytmiczną. Co z tego że mamy basistę Francesco Ferraro z Vexillium i perkusistę Tima Breidebanda, którego znamy z Bonfire czy At Vance, skoro nie przedkłada się to na powiew świeżości w zespole. Brzmienie jak zwykle z górnej półki i to jest mocny atut nowego wydawnictwa.

Jednak wciąż szokuje, że band potrafi tworzyć przebojowe kawałki, ale brakuje jakoś tutaj mocy i pazura. Bliżej tu do popu czy jakiegoś komercyjnego melodyjnego metalu, a szkoda bo niegdyś ten band grał z polotem i finezją. To był prawdziwy power metal.

A co mamy na "M.E.T.A.L"? Ano melodyjny metal, który emanuje z energicznego otwieracza "111- The number of the angels". Niby to Freedom Call jaki znam i lubię, ale komercja jest tutaj ponad metal i to mi się średnio podoba. Przełom następuje w dynamicznym "Spirit of Deadalus" i tutaj mamy power metal. Pomysłowa melodia i dobrze rozegrane partie gitarowe Larsa sprawiają, że to jeden z najlepszych utworów na płycie. Marszowy i bardziej true metalowy "M.E.T.A.L" to jakby parodia Manowar, czy Majesty. Słodkość zdominowała cukierkowaty "The Ace of the unicorn". No to nie jest to czego bym się spodziewał po tak doświadczonej kapeli. Nie wiele wnosi też nijaki i taki bez energii "Sail Away". Drugi utwór, który zasługuje na uwagę to energiczny i bardziej żywiołowy "Fly With us", ale też przeważa tutaj komercja. Band przyspiesza też w "Days of Glory", ale i tutaj czuje spory niedosyt.  Do grona ciekawych kawałków zaliczyć należy przebojowy "Wheel of time" i mój faworyt w postaci "Sole Survivor".

Czekałem na ten album, ale tylko chyba już ze wzgląd na stare dobre czasy i fakt, że Freedom Call zaliczam do moich ulubionych zespołów. "M.E.T.A.L" to płyta może i melodyjna, może i jest tu gdzieś w tym wszystkim power metal, ale płyta jest bardzo komercyjna. Brakuje pazura, jakiś mocnych riffów i wszystko jest przesłodzone. Czyżby to już koniec Freedom Call? Oby nie.

Ocena: 5/10

niedziela, 18 sierpnia 2019

TARCHON FIST - Apocalypse (2019)

Długo kazał czekać Tarchon fist swoim fanom na następcę "Heavy metal Black force". To oznaczało, że albo band nie ma pomysłu na nowe kawałki, albo po prostu szlifował materiał aż do perfekcji. W przypadku tego włoskiego zespołu o nazwie Tarchon Fist mamy do czynienia z tym drugim aspektem. 6 lat przyszło czekać na nowy album zatytułowany "Apocalypse", ale warto było bo dostajemy najlepszy krążek tej grupy od czasów świetnego debiutu.

Na scenie band istnieje od 2005 r i wyróżnia ich przede wszystkim utalentowany i charyzmatyczny wokalista, czyli Mirco Ramondo. To właśnie on nadaje muzyce Tarchon Fist klasycznego, heavy metalowego pazura. Sergio i Luciano grają lekko i z nutką finezji. Jest szaleństwo, jest dynamika i przede wszystkim przebojowość. Partie gitarowe są zagrane z pomysłem, a to przedkłada się na jakość zawartości. W 2017r zespół zasilił Giacomo i trzeba przyznać, że sprawdza się w roli perkusisty.

Tarchon fist przyzwyczaił do mocnego i czystego brzmienia, tak też jest i tutaj. Również i okładka jest miła dla oka i to chyba najciekawsza okładka w historii Tarchon fist. Co do zawartości to płytę otwiera klimatyczne i epickie intro w postaci "Prolugue to apocalypse". Szybko wkracza energiczny i niezwykle przebojowy "Clash of the gods" i dawno band nie stworzył tak znakomitego przeboju. Przyspieszamy w nieco ostrzejszym "Evil Comes from the Underground".  Band potrafi czerpać z klasycznych rozwiązań i w takim "Lights of Fire"  można usłyszeć epickość godną Manowar, zwłaszcza w pierwszej fazie utworu. Mamy też hymnowy i nawiązujący do twórczości Hammerfall przebojowy "No mercy for the enemy". Fanom starego Judas Priest czy Accept śmiało mogę polecić dynamiczny "Last human strength". Znakomicie wykorzystano tutaj motyw "Dla Elizy", który zdobi kultowy utwór Accept - "Metal Heart". Płytę promował "Proud to be dinosaurs" i to niezwykle przebojowy kawałek i dodatkowo podoba mi się jego nieco hard rockowy charakter. Jeszcze więcej hard rocka mamy w rozpędzonym "Sky Rider" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Warto też wspomnieć o chwytliwym "Razor from the Abyss", który znakomicie nawiązuje do Judas Priest czy Iron Maiden.

W roku 2008 Tarchon Fist pokazał, że drzemie w nich potencjał. Debiut był melodyjny i zapadający w pamięci. Potem troszkę band jakby stanął w miejscu, ale w końcu po 6 latach wraca z dopracowanym i dynamicznym albumem. "Apocalypse" to kawał solidnego heavy metalu w klasycznym wydaniu i bez wątpienia jest to największe osiągnięcie Tarchon Fist.

Ocena: 8.5/10

piątek, 16 sierpnia 2019

HAMMERFALL - Dominon (2019)

Takie zespoły jak Hammerfall nie trzeba nikomu przedstawiać i za każdym razem kiedy wydaje nowy album to zawsze jest to wydarzenie dla metalowego światku. Na "Dominion" czekałem z niecierpliwością, bo ostatnie dwa dzieła w postaci "Revolution" i "Built to last" to jedne z ich najlepszych wydawnictw.  Zapowiedzi zwiastowały dobry album i to taki dalej w ich starym stylu. 11 album zatytułowany "Dominion" to płyta, która przypadnie do gustom fanom Hmmerfall, a ci co nie przepadają za nimi raczej zdania nie zmienią.

Mamy tutaj wszystko to do czego Hammerfall nas przyzwyczaił na przestrzeni lat. Wysokiej klasy rangi Joacim Cans to trzon tej formacji. Mimo lat wciąż brzmi imponująco i nie brakuje mu energii.  Na płycie słychać też kolejną porcję dobrych partii gitarowych w wykonaniu Oscara i Pontusa. Jest moc, jest duża dawka melodyjności i przebojowości. Wszystko pięknie, tylko można odnieść wrażenie że płyta jest słabsza od "Built to last".

Płyta jest dobra, nawet bardzo dobra i taka w starym dobrym stylu. Jednak odnoszę wrażenie, że jest słabsza i mniej przebojowa niż poprzednik. 50 minut przelatuje i tak naprawdę nie wiele zostaje w głowie.  Jest szybkość, jest energia, ale szału niestety nie ma.

Na wstępie mamy "Never Forgive, Never forget" i to szybki, epicki kawałek, ale refren jest troszkę taki bez mocy. Stonowany, zadziorny "Dominion" to utwór na miarę "Revolution". Podobny styl jak i riff, ale sam utwór też co najwyżej bardzo dobry. Podoba mi się agresywny riff i cięższa praca gitar w "Testify". Kawałek ma potencjał, tylko szkoda że tak zmarnowano tutaj refren. No szkoda. Mamy też marszowy "Once againts the world", który nasuwa na myśl twórczość Manowar. Jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Dalej mamy singiel "(We make) Sweeden Rock" i to jest chwytliwy kawałek, ale też na kolana nie powala. Rasowy power metal mamy w rozpędzonym "Scars of Generation" i tutaj gitarzyści dają popis swoich umiejętności. Tak powinien brzmieć cały album. Do gron udanych kompozycji trzeba zaliczyć bojowy "Dead by dawn" czy energiczny "Bloodline". Mmy jeszcze dynamiczny "Chain of Command", który należy zaliczyć do tych najlepszych utworów na płycie.

Każdy czekał na nowy Hammerfall. Czy warto było? Na pewno tak, bo płyta jest energiczna i taka typowa dla tej formacji. Nie ma udziwnień i jest nacisk na klasyczny heavy/power metal. Band gra swoje i to jest najlepszy atut tej płyty. W zestawieniu z poprzednim krążkiem brakuje mi wyróżniających killerów i jakieś większych przebojów. "Dominion" to na pewno nie jest płyta, która zwołuje świat w tym roku. Hammerfall stać na więcej.

Ocena: 8/10

wtorek, 13 sierpnia 2019

SACRILEGE - The court of the insne (2019

Nie znam chyba drugiego zespołu, który byłby tak twórczy jak brytyjski Sacrilege. W przeciągu 8 lat swojego działania nagrali już 7 albumów. Imponujący wynik, tylko szkoda że nie przedkłada się to na jakość. Sacrilage to band, który stara się nam przypomnieć o czasach NWOBHM i robi to trochę nie dbale. Jasne czuć klimat tamtych lat na ich płytach, ale brakuje kopa i ciekawych kompozycji. Wszystko jest utrzymane na co najwyżej dobrym poziomie. Najnowsze dzieło zatytułowane "The Court of insane" nic nie zmienia w tej kwestii.

Plus za świetną okładkę i surowe brzmienie, które są niezwykle mocną stroną tej płyty. Co na pewno przeraża to forma wokalna Billa Beadla. Śpiewa słabo i bez przekonania. Ciężko się słucha jego popisów i to jest największa bolączka "The court of the insane". Niestety same aranżacje jak i motywy gitarowe są monotonne i jakieś takie ospałe. Nie ma się czym zachwycać.

"Celestial City" powinien nas zaskakiwać rozbudowaną formą i mrocznym klimatem. Nie do końca tak jest i już w tym kawałku słychać że szykuje się co najwyżej dobry album. Więcej energii i pazura heavy metalowego mamy w dynamicznym "Lies" i to miły ukłon w stronę Judas Priest. Ciekawie zaczyna się "Depression", ale i tutaj brakuje jakiegoś ciekawego zrywu i pomysłu na melodie. Najlepiej prezentują się utwory utrzymane w klimatach Judas Priest i w tej kategorii dobrze wypada "Ride free" czy "I can hear the silence".

Ta płyta tylko potwierdza, jak wiele jeszcze pracy przed Sacrilege. Grać potrafią i to całkiem przyzwoitym poziomie. Wokalista do wymiany, a gitarzyści powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10


poniedziałek, 12 sierpnia 2019

ANTIOCH - Antioch IV: Land of no kings (2019)

Kanadyjski Antioch w tym roku wraca z trzecim wydawnictwem, które nosi tytuł "Antioch 4: Land of no Kings" i jest to pozycja skierowana do fanów klasycznego heavy metalu. Sama muzyka Antioch przypomina poniekąd dokonania Judas Priest, Accept, Manowar czy Iron maiden. Tak więc mamy tutaj do czynienia z klasycznym i przesiąkniętym latami 80 heavy metalem. Zespół grać potrafi i wie jak grać na dobrym poziomie. Na nowej płycie słychać jak band dobrze się sprawdza w takim graniu, a ich doświadczenie przemawia za tym.

Nowe dzieło Antioch to płyta wyrównana i przemyślana. Nie brakuje mocnych riffów, intrygujących melodii i klasycznych rozwiązań. Nie ma tutaj słabych utworów i każdy z nich to znakomita przygoda do lat 80. "Land of no kings" to przede wszystkim znakomita kontynuacja "Wings and warlocks".

Otwieracz "Screams in the north" to energiczny i zadziorny utwór, który znakomicie nawiązuje do twórczości Judas Priest. Jeszcze ciekawiej wypada przebojowy "Beware the black hand", który zaskakuje lekkością i hard rockowym feelingiem. Kolejnym killerem na płycie jest zadziorny "Land of no kings" i tutaj band pokazuje pazur. Znakomicie w tym wszystkim odnajduje się wokalista Nichollas. Wysokie rejestry w jego wykonaniu są imponujące. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.Gitarzysta Alex Dupois wie jak porwać słuchacza i jak odtworzyć klimat lat 80. Najlepszym tego dowodem jest rozpędzony, wręcz speed metalowy "Dungeon Runner". Echa Accept mamy w hard rockowym "Thunder in Hell". Płytę zamyka dynamiczny "One for the grave" i to bardzo udane podsumowanie tej płyty.

Nowy album Antioch to płyta udana i poukładana. Nie brakuje rasowych hitów jak i killerów, a całość jest niezwykle równa. Płyta ta to prawdziwa uczta dla fanów lat 80. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10

piątek, 9 sierpnia 2019

TWILIGHT FORCE - Dawn of the Dragonstar (2019)

Val
Alessandro Conti to wysokiej rangi wokalista i jego nazwisko jest rozpoznawalne w power metalowym światku. Jest znany z występów u boku Luca Turilliego czy Trick or treat i to on właśnie zasilił skład szwedzkiego Twilight Force. To sprawia, że kapela jeszcze bardziej brzmi jak Rhapsody of Fire czy Pathfinder i to spory atut tej kapeli. W tym roku band wydaje swój trzeci album i "Dawn of the dragonstar" to album poważniejszy, jakby bardziej epicki. Rozmach, podniosłe chórki, orkiestrowe ozdobniki czy klimat fantasy odgrywają tutaj główną rolę. Alessandro to odpowiedni człowiek by swoim głosem wprowadzić nas do świata Twilight Force.

Słuchając płyty odnoszę wrażenie, że gitarzyści są jakby przytłoczenie i są na dalszym planie. Na pierwszy plan wysuwa się fenomenalny głos Alessandro, który buduje napięcie i znakomicie tworzy tą otoczkę fantasy. Coś pięknego i doświadczenie robi swoje.  Epickość, podniosłość, rozmach w aranżacjach i wiele innych smaczków to jest to co jest ponad gitarami. Jeśli ktoś szuka agresji, power metalowych galopad ten może sobie odpuścić. Jednak jeśli lubicie muzykę pokroju Rhapsody i lubicie klimatyczny power metal z dużą dawką fantasy to z pewnością jest to płyta dla Was.

Brzmienie to kontynuacja brzmienia z poprzednich płyt i dobrze spisuje się przy tego typu muzyce. Płytę otwiera "Dawn of dragonstar", który jest szybki, majestatyczny i jest pięknym hołdem dla wczesnego Rhapsody. Alessandro tutaj wymiata i pokazuje jak świetnym wokalistą jest. Mamy też szybki, podniosły i pełen fantasy "Thundersword". Tym razem dominuje słodka melodia i taki słodszy klimat. Wciąż jest to wartościowe granie. Kto lubi klimat baśni, power metal w stylu Trick or Treat ten może polubić "Long live The King"czy rozpędzony "Winds of Wisdom", w którym wpleciono orkiestrowe patenty. Nie brakuje ciekawych melodii i przebojowości na płycie, a najlepszym tego przykładem jest bombastyczny "Valley of the Vale". To kompozycja, która zabiera nas do najlepszych lat Rhapsody czy Helloween. Dużo patosu i epickości jest w "Night of Winterlight". Najciekawiej wypada rozbudowany kolos "Blade of immortal Steel". Ta kompozycja to piękna wycieczka do świata magii i fantasy.

Ciężko ocenić ten album. Z jednej strony mamy przykładny epicki, symfoniczny power metal w klimatach fantasy. Prawdziwa gratka dla fanów Rhapsody. Jednak można odnieść wrażenie, że to właśnie patos, ten rozmach i epickość grają pierwsze skrzypce, a aspekty stricte metalowe jak partie gitarowe schodzą na dalszy plan. Mimo wszystko jest to płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

czwartek, 8 sierpnia 2019

RISEN PROPHECY - Voices from the Dust (2019)

"Voices from the Dust" to trzeci album brytyjskiej formacji Risen Prophecy.  Bez wątpienia jest to ich największe osiągnięcia i prawdziwa uczta dla fanów heavy/power/thrash metalu. Tym razem band zadbał o każdy aspekt nowej płyty. Nie dość że płytę zdobi przepiękna i klimatyczna okładka,to na dodatek band nagrał wartościowy materiał. To trzeba usłyszeć.

Brzmienie nieco przybrudzone, nieco surowe, ale znakomicie współgra z tym, w jakim stylu Risen Prophecy się obraca. Band napędza charyzmatyczny wokalista Dan i utalentowany gitarzysta Ross Oliver. Co znajdziemy na płycie? Zarówno bardziej klimatyczne i rozbudowane kompozycje, jak i te agresywne i bardziej dynamiczne. Każdy znajdzie coś dla siebie.

"Summoning Whispers" to klimatyczne intro i pasuje do roli otwieracza. Elementy thrash metalu i twórczości Testament można uświadczyć w energicznym "The Flames of Consummation".  Ten utwór pokazuje jak zespół znakomicie miesza gatunki i jak dobrze wykorzystuje epickie patenty. Więcej heavy metalu i ducha lat 80 uświadczymy w marszowy i ponurym "Eternity in Script". Band potrafi też grać niczym Iced Earth i to słychać w przebojowym "The Waters". W końcu Risen Prophecy pokazuje power metalowy pazur.  Bardzo dobrze brzmi rozbudowany, epicki i intrygujący "The Tower in Shinar". Kolejny killer na płycie to agresywny "Vengeance from above",a punktem kulminacyjnym jest 10 minutowy "Voices from the dust". Taki finał to prawdziwa niespodzianka. Jest agresywnie, klimatycznie i przewija się sporo ciekawych motywów tutaj.

Risen Prophecy pokazuje się na tym albumie z jak najlepszej strony. Mamy tutaj epickie motywy, a także agresywność i dużą dawką melodyjności. Ta płyta jest urozmaicona i miła w odsłuchu. To kolejna płyta w tym roku, która zasługuje na szczególną uwagę.  Najlepsza płyta tej brytyjskiej formacji.

Ocena: 8.5/10

środa, 7 sierpnia 2019

NORTHTALE - Welcome to paradise (2019)

Northtale to nowy zawodnik na rynku power metalowym. Jest to supergrupa, którą tworzą doświadczenie muzycy, którzy coś znaczą w power metalowym światku. Kapela powstała w 2017r i do tego wydarzenia przyczynili się Bill Hudson, Christian Eriksson i Patrick Johansson. Bill to gitarzysta, który dał się poznać za sprawą Cellador, Power Quest czy Circle II Circle. Christian to utalentowany wokalista, który śpiewał w Twilight Force. Jest jeszcze perkusista Patrick, który grywał w Stormwind czy u boku yngwiego Malmsteena. Resztę składu uzupełnili mniej znani ludzi, ale i tak takie nazwiska podziałały jak magnes i nie mogłem odpuścić debiutanckiej płycie zatytułowanej "Welcome to paradise".

Czy rzeczywiście pod tą klimatyczną okładką kryje się raj dla fanów takiej muzyki? Bez wątpienia tak. Panowie czerpią wzorce od najlepszych. Sama muzyki to taki europejski power metal lat 90. Trochę tu Sonata Arctica, trochę Helloween czy Gamma Ray. Jest trochę słodkiego power metalu, trochę mroku i całość dobrze jest wymieszana. Gitary jak i sekcja rytmiczną świetnie brzmią za sprawą mocnego, czystego brzmienia.

Płytę otwiera dynamiczny i niezwykle melodyjny "Welcome to paradise", który brzmi jak mieszanka Stratovarius i Helloween. Utwór szybko wpada w ucho i na taki power metal zawsze jest popyt. Znakomicie wypada też melodyjny i nieco hansenowski "Higher" i taki klimaty uwielbiam. "Follow me" nieco bardziej agresywny, nieco oparty o nowoczesne rozwiązania, ale to wciąż wysokiej klasy power metal. Nieco stonowany "Time to Rise" przypomina nieco wczesne dokonania Hammerfall i nawet Christian brzmi tutaj jak Joakim.  Na płycie roi się od hitów, a taki "Shape your reality" to znakomity tego przykład. Tutaj band brzmi nieco jak Dragonforce. Fanom Stratovarius może przypaść nieco futurystyczny "bring down the mountain". Mamy też echa Gamma Ray w "Playing with fire".

"Welcome to paradise" to pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu lat 90. Nie brakuje hitów i mocnych riffów. Całość mimo braku oryginalności broni się mocnymi kompozycjami. Warto posłuchać!

Ocena: 8.5/10

DESTRUCTION - Born to Perish (2019)

Ostatnie dokonania Sodom, Kreator czy Tankard tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że niemiecki thrash metal przeżywa drugą młodość. Wspomniane kapele ostatnio wydało na świat jedne z najlepszych swoich wydawnictw. Troszkę inaczej wygląda sprawa z innym wielką kapelą thrash metalową prosto z Niemiec.  Mowa o nieco zapomnianym Destruction. Lider Grupy Schmier ostatnio bardziej skupiał się na kapeli Panzer. Wydał z nią dwa świetne albumy i w końcu odszedł by bardziej skupić się na Destruction. To była w sumie dobra informacja, bo pojawiła się szansa by ta wielka formacja znów coś znaczyła w thrash metalowym światku. Ostatni wartościowy album Destruction to "D.e.v.o.l.u.t.i.o.n". Mamy rok 2019 i Destruction powraca z nowym składem i nowym albumem. Powiem krótko. "Born to perish" spełnił moje wygórowane oczekiwania i z miejsca stał się jednym z ich najlepszych wydawnictw.

Wiele rzeczy się zmieniło. Już sama okładka jest tego dowodem. Jest mroczna, budząca niepokój i przywołuje lata 80  czy 90. To już zwiastuje coś dobrego. Dodatkowo Destruction zadbał o wysokiej klasy brzmienie. Jest ostro, agresywnie i to potęguje emocje. Schmier wspina się tutaj na wyżyny swoich umiejętności wokalnych. Co ciekawe śpiewa tutaj bardzo podobnie jak na płytach Panzer czy Headhuner, czyli stara się brzmieć melodyjnie i to spory atut. Do zespołu zaproszono drugiego gitarzystę i Damir Skecic z heavy/power metalowego Gonoreas sprawdził się idealnie. Nadał brzmieniu Destruction bardziej melodyjnego charakteru i to band zbliżyło do ostatnich dokonań konkurencji. Jak ktoś lubi ostatnie płyty Kreator czy Sodom ten z pewnością pokocha nowy album Destruction. Drugim nabytkiem zespołu jest Randy Black, który ostatnio był znany z Primal Fear. Znakomicie się sprawdza na "Born to Perish" i to dzięki niemu płyta jest taka dynamiczna i na wysokim poziomie technicznym.

Pomówmy o zawartości, bo to ona tutaj zasługuje na długie chwalenie. Zacznijmy od fenomenalnego "Born to Persih". Czysty, encyklopedyczny rasowego thrash metalu. Prawdziwa petarda i sam riff przyprawia o dreszcze. Sam kawałek imponuje niezwykłą grą Randiego i to on jest tutaj gwiazdą. Co za energia, co za agresja i do tego utwór jest bardzo przebojowy. Destruction tutaj wspiął się bardzo wysoko i dawno nie pamiętam takiego trash metalu w ich wykonaniu. Nic dziwnego, że to właśnie ten utwór posłużył do promocji płyty.   Drugą kompozycję, którą band udostępnił wcześniej był równie energiczny i zadziorny "Betrayal". Jest szybko, jest mrocznie i old schoolowo. Imponuje znów technika i znakomita gra Mike;a i Damira. Miód dla uszu. Tak powinno się grać thrash metal. Taka promocja zwiastowało prawdziwą petardą i tak też się stało. "Inspired by death" zaczyna się w stylu Megadeth i to miły dodatek. Damir tutaj przemyca swoje melodyjne granie i znów mamy znakomity utwór. Chcecie więcej? Nadciąga marszowy "Rotten", który ma też heavy metalowy wydźwięk i to miła niespodzianka dla fanów Panzer. Schmier śpiewa drapieżnie, ale też bardziej melodyjnie. Refren tutaj jest prosty, ale bardzo szybko zapada w pamięci. Jest moc. Randy Black też znakomicie wprowadza nas do energicznego "Fithy Wealth". Schmier i spółka pokusili się też o bardziej rozbudowany i klimatyczny kawałek. Taki właśnie jest "Butchered for life", który jest najdłuższy na płycie. Band tutaj znakomicie buduje napięcie i nie brakuje spokojniejszych motywów jak i też tych bardziej agresywnych. Słychać jak band się rozumie i jak każdy z członków uzupełnia się wzajemnie. Band z  prawdziwego zdarzenia. Dalej mamy złowieszczy i dynamiczny "Tyrants of the netherworld" i to kolejna petarda na płycie. No to idziemy za ciosem. Dalej mamy kolejny killer w postaci "We breed Evil" i to jest Destruction jaki fani kochają. Klasa sama w sobie. Końcówka to melodyjny "Fatal Flight 17" i agresywny "Ratcatcher".

Zbierzmy wszystkie fakty i oceńmy to co zaprezentował Destruction. Zmiana brzmienia na agresywniejsze, dodanie drugiej gitary, wprowadzenie Randy Black na perkusji i większa dawka melodyjności. Na plus trzeba zaliczyć wplecenie heavy metalowych patentów. To wszystko składa się w spójną całość. Na takim poziomie Destruction dawno nie grał i takiego thrash metal dawno nie prezentował. "Born to perish" to jeden z ich najlepszych albumów w historii zespołu. To może być płyta roku !

Ocena: 10/10

niedziela, 4 sierpnia 2019

LORD - Fallen idols (2019)

Bez wątpienia jedną z tych premier tego roku na którą czekałem był "Fallen Idols" australijskiej formacji Lord. Band stworzony przez wokalistę, gitarzystę i kompozytora czyli Lorda Tima w roku 2003 po dzień dzisiejszy działa i ma się dobrze. Muzyk zasłynął dzięki historii z Dungeon, ale też za sprawą pierwszych płyt Lord, które były fenomenalne. "Fallen idols" to kawał porządnego heavy/power metalu, który potrafi przyprawić o szybsze bicie serca.

Mroczna, tajemnicza okładka to tylko zasłona dymna. Za jej pięknem mamy mocne, agresywne granie, które zadowoli nawet tych najbardziej wymagających fanów heavy/power metalu. Lord Tim zadbał o mocne, nowoczesne brzmienie, a także agresywne partie gitarowe, co dało w efekcie wysokiej klasy wydawnictwo. Nie brakuje tutaj rasowych przebojów i chwytliwych melodii, które napędzają ten gatunek muzyczny. Lord znów nagrał świetny album, który trzeba chwalić i przedstawiać światu.

Brawa się należą za agresywne, dynamiczny "united", w którym band ociera się o thrash metal. Co tutaj się dzieje, to normalne przekracza wszelkie wyobrażania. Co za riff, co za energia. Owacje na stojąco przy tym kawałku się należą. "Immortal" bardziej stonowany, bardziej zadziorny, ale i nie pozbawionych ciekawej linii melodyjnej. Tytułowy "Fallen Idols" to rasowa power metalowa petarda. Znów znakomite tempo i chwytliwa melodia. Coś dla fanów Gamma Ray! Agresja z otwieracza pojawia się w przebojowym "Nod to the old school" i jest to kolejny killer. Lord takimi kawałkami pokazuje jak powinien brzmieć power metal naszych czasów.  Band brzmi również atrakcyjnie w rozbudowanym "Chaos Raining" czy klimatycznej balladzie "Counting Down the hours". Zespół przechodzi sam siebie w thrash metalowym, a nawet nieco black metalowym "The edge of the world". Wkrada tutaj się gdzie nie gdzie chaos, ale brzmi to niezwykle ciekawie. Na sam koniec kolejna perełka, tym razem jest to rozbudowany i pełen ciekawych aranżacji "Master of Darkness".

Warto było czekać na nowe dzieło Lord. Znakomicie band się trzyma i można powiedzieć, że "Fallen idols" to płyta na miarę pierwszych wydawnictw. Tego trzeba po prostu posłuchać!

Ocena : 9/10

VOLBEAT - Rewind, Replay, Rebound (2019)

Bez względu na to jaka jest okazja do słuchania muzyki, to zawsze się sprawdza Volbeat. Ta duńska formacja działa od 2001r i już dawno wypracowała swój własny styl. Nie da się go zaszufladkować do jednego gatunku. Zespół jest na tyle wszechstronny, że potrafi czerpać z takich gatunków jak heavy metal, thrash metal, groove metal, czy nawet hard rock, czy pop rock. Zaszli daleko i nie mają czego się wstydzić, a charakterystyczny lider Micheal Poulsen o wyjątkowej barwie przyczynił się do oryginalnego brzmienia Volbeat. Każda ich płyta jest w takiej samem stylistyce i nowe dzieło "Rewind, replay, rebound" niczym nie zaskakuje. Znajdziemy tutaj to wszystko do czego przyzwyczaił nas ten band.

Muzyka Volbeat jest zawsze miła w odsłuchu i zapewnia przednią zabawę. Przy ich muzyce można się odprężyć i odpłynąć daleko w świat rock;n rollu. Jeszcze do tego klimat lat 60 czy 70. No to jest to. Na samym wstępie atakuje nas lekki, nawet rzekłbym komercyjny "Last day under sun", który przemyca coś z Aerosmith czy Ac/Dc. Całkiem przyjemna kompozycja, która ukazuje jak utalentowany jest Volbeat. Lubie jak band stawia na ostrzejsze riffy i bardziej heavy metalowy wydźwięk. Band daje mi powód do radości w "Pelvis on Fire". Trochę to rock;n rolla, trochę speed metalu i wszystko pomysłowe pomieszane. Plusik dla zespołu za melodyjny i niezwykle chwytliwą melodię w przyjemnym "Rewind to exit". Band znów daje czadu w energicznym i znów rock;n rollowym "Die to Live". Kolejny killer na płycie. Klimat filmów Tarantino daje się we znaki w nieco westernowym "Sorry sack of bones", a band dobrze się bawi i to słychać w "Cheapside Sloogers". Micheal i Rob stworzyli razem zgrany duet i aż miło słucha się ich popisów gitarowych. Wszystko jest zagrane z ikrą i pomysłem, no kawał dobrej roboty panowie zrobili. "Maybe i believe" czy energiczny "Leviathan" to znakomite przykłady przebojowości, która dominuje na tej płycie.Warto wyróżnić też mocarny "Everlasting".

Co by się nie działo Volbeat gra swoje i cały czas na wysokim poziomie. "Rewind, Replay, rebound" to żadna rewolucja, tylko swoista kontynuacja po przednich płyt. Jest rock'n roll, jest metal jak i hard rock, a band napchał tyle hitów, że nie ma czasu na nudy. Szanse na tytuł płyty roku u niektórych na pewno będą. Teraz można grzecznie czekać na koncerty Duńczyków w Polsce.

Ocena: 9/10

NARNIA - From darkness to light (2019)

Narnia wróciła na dobre i to powinno cieszyć fanów melodyjnego power metalu.  Band znakomicie radził sobie w latach 90 i zostawił po sobie kilka jakże ciekawych wydawnictw. Wrócili w 2014 roku,a  efektem było wydanie kolejnego albumu po 7 latach przerwy. Na szczęście na następce "Narnia" z 2016r nie trzeba było długo czekać. W tym roku band wydał "From Darkness to light", który kontynuuje to do czego ten band nas przyzwyczaił, czyli dobra mieszanka neoklasycznego heavy/power metalu z nutką progresywności.

Ci którzy nigdy nie byli za tym bandem i za ich muzyką, z pewnością nowe dzieło tego nie zmieni.  Nowe dzieło przemyca te patenty z których Narnia zasłynęła. Duża dawka chwytliwych melodii, nie brakuje też energii czy finezyjnych partii gitarowych ocierających się o neoklasyczny power metal.  Tutaj na uznanie zasługuje gitarzysta Carl Grimmark, który  w każdym kawałku próbuje nas zaskoczyć.  Jego popisy są intrygujące i zapadające w pamięci, a jedną z najciekawszych uświadczymy w rozpędzonym "The armor of God". Narnia potrafi też grać podniośle co słychać w epickim "A crack in the sky". W otwieraczu band stara się grać nowocześnie i agresywnie, a to zdaje egzamin. Nie zabrakło też nutki hard rocka, co znakomicie wybrzmiewa w stonowanym "Has the river run dry?". Przebojowy "MNFST" przypomina dokonania Edguy i to jest zaleta tego kawałka. Jest też nieco agresywniejszy "Sail on", który uwypukla niezwykłe umiejętności gitarzysty Carla. Znakomicie się tego słucha i jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Całość zamyka tytułowy utwór, który jest rozbity na dwie części.

Duży plus za soczyste i mocne brzmienie, które idealnie współgra z zawartością. Jeśli chodzi o werdykt to muszę przyznać z przykrością, że płyta jest tylko dobra. Stare płyty były bardziej intrygujące i zaskakujące, miały w sobie to coś.  "From darkness to light" to album który miło się słucha, ale świata w tym roku nie zwołuje.

Ocena: 7/10

czwartek, 1 sierpnia 2019

DESERT - Fortune favors the brave (2019)

Power metal to nie tylko specjalność europejskich kapel. Czasami w egzotycznych krajach jak Izrael też rodzą się utalentowane zespoły, które mają swój pomysł na ten gatunek muzyczny. Jedną z takich kapel jest bez wątpienia Desert. Ta kapela działa od 2002 r i już wypracowała swój własny styl. Czerpią troszkę z twórczości Sabaton, trochę z Powerwolf, czy Grave Digger. Najlepsze jest to, że panowie mają swój własny styl. Ich specjalność to epickość, podniosłe chórki i wyszukane melodie. Brzmią oryginalnie i tworzą muzykę z górnej półki. Poprzednie albumy to była uczta dla fanów takiej muzyki, ale najnowsze dzieło zatytułowane 'Fortune favors the brave".

Frontowa okładka nowego dzieła jest imponująca. Przyciąga uwagę i zapada w pamięci. Podobnie jest z zawartością. To co znajdziemy na płycie to 10 kompozycji i każda z nich jest tu fascynująca. Otwierający "Fix Bayonets" to prawdziwa jazda bez trzymanki. Znakomita energia, bojowy refren i melodyjny riff. Killer, a to dopiero początek.  Gitarzysta Sergei pokazuje się  z jak najlepszej strony. Zaskakuje świeżością, pomysłowością i finezją. Można odpłynąć przy jego zagrywkach. "Sons of War" to utwór epicki, urozmaicony i utrzymany w bojowym charakterze. Znakomicie  band sprawdza się w dynamicznym i przebojowym "Operation Thunderbolt". Takich perełek jest tutaj więcej.  Desert z niezwykłą lekkością łączy agresywne, mocne gitary z nowoczesnym wydźwiękiem power metalu. Nie każdemu się to udaje. Taki "Fortune favors the brave" to idealny przykład tego zjawiska. Melodyjny i przebojowy "My black flag"  to znakomity ukłon w stronę fanów Powerwolf czy Sabaton. Na taki power metal czeka się latami i proszę jest! "Hajduks revenge" to już bardziej rozbudowany utwór i band wtrąca tutaj elementy swojej kultury. Progresywny wydźwięk tutaj jest po prostu uroczy. Nawet wolniejszy i cięższy "We were soldiers" jest warty uwagi i potrafi zauroczyć romantycznym charakterem. Gościnny występ Chrisa Boltendahla napędza agresywny "Blood on the Sand". Całość zamyka nieco komercyjny "Symbol to Believe".

Płyta jest dopracowana pod każdym względem i nie ma tutaj słabych utworów. Całość imponuje świeżością, pomysłowością i prawdziwą power metalową mocą. Desert znów pokazał klasę i jest to jeden z najlepszych zespołów w tym gatunku. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

HELLSCREAM - Hate Machine (2019)

Minęło 6 lat od debiutu amerykańskiego projektu muzycznego Hellscream. Projekt ten powstał w 2012r z inicjatywy gitarzysty Dave Garcia oraz wokalisty Normana Skinnera.  Panowie są znani i lubiani. To są prawdziwy eksperci w dziedzinie amerykańskiego heavy/power metalu. Dave Garcia to uzdolniony gitarzysta, który znany jest z występów w zespole Cage. Norman Skinnera znamy z Imagika. W efekcie dostajemy mieszankę stylów wypracowanych przez te Cage i Imagika. Ostry, soczysty heavy/power metal w amerykańskim wydaniu. "Hate Machine" to drugi album tej formacji i bez wątpienia pozycja ciekawsza niż debiut.

Mroczny klimat, ostre niczym brzytwa brzmienie robią swoje. Panowie dostarczają równy i solidny materiał, który szybko trafia do słuchacza. Sam otwieracz "There will be blood" tor rasowy klimat i przykład, że band gra ostro i momentami ociera się o thrash metal. Nie brakuje też topornego charakteru co słychać w ostrym "Firestarter". Mrok rodem z płyt Black Sabbath można uchwycić w "Obliette" czy "Zero Recall". Na tej płycie dominują ostre riffy i brutalność, tak więc nie dziwią takie petardy jak "Hate Machine" czy "Another angel down". W tych kompozycjach słychać inspirację takimi kapelami jak Megadeth, czy Judas Priest.  Całość zamyka ostry "Generation Kill" i to idealnie podsumowuje ten album. Jest ostro i mrocznie, ale też i momentami na jedno kopyto.

"Hate machine" to kawał solidnego heavy/power metalu w klimatach Cage czy Imagika. Znajdziemy tutaj mocne riffy, mroczny klimat i wszystko to czego się oczekuje od amerykańskiego heavy/power metalu.  Nie jest to może arcydzieło, ale płyta zasługuje na uwagę.

Ocena: 7/10