piątek, 17 lutego 2012

LUNOCODE - Celestial Harmonies (2012)


Jaka ilość melancholijności w metalu jest odpowiednia? Jak cienka jest linia między emocjonalną papką, a ambitnym dziełem? To jedne z wielu pytań jakie się nasuwa po kontakcie z debiutującym w tym roku włoskim zespołem LUNOCODE. Za sprawą ich oficjalnych stron może się dowiedzieć całkiem sporo na ich na temat. Nie mam zamiaru tutaj pisać ich biografii, więc tylko pokrótce przedstawię to co jest niezbędne żeby kojarzyć ten zespół. Kapela została założona przez perkusistę Perseo Mazzoni, gitarzystów Paride Mazzoni i Giordano Boncompagni oraz basistę Francesco Rossi w owym czasie jeszcze pod nazwą ANIMA. W 2005 roku do młodej włoskiej formacji dołączyła wokalistka Cecilia Menghi i wtedy zespół zaczął publikować swoje utwory. Najpierw pojawił się mini album zatytułowany "Last Day of the Earth" który ukazał się w 2009 roku. Rok później zespół opuściła wokalistka, a wraz z przyjściem Daphne Romano zmieniono nazwę zespołu na LUNOCODE i w takim składzie rozpoczęto pracę nad "Celestial Harmonies" który ukazał się w tym roku. Z jednej strony kapela imponuje ciekawym podejściem do muzyki metalowej. Sporo w ich muzyce ambitnych rozwiązań, nie zawsze akceptowanych przeze mnie, nie zawsze trafiające w mój gust, jednak mimo wszystko szacunek, za pójście w innym kierunku niż inni. Zespół głównie bawi się progresją, rockiem i metalem. Niby jest ambitnie i dość oryginalnie, jednak nie trafiło do mnie to. Zabrakło mi tutaj przesłanek dobrej muzyki, nie mogłem doszukać się ani jednej przyjemnej dla ucha melodii, nie potrafiłem się zrelaksować przy prezentowanej muzyce. Jasne są momenty, ale jest ich jednak nieco za mało. Najlepiej chyba prezentuje się tutaj otwieracz „Sin Cara” taki nieco energiczny, zadziorny, gdzie można doszukać się elementów heavy/power metalowych. Chyba oczekiwałem mniej więcej takiego materiału i chyba liczyłem że tak zostanie rozwiązana całość, cóż myliłem się. Utwór jest jednym z niewielu tych zaliczanych do przystępnych i takich rzekłbym słuchalnych. Zmiana stylu i prawdziwe oblicze zespołu już można usłyszeć w takim „Heart Of The world”, który jest nastrojową balladą. Jasne może się podobać wykonanie, bo ładnie się uzupełniają wzajemnie piękny, słodki wokal Daphne, z akustyczną partią gitarową. I tak jak jest to piękne, tak samo niestety potrafi nieco uśpić czujność słuchacza. Upust progresji mamy w 9 minutowym „Indifference” który strasznie się wlecze i jedynie co przykuło moją uwagę to solówki, które nie są dość częstym zjawiskiem na tym albumie. Pojawia się też moment podniosły i bardziej symfoniczny czyli „On Matter And Mind”, który jakoś nie pasuje do całości. Nieco ciężaru i nieco metalu słychać w dziwacznym „The Cosmic Architect”, ale myślę że smakosze progresywnego metalu odkryją jakieś smaki tutaj. Reszta zbyt melancholijna, zbyt spokojna jak dla mnie i niestety ale patrząc na całość to mamy tutaj dominację właśnie takie nastroju, metal tutaj nie istnieje, a szkoda. Ciekawe jaki wywarło by to wpływ na te dziwne pomysły jakie zespół tutaj przedstawia. Grać potrafią i to pokazują bez większych problemów, jednak gdzieś to wszystko nie sprawiło że padłem z wrażenia. Staram się zebrać myśli i stworzyć profil tego albumu, wystawić kolejną ocenę i wyrazić opinię i nie jest łatwo. Bo jest to jeden z tych albumów, które nie odbił swojego piętna na mnie, nie zasiał ziarenka, które będzie rosło we mnie z każdym dniem. Cóż fani takiego grania, może dostrzegą coś więcej, może spojrzą innym, fachowym okiem, ja nie potrafię. Strasznie się wynudziłem przy tym albumie, a przecież tak nie musiało być. Wystarczyło pociągnąć motyw z otwieracza, a tak otrzymaliśmy debiut, który imponuje tylko pod względem ambicji melodii i brzmienia, a przytłacza zbyt przesadzonym melancholijnym klimatem i spokojem. Ocena : 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz