piątek, 10 kwietnia 2015

RAZORROCK - Eletric City (2015)

Pozwólcie że was zabiorę do elektrycznego miasta zbudowanego przez szwajcarski band o nazwie Razorrock. Fundamentem tego miasta jest hard rock i heavy metal wzorowany na latach 80. Styl taki mało odkrywczy i nie wnosi nic nowego do tejże dziedziny. Jednak przyjrzyjmy się plusom. Młoda kapela która czekała prawie 10 lat na wydanie swojego debiutanckiego albumu zbierała doświadczenia i nauczyła się tworzyć. Efektem tego jest całkiem udany „Eletric City”. Można powiedzieć płyta jakich wiele na rynku muzycznym. Styl to nic innego jak mieszanka hard rocka i heavy metalu, w której słychać wpływy Motorhead; Motley Crue; Iron Maiden; DIO, czy Judas Priest . Tak więc o oryginalności też można zapomnieć, jednak mimo tego wszystkiego, mimo pewnych narzekań jest to płyta godna uwagi. Bije z niej energia, szczerość i przyjemność z grania takiego oklepanego heavy metalu w stylu lat 80. Elia Gamboni to wokalista, który porywa dzięki swojej charyzmie, a nie przez technikę czy ostry charakter śpiewania. Pasuje on do tego co gra zespół i tutaj nie można narzekać. Niedosyt jest od strony partii gitarowych, bowiem Martino i Fabio grają dość oszczędnie i brakuje elementu zaskoczenie. Jakiegoś zrywu i czegoś co by rzuciło na kolana. Gitarzyści pokazali się nieco od rzemieślniczej strony, ale na szczęścia materiał broni się sam. Tytułowy kawałek przypomina nieco „Paranoid” wiadomego zespołu. „Never Look Back” to typowy hard rockowy kawałek, który zachwyca swoją lekkością i formą. Kto lubi szybkie, nieco speed metalowe granie ten pokocha „Doctor $”. Zespół dobrze się bawi i potrafi nawet i zaskoczyć ciekawą aranżacją. Harmonijka w „Red Bearded Man” to coś innego i może się podobać. Zespół nawet wybrnął z typowej ballady jaką jest „Silent and Deep”. Razorrock dobrze się bawił przy tworzeniu tej płyty i świetnie to uwieńczył „Rock;n roll will never die” czy w speed metalowym „Razorrock” który ma znamiona Agent Steel czy Iron Maiden. Mimo pewnych nie dociągnięć, kilku słabszych momentów jest to równy materiał, który bardzo przyjemnie się słucha od początku do końca. Zespół postawił na prostotę, na chwytliwość i energię. W efekcie dostaliśmy udany krążek, który zabiera nas do krainy w której rządzi heavy metal i hard rocka wzorowany na latach 80. Warty obczajenia album.

Ocena: 6.5/10

RADICAL DREAM - Radical Dream (1990)

W latach 80 powstało wiele kapel, które kochało mieszać heavy metal i hard rock. Jednym z takich zespołów był Radical Dream. Ta amerykańska formacja powstała w 1987 roku i działała do 1992 roku. Nagrali tylko jeden album w postaci „Radical Dream”. Nie udało im się zyskać popularności no i nic dziwnego, skoro jakość prezentowanej muzyki pozostawiała wiele do życzenia. Niskiej jakości brzmienie, które tylko zagłuszało dźwięki czy też brak pomysłów na ciekawe i godne zapamiętania hity, to tylko pierwsze z brzegu niedociągnięcia tej płyty. Radical Dream na pewno mógł porwać ciekawymi popisami gitarowymi i tutaj bracia Garcia dali niezły show. Jest trochę shredowego zacięcia, jest nutka finezji i szaleństwa, a wszystko z zadbaniem techniki. To jest z pewnością jeden z atutów tej kapeli. Jak nie wierzycie to radzę posłuchać „Guitar Solo”. Również wokal Krisa Cordero, która brzmi jak mieszanka Jamesa Hettfielda z Metaliki i Kaia Hansena z okresu „Walls of Jericho”. Bardzo specyficzny wokal, który na długo zostaje w pamięci. Już w klimatycznym otwieraczu „Crazy Girl” pokazuje na co go stać. W tym utworze można wyłapać toporny charakter, a także riff na miarę thrash metalowych produkcji. „Fight” jest nieco przekombinowany i tutaj dziwne brzmienie gitar dyskwalifikuje ten kawałek jako godny uwagi. „No Goodbey” to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Lekki, przyjemny i niezwykle melodyjny. Nie przeszkadza tutaj hard rockowa formuła. „Rock Me” brzmi z kolei jak mieszanka Accept i Scorpions. Ballada „Tears” też ma w sobie to coś, co zachwyca. Najlepiej zespołowi w klimatach Accept tak jak to jest zaprezentowane w „Now You See Me”. Płyta jakich wiele w tamtym czasie i nie zapada w pamięci. Brzmienie i brak wyrazistych kompozycji, sprawia że ta płyta jest tylko solidna i posłuchania na jeden raz. Warto znać ten krążek choćby dla takiego „No Goodbey”.

Ocena: 6/10

czwartek, 9 kwietnia 2015

LADY REAPER - Lady Reaper (2015)

W latach 80 właściwie każda płyta tętniła życiem, emanowała z niej radość, a zespół nie grał na siłę, tylko z przyjemności i dla zaspokojenia swoich żądz. Ciężko dzisiaj o takie płyty i takie zespoły, które grają z miłości do metalu. Grają to co lubią i robią to na wysokim poziomie. No jak się dobrze poszuka to można to zauważyć u wielu młodych kapel, które imitują te zespoły z lat 80. Skull Fist czy Enforcer to dobre przykłady. Włochy też postanowili wychować swój własny band, który pójdzie w takim kierunku. Zespół, który będzie grał lekki, przyjemny dla ucha heavy metal z domieszką hard rocka, a wszystko wzorowane na latach 80. Tak z pewnością Lady Reaper to zespół, który przyniesie chwałę Włochom. To młoda kapela, która działa od 2011r jednak dopiero w tym roku udało im się wydać swój pierwszy album. Okładka nieco w stylu Edguy czy Hellion, daje znak, że zespół ma dystans do siebie i że stawia na dobry humor. Idealnie to oddaje, to co znajdziemy na płycie. Ta pozytywna energia znakomicie wybrzmiewa w rock'n rollowym „Ace of Hearts” i słychać tutaj odwołanie do Saxon, czy Motley Crue, a nawet Kiss. Kawał dobrej roboty odwala duet Red/Jekyll. Ich partie gitarowe są zagrane z polotem, energią i radością. Wszystko brzmi tak lekko i przyjemnie, że przez to płyta jest łatwiejsza w odbiorze. Właściwie na płycie jest sporo hard rocka i tutaj wystarczy przytoczyć „Tomahawk” z pewnymi wpływami Krokus. Najciekawsze kompozycje jednak to te, w których jest więcej tradycyjnego heavy metalu i NWOBHM. Taki „Spit out from Hell” czy rozpędzony „Dr. Chainsaw” to znakomity przykłady właśnie takiego grania. Spokojniejszy „Catch The moon” pokazuje jak dobrym wokalistą jest Simone, który przemyca sporo cech punk rocka. Ostatnim utworem o którym chce wspomnieć jest „Lady Reaper” i to jest kwintesencja tej kapeli. W pełni oddaje ich styl i to co gra im w duszy. Sam album jest bardzo pozytywny i słucha się go naprawdę przyjemnie. Nie ma nudnych kawałków i jakiegoś kombinowania. Jest prosta i łatwo przyswajalna muzyka. Właśnie to jest atutu i to co wyróżnia ten zespół na tle innych. Można brać w ciemno, bowiem Lady reaper nie zawodzi.

Ocena: 8/10

BLACKWELDER - Survival of The Fittest (2015)

Doczekaliśmy się czasów, że wiele muzyków szuka odskoczni od swoich macierzystych kapel, wielu z nich tworzy jakieś projekty poboczne czy też jednoczy się z innymi wielkimi muzykami w tak zwane super grupy. W tym roku sporo potworzyło się takich super grup i jedną z nich jest Blackwelder. Miło w końcu zobaczyć, że Ralf Sheepers znany przede wszystkim z Primal Fear postanowił poświęcić czas innemu zespołowi. To jest główny czynnik, który sprawił, że z większą niecierpliwością czekałem na pierwsze uderzenie zespołu. Właściwie dość cicho było wokół samego albumu. Pojawiła się w sieci mała próbka i pozostaje detale, ale dalej nic nie było wiadomo. Czas opuścić kurtynę i przedstawić wam debiutancki album tej super grupy, który nosi tytuł „Survival of The Fittest”.

Blackwelder od samego początku był postrzegany jako ciąg dalszy Seven Seraphim. W końcu to Andrew Szucs jest tym który stworzył ten zespół. Jest pan Priester znany z Angra, Englen znany choćby z Yngwie Malmsteena no i Ralf Sheepers w roli wokalisty. Mamy więc poniekąd mieszankę tych zespołów i w efekcie wybrzmiewa z płyty progresywny power metal z domieszką neoklasycznego power metalu. Wszystko opiera się na mocnej sekcji rytmicznej, pomysłowych i bardziej złożonych partiach Andrew. To on jest tutaj właściwie główną atrakcją, a jego partie są po prostu świetne. Emocje wybrzmiewają w każdej solówce i riffie. Tak powinno się grać progresywny power metal. Bez wątpienia jedna z ciekawszych płyt pod względem popisów gitarowych. Ralf też jakby więcej daje tutaj z siebie niż na ostatnim albumie Primal Fear. Można odnieść wrażenie, że Blackwelder ma do zaoferowania znacznie więcej fanom Primal Fear niż im się wydaję. Otwieracz „The night of New Moon” to taki utwór typowy dla formacji Ralfa. Jest agresja, przebojowość i coś z Judas Priest. Podobne klimaty wybrzmiewają w „Spaceman” lecz tutaj Andrew nadaje kompozycji owego progresywnego charakteru. Ciekawe klawiszowe ozdobniki i pierwsze emocjonujące solo w wykonaniu Andrewa. Jego talent i skłonności do neoklasycznego grania potwierdza instrumentalny „Adeturi”. Stonowany, podniosły, choć troszkę marszowy „Freeway of Life” też pokazuje jak zespół potrafi urozmaicić swój materiał. To nie koniec niespodzianek. „Inner Voice” wyróżnia się pomysłowym riffem i klimatem w stylu Angra. Na płycie jest pełno szybkich killerów, które są jakby mieszanką Primal Fear, starej Angry czy Yngwiego Malmsteena. Dobrze to prezentuje „With Flying Colors”, melodyjny „Remeber the Time” czy klimatyczny „Play some more”. Bardzo podoba mi się energiczny i mocny „Oriental Spell” z wyraźnym neoklasycznym charakterem. Na koniec znów mamy coś dla fanów Primal Fear. Taki nieco bardziej heavy metalowy „Judgment Day”. Nie ma słabych utworów czy nudnych momentów, które najchętniej by się wycięło.

Fani Primal Fear czy Angry bedą w siódmym niebem, z tym że nie jest to jakiś klon. Blackwelder ma gdzieś cechy macierzystych kapel muzyków, ale tutaj udało się stworzyć własny charakter, coś co brzmi dość świeżo i jest dalekie od plagiatu. Blackwelder obok Serious Black czy Shadowquest najbardziej mnie zachwycił jeśli mowa o supergrupy. Dawno nie słyszałem tak udanej mieszanki progresywnego power metalu z neoklasycznym graniem. Pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu. Prawdziwa moc!

Ocena: 9/10

EPICURUS - Spowiedź EP (2015)

1 kwietnia 2015 roku spełniły się marzenia młodego Epicurus i światło dzienne ujrzał ich pierwszy mini album. To właśnie on jest przedmiotem niniejszej recenzji. Nadarzyła się okazja by przyjrzeć się kolejnemu młodemu zespołowi z Polski i postanowiłem wykorzystać ową szansę. Nie ma się co oszukiwać bowiem Epicurus to młody zespół, przed którym jeszcze sporo i bałem się że amatorszczyzna wygra i nie pozwoli mi się nacieszyć heavy metalem. Kiedy odpaliłem debiutancki mini album zatytułowany „Spowiedź” to doznałem szoku. Dostałem naprawdę solidny krążek, przepełniony ostrymi riffami, zgranymi melodiami, zagranym z zachowaniem nowoczesnych trendów jak i tradycyjnych rozwiązań. To jest przykład, że w Polsce też można tworzyć żywiołowy heavy metal z nutką nowoczesności.

Jednak po kolei. Epicurus powstał w 2014 r i zaczęło się od Daniela Ząbczyńskiego i Karola Fujarskiego. Szybko udało się skompletować pozostałych członków. Na perkusji zasiadł brat Karola, basem zajął się Krystian Krzywka, z którym Daniel chciał już znacznie wcześniej stworzyć zespół. Największym problem był wokal, ale tutaj zaproszono do współpracy Bartka Psurka, która udzielał się w innym zespole Daniela, a mianowicie Dispehii. Zespół szybko zaczął się dogadywać i postanowili zarejestrować swój materiał. Z jednej strony dostajemy to co zawsze w muzyce heavy metalowej, czyli szybkie, ostre riffy, melodyjne solówki, wyrazisty i czysty wokal. Lecz tym razem trzeba pochwalić zespół za umiejętność połączenia tradycyjnej konwencji heavy metalowej z nutką nowoczesności. Tutaj bardzo pomysłowo wykorzystano screami i elementy coru. Słychać, że są zapaleni i dokładni w tym co robią. Tak są głodni sukcesu i to przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Na epce fakt mamy tylko 4 utwory, ale pozwalają one określić umiejętności zespołu. Pierwszym utworem na płycie jest „Spowiedź” i to jest heavy metal z pazurem. Mocny riff brzmi naprawdę soczyście i nie ma się do czego przyczepić. Utwór w całości skomponowany przez Daniela i to jest mój ulubiony kawałek z tej płyty. „Chce uciec” to z kolei kompozycja ostrzejsza i bardziej skierowana w stronę nowoczesnego metalu. Dalej mamy „Wybór”, który brzmi jak mieszanka stylów Judas Priest i Iron Maiden. Całość zamyka mroczniejszy „Mój Kraj” i tutaj zespół ociera się o power/thrash metal. Jest to mocniejszy utwór, ale wciąż jest to melodyjne i chwytliwe granie.

To tylko epcka, tak więc też w pełni nie ukazuje tego co potrafi Epicurus. Jednak naświetla nam ich styl i umiejętności. Grać potrafią, mają pomysł na siebie i dobrze się rozumieją. „Spowiedź” to solidna porcja heavy metalu, w którym dochodzi do skrzyżowania tradycyjnego heavy metalu z tą nowoczesną odmianą. Efekt jest satysfakcjonujący i nic tylko czekać na pełnometrażowy album.

Ocena: 8/10

SENSORIUM - The Art of Living (2015)

Michael Timoshko, Sasha Korg i Sergey Golikov to osoby, które przyczyniły się do powstania Sensorium. To jest młoda kapela pochodząca z Izreala, która gra mieszankę progresywnego power metalu i symfonicznego metalu. Może nie jest to muzyka w jakiś stopniu nowa czy świeża, ale z pewnością potrafią zaciekawić i przyciągnąć słuchacza. Mimo że grają dopiero 3 lata i dopiero teraz pokazują światu swój pierwszy album zatytułowany „The art of Living”, to jednak nie dają po sobie tego poznać. Podobnie jak w innych tego typu zespołach kluczową rolę odgrywa wokalistka. Tutaj Ksenia Glonty prezentuje wysoki poziom i jej operowy głos dodaje kompozycjom klimatu jak i symfonicznego charakteru. To właśnie dzięki niej skojarzenia z Within Temptation, Epica czy Nightwish. Jednak to nie jest tak, że poza atrakcyjnym wokalem izraelski band nie ma już nic do zaoferowania. Energiczna i pełna urozmaicenia sekcja rytmiczna czy zgrany duet gitarzystów to kolejny cechy które potwierdzają, że Sensorium to nie jakiś amatorski band, który nie wie jak porwać fanów takiej muzyki. Zespół zadbał o brzmienie, które podkreśla talent zespołu. Jest czyste i idealnie pasuje do zawartości. Właśnie okładka troszkę amatorska za wiele nie zdradza i z pewnością mało kto by obstawił, że czaka nas całkiem przyjemna i przemyślana muzyka z kręgu symfonicznego power metalu. Po krótkim intrze atakuje nas energiczny „Consumed” i to jest taki ukłon w stronę europejskiego power metalu z lat 90. Utwór nie tylko wyróżnia się szybszym tempem ale naprawdę udanym riffem. Na płycie jest znacznie więcej takich pozytywnych momentów. Jednym z nich jest „Haunting Verity”, w którym jest nutka elektroniki, melodyjny „Moments of Hope, czy rozbudowany „People of the Midnight Lands”. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto czy nudzie i zespół znakomicie sobie radzi by nie popaść w monotonność. Takie killery jak „End of the World” czy „Illusion” to dobre petardy, które przyprawiają o ciarki. Właśnie takie rozwiązania na tej płycie zachwycają i proszą się o owacje na stojąco. Zespół mając dość ograniczone pole manewru wybrnął z tego zaułku i nagrał album pełen emocji i metalowych uniesień. Jest podniosły klimat, jest energia, heavy metalowy pazur, jest dojrzałość i bogate aranżacje. Nie da się przejść obok takiej płyty obojętnie. Fani symfonicznego metalu i takich kapel jak Epica czy Nightwish będą w pełni zachwyceni. Sensorium to jeszcze póki co mały znany band z Izraela, ale to jest przykład, że tam heavy metal też jest i ma się całkiem dobrze. Kolejne miłe zaskoczenie roku 2015.

Ocena: 7.5/10

środa, 8 kwietnia 2015

JETTBLACK - Raining Rock (2012)

A co powiecie na energiczny hard rock w stylu Sinner, Airbourne czy Ac/Dc? Jednym z takich moich odkryć, którym się jeszcze nie chwaliłem tutaj jest brytyjski Jettblack. Działają od 2007 roku i wyróżnia ich zapał, a także umiejętność wymieszania hard rocka, heavy metalu, jest coś z lat 80, coś z 90, jest nowoczesne, soczyste brzmienie, a wszystko znakomicie zmiksowane w spójną całość. Wyróżnia ich charyzmatyczny frontman, który ma prawdziwy hard rockowy wokal. Jest chrypa, jest pazur i miłość do hard rocka. To przedkłada się na jakość granej muzyki. Zespół potrafi się dobrze bawić, a szaleństwo której pojawia się w partiach gitarowych to klucz do sukcesu. Właśnie dzięki takiemu podejściu ich album „Raining Rock” spodobał się fanom i zgarnął pozytywne recenzje. Mnie to wcale nie dziwi, bo faktycznie jest to bardzo przemyślany i dopracowany album, w którym przeszłość spotyka teraźniejszość. Po krótkim itrze zabawę rozpoczyna „Raining Rain” i to bardzo udany hołd dla starego Def leppard. Kawałek jest prosty, chwytliwy i zakorzeniony w latach 80. Mocny riff i współpraca gitarzystów, to cechy, które nie raz się pojawią na tym wydawnictwie. Jest też i komercja, bo bez tego ciężko sobie wyobrazić solidny i urozmaicony hard rockowy album. „Prison of Love” to przykład takiej kompozycji, choć i tutaj doszukać się można starego Deep Purple czy Def Leppard. Szybszy, bardziej metalowy „System” to jeszcze inna para kaloszy. Tutaj zespół pokazuje pazur i to że potrafią grać ostrzej. Płytę promował z dość dobrym skutkiem spokojniejszy „Black Gold”.Płyta jest naszpikowana ciekawymi, chwytliwymi melodiami co potwierdza taki „Something about this Girl” czy rock'n rollowy „Temptation”, w którym można wyłapać patenty Ac/Dc. Stonowany, marszowy „In Between Lovers” też ma swój urok i jest niezbitym dowodem na elastyczność muzyków z Jettblack. Coś z Zz Top można wyłapać w energicznym „Side of Road”. Jako bonus można spotkać „Raining Rock” z Udo Dirkschneiderem i to dopiero jest ciekawa wersja. Nie ma słabych momentów, nie ma wad, za które można by skarcić ten album. Solidny hard rock z domieszką heavy metalu. Nic tylko słuchać i słuchać.

Ocena: 8/10

wtorek, 7 kwietnia 2015

NIGHTMARE - The Will to Overpower (2015)



Nightmare to popularna nazwa w metalowym światku. Ta najbardziej znaną kapelą o takiej nazwie jest formacja heavy/Power metalowa prosto z Francji. Nie można jednak też zapominać bez wątpienia też o kolumbijskim Nightmare, który specjalizuje się w graniu tradycyjnego heavy metalu stylizowanego na twórczość Iron Maiden, Saxon czy Judas Priest. Kiedy patrzy się na logo i zdjęcia zespołu to aż ciężko uwierzyć, że Nightamre zrodził się w 1999r. W tym szoku nas tylko utwierdza muzyka i styl w jakim zespół się obraca.  Sekcja rytmiczna brzmi jak ta z Iron Maiden, wokalista Ripper brzmi troszkę jak Rob Halford w latach 70. To wszystko sprawia, że jeszcze bardziej czujemy się jak w latach 80. Nawet brzmienie zespół wykreował na miarę płyt z lat 80. Wszystko brzmi klasycznie i właściwie nie ma tutaj większej filozofii. Ma być prosto i chwytliwie.  Właściwie nie ma większego zaskoczenia czy poszukiwanie czegoś świeżego. Tutaj nawet gitarzyście dość oszczędnie grają, ale wszystko z zachowaniem odpowiedniego poziomu. Zespół ma za sobą już 3 albumy, a najnowszy „the Will to Owerpower” ukazał się po 5 letniej przerwie. Mamy 10 utworów dających 45 minut muzyki, tak więc i tutaj zespół postanowił nawiązać do lat 80. Zaczyna się od speed metalowego „Sex” i to dobrze rokuje jeśli chodzi o dalszą część. „Sabotage” to również szybsza kompozycja, która zachwyca niezwykle melodyjnym riffem, wzorowanym na twórczości Iron Maiden.  W klimatach Scorpions jest utrzymany „Hard rock” czy „Singing of the Witches”.  Tam gdzie zespół przyspiesza są emocje i od razu taki “The upcoming madness” czy energiczny „Ride The Fire” przyprawiają o szybsze bicie serca. W takiej właśnie stylizacji zespół wypada najlepiej. Tak więc mamy muzykę wtórną i oklepaną, ale miłą w odbiorze, która jest dobrą formą rozrywki zwłaszcza dla tych którzy lubią heavy metal w stylu lat 80.

Ocena: 7/10

JUDICATOR - At the Expense of Humanity (2015)



Amerykanski Judictor do tej pory bardziej był postrzegany jako projekt muzyczny, jednak ten czas dobiegł końca. Teraz można śmiało o nich mówić jak o prawdziwej kapeli z krwi i kości.  Mamy teraz 5 muzyków i zespół zaczyna normalnie funkcjonować. Choć takie zmiany nie miały większego wpływu na styl czy jakość muzyki tej formacji.  Od premiery „Sleppy Hollow” minęły 2 lata i teraz zespół postanowił udać się w klimaty s-f, porzucając tematykę stricte historyczną. Efektem tego jest „At The Expense of Humanity” . Nie ma czasu na eksperymenty i właściwie zespół postanowił podążać wcześniej obraną ścieżką. Skoro dotychczas dobrze im szło granie heavy/Power metalu to po co to zmieniać? Tak więc „At the Expense of humanisty” to nic innego jak kontynuacja „Sleppy Hollow”, choć można odnieść wrażenie, że jest to dzieło ostrzejsze i mające w sobie znacznie więcej energii. Można dostrzec, że zespół jakby nieco zmienił proporcje i bardziej postawił na epickość . Zmiana jak najbardziej na plus. Sporo przerysowano z poprzednich albumów mimo wszystko. Ostre, mięsiste brzmienie,  czy też pewny i wyrazisty wokal Johna. Ta machina wciąż działa sprawnie i  pełne emocji partie wokalne Johna.  Zwłaszcza w tych epickich kawałkach znakomicie to zostaje podkreślone.  How  Long Can You Live Forever  robiący za balladę świetnie to okazuje i jest to jeden z kilku kolosów jakie znajdziemy na płycie.  Do długich kompozycji należy zaliczyć melodyjny „Autophagia  czy rytmiczny „Nemesis/Fractcide” w którym słychać echa Iced Earth.  Jako fan Power metalu bardzo mnie ucieszyły takie szybsze kawałki czyli coś w stylu „Gods Failuress” czy „Coping Mechanism”, które zawierają pewne echa Edguy czy Gamma Ray. To jest właśnie styl taki jaki mi bardzo odpowiada i właściwie pasuje on też do Judicator.  Ciężko zdecydować czy jest to album lepszy czy gorszy od „Sleppy hollow” bowiem oba albumy bardzo dobrze się słucha. Każdy z nich ma pazur, dobry i wyrównany materiał. Nowy album z pewnością może pozyskać fanów po przez swój wyrównany i zróżnicowany materiał. Co tutaj dużo pisać, kawał porządnego heavy/Power metalu.  Nic tylko brać i słuchać.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

PROPHACY - Rock'n Roll Nightmare (1985)

Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę płyty „Rock'n Roll Nightmare” by stwierdzić, że może być to ciekawa pozycja. Mroczny klimat, ciekawe nieco black/death metalowe logo, do tego motyw cmentarza. Można by obstawić, że amerykański Prophacy gra właśnie jakiś death metal czy black metal rodem z Venom. Jednak tak naprawdę ta mało znana formacja grała heavy metal, w którym było miejsce na hard rocka, na komercję, a także faktycznie na mroczny klimat. Powstali w 1984 i nagrali właśnie ten jedyny album, który ujrzał światło dzienne w 1985 roku. Tyle wiadomo z takich rzeczy oficjalnych. Kapela z pewnością potrafiła grać i miała potencjał, by nagrać znacznie więcej albumów, no ale tak się stało, że nie przetrwali próby czasu, a w owym czasie był przesyt takiego heavy metalu. To wydawnictwo nie tylko potrafi zauroczyć ciekawą, klimatyczną okładką, ale i muzyką. Zaczyna się od komercyjnego „Thank You Ladies”, który przypomina mieszankę Accept i Krokus. Frontman Roach też jest pod wielkim wpływem tych zespołów, co słychać po jego manierze. Utwór bardzo chwytliwy i nakreśla styl kapeli na samym wstępie. Klimaty Black Sabbath można wychwycić w mroczniejszym „Jekyll and Hyde” i ta formuła również zespołowi znakomicie pasowała. Elastyczność zespoły i zróżnicowanie materiału to atuty, który sprawiają, że ta płyta jest bardzo dobra. Bardzo udana jest ballada „You” utrzymana w klimatach Nazareth. Stonowany i ponury „Nightmare” czy ostrzejszy „The Moon” to kolejne mocne punkty tej płyty. O chwytliwości materiału świadczyć może choćby „Poison” czy „Shapeshifter”. Sporo ciekawych popisów gitarowych, charyzmatyczny wokalista no i solidna mieszanka heavy metalu i hard rocka. Szkoda tylko, że zespół nie nagrał więcej płyt jak tutaj opisywany debiut. No cóż wiele dobrych kapel tak skończyło. Polecam!

Ocena: 7.5/10

sobota, 4 kwietnia 2015

MELECHESH - Enki (2015)



Melechesh to band, który w 1993 r powstał w Izraelu. Potem zespół musiał się przenieść do Holandii, gdzie kontynuowali swoją pracę.  Fanatycy religijni byli przeciwko zespołowi, ale mimo tej przeszkody zespół przetrwał i wciąż nagrywa nowy materiał.  5 lat przyszło czekać na najnowszy album w postaci „Enki”, ale z pewnością fani zespołu jak i tego gatunku nie będą zawiedzeni, bowiem Melechesh wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności. W efekcie panowie nagrali album energiczny, brutalny, melodyjny i zarazem bardzo klimatyczny. Co ciekawe nie zapomnieli o swojej kulturze i elementach folku izraeleskiego.  Taka mieszanka czyni muzykę Melenchesh niezwykle świeżą i oryginalną.  Kolejnym aspektem, który przedkłada się na jakość zespołu to oczywiście to teksty, które związane są Egiptem, Mezopotamią, czy mitologią starożytnych cywilizacji. Idealnie to współgra z muzyką i z klimatem jaki zespół tworzy wokół swojej muzyki. Do tego dochodzi  dobrze wyważone brzmienie, które podkreśla moc brzmienia. Jest pazur i nutka nowoczesności i jest to jeden z wielu plusów tej płyty.  Za całość odpowiada lider Melechesh Ahmedi, który śpiewa i gra na gitarze, a najlepsze to że robi to z ogromnym zaangażowaniem. Śpiewa z agresją, ale nie zapomina o technice i melodyjnym aspekcie.  Wszystko brzmi tak jak powinno, bowiem sekcja rytmiczna jest rozpędzona i pełna werwy, a partie gitarowe pomysłowe i pełne finezji.  Mamy 9 utworów, które łącznie dają nam ponad godzinę materiału i to tylko pokazuje jak zespół lubi zapuszczać się w rejony progresywnego metalu.  Płytę otwiera 6 minutowy „Tempest Temper Enlil Enraged” i to jest niezwykle energiczny i  agresywny utwór. Tutaj zespół ciekawie balansuje między melodyjnością, a brutalnością. Sporo tutaj wpływów melodyjnego death metalu. Miłym dodatkiem są melodie zakorzenione w izraelskim folku.  Dalej mamy równie melodyjny i rozpędzony „The Pendulum Speaks” , który jest takim dobrym przykładem przebojowości w Melechesh.  Niezwykle mocarny jest „Lostr Tribes”, gdzie riff ma podłoże thrash metalowe, zaś konstrukcja utworu jest już znacznie prostsza i łatwiejsza w odbiorze.  Multiple Truths” to kompozycja bardziej stonowana i pełna mrocznego klimatu.  Elementy folku i muzyki wywodzącej się z Izraela bardzo dobrze słychać w „Enki - Divine Nature Awoken”  czy „The Palm the Eye and Lapis Lazuli”. Największym zaskoczeniem na płycie jest jednak instrumentalny „Doorways to Irkala”, który jest hołdem dla lokalnej muzyki Izraela, czy 12 minutowy kolos w postaci „The Outsiders”.  Można  w sumie mówić o prawdziwym arcydziele, o płycie dopracowanej i dojrzałej. Ci którzy szukają czegoś świeżego i pomysłowego w muzyce metalowej,  z pewnością to znajdą na najnowszej płycie Melechesh. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

MAD BUTCHER - Metal Lightning Attack (1985)

W 1985 roku światło dzienne ujrzał „Metal Lightning Attack”. Był to debiutancki album niemieckiej formacji Mad Butcher. Nie grali thrash metalu, jak mogłaby nazwa sugerować. Oni obrali sobie za cel granie w stylu Living Death, Accept czy Lions Breed. Niestety Mad Butcher, który został założony w 1981 r nie miał tego czegoś w sobie. Jasne grali bardzo solidny heavy/speed metal, który bardzo fajnie się słuchało. Jednak ich debiut pokazał też wady tej kapeli. Jednym z nich był nieco irytujący wokalista Harry Elbracht, który przypomina nieco pana Bergmanna z Living Death. Może śpiewa i drapieżnie, ale technika tutaj bardzo kuleje. Brzmienie też tutaj zostało położone i raczej mamy do czynienia z niechlujstwem. Jest chaotycznie i bardzo surowo. Jednak mimo pewnych wad, wtórności owy album daje radę. To co go ratuje to niezwykła dynamika, szybkie tempo, a także ciekawe motywy gitarowe w wykonaniu duetu Borchert/ Keller. Może nie grzeszą oryginalnością, ani też nie powalają techniką, ale wiedzą jak grać solidny heavy/ speed metal. Płyta jest bardzo treściwa, bo w końcu mamy 10 utworów dających nie całe 40 minut muzyki. Otwieracz „Rock Shock” szokuje z pewnością formą, energią, melodyjnością, bo cała reszta aż się prosi o poprawkę. „Mad Butcher” to kompozycja bardzo podobna do poprzedniej, aczkolwiek tutaj mamy ciekawszy motyw gitarowy i ostrzejszy riff. Do grona ciekawych kompozycji można śmiało zaliczyć szybki „Right or Wrong”, przebojowy „Night of the Wolf” czy rozpędzony „Bad Chile Runnin”, który nawet przypomina debiut Helloween. Ciekawie wypada hard rockowy „Livin in Sin” czy „Fearless, Heartless”, w których zespół próbuje imitować Accept, ale z niezbyt zadowalającym skutkiem. Gdyby dać lepsze brzmienie i bardziej technicznego wokalisty to kto wie czy nie byłby ten zespół bardziej znany. A tak niestety zespół nie porwał swoim niedopracowaniem i kiczowatą okładką, które odstrasza. Sama muzyka też nie zostaje na długo w myślach. Drugi album tej formacji, który był ostatnim też tego nie zmienił.

Ocena: 5.5/10

czwartek, 2 kwietnia 2015

CORNESRS OF SANCTUARY - Axe to Grind (2013)

„Axes to Grind” to trzeci album amerykańskiej formacji Corners of Sanctuary. Grają heavy metal, który z jednej strony jest nowoczesny, a z drugiej zakorzeniony jest w tradycyjnym metalu. Chcą grać w stylu Judas Priest, Dio czy Beyond Fear. Jednak ta sztuka do końca im nie wychodzi. Właśnie pomimo swojego doświadczenia ta kapela wciąż brzmi dość amatorski i ich muzykę można zakwalifikować do tej niszowej. Wiele aspektów składa się na to, że „Axes to Grind” to album rzemieślniczy i pozbawiony ikry. Wokalista Sean to jeden z nich. Nie ma talentu do śpiewania i jego maniera potrafi działać na nerwy. Sekcja rytmiczna to kolejny słaby punkt ich muzyki. Brzmi chaotycznie i nie ma ani trochę energii. Amerykańska scena metalowa słynie z ciekawych ostrych popisów gitarowych, ale tutaj tego nie uświadczymy. Gitarzysta Mick Michaels nie porywa swoją grą i wieje tutaj po prostu nudą. Już tytułowy „Axe To Grind” niczym nie zachwyca, ot co heavy metal niskich lotów. Ciekawszym utworem jest szybszy „A fistful of Vengeance” z riffem wzorowanym na twórczości Axxion, Accept, czy Judas Priest. Dobrze też się prezentuje hard rockowy „Shadow Soldiers” czy stonowany „Meet Your Maker”, w którym słychać echa Kiss. Słychać, że są chęci, że zespół gra heavy metal, ale to za mało. Brakuje tutaj ciekawych pomysłów, wykonania, które by nas zachwyciło. Nawet brzmienie jest tutaj spaprane i nie do zaakceptowania. Parę przebłysków to ewidentnie za mało, żeby móc pochwalić w jakiś sposób ten album. Czy nowy album „Metal Machine”, który ma się ukazać w tym roku będzie ciekawszy? Czas pokaże.

Ocena: 3/10

środa, 1 kwietnia 2015

M.O.S.S.A.D - Popioły EP (2015)

Historia Polski, nasza bogata przeszłość to żyzna gleba pod prawdziwy epicki heavy metal na miarę Manilla Road, Omen czy Cirith Ungol. Rodzi się na naszych oczach prawdziwa legenda, która właśnie chce pójść w tym kierunku. Tą nadzieją polskiego epickiego heavy metalu jest M.o.s.s.a.d. Jest to młoda poznańska kapela działająca od 2008 roku i już ma za sobą debiutancki album w postaci „Gods of War” . Zmienił się nieco skład, zespół troszkę dojrzał i w takiej wysokiej formie udało się przyrządzić nowe wydawnictwo, które nosi tytuł „Popioły”.

To jest klucz do sukcesu kapeli, wrota do nowych możliwości, a przede wszystkim szansa na większą rozgłośnię. Udało się stworzyć materiał, który wnosi powiew świeżości do naszego skostniałego nieco rynku muzycznego. W końcu ktoś odważył się stworzyć odważny epicki heavy metal i to na wysokim poziomie. Ciekawe teksty ocierające się o historię naszego kraju to zasługa przede wszystkim Jakuba Skibińskiego, choć małą rolę tutaj również odegrał Artur Rogaliński. Teksty naprawdę mają w sobie nutkę magii i niosą przesłanie. Przede wszystkim oddają piękno epickiego heavy metalu. Zespół zadbał o odpowiednie brzmienie, które kojarzy się z Wielką Brytanią czy amerykańskim metalem. To oczywiście jest bardzo dobre rozwiązanie. W epickim metalu trzeba też mieć właściwego wokalistę, który porwie słuchaczy charyzmą i pewnością siebie. Tutaj trzeba kogoś z sercem i nie małym talentem. Jakub Skibiński to właściwa osoba na właściwym miejscu. Śpiewa drapieżnie, z werwą i z angażowaniem. To dzięki niemu czuć klimat epickiej bitwy i ducha prawdziwej wojny. Idealnie to współgra, zwłaszcza z warstwą instrumentalną. To jest kolejny aspekt, który szokuje. Skibiński i Stemler tworzą zgrany duet i wygrywają ostre i melodyjne partie. Najciekawsze jest to, że jest to tak zagrane, że brzmi jakby powstało w latach 80 i to na terenie USA. Słychać właśnie odesłanie do klasyki gatunku czyli choćby Omen czy Manilla Road. Choć fani popisów Dave Murraya i Adriana Smitha też znajdą tutaj coś dla siebie. Panowie dają niezły popis swoich umiejętności. Promujący ten album „Król” w pełni odkrywa atuty zespołu, zwłaszcza te gitarowe. Brzmi to soczyście i klasycznie. Marszowe tempo i więcej amerykańskiego charakteru mamy w epickim „Ostatnia Bitwa”. Wpływy Iron Maiden słychać w zadziornym „Wszystko, co pozostało” czy w szybszym „Powstańcza krew”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje melancholijny i emocjonalny „Wieczny Sen”, który pokazuje, że zespół potrafi stworzyć znakomity klimat. To się nazywa magia i piękno muzyki metalowej. Mamy jeszcze na płycie bonus w postaci „Falling Down”. Można dojść do wniosku, że język angielski zabija piękno tej kapeli i całą tą epicką otoczkę.

Pewnie nie wielu słyszało o tym zespole i nie ma się co dziwić. M.o.s.s.a.d to troszkę podziemny heavy metal, ale dzięki krążkowi „Popioły” to wszystko się zmieni. Zespół nagrał album pełen emocji i mocy. To pozycja dla tych co cenią sobie wysokiej jakości materiał, charyzmatyczny wokal i ciekawe popisy gitarowe. Smakosze epickiego heavy metalu nie powinni ominąć tego działa. Teraz jedyne co pozostaje, to czekać na kolejne dzieła tego świetnego zespołu, w którym drzemie ogromny potencjał. Polecam

Ocena: 8/10

P.s podziękowania dla zespołu za udostępnienie materiału