niedziela, 20 listopada 2016

DESTINY - Climate Change (2016)

11 lat przyszło czekać fanom szwedzkiego Destiny na nowy album. Choć jest to zespół z bogatą historią i długim stażem to jednak nie mają duży liczby wydawnictw na swoim koncie. Liczne przejścia i zmiany personalne stanowiły pewien problem, z którym zespół się borykał. Lata 80 i 90 były udane dla Destiny, dlatego ciężko sobie ich wyobrazić w dzisiejszym świecie muzyki metalowej. Jednak „Climate Change” nawiązuje do klasycznych albumów, a przy tym nie przynosi wstydu zespołowi. Dalej grają heavy metal z elementami power/thrash metalu i w sumie na dobre im wyszło zatrudnienie nowych muzyków. Wokalista Jonas Heidgert znany z Dragonland pasuje do tego co gra Destiny i nadaje kompozycjom odpowiedniego charakteru. Sprawdza się w wysokich rejestrach jak i w niższych. Również gitarzysta Veith Offenbacher z Dawn of Destiny radzi sobie z wygrywaniem ciekawych i melodyjnych solówek. Po tylu latach można spodziewać się wszystkiego i zazwyczaj rzadko kiedy komu udało się powrócić w glorii i chwale, jednak Destiny podołał zadaniu. Płyta może jest nieco za długa i ma nieco hard rockowe brzmienie, ale na pewno zasługuje na uwagę słuchacza. Na pewno warto wyróżnić mocniejszy i toporniejszy „Duke of Darkness”, który otwiera ten album. Bardziej złożony i progresywny w swojej konwencji bez wątpienia jest „Living Dead”, ale pokazuje też jak doświadczony i utalentowany jest zespół. Więcej dynamiki i szybkości uświadczymy w bardziej energicznym „Lead into Gold”, który pokazuje że zespół potrafi tworzyć hity. Na uwagę zasługuje również stonowany i mroczniejszy „Sabotage” czy melodyjny „Sheer Death” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. Popis wokalny nowego nabytku Destiny mamy w bardziej żywiołowym „No reservation” i jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Z kolei „Devil in The dark” czy „beyond all sense” mają w sobie z thrash metalowej maniery i są to najmocniejsze punkty tej płyty. Mimo upływu tylu lat Destiny wciąż stać na bardzo dobry materiał, który nie tylko zabiera nas do klasycznych wydawnictw grupy, ale też pokazuje że starają się patrzeć w przyszłość i szukać nowych rozwiązań.

Ocena: 7/10

METALLICA - Hardwired ...to self destruct (2016)

Cofnijmy się do roku 2008 kiedy to Metallika wydała „Death Magnetic”, który okazał się biletem powrotnym do korzeni tej kultowej amerykańskiej grupy. W końcu po wielu eksperymentach i latach stagnacji zespół wrócił do bardziej thrash metalowego łojenia. Nie brakowało melodyjności, agresji, szybkości czy dobrze wpasowanego heavy metalowego pazura czy elementów crossoverowych. Tamten album mógł się podobać, jednak też podzielił fanów. Jednym podobał się i stał się szybko jednym z najlepszych dokonań grupy, a dla innych był to wpadka. Zgodność na pewno jest co do kiepskiego i nieco sztucznego brzmienia. Jeśli o mnie chodzi, to uwielbiam „death Magnetic” i byłem ciekawy czy zespół pójdzie dalej tą drogą i czy przypomni nam po raz kolejny swoje thrash metalowe korzenie. Jak wiemy Metallika nie raz eksperymentowała i już w 1991 r kiedy pojawił się „czarny album” to formacja zaskoczyła swoich fanów. Poszli w stronę bardziej komercyjną i coraz więcej pojawiało się elementów heavy metalowych, hard rockowych czy nawet bluesowych. Metallika tkwiła w tym nowym image'u przez lata, dlatego też panowie nie raz już przekonywali nas, że w duszy gra im nie tylko thrash metal.

Na następcę „Death Magnetic” przyszło czekać fanom 8 lat. Po drodze były różne wydawnictwa, które umilały czas oczekiwania na nowe wydawnictwo. Na pewno współpraca z Lou Reedem w postaci „Lulu” nieco ostudziły emocje. Ten album pokazał, że wszystkiego można oczekiwać po kolejnym pełnoprawnym wydawnictwie Metalliki. Nie stawiałem jakiś oczekiwać, bo wiedziałem że z nimi to jednak nigdy nie wiadomo. Tak więc najnowsze dzieło potrafi zasiać sporo wątpliwości i dlatego uczucia są bardzo mieszane. Wszystko zależy od tego jak spojrzymy na „Hardwired...to self destruct”. Jeśli spojrzymy przez kontekst klasycznych thrash metalowych wydawnictw to może poczuć się zawiedzeni i oszukani. Jeśli jesteśmy fanami okresu 1991- 2003 to album na pewno przypadnie do gustu, zaś jeśli wciąż przeżywamy „Death Magnetic” to możemy też poniekąd czuć radość. Najnowszy album Metalliki jest bardzo urozmaicony i potrafi przypomnieć nam różne okresy zespołu, ale najbardziej uderza w okres „Load” i „Reload”. Album jest bardziej heavy metalowy, bardziej melodyjny, mający w sobie sporo z twórczości Black Sabbath, Iron maiden czy Deep Purple. Panowie postanowili nagrać wydawnictwo, które będzie mieć elementy thrash metalu, ale również sporo kawałków bardziej stonowanych i heavy metalowych. To sprawia, że płyta potrafi wzbudzić różne, skrajne emocje. Skoro już wiemy do jakiego okresu zespół wraca na najnowszy krążku, to teraz kilka innych ważnych ogłoszeń parafialnych.

Kawałki na nowy album napisali Hetfield i Urlich, a w sumie na płycie mamy 12 utworów dających prawie 80 minut. Nie rozumiem po co to rozdzielać między dwie płyty, bo i tak nie różnią się one jakoś stylistycznie. Jednak pierwszy album bardziej jest przyswajalny, bardziej przebojowy i bardziej mocarny. Drugi już mniej przebojowy, ale na pewno też wartościowy. Okładki nigdy nie były mocną stroną tego zespołu, ale okładka „Hardwired...to self destruct” rozczarowuje na całej linii i jest to jedna z najgorszych okładek metalowych jakie widziałem. Plusem jest bardziej naturalne i mocniejsze brzmienie i tutaj kawał dobrej roboty odwalił Greg Fidelman. Metallika zaskoczyła w sumie jeszcze tym, że do każdego utworu został nakręcony klip i szacunek za pomysłowość i wykonanie.

Dobrze czas przejść do samej zawartości, która jest naprawdę intrygująca, ale potrafi zaskoczyć. Najlepiej w trakcie słuchania zapomnieć o przeszłości zespołu, a także o konkurencji, a najlepiej myśleć o Metallice w kategorii zespołu heavy metalowego i wtedy jakoś lepiej się tego słucha i płyta zyskuje. Otwieracze zawsze były ciekawe jeśli chodzi o Metallikę i tym razem postawiono na treściwy, agresywny i bardzo thrash metalowy kawałek. „Hardwired” to utwór, który jako pierwszy ujrzał światło dzienne. Dawał błędną zapowiedź nowego albumu przedstawiając go jak thrash metalową łupankę w stylu lat 80. Niestety jest to jeden z niewielu utworów, które mają w sobie thrash metalowy charakter. Co mi się tutaj podoba to feeling wyjęty z „Kill'em all”. Melodyjna solówka, nutka speed metalowego pazura. Mocny riff napędza ten kawałek i czyni go prawdziwą perełką. Szkoda, że nie dopracowano tekstu, który momentami potrafi irytować. Bardzo przypadł mi do gustu „Atlas,rise!” i to jeszcze przed premierą płyty. Z jednej strony mamy złożoną konstrukcję utworu i klimat „Death Magnetic”. Udało się tutaj połączyć thrash metalową agresję i melodyjność rodem z utworów Iron maiden. Bardzo melodyjny i heavy metalowy kawałek, który już bardziej obrazuje to jaki jest nowy krążek Metalliki. Pierwszy wstrząs można doznać już podczas kolejnego utworu w postaci „Now that we're dead”. Nie jest to szybki i thrash metalowy utwór w starym stylu. Nie jest to też rejon „Death Magnetic” i bliżej tutaj do „Load” czy „Reload”. Mocny riff na pewno przyciąga uwagę, podobnie jak marszowe tempo. Mroczny klimat i styl aranżacji na myśl od razu nasuwa twórczość Black Sabbath. Nawiązań do tej grupy na nowym albumie jest naprawdę sporo. Nie jest to minus, bo zespół też jakoś nigdy nie krył tego że jest fanem Black Sabbath. Sam utwór może się podobać właśnie przez pomysłowy charakter i wykonanie. Nutka heavy metalu i hard rocka sprawiają, że utwór szybko wpada w ucho. Na pewno jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Tak więc początek jest wyjątkowo dobry. Kolejnym utworem, który jest bardziej thrash metalowy na płycie jest „moth into flame”, choć i tutaj nie brakuje elementów heavy metalowych, a także melodyjnych zagrywek Kirka. W sumie Kirk troszkę się oszczędza na tym albumie. Brakuje jakieś zrywu, jakiejś pomysłowej solówki i w sumie wszystko jest w normie. Znacznie lepiej wypada James, który zalicza zwyżkę formy wokalnej. Nie ma nie potrzebnego spinania się i udziwniania partii wokalnych. Gdyby nie specyficzny głos Hetfielda to „Dream no more” można by uznać za utwór Black Sabbath z albumu „13”. Niezwykle mroczny, ponury i marszowy kawałek, który bardzo fajnie buja. Nie jest to thrash metal, ale jest wystarczająco ciężko i klimatycznie. Tutaj dopiero James dopiero fajnie śpiewa i robi to bardzo naturalnie. Jego głos idealnie buduje napięcie i klimat. Na plus też należy wymienić wciągający i przebojowy refren, a także nawiązania do H.P Lovecrafta. Miłe zaskoczenia i w sumie nie ma autoplagiatu, które gdzieś było słychać na „Death Magnetic”. Ballady na „Hardwired...to self destruct” nie uświadczymy, ale najbliższe tym rejonom jest rozbudowany i niezwykle melodyjny „Halo on Fire”. Ma w sobie sporo spokojniejszych momentów i elementów wyjętych z „czarnego albumu”. Na pewno jest to również mocny utwór z wyraźnymi wpływami Black Sabbath. Pierwsza płyta zleciała bardzo szybko i choć utwory nie są krótkie to robią wrażenie i nie nudzą, a to spory sukces.

Drugi album zaczyna się od mocnych uderzeń Larsa, który daje znać, że też ma lepszy okres teraz. „Confusion” to też taka mieszanka thrash metalowych patentów, heavy metalowych zagrywek i dużej dawki melodyjności. Kłania się „czarny album”, „Load”, czy też właśnie „Death Magnetic”. Co może się podobać w tym utworze to na pewno ciekawy riff, dobra współpraca Kirka i James, a także spore zmiany temp. Bardzo fajnie zaczyna się „Manunkind”, gdzie pojawiają się elementy akustyczne i w sumie przypominają się lata „And justice for all”. Mocne wejście i znów szybko wkracza bardzo melodyjny i ciężki riff. Mieszanka heavy metalu rodem z Black Sabbath wymieszana z agresywnym thrash metalem. Efekt naprawdę imponujący i choć jest to nieco inne oblicze Metalliki to może się podobać. W sumie utwór ma też elementy Mercyful Fate, co jest kolejnym pozytywnym aspektem. W tym utworze pojawiają się ciekawe i pomysłowe urozmaicenia w środkowej części, dlatego radzę być skupionym. Dalej mamy nieco mniej wyrazisty „Here comes Revenge”, który momentami jest bardziej thrash metalowy, a czasami bardziej hard rockowy. Hard rockowy „Am i Savage” to kolejny ukłon w stronę klasyki Black Sabbath, choć gdzieś tam można doszukać się patentów Ac/Dc. Choć jest to utwór heavy metalowy, to jest bardzo ciężki i mroczny. Nie ma szybkości, to jednak potrafi wciągnąć w ten ponury świat i zapaść w pamięci. Jednym z mocniejszych utworów na drugim krążku jest melodyjny i pomysłowy „Murder One” i tutaj przypominają mi się czasy „And justice for all” czy „Black Album”, ale utwór też jest bardziej heavy metalowy i bardziej w klimatach Black Sabbath. Riff i forma aranżacji sprawiają, że słuchacz buja się w rytm utworu. Murowany hit na przyszłych koncertach i to nie podlega wątpliwości. Zaczynaliśmy od thrash metalowego łojenia i na nim kończymy. „Spit out the Bone” to jest właśnie Metallika na jaką czekał świat. Pewnie gdyby taki był cały album to nie było by mieszanych uczuć, a fani by dostali coś na miarę „Master of the puppets”. Niezwykle agresywny kawałek z mocnym riffem i świetną pracą gitarzystów. Krwisty i bez kombinacji thrash metal w starym stylu. Tak jest to jeden z najlepszych utworów jakie Metallika nagrała od czasów „Black Album”. Prawdziwa petarda i jeden z najmocniejszych punktów płyty. Jednak jeszcze wiedzą jak grać thrash metal.

Pierwsze wrażenia podczas słuchania były mieszane i raczej tęskniłem za thrash metalowym łojeniem z „Death Magnetic”. Byłbym w siódmym niebie mając płytę z takimi petardami jak „Spit out of the Bone”. „Hardwired .. to self destruct” jednak jest nieco inna, bardziej złożona, bardziej heavy metalowa, bardziej w stylu Black Sabbath, ale nie oznacza to że jest słaba. W swojej kategorii tj heavy metalowej naprawdę robi wrażenie. Metallika w sumie nigdy nie nagrała dwóch podobnych albumów, tak więc „Hardwired.... to self destruct” wpisuje się w tą regułą. Album jest równy i nie ma w sumie słabych kawałków. Może nie tak łatwo pochłonąć to wszystko za jednym razem i pojąć formę w jakiej obraca się teraz Metallika. Jednak mimo tego, że jest to dalekie od klasycznego thrash metalowego łojenia to płyta podoba mi się i będę do niej często wracał. Zdanie będą różne, ale nie myślmy o tym co było, o tym co mogłoby być, tylko cieszmy się dźwiękami jakie mamy na nowym krążku, bo są naprawdę z górnej półki.

Ocena: 8.5/10

sobota, 19 listopada 2016

APOLLO - Waterdevils (2016)

Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać boskiego Apollo Papathanasio, który przez wiele lat dał się poznać jako charyzmatyczny wokalista o nie banalnym głosie. Dzięki nim wiele kompozycji ma swój klimat, swoją historię i potrafią przyciągnąć słuchaczy przed odbiorniki. Znany przede wszystkim z występów z Spiritual beggers czy firewind, teraz po tylu latach wydaje swój pierwszy solowy album „waterdevils”. Miała to być muzyka przeznaczona na nowy zespół Apollo, ale znajomi doradzili mu, żeby wydał nowy materiał pod swoim szyldem, by zaczął solową karierę. Tak też doszło do wydania „Waterdevils” i o dziwo nie jest to album związany z power metalową historią czy neoklasycznym graniem z jakiego też był znany muzyk. Bliższy jest ten album dziełom Spiritual Beggers, tak więc mamy dużą dawką hard rocka i Aor. Apollo jest utalentowanym kompozytorem i to nie raz pokazał, tak więc byłem spokojny o jakość płyty, jak i formę wokalną apollo. Bardziej ciekawił mnie fakt, czy nie będzie to zbyt podobne do Spiritual Beggers i czy nie przytłoczy to wokalisty. Na szczęście materiał jest na tyle ciekawy, że płyta nie jest nudna i monotonna. „Revolution for the brave” promował album i w sumie to jest dobry otwieracz, który pokazuje co znajdziemy na solowym albumie Apollo. Bardziej dynamiczny „Liberate Yourself” ma w sobie więcej rock'n rollowego feelingu i ducha Deep purple. W takich kompozycjach Apollo wypada naprawdę znakomicie i słychać, że kocha klasycznego hard rocka. Trzeci numer na płycie to „Buried in a Flame” i jest to nieco ostrzejszy kawałek, ale również potrafi oczarować nieco bluesowym charakterem. Stonowany i spokojniejszy „Fallen Endeslly” potrafi wciągnąć w ten magiczny świat. Apollo tutaj wypada imponująco i taka forma rocka w jego wykonaniu odpowiada mi. Komercyjny przebój w postaci „Power” też wypada bardzo dobrze i pokazuje nieco inne oblicze Apollo. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć rytmiczny „I need rock'n roll” , żywiołowy „Chasing Shadows” czy zamykający „Stop”, które zabierają nas w świat Rainbow czy Deep Purple. „Waterdevils” jest daleki od dawnych dokonań Apollo i nie ma nic wspólnego z power metalu. Jednak dla fanów klasycznego hard rocka jest to pozycja obowiązkowa. Klimatyczne riffy, nutka delikatności, świetny Apollo i nuta, która zabiera do najlepszych lat Rainbow czy Deep Purple. Tego trzeba posłuchać !

Ocena: 8.5/10

piątek, 18 listopada 2016

ASSASSIN - Combat Cathedral (2016)

Teutoński thrash metal to nie tylko Sodom, Kreator czy Dstruction, to również wiele innych utalentowanych zespołów, które przyczyniły się do rozwoju tego gatunku. Niemiecka scena kryje wiele naprawdę dobrych kapel z gatunku speed/thrash metal, które śmiało mogłyby być zaliczane do tych najlepszych. Jednym z takich zespołów na pewno jest Assassin. Już w latach 80 wydali wiele dobrych, klasycznych albumów, które zapisały się w historii thrash metalu. W 2002r ponownie się zeszli i zaczęli tworzyć kolejne wydawnictwa. W tym roku wydają swój 5 album w postaci „Combat Cathedral”. Assassin tworzą już teraz nieco inni ludzie i najświeższym nabytkiem jest wokalista Ingo Bajonczak. Mimo roszad to jest to wciąż kapela grający ostry, ciężki i agresywny thrash metal. Liczy się szybkość, mocne riffy i brutalny wokal. To jest właśnie to co dostajemy podczas godzinnego materiału. Szkoda, że zespół nie popracował nad urozmaiceniem materiału, że wszystko zlewa się w jedną całość. Wszystko od strony technicznej błyszczy i może budzić podziw. Kompozycje też nie są złe, tylko żadna z nich nie zapada na dłużej w pamięci. To jest największy problem tego nowego wydawnictwa. „Frozen Before Impact” to jeden z tych utworów, który wyróżnia się swoim bardziej stonowanym tempem i nieco heavy metalową konwencją. Do grona ciekawych warto zaliczyć klimatyczny „Servent of Fear” z akustycznym wstępem. „Slave of time” to jedna z najlepszych petard na płycie i dobrym pomysłem było tutaj urozmaicenie tempa. Mocnymi kawałkami są również techniczny „Ambush” czy energiczny „Cross The Line”. Zespół cały czas dostarcza nam podobnych wrażeń i szkoda, że nie ma tutaj jakiegoś zaskoczenia i prób urozmaicenia materiału. Na sam koniec mamy „Red Alert”, który brzmi jak większość kawałków na płycie. Niby jest to wszystko bardzo dobre, energiczny i agresywne, to jednak nie zapada na długo w pamięci. Raczej nie chce się sięgać często po takie wydawnictwa na którym panuje swego rodzaju monotonia. Szkoda.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 15 listopada 2016

SCARBLADE - The Cosmic Wrath (2016)

Co raz większym zainteresowaniem cieszą się zespoły heavy metalowe, w których główną rolę odgrywa kobiecy wokal. To dobrze, że pojawiają się jeszcze takie zespoły jak Battle Beast Savage Master czy ostatnio Scarblade, które idą w ślad Warlock, Hellion czy Chastain. Akurat szwedzki Scarblade działa od 2015 r i w tym roku debiutują wraz ze swoim pierwszym albumem w postaci „The Cosmic Wrath”. Warto też wiedzieć, że zespół wcześniej funkcjonował pod nazwą Ruthless Steel i ich lokalizacją były Ateny. To co prezentuje ten młody band to właśnie prosty, chwytliwy, klasyczny heavy metal w stylu Iron maiden, Judas Priest, Warlock czy Accept. Cały zespół opiera się na wokalach Aliki, która przykłada do swojej roli wiele uwagi. Starra się śpiewać zadziornie, techniczne i melodyjnie przy tym. Trzeba przyznać, że spisuje się na medal. To właśnie dzięki niej debiut brzmi bardzo profesjonalnie i zapada w pamięci. Może okładka na to nie wskazuje, ale tak właśnie jest. Brzmienie troszkę wygładzone, troszkę psuje efekt, ale i tak nie ma tragedii w tej kwestii. To co przekona każdego fana to materiał bo jest prosty i zapadający w pamięci. Zaczyna się od prawdziwego hita w postaci „Die in the Night”, który nawiązuje do heavy metalu z lat 80. Jonatan Berg też nie odpuszcza jeśli chodzi o ciekawe i wciągające solówki czy riffy. Wszystko kipi energią i kusi atrakcyjnymi melodiami. Tak właśnie powinno być. „Power of hate” czy rozpędzony „Evil War” pokazują na co stać Jonatana i trzeba przyznać, że potrafi zaskoczyć swoimi umiejętnościami. Zespół dobrze wypada w nieco szybszym graniu i po raz kolejny ten stan rzeczy potwierdzają w żywiołowym „Live wire”. Całość zamyka równie energiczny i przebojowy „United as one”, który bardzo dobrze podsumowuje to co band zaprezentował na swoim debiucie. Scarblade jest zespołem jakich pełno na rynku muzycznym, jednak specyficzna wokalistka Alika sprawia, że Scarblade zasługuje na uwagę.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 13 listopada 2016

RAGE - The devil strikes Again (2016)

W 2015 r świat obiegła informacja, że Victor Smolski kończy swoją przygodę z niemieckim Rage. Lider zespołu Peavy postanowił kontynuować twórczość Rage z nowymi muzykami. Nowy perkusista, nowy gitarzysta i nowy album w postaci „The devil Strikes Again”. Oprócz Rage mają normalnie funkcjonować Refuge z klasycznym składem Rage, a także Lingua Mortis Orchestra. Peavy to jak widać zapracowany muzyk i nie ogranicza się do jednego zespołu. Byłem ciekaw czy wystarczy mu pomysłów na nowy album. Obawy były od samego początku, a wszystko za sprawą odejścia Victora, który ostatnio napędzał Rage. To jego pomysłowe i wysokiej klasy zagrywki stanowiły główną atrakcję. Z Almanac Victor pokazał, że jest utalentowanym muzykiem i stać go na wiele. Odpowiedź Rage też nie jest wcale taka zła. Choć to są dwa różne bandy. Victor poszedł w kierunku symfonicznego power metalu, z kolei Rage próbuje nawiązać do swoich korzeni. Na nowym albumie jest sporo brudnego brzmienia, jest sporo elementów speed/thrash metalowych co ucieszy starych fanów. Niestety kosztem tego uleciała przebojowość, która podobała mi się w „21”. Mimo pewnych niedociągnięć „the devil strikes Again” może się podobać. Tytułowy kawałek „The Devil strikes Again” znakomicie promował ten album i pokazał tez w jakim kierunku poszedł Rage. Jest agresywnie, mrocznie i bardziej thrash metalowo. Dobrze wypada agresywny i bardziej power metalowy „My Way” czy melodyjny „Back on Track”, które nieco urozmaicają nam materiał. Więcej agresji i mroku uświadczymy w dynamicznym „War”, który oddaje to co najlepsze w Rage. Na pewno cieszy obecność takich petard jak „Deaf, dumb and blind”. Utwór łatwy w odbiorze i zbudowany w oparciu o ostry riff i chwytliwy refren. Całość zamyka kolejna speed/thrash metalowa petarda w postaci „The dark Side of the Sun”. Marcos Rodriguez jest innym gitarzystą niż Victor. Jest więcej agresji, więcej mroku, jest więcej dynamiki i w sumie nowa jakość Rage podoba mi się. Przydała się zespołowi taka roszada i powiew świeżości. Fani klasycznych albumów będą zadowoleni i oby utrzymali taki poziom na kolejnych wydawnictwach.

Ocena: 8/10

czwartek, 10 listopada 2016

YNGWIE MALMSTEEN - World on Fire (2016)

Wiele można by pisać o osiągnięciach Yngwie Malmsteena i jego bogatej twórczości. Jest jednym z najbardziej uzdolnionych gitarzystów, który wykreował swój styl. Od samego początku nagrywał bardzo wyjątkowe albumy, które zachwycały swoim magicznym klimatem i bogactwem aranżacji gitarowych. Mam jednak wrażenie, że wszystko gdzieś przeminęło kiedy odszedł Tim Ripper Owens. Teraz wszystkim zajmuje się Yngwie i w sumie jego albumy straciły tym samym na atrakcyjności. Teraz mamy typowe albumy z muzyką instrumentalną, gdzie mamy właściwie same popisy gitarowe. „Spellbound” był tego znakomitym przykładem. Sam album nie był już taki łatwy w odbiorze i nie sprawiał tyle przyjemności co klasyczne krążki tego znakomitego gitarzysty. Teraz po 4 latach dostajemy coś podobnego w postaci „World on fire”. Album zdominowany jest przez kawałki instrumentalne, jednak tym razem poziom jest znacznie wyższy. Ten fakt bez wątpienia ucieszy fanów tego gitarzysty. Dalej mamy wysokich lotów neoklasyczny power metal i szkoda tylko, że jest tak mało linii wokalnych. Znów wszystkim praktycznie zajął się Yngwie. Jednak płyta ma sporo plusów i jednym z nich jest to, że materiał nie został jakoś na siłę przedłużany. Plusem jest też brzmienie i rozplanowanie kawałków. Zaczyna się ostro bo od energicznego „World on fire”, który przywołuje najlepsze dzieła Yngwiego. Pomysłowy riff, odpowiednie tempo i ciekawe rozplanowanie swoich popisów solowych to są atuty tego kawałka. „Sorcery” bardziej marszowy, bardziej epicki i mimo braku wokalu to zachwyca swoją formą. To co jest najpiękniejsze w neoklasycznym power metalu uchwycił dynamiczny „Top down, foot down” czy żywiołowy „No rest for the wicked”. Moim faworytem szybko został epicki, marszowy „Lost in machine” z pewnymi wpływami Rainbow. Przydałoby się więcej tego typu kompozycji. „Largo” potrafi urzec magicznym klimatem i emocjami wygrywanymi przez gitarzystę. Coś pięknego. Całość zamyka również klimatyczny i wciągający „Nacht Musik”. Choć jest to wszystko nam znajome, choć brakuje tutaj więcej partii wokalnych to i tak 20 album wybitnego szwedzkiego gitarzysty miło się słucha i potrafi przyprawić o dreszcze w niektórych momentach.


Ocena: 8/10

środa, 9 listopada 2016

BLAZON STONE - Ready for Boarding EP (2016)

Lata temu Running Wild wydał koncertówkę zatytułowaną „Ready for Boarding” i jest to po dzień dzisiejszy jedna z najlepszych koncertowych wydawnictw. Czasami jednak żałował, że Running Wild wydał album tak zatytułowany, ponieważ jest mocna i zapadająca w pamięci. Tak więc, ucieszył mnie fakt, że klon Running wild w postaci Blazon Stone postanowił wydać mini album tak zatytułowany. Na „ready for Boarding” EP znajdziemy 4 kawałki, które nie znalazły się na żadnym innym krążku Blazon Stone. Mammy tutaj 4 kompozycje, które oddają to co najlepsze w pirackim speed metalu, a najlepsze jest to, że przywołują na myśl klasyczne płyty Running Wild. Nie tylko powalają pirackim klimatem, wysokim poziomem aranżacji, czy przebojowością, ale również niezwykłą melodyjnością. Ced jest bardzo pracowity i imponuje ta jego pomysłowość, dzięki której potrafi tworzyć w takiej ilości hity, które są wysokiej klasy. Wracając do epcki to trzeba przyznać, że okładka jest mroczna i bardzo piracka. Może za bardzo przypomina debiut „Return to port royal”, ale wcale mi to nie przeszkadza. Najważniejsze jest to, że te 4 utwory rzucają na kolana. Zaczyna się od rytmicznego i zadziornego „Ready for Boarding” i tutaj znów Ced mnie zaskakuje że stawia na nieco wolniejsze tempo. Właśnie to jest klucz do sukcesu kolejnych płyt Blazon Stone. Postawić nieco na urozmaicenie, na zaskoczenie i nieco ograniczyć te szybkie, speed metalowe petardy. Utwór kipi energią, a klasyczny riff i refren na miarę kultowych utworów Running Wild czyni ten otwieracz perełką. Heavy metalowy riff i nieco bardziej urozmaicona aranżacja czyni „The Diamonds Curse” zaskakująco dobrym kawałkiem. Dzieje się tutaj sporo, choć kawałek trwa tylko 4 minuty. Od razu pochłania ta lekkość, ta zadziorność gitary Ceda no i piracki refren. To brzmi naprawdę imponująco i współpraca z Erika rozkwita w najlepsze. Czekałem cały czas kiedy Ced w końcu uderzy w rejony „Black Hand inn”, aż tu w końcu słychać bardziej złożony „The Hunting for Gold”. Świetny riff przyprawia o ciarki na plecach i do tego ciekawe chórki i partie wokalne Erika. Co ciekawe to tez nie jest takie szybkie tempo do jakiego przyzwyczaił nas Ced. Oby zespół poszedł w kierunku takim jakim słychać na epce i na „War of The Roses”. Ten perfekcyjny mini album zamyka dynamiczny i żywiołowy „Lost & Alone”, który pokazuje to co najlepsze w Blazon stone. Nikt tak nie kopiuje Running Wild jak Blazon Stone i czasami można dojść do wniosku że uczeń dorównał nauczycielowi. Jedyny minus to, że tak mało utworów na tej epce. Już nie mogę się doczekać kolejnych płyt Blazon Stone oraz Ceda. Prawdziwa uczta dla maniaków Running Wild.

Ocena: 10/10

BLAZON STONE - War of The Roses (2016)

Running Wild z Rolfem na czele nie raz zboczył z tematyki pirackiej poruszając tematy związane z polityką czy wojnami średniowiecznymi. Blazon Stone pod dowództwem Ceda też ostatnio uderza w nieco inne tematy. Najnowszy album zatytułowany „War of the Roses” zabiera nas do średniowiecza by przyjrzeć się wojnie o tron pomiędzy domami Lancaster i York. Pierwsze skojarzenie to oczywiście klasyczny album Running Wild w postaci „Blazon stone”. Zresztą okładka najnowszego dzieła Ceda wygląda jak kopia okładki „Little Big Horna” czyli singla z okresu „Blazon Stone”. Liczne powiązana z tamtym albumem są widoczne gołym okiem, ale nie oznacza to, że mamy do czynienia z nudną i nic nie wnoszącą kopią, które nie ma szans na własną historię i własny kunszt.

Blazon Stone to projekt muzyczny utalentowanego Ceda, który nie kryje zamiłowania do twórczości Running Wild. Nie raz już nas o tym uświadamiał i nikogo nie powinna dziwić wtórność czy fakt, że Blazon Stone brzmi jak kopia Running Wild. Nie da się podrobić Running Wild, ale można świetnie nawiązać do ich stylów i najlepszych płyt. To się Blazon Stone z pewnością udaje. Mają za sobą dwa bardzo dobre albumy, z czego „Return to Port Royal” cieszy się największą popularnością. Fakt mamy tam świetne kompozycje, ale czasami mam wrażenie, że to wynika z tego że fani starego Running Wild dostali w końcu dobrą kopią Running Wild z lat 80. „No Sign of Glory” był już nieco innym wydawnictwem i miało się wrażenie że był bardzo schematyczny i mniej przebojowy. Szybko Ced rozpoczął pracę nad nowym albumem, w międzyczasie pozyskał nowego wokalistę – Erika Forsberga i zakończył działalność Rocka Rollas. Pierwsze próbki naprawdę imponowały i dawały nadzieję na naprawdę bardzo dobry album. Jednak mam wrażenie, że Ced właśnie nagrał najlepszy album Blazon stone i jeden ze swoich najlepszych wydawnictw. Nie chodzi o to, że album zaskakuje tematycznie, czy też wreszcie dysponuje znakomitym wokalistą, ale też materiał jest w końcu bardziej urozmaicony i jeszcze bardziej przebojowy. Na płycie pojawiają się nie tylko szybkie, speed metalowe petardy, ale też jakieś kawałki o średnim tempie, jakiś instrumentalny kawałek w stylu Beckera, czy epickie apogeum, które wieńczy album. Tak śmiało można mówić o wydawnictwie na miarę „Blazon stone” Running Wild.

Sam otwieracz „Born To Be Wild” to miłość od pierwszego riffu. Jest szybkość, zadziorność, klasyczne brzmienie wyjęte z starych płyt Running Wild. Bardzo podoba mi się praca Ceda tutaj, dynamika i przebojowy refren. Piracki hymn w najlepszym wydaniu. Jan Paweł znów pomaga Cedowi wpisaniu tekstów i przykładem jest „Mask of Gold”. Tutaj słychać przykład urozmaicenia w tym kawałku dzieje się sporo. Liczne przejścia, rozbudowane solówki, gdzie nawet bas czy perkusja mają swoje role. Kolejny wielki przebój na płycie, a to dopiero początek. Czego mi brakowało na poprzednich płytach Blazon Stone to takich kawałków jak „Stay in Hell”. W końcu Running Wild też nie grał w kółko na jedno kopyto speed metalowych petard. Kawałek momentami nasuwa kawałki z czasów pierwszych płyt Running Wild. Płytę promował „vici la grande peur”, który zaczyna się spokojnie i bardzo klimatyczne. Wejście gitar i perkusji od razu nasuwa okres „Death or Glory” czy „Blazon Stone”. Niezwykle szybki i energiczny kawałek, który pokazuje na co stać Ceda i Blazon Stone. Ogromny potencjał i muzyczny geniusz. Kompozycja bez skazy i oby jak najwięcej takich hitów w przyszłości. Zaskakuje stonowany i bardziej marszowy „Lusitania”, który przypomina kompozycje z czasów „Blazon Stone” Running Wild. Brakowało takich nieco spokojniejszych kawałków na poprzednich płytach Ceda. Dalej mamy kolejny wielki przebój czyli melodyjny „Black dawn of The Crossbones”. Tutaj popis daje Erik i jego wokal przypomina lata młodości Rock'n Rolfa. Świetny wokalista, który idealnie pasuje do tej stylistyki. Kawałek emanuje niezwykłym pirackim klimatem i spora w tym zasługa świetnych chórków i refrenowi. Nic tylko zapętlić i nucić w kółko. Instrumentalny „Welcome to the Village” brzmi jakby napisał go Jens Becker i to w okresie „Blazon Stone”. Imponujące popisy Ceda tutaj mamy. Mocne wejście i szybkie tempo „By hook or by Crook” czynią ten kawałek kolejną świetną petardą. Nie ma się do czego przyczepić. Riff z „Soldier Blue” brzmi bardzo znajomo i pewnie nie jeden by przytoczył tutaj teraz jakiś kawałek Running Wild. Bez wątpienia słychać erę „Death or Glory” czy „blazon Stone”. Znów Ced popisuje się niezwykłą pomysłowością jeśli chodzi o refreny czy solówki. Kompozycja perfekcyjna i wpisuje się w klasyczne albumy Running Wild. Tym razem Ced zaskakuje formą i naprawdę ciekawymi i urozmaiconymi kawałkami. Nie ma monotonności i granie na jedno kopyto co jest mocnym atutem płyty. Na sam koniec nie mogło zabraknąć kolosa i tutaj „War of the Roses” zaskakuje pod każdym względem. Świetne, klimatyczne wejście, które pozwala poczuć klimat z okładki. Spokojne, akustyczne wejście buduje napięcie, a potem wkracza naprawdę epicki i chwytliwy riff, który napędza całość. Liczne przejścia i sporo ciekawych momentów sprawia, że kompozycja mimo 9 minut nie nudzi. Sporym atutem jest tutaj wciągający refren, który znów ukazuje talent Ceda.

Wszystkie znaki na niebie wskazują w zasadzie jeden możliwy werdykt. „War of The Roses” to najlepsze dzieło Blazon Stone. Nie tylko trafiające w istotę rzeczy czyli granie pirackiego speed metalu w stylu Running Wild, ale też pokazujący że taka muzyka może dostarczać sporo frajdy. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale nikt raczej nie spodziewał się odkrywania nowych wysp skarbów i tworzenia nowych map. Ced woli odkrywać na nowo znane tereny i dać radość fanom Running Wild, którzy już dawno stracili wiarę w Rolfa i nie zachwycają się jego ostatnimi albumami. To muzyka skierowana do fanów, którzy cenią muzykę, dobrą zabawę i przebojowy piracki speed metal. Jeśli to Was przekonuje to czas dołączyć do kapitana Ceda i dryfować razem z nim po niespokojnych oceanach i przeżywać niesamowitą przygodę będąc na pokładzie Blazon Stone.

Ocena: 10/10

GRAHAM BONNET BAND - The Book (2016)

Mam soją listę ulubionych wokalistów i czołowe miejsce zajmuje na niej brytyjski kompozytor i wokalista – Graham Bonnet. Grał z największymi gitarzystami i wystarczy tylko wspomnieć Blackmore'a czy Malmsteena. Jego barwa głosu zawsze idealnie wpasowywała się w progresywny rock, hard rock czy melodyjny metal. Charyzma, wyjątkowa barwa głosu i charakterystyczna chrypa do atuty Grahama, który jest wyjątkowym wokalistą. Jego twórczość i dzieli się na kilka okresów. Był Rainbow, był Alcatrazz, Impelitteri czy w grupie Micheala Schenkera tak więc dał się poznać w różnych formacjach. Teraz po latach wraca z własnym zespołem sygnowanym nazwą Graham Bonnet Band. Debiutancki album tej formacji nosi tytuł „the Book” i jest to powrót do najlepszych lat wokalisty. Słychać echa Rainbow czy Alcatrazz co dobrze świadczy o płycie. W zespole jest klawiszowiec Jimm Waldo, który znany jest z występów z Alcatrazz, perkusista Warlord – Mark Zonder, a także basista Beth Heavenstone i gitarzysta Conrad Pesinato. Muzycy rozumieją się i znakomicie się uzupełniają. Pierwsze skrzypce gra właśnie Graham i to jego wokale stanowią główną atrakcję płyty. Miło jest słyszeć, że mimo upływu lat Graham wciąż ma to coś w swoim głosie. Bardzo dobrze wypada też współpraca Conrada i Jimma co słychać w nieco progresywnym i zadziornym „Earth's Child” czy rozpędzonemu „Into The Night”, które idealnie odzwierciedlają ten stan rzeczy. Kawałki kipią energią i przebojowością. Z kolei „Rider” to utwór, który jest bardziej stonowany, bardziej komercyjny. Mam swój urok i potrafi zapaść w pamięci. Uwielbiam szybkie kawałki o rock'n rollowym charakterze, które przypominają mi lata Rainbow czy Alcatrazz. Właśnie taki jest żywiołowy „Dead man walking” i to jest moim zdaniem jeden z najlepszych utworów na płycie. W podobnym klimacie i stylu utrzymany jest dynamiczny „Strangest Day”, który imponuje mocnym riffem. Nawet stonowany i balladowy „The Dance” wypada bardzo dobrze i potrafi zauroczyć swoją lekkością. Dalej mamy niezwykle melodyjne i urozmaicone kompozycje w postaci „The book” czy „Everbody has to go there”, które osadzone są w twórczości Rainbow. Całość zamyka kolejny mocny hard rockowy kawałek zatytułowany „California Air”, który idealnie podsumowuje całość. Miało być klasycznie, miało być progresywnie, hard rockowo i przebojowo, a przy tym w stylu do jakiego nas przyzwyczaił Graham. Rzeczywiście „The Book” taki właśnie jest. Jest to album, który identyfikuje osobę Bonneta i jego muzykę. Powrót bardzo udany, zwłaszcza że przypomina jego najlepsze wydawnictwa.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 8 listopada 2016

KISSYN DYNAMITE - Generation Goodbey (2016)

Zabawa, sex, rockn'roll to jest to co wybrzmiewa z muzyki niemieckiego Kissin Dynamite. Najbardziej przypadł mi do gustu „Addicted to Metal”, który był dobrą mieszanką hard rocka i heavy metalu. Niestety zapału i pomysłowości zabrakło już na kolejne wydawnictwa. 5 album w postaci „Generation Goodbey” niestety nie zmienia tego w żaden sposób. Jest to nowy album, który miał być powiewem świeżości. Nie słychać tego, zamiast tego jest sporo nie potrzebnych rozwiązań i kombinowania. Nie ma już takiej prostoty i przebojowości co właśnie na „Addicted to Metal”. Zespół niby gra wciąż to samo, stawia na mocne brzmienie i nie szczędzi ciekawych melodii, jednak to już nie jest to samo. Muzyka jest bardziej toporna i nie tak łatwo trafia do słuchacza. „Hashtag Your life” to niestety dobry przykład owej słabizny i braku pomysłu. Nie brakuje tez komercji co słychać w nijakim „Somebody to Hate” czy rockowym „Masterpiece”. Nawet 6 minutowy „Utopia” niczym specjalnym nie zachwyca i tylko ukazuje niedociągnięcia i braki. Jedynym godnym uwagi utworem jest rozpędzony i heavy metalowy „Highlight Zone”. Szkoda, że zespół nie poszedł w tym kierunku. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda to jest właśnie to co nas czeka podczas słuchania nowego krążka niemieckiej formacji. Ten czas lepiej poświęcić innym ciekawszym płytom, których nie brakuje w tym roku.

Ocena: 3/10

sobota, 5 listopada 2016

THEOCRACY - Ghost Ship (2016)

Pamiętam do dzisiaj emocje jakie mi towarzyszyły przy trzecim albumie amerykańskiego bandu Theocracy. „As the world bleeds” to płyta, która rzeczywiście oddaje to co najlepsze w power metalu. Szybkość, duża dawka trafionych melodii i ostrych riffów sprawiło, że album stał się jednym z najlepszych wydawnictw roku 2011. W muzyce theocracy jest miejsce nie tylko na power metal, ale też na progresywny heavy metal, czy też patenty symfoniczne. Długo przyszło czekać na kolejne wydawnictwo bo aż 5 lat, jednak warto było. „Ghost Ship” to znakomita kontynuacja poprzednika i kolejne wielkie dzieło tego zespołu. Siłą zespołu jest wyborny wokalista Matt Smith, który potrafi zbudować klimat i napięcie. Świetnie odnajduje się w wysokich rejestrach dzięki czemu Theocracy zyskuje na mocy. „Ghost ship” przyciąga uwagę na samym starcie dzięki znakomitej i miłej dla oka okładki. Jest mrok, klimat i nutka grozy. Brzmienie jest tak samo mocne i dynamiczne jak na poprzednim albumie. Jednak materiał jest jakby bardziej urozmaicony i właściwie każdy znajdzie coś dla siebie. Początek płyty to power metalowe petardy i zarówno „Pape Tiger” jak i „Ghost Ship” pokazują jak znakomitym zespołem jest Theocracy. Grają agresywnie, dynamicznie, stawiając na klasyczne patenty i nowoczesne brzmienie. Efekt jest powalający. Jasne można doszukać się wpływów wielkich kapel jak Gamma Ray czy Rhapsody, ale panowie z Theocracy już dawno stworzyli swój styl. Podniosłe refreny i duża dawka melodyjności połączone z ostrymi i pomysłowymi zagrywkami gitarowymi. Jonathan i Van w tej kwestii dają niezłego czadu. Echa Primal Fear czy Iced Earth mamy w „The wonder of it all”, choć motoryka i agresywny charakter nasuwa momentami płyty bardziej thrash metalowe. Ostry i niezwykle energiczny kawałek, który pokazuje potencjał zespołu. „Wishing well” bardziej podniosły, bardziej majestatyczny i z nutką epickości. Theocracy próbuje być bardziej progresywny, nieco nowocześniejszy w swojej formule i to słychać w nieco bardziej zakręconym „Sitr the Embers”. Fani klasycznego metalu i lat 80 ucieszy z pewnością rytmiczny „Call to arms”, który ukazuje bardziej hard rockowe oblicze zespołu. Końcówka płyty również emocjonująca, bo pojawia się kolejna power metalowa petarda w postaci „Castaway”, a także kolos „Easter”, w którym dzieje się naprawdę sporo. Zespół na nowej płycie wykazuje się pomysłowością i niezwykłą techniką. Każdy utwór to prawdziwa przygoda dla fanów melodyjnego grania. Jeśli komuś przypadł do gustu poprzedni album amerykanów to po lubi „Ghost Ship”. Jest nutka nowoczesności, jest szczypta agresja i jeszcze większa przebojowość i podniosłość. Tak Theocracy należy do najlepszych kapel power metalowych i nie trzeba nam kolejnych dowodów.

Ocena: 9/10

GLEN HUGHES - Resonate (2016)

W świecie rocka jest sporo gwiazd, które wyróżniają się charyzmą i swoim stylem. Jedną z takich gwiazd, które miały ogromny wpływ na rozwój rocka i heavy metalu jest bez wątpienia Glen Hughesa. Utalentowany basista i wyjątkowy wokalista o nietypowej barwie głosu. Znany z Black Sabbath, Deep Puple czy Black Country Comunnion czy projektu z innym wokalistą Deep purple czy Joe Lynn Turnerem. Na swoim koncie ma liczne płyty solowe, a skoro California Breed jak i Black Country Comunnion zostały rozwiązane to przyszedł czas na kolejny album sygnowany nazwą Glen Hughes. „Resonate” to dzieło skierowane nie tylko do fanów Glena, twórczości Black Sabbath czy Deep Purple. To również idealna pozycja skierowana do fanatyków porządnego hard rocka, z mocnym wokalem i pomysłowymi riffami. Taki właśnie jest nowy album Glena. Z jednej strony do bólu klasyczny, a z drugiej cechuje się mocnym, nowoczesnym brzmieniem i świeżością. Album wypełnia 11 zróżnicowanych i mocnych kawałków, które zabiorą nas w świat muzyka, który grywał z Deep purple i Black Sabbath. Znakomicie wypada otwieracz „Heavy”, do którego nakręcono klip. Riff, klimat i konstrukcja tego utworu jak same aranżacje nasuwają oczywiście Deep Purple. Niezwykle wciągający i przebojowy kawałek, który jest jak dla mnie jednym z najlepszych kawałków roku 2016, o którym nie da się tak łatwo zapomnieć. Drugim utworem, który Glen udostępnił przed premierą płyt był „My Town” i to jest nieco cięższy kawałek i bardziej hard rockowy. Kolejny udany przebój na płycie. Z kolei mroczniejszy utwory w postaci „Flow” i „Let it shine” przypominają czasy Black Sabbath. Lachlan Doley w roli klawiszowca i gitarzysta Soren Andersen dają tutaj czadu i pokazują chemię jaka jest między nimi. Bardziej rozbudowany i melodyjny „Steady” to ukłon w stronę twórczości Deep purple. Co jak co, ale Glen wie jak tworzyć kawałki pod Deep Purple. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest mroczniejszy i zadziorniejszy „God of Money”, który zachwyca formą i mocnym riffem. Dalej mamy nieco dłuższy i bardziej progresywny „How Long”, który również potrafi oczarować swoim klimatem i stylem. Dla fanów lżejszego grania mamy balladowy „When i Fall” czy „Long Time go” , z kolei maniacy mocnego rocka ucieszy zadziorny „ stumble and Go”. Glen miał rację, że nagrał jeden ze swoich najcięższych albumów i choć nie jestem wielkim fanem tego pana, to „Resonate” przypadł mi do gustu. Sporo mocnych riffów i udanych przebojów, które zabierają słuchacza do twórczości Black Sabbath czy Deep Purple, co bardzo mi odpowiada.

Ocena: 8/10

BURNING POINT - The Blaze (2016)

Muzyka Burning Point zawsze była nastawiona na chwytliwe melodie, na dynamiczny power metal i dla wielu jest to zespół, który nie kryje zamiłowań do Edguy, Ghost Machinery czy Firewind. Wydany w 2012 r „The ignitor” okazał się słabym wydawnictwem i raczej pokazywał, że zespół zatracił swój blask i swoją tożsamość. Muzyka Burning Point jednym słowem stała się nudna. Fani tęsknili za dynamiką, przebojowością, świeżością i poziomem z pierwszych płyt. Nadzieja powróciła, kiedy zespół do współpracy zaprosił Nitte Valo, która ukazała się jako objawienie sceny metalowej. Jej głos na debiutanckim krążku Battle beast był zachwycający i przypominał do bólu głos Ronniego James Dio, co jest sporym atutem wokalistki. W końcu wróciło zainteresowanie nowym dziełem Burning Point. Najpierw był album „Burning Point” gdzie zespół nagrał na nowo swoje największe hity, a teraz po roku wydał swój najnowszy album zatytułowany „The Blaze”. Nie jest to może taka petarda jakbyśmy oczekiwali, ale i tak zespół błysnął i nagrał naprawdę udany album, który momentami przypomina najlepsza dzieła fińskiej grupy. Udało im się stworzyć zróżnicowany, melodyjny i klimatyczny album, który wypełniony jest ciekawymi kompozycjami. Sporo dobrej roboty odwala Nitte, która śpiewa jeszcze lepiej i agresywniej niż za czasów Battle beast. Podszkoliła się pod względem technicznym i jej głos jest bardziej agresywny. Sprawiła, że Burning Point ożył i znów może zachwycać. Ciekawa i taka typowa okładka „The Blaze” oraz soczyste brzmienie przyczyniają się do tego, że faktycznie można poczuć się jak przy odsłuchu pierwszych płyt zespołu. Album zaczyna się od 3 świetnych kawałków, które oddają to co najlepsze w power metalu, pokazują z czego słynie ten band. Te utwory mają w sobie też ducha Battle Beast, co wynika z niezwykłej melodyjności klawiszy. Otwieracz „Master them all” to dynamiczna i energiczna petarda, który zaskakuje taką świeżością i przebojowością. Dawno Burning Point nie grał z taką werwą i pomysłem. Jeden z ich najlepszych kawałków od bardzo dawna. Nieco bardziej rytmiczny i bardziej zadziorny „Time has Come” też zaskakuje pomysłowymi partiami klawiszowymi, a także mocnym riffem. Kawałek bardzo szybko zapada w pamięci dzięki prostym melodiom i chwytliwemu refrenowi. Równie prosty i szybki „Incarnation” robi ogromne wrażenie, bo uwielbiam takie wydanie power metalu. To jest właśnie to i taki początek płyty jest idealny. „My spirit” jest bardziej marszowy, bardziej klimatyczny i stonowany. Nutka hard rocka wymieszana z heavy metalem i to w sumie też zdaje egzamin. Z kolei „The lie” nasuwa klasyczny heavy metal rodem z starych płyt DIO. Też Nitte potrafi znakomicie budować klimat i dominować nad gitarami co tutaj słychać idealnie. Pete i Pekka też zaskakują swoimi zagrywkami i ich współpraca na tym albumie wypada naprawdę zachwycająco. Wystarczy wsłuchać się choćby w taki „Dark winged Angel”, który ociera się momentami o neoklasyczny power metal. Do szybkiego, melodyjnego power metalu zespół wraca w agresywnym „Chaos Rising” i to jest najmocniejszy utwór na tej płycie. „Things that drag me down” jest natomiast bardziej zróżnicowany i bardziej urozmaicony w swojej formule. Do grona udanych kompozycji na pewno warto zaliczyć petardę power metalową w postaci „The king is dead, long live the king” czy zamykający „Metal Queen”. Po tylu latach Burning Point wraca do swojej formy i gra melodyjny power metal na poziomie do jakiego nas przyzwyczaił. Płyta jest zróżnicowana, dynamiczna, przebojowo i dzieje się na niej sporo. Nie ma nudnych kawałków, a jedynie do czego można się przyczepić, ze mało jest petard. Jednak mimo tego faktu płyta broni się. Bije poprzednie wydawnictwa i to bez większego wysiłku. Zachwyca świeżością, a także pomysłowością muzyków. Może momentami kopiuje Battle Beast, ale skoro ma to przenosić taki efekt, to nie mam nic przeciwko. Śmiało można postawić „The blaze” obok pierwszych wydawnictw fińskiej formacji.

Ocena: 8.5/10

MONUMENT - Hair of the Dog (2016)

O white Wizzard jakoś ostatnio cicho, ale muzycy tej młodej i rozpoznawalnej kapeli jednak nie skończyli swojej przygody z muzyką. Peter Ellis, który śpiewał w White Wizzard jest dobrym świetnym klonem Bruce'a Dickinsona i nic dziwnego, że wraz z innym muzykami White Wizzard założył swój własny band. Monument działa od 2011r i skupia się na graniu klasycznego metalu z nutką NWOBHM, a wszystko na wzór Iron maiden, Saxon czy Judas Priest. Debiutancki album „Renegades” był troszkę niedoszlifowany i brakowało „kropki nad i”. Więcej pewności i dopracowania mamy na drugim albumie zatytułowanym „hair of the dog”. To co znajdziemy na nowym wydawnictwie to prosty i chwytliwy heavy metal, który jest bardzo energiczny i zapadający w pamięci. Płyta wypchana jest po brzegi ostrymi riffami, ciekawymi solówkami gitarzystów i przebojami, które pokazują potencjał Monument. „Imhotep” to utwór, który klimatem mocno przypomina album „Poverslave”. Tytułowy „Hair of the Dog” to szybka petarda, który idealnie sprawdza się w roli otwieracza. Stonowany i cięższy „Blood Red Sky” ma coś z Iron Maiden z okresu „Piece of Mind” i to jest spory atut. Bardzo cieszą takie szybkie kawałki jak „Streets of Rage”, które idealnie oddają klimat lat 80. Niby oklepany riff i konstrukcja, a mimo to miło słucha się tego kawałka. Marszowy i bardziej epicki „Crobar” nieco urozmaica nam materiał i jeszcze bardziej porywa swoim przebojowym charakterem. „Emily” czy „Olympus” to świetny przykłady kopiowania patentów Iron Maiden. Trzeba przyznać, że ta sztuka Monument wychodzi bardzo dobrze. Nawet spokojna, nastrojowa ballada „Heart of stone” spisuje się na medal i na sam koniec mamy świetny „Lionheart”, który pod wieloma względami przypomina klasyczne albumy Running Wild. Monument załatwił nam tanią i naprawdę uroczą wycieczkę do lat 80, do najlepszych płyt wielkich zespołów, które odbiły swoje piętno na heavy metalu. Warto przekonać się o mocy Monument!

Ocena: 8.5/10

środa, 2 listopada 2016

DERDIAN - Revolution Era (2016)

Nie tak dawno, bo dwa lata temu włoski Derdian nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów w postaci „Human Reset”. Szybko stał się jednym z najbardziej cenionych zespołów grających symfoniczny power metal. Choć nie da się ukryć wpływów Rhapsody, Helloween czy Dark Moor to jednak band stara się być sobą i grać swoja muzykę, która ma być podniosła, dynamiczna i przebojowa. Ich płyty zawsze były na wysokim poziome, ale trzy części „New Era” wymagały nieco odświeżenia i w końcu nadarzyła się taka okazja. „Revolution Era” to album, który zawiera na nowo nagrane kompozycje z pierwszych trzech albumów. Taki zabieg bez wokalisty Ivana wydawał się ryzykowny i nie potrzebny, jednak Derdian poradził sobie z tym problemem. Zaprosili w jego miejsce sporo ciekawych gości. Wśród nich jest Ralf z Primal Fear, Apollo znany nam Firewind, Fabio z Rhapsody, Henning Basse z Brainstorm, czy Elisa znana nam z Dark Moor. Dzięki nim stare znane kompozycje są świeże i potrafią zaskoczyć. Wszystko nabrało większej przestrzeni i sam album wypada znakomicie. Jednak udało im się jeszcze bardziej dopieścić znane nam dobrze kompozycje z pierwszych trzech albumów. Warto przede wszystkim zwrócić uwagę na melodyjny „Beyond The gate”, który osadzony jest w świecie Dark Moor. Z kolei podniosły „Battleplan” przypomina twórczość Rhapsody z lat 90. Fabio daje czadu w „Lord Of war”, który jeszcze bardziej podkreśla powiązania z jego macierzystą kapelą. Nową jakość słychać też w „The Hunter”, w którym szaleje Ralf. Jednak pasuje do symfonicznego power metalu i ten kawałek to potwierdza. Elisa znana z Dark Moor znakomicie wypada w „New Era” i aż przypominają się pierwsze płyty Dark Moor. Na sam koniec warto wspomnieć o „Cage of Light” w którym mamy Apollo Papathanasio na wokalu. Od kiedy nie jest wokalistą Firewind dobrze jest jeszcze go usłyszeć gościnnie na różnych power metalowych albumach. Kto jak kto, ale Apollo znakomicie pasuje do tego typu muzyki. Cały album to kwintesencja symfonicznego power metalu, to przykład jak znakomicie można wykorzystać świetnych wokalistów z kręgu power metalu. Zachwycaliśmy się nie tak dawno metalową operą Mariusa Danielsena, to teraz czas zachwycać się nowym dziełem Derdian.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 31 października 2016

DEMON - Cemetery Junction (2016)

Powrót Brytyjskiej formacji Demon w roku 2012 za sprawą „Unbroken” był całkiem udany. Miło było zobaczyć jedną z ciekawszych kapel z kręgu NWOBHM znów w akcji. Jasne, nie był to ten sam poziom co na klasycznych albumach grupy, ale i tak było na czym zawiesić ucho. Mieszanka tradycji, klasycznych patentów i elementów heavy metalu, hard rocka i NWOBHM. Od tamtego dzieła minęło 4 lata i zespół powraca z nowym wydawnictwem w postaci „Cemetery Junction”. Mroczna, klasyczna okładka z czerwonym logiem przywołuje na myśl najlepsze płyty grupy i lata 80. Co ciekawe nowy krążek ma naprawdę dobre momenty i kompozycje, które też przypominają najlepszy okres zespołu. Klimat jak i brzmienie płyty też są mocne wzorowany na tamtych lat. Jest brud, odrobina toporności i zadziorność, a to wszystko znakomicie współgra z samymi kompozycjami. Sporą rolę w Demon odgrywa oczywiście wokalista Dave Hill oraz basista Ray, którzy stanowią o jego stylu i jakości. Dzięki nim Demon mimo swoich lat wciąż jest sobą i gra swoje. Na nowym albumie znajdują się 11 kompozycji. „Are You just Like me” to udany i energiczny otwieracz, który potrafi oczarować mrocznym klimatem i zadziornym riffem. Nutka przebojowości i echa starych płyt to bez wątpienia atuty tego kawałka. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest nieco marszowy i bardziej hard rockowy „Life in berlin”. Pierwsze skojarzenia to oczywiście „Hold on to the Dream” i wszystko za sprawą podobnego riffu jak i aranżacji. Większa dawka progresywności jak i przebojowości mamy w melodyjnym „Turn on the magic”, który swoim klimatem nasuwa kawałki z „Breakout”, co jest bardzo miłą niespodzianką. Stonowany i bardziej rockowy „Queen of Hollywood” czy balladowy „Thin Disguise” pokazują jak zróżnicowany jest materiał. Mroczniejszy „Cemetery Junction” ma elementy wyjęty z twórczości Deep Purple czy Black Sabbath, co też pokazuje jak klasyczny jest ten album. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć przebojowy „Out of Control” czy bardziej złożony i emocjonalny „Someone's watching You”, który zamyka album. Mimo lat, mimo tylu płyt demon wciąż potrafi grać solidny NWOBHM, który mocno osadzony jest w latach 80. „Cemetery Junction” to na pewno udany krążek, który oddaje to co najlepsze w tej kapeli.

Ocena: 8/10

niedziela, 30 października 2016

A TASTE OF FREEDOM - Carved in our Dreams (2016)

„Carved in our dreams” to pierwszy album francuskiej formacji A Taste of Freedom, która powstała w 2015 r. Dla wielu będzie to kolejny młody band, który tak naprawdę jest jednym z wielu i nie stroni od wszelkich zapożyczeń. Stylistycznie najbliżej im do Bloodbound, Sabaton czy Nightmare. Potrafią grać ostro, szybko i niezwykle melodyjnie. Klawisze nadają troszkę słodkości, ale mimo tego nie są tutaj nachalne i wymuszone. Całość w sumie opiera się na zadziornym i ostrym wokalu Leana Van Raana, który ma niezły warsztat techniczny. Kiedy odpala się „Carved in our Dreams” to od razu atakuje nas soczyste brzmienie i nieco baśniowy klimat. Idealnie to pasuje do stylizacji stricte heavy/power metalowej. „The Hangman” jest prosty w swojej konstrukcji i nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego. Jednak od razu można doświadczyć potencjał zespół i ich talent do tworzenia mocnych kawałków. Dalej mamy żywszy i bardziej podniosły „Call me Legion” z pewnymi wpływami symfonicznego heavy metalu oraz neoklasycznego. Jeden z najmocniejszych kawałków na płycie, które pokazuje jak znakomicie współpracują dwaj gitarzyści czyli Jean i Neo. Jest energia, jest pasja i zgranie, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Nutka nowoczesności pojawia się w stonowanym „Ghost of Sparta”, z kolei bardziej klasyczny jest „Homo Homini lupus est”. Najbardziej zapadającym utworem na płycie jest bez wątpienia „Maybe Human” z wyraźnymi wpływami Sabaton i słodszy „Hereos of our Time”, który nasuwa na myśl twórczość Freedom call. Cały materiał jest od początku do końca przemyślany i utrzymany na równym poziomie, tak więc nie ma mowy o wpadce. Choć jest to debiut, który jest mało oryginalny to jednak warto zapoznać się z tym co ma do zaoferowania A taste of Freedom. Fani Bloodbound czy Sabaton powinni być zadowoleni.

Ocena: 8/10

środa, 26 października 2016

NIGHTMARE - Dead Sun (2016)

Wydany w 2014 r album „Aftermath” był ostatnim dziełem Nightmare w skład, którego wchodził niezwykle utalentowany wokalista Jo Amore oraz perkusista David Amore. Ukształtowali ten band i byli jego znakami rozpoznawczymi. Coś się skończyło i pojawiły się obawy że to już koniec tego znanego francuskiego zespołu. Jednak w 2015 r Nightmare pochwalił się wokalistką Maggy Luyten, która dała się poznać z płyt Ayeron oraz perkusistą Olivierem Casula. Z nimi nagrano 10 studyjny album w postaci „Dead Sun”.

Bałem się, że to nie wypali i zmiana tak świetnego wokalisty na mało znaną wokalistkę pogrąży zespół i tylko zniszczy to co osiągnęli przez te lata. Jak się okazuje nie taki diabeł straszny jak go malują. „Dead Sun” brzmi troszkę inaczej od poprzednich albumów. Jest nowocześniejszy, taki nieco bardziej brutalny i zaskakujący. Nie brakuje mocnego uderzenia, ciekawych melodii i w sumie wokalista Maggy sprawdza się w muzyce Nightmare. Jej maniera jest specyficzna i dość zadziorna, co idealnie pasuje do tego co gra Nightmare. Maggy sprawiła, że zespół brzmi świeżo i tak nieco inaczej. Jednak to dalej jest ten Nightmare, który gra heavy/power metal o nieco toporniejszym charakterze z nutką thrash metalu. Nowy materiał jest ciekawy, intrygujący i naprawdę potrafi wciągnąć słuchacza. Nie ma nudy, nie ma jakiś nie potrzebnych zwolnień i wciskania nijakich kompozycji. „Infected” zaczyna się melodyjnym riffem, który wprowadza nas w album. Można poczuć ciężar i nową jakość Nightmare. Riff nasuwa motorykę bardziej thrash/death metalową. Momentami jest tak, że czeka się na jakiś growl ze strony Maggy, bo słychać że jest do tego zdolna. Mocne uderzenie na początek zaliczone. Kolejny kawałek z kolei zaczyna się nowoczesnym wydźwiękiem i nutką progresywności. Jednak „sleepless minds” to również udany utwór, który pokazuje jak w dobrej formie jest Nightmare. Dalej mamy bardziej zróżnicowany i rytmiczny „Tangled in the roots”, który imponuje przebojowością i melodyjnością. Jeszcze ciekawszy wydaje się mroczniejszy i taki bardziej thrash metalowy „Red, marble & gold”. Z kolei płytę od samego początku płytę promował bardzo skuteczne melodyjny „Ikarus” . Bardzo dobry przykład, że można grać agresywnie, nowocześnie i bardzo melodyjnie. „Indiffirence” to już bardziej marszowy kawałek o klasycznym brzmienie. Coś dla fanów starych płyt Nightmare. Dla fanów technicznego grania Nightmare przygotował intrygujący „Dead Sun”, który porywa swoją formułą. Końcówka płyty to przede wszystkim stonowany „Inner Sanctum”, dynamiczny „serpentine” i melodyjny „Starry skies gone Black”, które pokazują jak równy i zróżnicowany jest to album.

Nightmare potrzebował zmian personalnych i jakiś zmian kosmetycznych bo w ich muzyce robiło się zbyt schematycznie. Wszystko było już jakby wypalone i nie robiło takie wrażenia jak niegdyś. Nowa wokalistka wlała sporo świeżości i agresywności do muzyki Nightmare, za co należą się brawa. „dead Sun” to naprawdę udane dzieło, które rozpoczyna nowy rozdział zespołu. Pozycja warta uwagi fanów takiego grania.

Ocena: 8.5/10

PRETTY MAIDS - Kingmaker (2016)

Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Pretty Maids zatracił gdzieś swoją moc i nie powtarzalność po odejściu klawiszowca Alana Owena? W końcu to z nim nagrano najlepsze płyty i to on też nadawał odpowiedniego charakteru zespołowi i jego muzyce. Te charakterystyczne, wysunięte klawisze, które stanowiły trzon kompozycji zespołu i przesądzały o melodyjności danych utworów. Tego mi brakuje na ostatnich płytach Pretty Maids. „Kingmaker” czyli najnowszy album duńskiej formacji powiela ten błąd.

Można odnieść wrażenie, że zespół odszedł jakby od metalowego brzmienia na rzecz bardziej hard rockowego charakteru. Niby Pretty Maids dalej daje sobie radę i nagrywa całkiem solidne płyty, ale to już nie to samo z Owenem za klawiszami. „Pandemonium” mimo swojego hard rockowego feelingu potrafił zaskoczyć mocnymi kawałkami. Kolejne wydawnictwa były jakby pozbawione tego i są bliżej hard rockowemu charakterowi. Zespół niestety nic nie zmienił w tej kwestii i najnowsze dzieło w postaci „Kingmaker” to dzieło bardziej hard rockowe i bardziej w stylizacji ostatnich płyt. Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, nie ma heavy metalowego pazura, a przede wszystkim nie czuć, że to płyta Pretty Maids. Gdyby nie głos Atkinsa, to ciężko tutaj mówić o kolejnym albumie duńskiej formacji. Szkoda, że zespół zatracił jakby swój charakter, swoją tożsamość. Chris Laney jako nowy klawiszowiec jest jak dla mnie nie wyraźny i za bardzo schowany. Kolejnym słabym punktem nowego krążka jest przebojowość, która kuśtyka. Plusem jest na pewno brzmienie, które jest soczyste i wyrównany poziom zawartości. Nie ma jakiś takich nudnych kawałków, co sprzyja płycie, ale nie ma też powodów do zachwytów.

Otwieracze zawsze były powodem do dumy i dawały sporo radości. Jednym słowem były to mocne uderzenia, które potrafi rzucić słuchacza na kolana. „When God took a day off” na pewno jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. Ma mocniejszy riff, szybsze tempo, ale nie jest to jakaś petarda czy najlepszy utwór od czasów „Red hot and heavy”. Na pewno utwór zasługuje na uwagę i w sumie szkoda, że album nie zdominowały tego typu utwory. Ken Hammer to oprócz Ronniego drugi oryginalny członek zespołu, który potrafi stanowi o charakterze muzyki granej przez Pretty Maids. Nagrał wiele ciekawych kawałków i stworzył wiele klasycznych riffów. Ostatnio brakuje nieco polotu i jakiejś pomysłowości. „Kingmaker” na pewno jest nieco ostrzejszy, ale jednocześnie taki mało wyrazisty. Mimo tego jest to jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Album promował bardziej hard rockowy „face the world” czy bardziej komercyjny „Humanize me”. Solidne kawałki, które są w cieniu wielkich hitów jakie stworzył zespół na przestrzeni lat. „Bull's Eye” to nieco żywszy kawałek, który ma w sobie heavy metalowy pazur. Przypominają się stare dobre czasy i taki pretty maids już bardziej sobie cenię. Prawdziwą petardą jest bez wątpienia „King of the right here and now”, który przypomina mi czasy „Planet Panic”. Mocna rzecz, która pokazuje że zespół grać mocniej jeszcze potrafi. „Heaven's little Devil” to rockowy kawałek, który nadaje się do radia. Szkoda, że zespół bawi się w takie popowe granie. Na uwagę zasługuje mroczniejszy i bardziej pomysłowy „Civilized Monsters”, który też zaskakuje energicznym riffem. Ten utwór porywa dynamiką i zadziornością. „Sickening” też należy do mocniejszych momentów na płycie. Zamykający album „was that what You wanted” ma nieco nowocześniejszą formę i również nieco ostrzejszy riff.


„Kingmaker” to solidne dzieło, który pokazuje że Pretty maids mimo swoich lat wciąż trzyma poziom. Szkoda, że muzyka stała się bardziej komercyjna, bardziej hard rockowa, a mniej metalowa. Brakuje mi Alana Owena, brakuje mi tych charakterystycznych klawiszy i klimatu. Pozycja skierowana do zagorzałych fanów Pretty Maids, a także fanów hard rocka.

Ocena: 7/10

DEATH ANGEL - The Evil Divide (2016)

Dla wielu fanów thrash metalu „The Killing Season” zespołu Death Angel to jeden z najważniejszych dzieł tej kapeli i jeden z najlepszych wydawnictw roku 2008. Ta płyta miała w sobie nutkę progresywności czy punku. Z drugiej strony był to klasyczny album death Angel z dużą dawką agresji i thrash metalu. Sporym atutem była różnorodność i mroczny klimat. Kolejne wydawnictwa nie były złe, ale nie robiły już takiego wrażenia jak właśnie tamten album. Teraz po 8 latach zespół wydał swój 8 krążek zatytułowany „The Evil Divide” , który pod wieloma względami przypomina tamte dzieło. Podobna szata graficzna, klimat i brzmienie, to tylko pierwsze z brzegu elementy „The Evil Divide”. Sama muzyka też bardziej zróżnicowana i bardziej dopieszczona niż na ostatnich dziełach. Więcej jest w tym swobody, pomysłowości i cech „The Killing Season”. Choćby nutka progresywności czy punku, które przewijają się przez niektóre kompozycje. Najbardziej to słychać w „it cant be this” czy „Lost”, które mają w sobie typową strukturę komercyjną. Typowe przeboje, które znakomicie nadają się do promowania nowej płyty. „The Moth” to z kolei energiczny i agresywny otwieracz, który wiele zdradza i pozytywnie nastawia do albumu od samego początku. W podobnym klimacie jest utrzymany melodyjny „Cause for alarm”, który oddaje to co najlepsze w tej grupie. Jednym z najcięższych utworów na płycie jest „Father of lies”, który został zbudowany w oparciu o mocny riff i toporny charakter melodii. „Hatred United /United Hate” to kolejny mocny kawałek, które nieco ociera się o twórczość Kreator. Death Angel zawsze potrafił stworzyć ciekawe melodie, które na długo zapadały w pamięć, kompozycje które szybko stawały się hitami. Taki też właśnie jest dynamiczny „The Eletric Cell”. Całość zamyka równie udany „Let The pieces fall”. Nowy album death Angel to kawał porządnego thrash metalu, który nawiązuje do klasyków grupy, a przede wszystkim przypomina nam znakomity „The Killing season”. To dobra rekomendacja tego wydawnictwa.

Ocena: 9/10

niedziela, 23 października 2016

JORN - Heavy Rock Radio

Ostatnie poczynania Jorna Lande budziły zachwyt wśród fanów muzyki metalowej, w końcu ostatni jego solowy album w postaci „Traveller” czy nagrany wspólnie album z Trondem Holterem pod szyldem Dracula szybko stały się jednymi z najlepszych wydawnictw Jorna. Tak więc apetyt rósł w miarę jedzenia i tak zamiast dostać kolejny nowy solowy album to dostaliśmy album „Heavy Rock Radio”, który jest składanką coverów. Na płycie znajdziemy covery tych zespołów, które miały ogromny wpływ na Jorna. Nie mogło zabraknąć więc coverów Black Sabbath, czy Dio. „Die young” czy właśnie „Rainbow in the Dark” to świetne covery, które pokazują, że Jorn mógłby śmiało zostać nowym wokalistą Rainbow czy bandu ku chwale Dio. Dobrze też wypadł w coverach bardziej popowych i mam tu na myśli „I know there something going on” czy „Running Up that Hill”. Dobrze radzi sobie też Jorn z stricte rockowymi kawałkami i potwierdza to cover Queen w postaci „Killer Queen” czy „Dont Stoop Beliven” z repertuaru Journey. Największą niespodzianką i w sumie takim punktem kulminacyjnym jest „Stormbringer” Deep Purple i „The Final frontier” Iron maiden. Oba te kawałki brzmią świeżo i zaskakują. Jest w nich energia i autentyczność, tak więc Jorn znów pokazał klasę i tylko pokazał, że odnajduje się w różnych konwencjach, różnych gatunkach. Dla fanów składanek z coverami czy też Jorna jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena : 7/10

sobota, 22 października 2016

HERMAN FRANK - The devil rides out (2016)

Wiele osób nie mogło przyjąć do wiadomości, że Herman Frank opuścił Accept, zwłaszcza że to z nim w składzie powstał na nowo Accept i nagrał 3 bardzo udane krążki. W sumie jego decyzja jest zrozumiała. W Accept nie mógł rozwinąć skrzydeł ani też pokazać się jako kompozytor. Jak wiemy z historii ma on talent do tworzenia ciekawych metalowych hitów. Dał się poznać jako członek Victory, jako lider świetnego Panzer, ale również warto wspomnieć o solowej karierze. Nie tak dawno band sygnowany imieniem i nazwiskiem był bardziej projektem niż zespołem tak teraz to się zmieniło. Herman Frank wraz Rickiem Altzim z Masterplan dobrali sobie nowych muzyków i tak nagrano trzeci album w postaci „The Devil rides Out”. Andre Hilgers został nowym perkusistą, a Micheal Muller z Jared Heart nowym basistą. Nowy skład, ale muzyka i styl dalej ten sam. Herman dalej stawia na zadziorny, melodyjny, nieco toporny heavy metal, który od początku do końca ma zachwycać przebojowością i gitarowymi zagrywkami. Dwa poprzednie albumy to prawdziwe petardy i wysokiej klasy heavy metal. Nowy album w sumie niczym nowym nie zaskakuje, bo zespół dalej gra swoje. Większy nacisk położony jest na zadziorność, na zróżnicowanie, na techniczne aspekty. Może nieco kuleje element przebojowości, ale nie ma to też większego wpływu na płytę, bo muzyka sama się broni. Album promuje „Ballhog Zone”, który potrafi zauroczyć hard rockowym feelingiem i przebojowym charakterem. Mocny riff i ciekawe, intrygujące solówki to jest potęga kawałka. W sumie jest to też jeden z najlepszych utworów na płycie. Bardzo ciekawy jest otwieracz w postaci „Running Back”, który ma coś z ostatnich płyt Accept. Motoryka, agresywność przypomina nieco „Stempade”. Dalej mamy rasowy heavy metalowy kawałek w postaci „Shout” i tutaj można poczuć to niemiecką toporność. Dalej mamy znacznie żywszy i bardziej żywiołowy „Can't take it”. Podobnie jak w promującym kawałku tak i tutaj urokliwa jest hard rockowa formuła. „No tears in Heaven” to już bardziej stonowany i bardziej marszowy kawałek, który również potrafi ukazać potencjał Hermana. Jeszcze lepiej wypada znacznie szybszy i rozpędzony „Run Boy Run”, który przypomina mi debiut Panzer. Mieszankę Victory, Panzer i Accept mamy w dynamicznym i agresywnym „Thunder of Madness”. Właśnie w takich kompozycjach Hermana uwielbiam. W klimatach DIO utrzymany jest mroczniejszy „License to Kill”, który utrzymany jest w średnim tempie. Płyta jest urozmaicona i nie ma mowy o nudzie czy graniu w kółko jednego. „dead or Alive” to kolejny znakomity przebój na płycie, który bardzo szybko zapada w pamięci. Całość zamyka bardziej techniczny i mroczniejszy „I want it all”. Nie ma mowy o zaskoczeniu, czy o płycie, która zwołuje świat. Herman Frank nagrał album, który jest kontynuacją dwóch poprzednich wydawnictw i znakomitym podsumowaniem jego dotychczasowej kariery. Może nie jest tak przebojowy jak poprzedniczki, ale to wciąż heavy metal na wysokim poziomie. Fani Hermana Franka będą zachwyceni.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 20 października 2016

SIRENIA - Dim days of Dolar (2016)

Sirenia to norweski odpowiednik After Forever, Epica czy Nightwish. To zespół który umiejętnie łączy elementy symfonicznego metalu i gothic metalu. „The 13th Floor” był ciekawym i w miarę udanym albumem, który potrafił zaspokoić fanów takiej muzyki. Późniejsze dokonania były różne i nie zawsze potrafiły trafić do fanów. Zespół oddalał się bardziej w stronę komercyjności czy rocka. Taka forma już nie do końca mi odpowiadała. Teraz zespół ma nową wokalistkę w postaci Emanuelle Zoldan, która przez dziesięć lat pełniła rolę chórzystki w zespole. Trzeba przyznać, że zespół nabrał nowej jakości dzięki niej. W efekcie „Dim Days of Dolor” to najlepsze dzieło jakie stworzył ten zespół.

Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Pierwszym na pewno jest nowa wokalista, która umiejętnie odnajduje się w symfonicznym metalu i pomaga w tym jej operowy głos. Ma odpowiednie wyszkolenie techniczne i umiejętności. Każdy utwór nabiera odpowiedniej tonacji, jak i pazura. Lepsze, mocniejsze brzmienie, które od razu kojarzy się z ostatnim albumem Epica. Morten i Jan też odwalają kawał dobrej roboty. Dzięki nim materiał jest bardziej metalowy i ma pewne elementy death metalu. Skojarzenia z Nigtwish, a zwłaszcza Epica są jak najbardziej na miejscu. Nowa jakość, nowa Sirenia i już mi się to podoba. Singlowy „the 12 th Hour” idealnie oddaje ten stan rzeczy. Utwór jest agresywny, rozpędzony, bardzo metalowy i niezwykle zróżnicowany. Na takie kompozycje właśnie czekałem w wykonaniu Sirenia. Nawet otwieracz „Goddess of the sea” sprawdza się idealne. Podniosłe, gotyckie chóry i już można poczuć ciarki na plecach. Nieco lżejszy i bardziej melodyjny „Dim days of Dolor” to taki ukłon w stronę pierwszych płyt Sirenia. Bardzo podoba mi się mroczny klimat i główny motyw „Cloud Nine”. Kompozycja ma w sobie sporo nowoczesnych patentów, co też na swój sposób jest zaskakujące. „Veil of Winter” to nieco rockowy kawałek z ciekawymi partiami wokalnymi. Melodyjny i niezwykle zadziorny „Ashes to Ashes” to kolejna mocna rzecz na płycie. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć ostrzejszy „Playing with fire”, czy podniosły „Fifth Column”. Całość zamyka równie udana i wciągająca ballada „Aeons Embrace”.

Przez długi czas lekceważyłem ten zespół, zwłaszcza ich ostatnie dokonania, które były zbyt komercyjne i rockowe. Brakowało mocy, pazura i heavy metalowego charakteru. Teraz z nową wokalistką Sirenia nabrał polotu i świeżości. Teraz mogą konkurować z najlepszymi zespołami.

Ocena: 8.5/10

CIVIL WAR - The last Full Measure (2016)

Pojedynek między Sabaton, a Civil war wciąż trwa i póki co bitwy wygrywa Civil war, a choćby z tego względu, że ich ostatnie dwa albumy to nie tylko power metal w stylu Sabaton czy Astral Doors, to również muzyka z polotem i pomysłem. Sabaton nieco osłabiony radzi sobie jak może by nie stracić swojej pozycji. „Heroes” był nijaki i w sumie dopiero „the last stand” przywrócił nadzieję w Sabaton. Jak na złość w tym roku nowy album postanowił również wydać Civil War, który tworzą dawni muzycy Sabaton. To odejście wyszło im na dobre, bo stworzyli własny band i to jeszcze taki co tworzy wysokiej klasy heavy/power metal. Dwa pierwsze albumy to potwierdziły, z naciskiem na „Gods and Generals”, który zaskoczył formą i przebojowością. Czekałem na „The last Full Measure” w sumie z trzech powodów. Pierwszy była ciekawość, czy zespół nagra równie udaną kontynuację poprzednika. Drugi był efekt starcia nowych płyt Sabaton i Civil War. Trzecim powodem był głos Nilsa Patrika Johanssona, który uwielbiam.

„The last Full Measure” nawet pod względem tytułu czy okładki nasuwa na myśl najnowszy krążek Sabaton. Civil War jednak gra dalej swoje i nie ma mowy tutaj o jakiś eksperymentach. Na pewno nie jest to granie na jedno kopyto i pojawia się element zróżnicowania. Dalej mamy melodyjny i energiczny heavy/power metal, w którym słychać echa twórczości Sabaton. To też jest do zaakceptowania przy fakcie, że zespół tworzą dawni muzycy Sabaton. Jeśli chodzi o sam materiał to płyta ani rozczarowuje ani tez nie powala. Dostajemy bardzo dobry album, który miło się słucha. Nie brakuje przebojów, petard czy ostrych riffów. Ogólnie Petrus i Rikard wygrywają ciekawe riffy i słychać, że bardzo dobrze się uzupełniają. Jest melodyjność, podniosłość i nutka agresji. Jeśli mam do czegoś się przeczepić to do konstrukcji czy formy. To sprawia, że wszystko jest jakieś takie przewidywalne i nieco bez wyrazu. Album się broni solidnością i w miarę równymi kompozycjami. „Road to Victory” to dobry otwieracz, który jeszcze lepiej sprawdził się w roli singla. Nutka progresywności, nutka tajemniczości wdziera się w „Deliverance” i jest to mocny kawałek.”Savannah” swoją konstrukcją nasuwa twórczość bardziej Astral Doors aniżeli Sabaton. Nieco zaskakuje taki folkowy i radosny „Tombstone” z wyraźnymi wpływami Wuthering Heights. Więcej rycerskiego charakteru, epickości mamy w marszowym „America”, który też pokazuje zespół z troszkę innej strony. Jednym z największych hitów na płycie jest „ A tale that should never be told”, która wpisuje w standardy Sabaton. Kompozycja może taka typowa, ale szybko zapada w pamięci dzięki chwytliwemu refrenowi i ciekawymi partiami klawiszowymi. Nils mimo upływu czasu nie traci na jakości i jego wokal zawsze jest taki drapieżny i wciągający. To dzięki niemu Civil War jest tak wartościowym i wyjątkowym zespołem. Nieco mroczniejszy i zadziorniejszy jest „Gangs of New York” i w sumie też jest to pozytywne zaskoczenie albumu. Z power metalowych petard pozwolę wyróżnić sobie rozpędzony „Gladiator”, który imponuje szybkim tempem i ostrym riffem. Civil War jak dla może iść właśnie w takim kierunku. Na płycie sporo jest marszowego tempa i epickich patentów. Dobrze to obrazuje „People of the Abyss” czy tytułowy „The last Full measure”. Całość zamyka stonowany „The aftermath”.

Nie mówię, że nowy album Civil War jest słaby, bo wręcz przeciwnie jest to kawał solidnego heavy/power metal, do którego warto wracać. Po prostu ten album niczym nie zaskakuje i w moim odczuciu jest słabszy od poprzednika. Czy jest to lepszy krążek od „The last stand” Sabaton to już inna bajka. Oba albumy są wartościowe. Jak cenimy sobie zróżnicowanie i mocne riffy to wygrywa Civil War, a jak przebojowość to Sabaton.


Ocena: 8/10

TARJA - The Brightest Void (2016)

Fani Tarji Turunen w tym roku mają prawdziwą ucztę, bowiem ex wokalistka Nightwish postanowiła nie ograniczać się do jednego albumu i wszystkie pomysły zawrzeć na dwóch oddzielnych albumach. Tym głównym pozostaje „The Shadow Self”, który ma ukazać się w czerwcu, a jego prequelem jest „The Brightest Void”. Wiele pomysłów na utwory pojawiło się podczas sesji nagraniowej i tak powstał szósty album utalentowanej wokalistki. To co znajdziemy na płycie to kilka ciekawych coverów i parę nowych utworów, które mają nam zrobić smaka na ten właściwy album, który ukaże się w sierpniu. Co może też zwrócić uwagę słuchacza to fakt pojawienia się kilku ciekawych gości jak choćby Micheal Monroe z glam rockowego Hanoi Rocks czy Chad Smith z Red Hot Chilli Peppers. Tak więc album bardziej należy traktować jako ciekawostka i gratka dla fanów Tarji aniżeli coś nowego co wnosi do jej twórczości. Mamy cover Paula McCartneya w postaci „House of Wax”, kawałek znany z serii Jamesa Bonda czyli „Goldfinger”, ale jest też utwór „Paradise” w którym Tarja spełnia marzenia wielu fanów i śpiewa z wokalistką Within Temptation. Na pewno warto zwrócić uwagę na nowy singiel w postaci „No Bitter End”, który ma nam zobrazować nadchodzący album „The shadow Self”. Utwór nie jest zły, choć położono tutaj nacisk na nowoczesność i agresywność. Brakuje podniosłości i nutki symfonicznego metalu. „Your heaven and Your Hell” jest nieco żywszy, choć i tutaj panuje podobny klimat co na otwieraczu. Za dużo tutaj komercji, która przemawia przez takie kompozycje jak „An empty dream” czy stonowany „Witch Hunt”. Ogólnie można poczuć rozczarowanie, bo album w żaden sposób nie zachwyca. Mamy zbieraninę utworów, które nijak nie tworzą albumu, a już z pewnością nie zachwycają swoim wykonaniem. Oby „The Shadow Self” był ciekawszy w swojej konstrukcji.

Ocena: 4/10

środa, 19 października 2016

FREEDOM CALL - Masters of Light (2016)

Dla wielu Freedom Call to obiekt drwin, a wszystko przez ich słodkie melodie i wyjątkowo czysty wokal Chrisa Baya. Swoje robi też tematyka, która ociera się o fantasy czyli smoki i rycerze, a to nie zawsze każdego bawi. Fani tego zespołu uwielbiają pierwsze płyty w tym przede wszystkim „eternity” i te stare dobre czasy przypomniał ostatnio „Beyond”. To był zaskakująco dobry album. Freedom call tym albumem wrócił jakby do swoich korzeni i nagrał album na poziomie. Z tym ostatnio było różnie u nich. Zespół nabrał w sobie tyle pozytywnej energii, że wydał wznowioną wersję „Eternity”, a teraz chce potwierdzić swoją formę nowym albumem zatytułowanym „Masters of Light”.

Najsłabszym ogniwem tej płyty to oczywiście sama okładka, która jest kiczowata i jakaś taka bez pomysłu. Szkoda, bo tytuł krążka jest naprawdę chwytliwy. Lepiej jest z brzmieniem i formą muzyków. Brzmienie jest takie jak na ostatnich płytach, czyli czyste i takie dość power metalowe. Co do muzyków to trzeba pochwalić Chrisa, który śpiewa co raz lepiej. Na tym albumie momentami śpiewa nieco nawet agresywniej. Tak jego głos jest wizytówką Freedom Call. Na płycie znajdziemy 12 kawałków, które są zróżnicowane i dobrze oddają to co najlepsze w tym zespole. Zaczyna się od „Metal is Everyone” z nieco cięższym riffem i z nieco nowocześniejszym charakterem. Kompozycja jest na pewno udana i zapada w pamięci. Słychać kontynuacje „Beyond”, a także echa klasycznych albumów tego bandu. Najlepszym utworem na płycie pozostał jednak singlowy „Hammer of Gods”, który zabiera nas w rejony Gamma Ray. Chwytliwy refren i melodyjny riff napędzają ten kawałek, czyniąc go jednym z najlepszych utworów w historii Freedom Call. Dalej mamy klimatyczny, bardziej przesiąknięty fantasy „A World Beyond”, który swoją lekkością, nieco słodszym charakterem przypomina czasy „crystal Empire” czy „Eternity”. Power metal pełną gębą w najlepszym wydaniu. Pomysłowy motyw i aranżacje mamy w tytułowym „Masters of Light”. Zaczyna się klimatycznie, dość spokojnie, potem nabiera epickiego i bardziej power metalowego charakteru. Zróżnicowana i bardziej złożona kompozycja, która pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Zespół idzie za ciosem i dalej daje nam znów power metalową petardę w postaci „King rise and fall”. Znów można śmiało mówić o jednej z najlepszej kompozycji jakie stworzył Freedom calll. Słychać wpływy Stratovarius czy Gamma Ray. Fani starych płyt Freedom Call na pewno łezka w oku się zakręci. W połowie płyty przychodzi czas na balladę i „Cradle of Angels” wypada naprawdę dobrze. Ta ballada potrafi ująć formą, wykonaniem i jakoś tak nie odstrasza. „Emerald Skies” to znów żywszy kawałek z bardziej wysuniętymi klawiszami. Bardzo dobrze wyważone melodyjne klawisze i nieco cięższe gitary. Wyszedł dzięki temu kolejny przebój, który na długo zapada w pamięci. Tempo i power metalowe rejony zostają utrzymane w dynamicznym „Hail The Legend” i znów kłania się nam twórczość Gamma Ray. Nie da się oszukać, że końcówka płyty już jest nieco słabsza. Przyczyną tego na pewno jest nieco dyskotekowy i kiczowaty „Ghost Ballet”. Z kolei „Rock the Nation” jakoś taki zbyt radiowy i rockowy w swojej konwencji. Zamykający „High Up” troszkę zbyt radosny jak dla mnie. Z końcowej części płyty najbardziej wartościowy jest energiczny i dynamiczny „Riders in the Sky”. Znów przychodzi na myśl kilka klasycznych kawałków grupy.

Nie obyło się i tym razem bez kilku wpadek w postaci zbyt radiowych czy kiczowatych kawałków. Całościowo album wypada jednak bardzo dobrze. Jest sporo power metalu, nie brakuje przebojów, a sam zespół jest w bardzo dobrej formie. Największym plusem jednak okazuje się sięganie po znane patenty i do korzeni. Freedom Call stara się tworzyć muzykę jak za dawnych czasów i wychodzi im to naprawdę dobrze. Warto mieć ten krążek w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10

HAMMERFALL - Built to Last (2016)

Hammerfall zapisał się już w historii heavy i power metalu. Ich status jest nie do podważenia i nie muszą nic udowadniać. Popularność zdobyli dzięki swojej przebojowości, epickim charakterystycznym chórkom, melodyjności i rycerskiemu charakterowi. Swoje zrobił też Joacim Cans, który jest jednym z najbardziej charyzmatycznych wokalistów. Wiele fanów tej muzyki wiąże z tym zespołem swoje najlepsze lata młodzieńcze jak i początki z muzyką heavy metalową. Zespół miewał wzloty jak i upadki. Upadek nastał po „Threshold” bowiem wtedy formuła zaczęła nieco rdzewieć i brakowało tej świeżości i polotu. Wszystko stało się przewidywalne i jakieś takie bez ducha. Zespół gra jakby z przymusu i nie było z tego żadnej frajdy. W końcu doszło nawet do tego, że Hammerfall zmienił koncept na tematykę związaną z zombie. Efekt był w sumie średni. Tak o to zespół wrócił do korzeni i nagrał naprawdę całkiem udany „(R)evolution”. Niedosyt był i w sumie związane było z tym, że płyta była nie równa. Jednak zespół wrócił do korzeni, znów wrócił do rycerskiego heavy/power metalu to był dobry znak i nadzieja na lepsze jutro. Rzeczywiście zespół poszedł dalej w tym kierunku i tak o to mamy najnowsze dzieło „Built to Last”, który jeszcze bardziej przypomina stare dokonania, które kochamy wszyscy. Nie chodzi tylko o miłą dla oka okładkę Andre Marschalla.

Nikt raczej od Hammerfall nie oczekuje eksperymentów, zresztą sam zespół się przekonał że to nie dla nich i przynosi marne skutki. Tak więc „Built to last” jest skierowany do tych którzy wielbią „Legacy of Kings”, „Crimson Thunder” czy „Threshold”. Ta płyta jest do bólu klasyczna, bardzo taka typowa dla Hammerfall, ale dzięki temu tak bardzo wciąga i tak bardzo zachwyca. Miło jest usłyszeć materiał, który naprawdę dorównuje najlepszym dokonaniom zespołu. To nie takie proste, a jednak Hammerfall podołał. Brzmienie jest soczyste i takie w starym stylu. Joacim Cans faktycznie wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje, że potrafi śpiewać jeszcze w wyższych rejestrach. Pontus i Oscar też jeszcze lepiej się dogadują i w końcu zaczyna iskrzyć w ich zagrywkach. Co ciekawe płyta jest klasyczna, ale potrafi być ostrzej niż zwykle i jeszcze bardziej przebojowo. Plusem na pewno jest duża dawka power metalu, dzięki czemu płyta jest niezwykle energiczna i dynamiczna. Płytę promował „Hammer High”, który na płycie wypada korzystniej niż wtedy gdy słyszałem go na stronie internetowej. Mocny riff, odpowiednia rycerska tonacja i prosty, wciągający refren są tutaj sporym atutem. „The sacred Vov” to druga kompozycja, którą zespół udostępnił znacznie wcześniej i druga, która lepiej wypada na albumie. Bardzo żywiołowa kompozycja, która ukazuje bardziej power metalowe oblicze kapeli. Pomówmy o reszcie materiału. Płytę otwiera ostry i melodyjny „bring It” i to się nazywa otwieracz. Jedno z najlepszych w historii Hammerfall. Jasne takich riffów w historii heavy/power metalu było sporo. Jednak słuchanie tego kawałka to czysta przyjemność i potrafi rzucić na kolana swoją aranżacją. „Dethrone and Defy” zaczyna się ciekawymi popisami solówkami i szybko nabiera odpowiedniego power metalowego tempa. Kolejna petarda na płycie, która ukazuje jak w świetnej formie jest zespół. Nie tylko power metalowe killery tutaj wyszły, bo ballada „Twilight Princess” urzeka swoją formą i emocjonalnym ładunkiem. Piękna w swojej czystej postaci. Od razu przypadł mi do gustu dynamiczny i przebojowy „Stormbreaker”, który ma w sobie echa „Legacy of kings” czy „Threshold”. Śmiało można rzec, że jest to jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek stworzył Hammerfall. Ten kawałek to kwintesencja stylu tego zespołu i podoba mi się to co wyprawiają gitarzyści. Ciąg dalszy klasyki mamy w podniosłym i marszowym „Built to last”. Dalej mamy kolejną petardę w postaci „The star of Home” i nieco judasowy „New Breed”, które napędzają ten album. W sumie dobrze widzieć, że jest na płycie tyle szybkich,power metalowych kompozycji. Całość zamyka równie udany i chwytliwy „Second to None”, który przemyca sporo patentów z „Crimson thunder”.


Długo fanom Hammerfall przyszło czekać na album godny tej marki. Zawsze czegoś brakowało. Jak nie przebojów, to rycerskiego charakteru, a kiedy pojawił się Hektor na „Revolution” to zabrakło równego materiału. Wracamy do klasycznego materiału i brzmienia Hammerfall. Jest precyzja, jest pazur, podniosłość, rycerski charakter, a w dodatku płyta od początku do końca jest świetna. Niby panowie nie odkrywają niczego nowego, a sprawia to tyle radości. Bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów, a z pewnością najlepszy od czasów „Threshold”. Śmiało można wpisać „Built to last” do top 10 tego roku.

Ocena: 9,5/10