piątek, 21 września 2012

STEVE HARRIS - British Lion (2012)

Członkowie legendarnego i jednego z najważniejszych zespołów heavy metalowych na świecie – IRON MAIDEN w dużej mierze skupiali się na twórczości żelaznej dziewicy i wszystko kręciło się wokół tego i Steve'a Harrisa. Jednakże muzycy z czasem zaczęli się pojawiać w różnych projektach, czy też tworzyć coś poza IRON MAIDEN. Adrian Smith zaczął szybko bo już pod koniec lat 80 i mając dość stania w miejscu założył choćby taki ASAP, udzielając się gościnnie na pierwszym albumie solowym Michela Kiske, a ostatnio tworząc bardziej rockowy PRIMAL ROCK REBELLION, potem Bruce Dickinson poszedł podobną ścieżką tworząc własny materiał pod szyldem BRUCE DICKINSON, udzielając się gościnnie w TRIBUZY czy też AYREON. Ostatnio Nicko Mcbrain pojawił się w projekcie WHO CARES i w końcu po długich latach tkwienia w jednym zespole lider IRON MAIDEN – Steve Harris postanawia zaprezentować się z nieco innej strony, bardziej rockowej pod szyldem STEVE HARRIS. O samym debiutanckim albumie solowym jednego z najważniejszych muzyków metalowych było dość cicho i news wypłynął dość tak niespodziewanie. Promocji czy marketing w przypadku tego albumu nie funkcjonował, ale znane nazwisko zrobiło swoje i kilka dni przed premierą szum wokół nazwiska zrobił swoje. Każdy w oczekiwaniu na nowy album żelaznej dziewicy dowiadując się że jego lider nagrał solowy album, pomyślało za pewne tak jak ja, to nie może być kiepski album. Dlaczego? Steve to nie tylko znakomity basista, to przede wszystkim świetny kompozytor, ileź on hiciorów stworzył dla IM to głowa mała, to on jest mózgiem tej kapeli i myślałem że bez względu na styl będą to mocne kompozycje, nawet jeśli mają być rockowe, cóż niestety tak nie jest. Co ciekawe historia zespołu jest nieco inna niż mogła się wydawać. Steve tworzył między koncertami i płytami ironów, a kontakt z wokalistą Richardem Taylorem utrzymywał od dłuższego czasu, podobnie jak z gitarzystą Davidem Hawkinsem i właściwie 6 utworów są autorstwa tych dwóch panów, a nie Steve'a. To oni jakby nakierowują całość, nie czuć tego że liderem tutaj jest Harris, nie słychać jakiegoś większego jego wpływu na materiał. Tak słychać rozpoznawalny styl grania i to jest jedyna stylistycznie taka wzmianka o IRON MAIDEN w stylu owej kapeli tutaj, więcej jest bluesa, rocka lat 70, słychać w pływy UFO, lED ZEPPELIN i wiele innych brytyjskich kapel rockowych lat 70 i tutaj należy przyznać że nazwa debiutanckiego albumu „British Lion” jest adekwatna do stylu. Steve harris zawsze był prawdziwym lwem brytyjskiego metalu to on stworzył jeden z najpotężniejszych zespołów metalowych, lecz słuchając solowego albumu mam wrażenie że tytuł mi tutaj nie pasuje. Słuchając materiału nie mogę stwierdzić że jest to wielkie dzieło wielkiego muzyka, to nieudany eksperyment. Album robiony jakby na siłę, dla wyciągnięcia ręki dla starych kumpli? A może skok na kasę? Powodów może być milion, a wszystko i tak się sprowadza do jednego wniosku: album jest słaby i rozczarowuje. Rozczarowuje bo od tej klasy muzyka wymaga się dużo, bardzo dużo. Powiązania z IRON MAIDEN? Są w postaci gry Steve'a na basie i na tym kończą się podobieństwa. Wokalista Richard jest bardziej rockowym śpiewakiem niż Bruce i przypomina tutaj bardziej Iana Gillana z DEEP PURPLE, ma odpowiednią manierę, może nieco zbyt popową, komercyjną, ale do takiego rocka lat 70 pasuje świetnie i nie mogę mu odmówić techniki. Najgorzej się prezentuje moim zdaniem gitarzysta David Hawkins, który nie gra jakoś specjalnie ciekawie, mało w tym energii, rytmiczności, brakuje kopa i jakiś ciekawych melodii.

Dopracowania i dopieszczenia płycie nie można odmówić, wystarczy spojrzeć na klimatyczną, wręcz metalową okładkę oraz wsłuchać się soczyste brzmienie Kevina Shirley, który odpowiada za produkcję ostatnich płyt IRON MAIDEN. Jednak znane nazwisko, ciekawy pomysł i dopracowanie technicznie to nie wszystko, tym nie przekona się do końca słuchacza, tutaj się liczy muzyka, zawartość, a ta tutaj najzwyczajniej w świecie jest słaba nijaka. Pomysł z graniem progresywnego rocka lat 70 był dobry ale wykonanie kiepskie. Materiał to 10 kompozycji, które stara się zaskoczyć, urozmaicić nam owe słuchanie, jednak owe urozmaicenie, polega na zmianie melodii, czy tez drobnego szczegóły, niestety ma się wrażenie że słucha się w kółko jednego utworu. No więc jak to jest? Progresywność, mrok i rockowy wydźwięk to cechy otwierającego "This Is My God" , który ma swoje dobre momenty, jak choćby refren, który ma swój urok, jednak można było to lepiej rozwiązać. Czego mi tutaj brakuje? Ciekawej melodii, kopa gitarowego, dynamiki i przebojowego charakteru. Jak się gra taką muzyką pokazał VOODOO CIRCLE czy DEMONS EYE. Zadziorniejszy się wydaje być „Lost Worlds” jednak to udany dowcip i kolejny chwyt, żeby zakryć co nieco, jednak wszystkiego się nie da i jest to kolejny dowód, że zespół brzmi ciężko strawnie a przynajmniej ja takowe miałem przy słuchaniu już drugiego kawałka z tej płyty. Nowoczesny wydźwięk „Karma Killer” to również ciekawy chwyt, podobnie jak ciężar jaki tutaj czasami się pojawia. Utwór ma dobre momenty, jak choćby klimat i feeling godny WHITESNAKE. Najlepszym utworem jak dla mnie jest nieco bardziej melodyjny, mający choć chwilowe momenty przypominające poniekąd IRONMAIDEN czyli po prostu "Us Against The World". Popowo rockowe granie przez 6 minut jak to ma w „The Choosen Ones” tez nie było dobrym pomysłem. Tutaj tez pojawia się kilka dobrych momentów jak choćby gra Steve'a, czy też chwytliwy refren .Instrumentalnie na pewno nie najgorzej wypadł "A World Without Heaven" który w przeciwieństwie do pozostałych utworów ma melodyjne solówki, dobrze wykorzystany progresywny feeling, to utwór który potrafi zapaść w pamięci. Radiowym przebojem miał chyba być „Judas” ale jest to kolejny utwór, który jest ciężko strawny. Ni to szybkie, ni to rytmiczne, ni to zapadające w pamięci, ot co kolejny wypełniacz. Z współczesnego mainstream rocka, przechodzimy szybko do amerykańskiego rocka w "Eyes of the Young" i jest to kolejny komercyjny kawałek, który porwie nastolatków słuchających radia. W tym utworze przynajmniej można poczuć przebojowy charakter, a skojarzenia z SMOKIE są nawet tutaj na plus. Ciekawy feeling i melodie zawiera „These Are Hands”, jednak przydałby się nieco ostrzejszy wokal, albo nieco więcej dynamiki, ale mimo to jest to kawałek który pozytywnie wypada na tle całości. Całość zamyka nudna i nijaka ballada „The Lesson”. Materiał ma dużą wadę, ciągnie się nie miłosiernie i ciężko coś wynieść z słuchania. To nie toporność, to nie styl, to kiepskie aranżacje, to kiepskie pomysły na kompozycje.

Miało być wielkie bum, miało być to ważne wydarzenie tegoroczne w kręgu muzyki metalowej, miało być bardzo dobrze, a wyszło wręcz na odwrót. Z dużej chmury spadł lekki deszczyk. Nazwisko zrobiło swoje i przyciągnęło słuchaczy. Ja też się nabrałem i żałuję czasu jak poświęciłem temu albumowi. „British Lion” jako solowy album Steve'a Harrisa jest słaby i jest to rozczarowanie. Pokazuje nieco inne oblicze muzyka, prezentuje ciekawy pomysł na granie, oddaje cechy brytyjskiego rocka, lecz na tym koniec pozytywów. Rozczarowanie bierze górę, bo nie ma właściwie ani jednego kawałka o którym będę pamiętał. Było kilka nawet ciekawych momentów, ale na tym koniec. Problem tkwi w kompozycjach, w ich pisaniu, aranżacji. Muzycy nie dają z siebie wszystkiego, zwłaszcza gitarzysta David. Brakuje energii, przebojowości, ciekawych melodii, chwytliwych refrenów, brakuje dynamiki, brakuje imponujących solówek. Czy warto było marnować czas na takie rozwiązanie? Czy nie lepiej było się skupić całkowicie na żelaznej dziewicy? Mam nadzieję że ten wyskok Steve'a Harrisa nie odbiję się na dłuższym oczekiwaniu kolejnego albumu żelaznej dziewicy. Oby to nie był sygnał wyczerpania pomysłów przez Harrisa. Przyszłość da odpowiedzi na powyższe pytania. „British Lion” zapisuję do rozczarowań 2012, a Ty?

Ocena: 3.5/10

środa, 19 września 2012

LIAR - Nothing But The Truth (1989)

Niemiecki thrash metal kojarzy się przede wszystkim z KREATOR, DESTRUCTION oraz SODOM, z kapelami, który postawiły na agresywny, wręcz dziki, nieokiełznany oddający ten charakterystyczny niemiecki styl poprzez zawarcie topornego charakteru, nieco kwadratowych melodii. Jednak nie wszystkie kapele thrash metalowe wywodzące się z tego kraju identyfikowały się z tym stylem, zdarzały się oczywiście wyjątki jak taki LIAR. Jedna z tych kapeli, która nie jest wymieniana jednym tchem z ową wielką trójką, jedna z tych kapel która była jednym z pierwszych zespołów w wytwórni CENTURY MEDIA i jedna z z tych kapel, która miała swój własny, unikatowy styl. Na czym polega ten styl? Niemiecki LIAR potrafił stworzyć ciekawą hybrydę 3 gatunków : power metalu, thrash metalu i melodyjnego metalu, gdzie znaczącą rolę odgrywały klawisze. Takim stylem nie mogło się pochwalić zbyt wiele kapel i właściwie nie jest takie proste to porównać do jakieś kapeli. Jasne są pewne zaloty pod VIO – LENCE czy MIDAS TOUCH i to progresywne zacięcie się pojawia w muzyce LIAR. Historia zespołu sięga lat 80, gdzie została założona w 1988 r, a jej działalność przypadła na lata 90, gdzie po wydaniu dwóch albumów się rozpadli i świat o nich zapomniał. W roku 1989 zespół wydał debiutancki „Nothing But The truth” który oczywiście pod względem muzycznym zawierał elementy power metalu, melodyjnego metalu jak i thrash metalu, a wszystko właściwie skupia się na tym albumie wokół melodii, który odgrywają tutaj znaczącą rolę. Można rzec, że o wiele większą, niż choćby agresja czy zadziorność. Ten album to dzieło, które potrafi otoczyć słuchacza ciekawymi, pomysłowymi riffami wygrywanymi przez duet Munzel/Dripzy, którzy grają z pasją, gdzie słychać niezwykłą energię, wyszkolenie techniczne, a także zrozumienie. Jest szaleństwo i ambitne granie, gdzie gitarzyści nie decydują się na proste młucenie, lecz na nieco świeższe granie gdzie łączone jest dynamika, melodyjność charakterystyczna dla power metalu, agresja, klimat wyjęty z thrash metalu oraz lekkość, urozmaicenie, przebojowość spod znaku melodyjnego metalu. Gitary to nie jedyny element, który przesądza o wyjątkowości kapeli, bo trzeba tutaj wspomnieć w kilku słowach o wokaliście 'The Duke' który pod względem techniki, maniery, pod względem zadziorności i klimatu przypomina mi Jona Olive z SAVATAGE i to już powinno być jednym z mocniejszych argumentów dla którego warto sięgnąć po ten album. No i jest jeszcze klawiszowiec „Bone”, który jest odpowiedzialny za tajemniczy klimat, za progresywne zacięcie no i za melodyjny charakter kompozycji i całego materiału, zaś sekcja rytmiczna decyduje tutaj o dynamice i zróżnicowaniu.

Co kryje się za tą miła dla oka okładką? Dynamiczny materiał, który składa się z 8 kompozycji trwających łącznie 40 minut. Jest to materiał, który wciąga, intryguje, zaskakuje i nie ma tutaj mowy o prostolinijności, prostocie i wtórności. Mamy tutaj dwa dłuższe kawałki, które ukazują bardziej rozbudowaną formę, nieco bardziej wyszukane melodie, progresywny charakter i przeplatanie w ciągu 6 minut różne intrygujące motywy, które zachwycają pomysłowością i techniką wykonania. „D.C.W” z klimatycznym intrem przypominającego te do „Port Royal” RUNNING WILD, czy tez stonowany, mroczny „See You Again” przypominający dokonania SAVATAGE z dobrze wpasowanymi syntezatorami, mrocznym klimatem, psychodeliczny wydźwiękiem spełniają rolę takowych długich i rozbudowanych utworów. Zespół dobrze radzi sobie w konwencji progresywnej, gdzie trzeba nieco urozmaicić kawałek, postawić na bardziej stonowane tempo i „Dance On Fire” jest tego bardzo dobrym przykładem. Nie ma tez problemów z stworzeniem lekkiego i przebojowego utworu i takim jest „Batman” który związany jest z jednym z najpopularniejszych superbohaterów. Nieco słabiej się prezentuje hard rockowy "Lonely Boy", będący coverem SEX PISTOLS. Nie brakuje też dynamicznych utworów, gdzie jest nieco szybsza sekcja rytmiczna, mocniejszy, ostrzejszy riff i bardziej przebojowy charakter i taki "War (No Solution)" czy też melodyjny „Run For Me”, który jest moim ulubiony utworem, stanowi kolejny mocny punkt na tym albumie.

Specyficzne podejście do tematu thrash metal, ciekawy styl, świeżość, ciekawe pomysły i przede wszystkim bardzo dobre aranżacje wykonane przez dobrze wyszkolonych technicznie muzyków to jedne z mocniejszych atutów debiutanckiego albumu LIAR. Masz dość typowego thrash metalu, gdzie jest agresja i dynamika z której nic nie wynika? To może być właśnie coś dla Ciebie.

Ocena: 8/10

wtorek, 18 września 2012

PŁYTA MIESIĄCA MAJ 2012


Miesiąc maj był miesiącem, gdzie premierę swoje miały nowe płyty kapel znanych i mających mocne pozycje, szkoda tylko że nie zawsze znana firma oznacza dobry produkt. Ten miesiąc tylko uświadomił, że nie musi tak być, ba zdarza się że są to mega rozczarowania. Tak też można opisać nowy album FIREWIND, czy też EVIL MASQUVERADE który miały premierę w owym miesiącu. Nie popisał się także francuski NIGHTMARE, grający heavy/power metal, a przecież ostatnie ich albumy, były pełne energii, agresji, jednak nie tym razem. SABATON leci po kosztach i nagrał kolejny taki sam album, tylko że w gorszym wykonaniu, a „Corolus Rex” jest jednym z ich najsłabszych albumów w historii. Heavy/ doom metalowy GRAND MAGUS zaliczył wzrost formy, podobnie jak i heavy metalowy KATANA starający się podążać ścieżką IRON MAIDEN. Gorzej wypadł w moim odczuciu MALICE, który przecież w latach 80 był dość znaną kapelą heavy metalową. Rozczarowań negatywnych było sporo i to był główny motyw tego miesiąca. Pozytywnie zaskoczyły nieco mniej nie znane kapele power metalowe czyli VORPAL NOMAD grający w stylu IRON SAVIOR, czy też ELIXIR, naśladujący kilka znanych kapel power metalowych. Jednak do najlepszych płyt z tego miesiąca zaliczam: powrotu w wielkim stylu włoskiego WHITE SKULL, który wrócił z oryginalną wokalistką, nawiązując tym samym do swoich największych dzieł. Drugie miejsce zajmuje u mnie nasz rodzimy PATHFINDER grający symfoniczny power metal i muszę przyznać że „Fifth Element” jest jeszcze bardziej dojrzałym albumem aniżeli debiut, a trzecie miejsce oddaję SONATA ARCTICA która nagrała całkiem dobry album, który trzyma poziom.

1.WHITE SKULL - Under This Flag (14.05.2012)
Wielki powrót włoskiej kapeli power metalowej z oryginalną wokalistką - Federicą De Boni, z którą zespół nagrał swoje najlepsze dzieła. Album równie świetny co taki "Tales From The North" czy "Public Glory, Secret agony". Jeden z najlepszych albumów power metalowych w roku 2012.


2. PATHFINDER - Fifth Element (23.05.2012)

Polski RHAPSODY rośnie w siłę i nowy album jest tego znakomitym dowodem. Bardziej dojrzały materiał, bardziej dopracowane aranżacje i bardziej trafiające do mnie pomysły na kompozycje. W końcu jakiś rodzimy zespół na poziomie!


3. SONATA ARCTICA - Stones Grow Her Name (18.05.2012)

Nigdy nie byłem wielkim fanem tego zespołu, ale ten album ma w sobie to coś, co sprawia że miło się go słucha. Na plus rockowe elementy, a także romantyczna tematyka. Nieco inne wcielenie tego power metalowego zespołu, ale równie ciekawe i atrakcyjne dla słuchacza.

Recenzja:  http://powermetal-warrior.blogspot.com/2012/05/sonata-arctica-stones-grow-her-name.html
 

EDEN - Eden (1986)

W 2003 roku reaktywowała się amerykańska kapela EDEN, która funkcjonowała w latach 80 i w owym czasie nagrała jeden album, a mianowicie „Eden”. Reaktywowana kapela skupia w swoim składzie trzech muzyków z oryginalnego składu, czyli Dave Young na perkusji, Gary Winslow na basie, a także Lenny Spickle na gitarze. Brakuje dwóch członków, ale ich obecność jest nie możliwa, bo zarówno gitarzysta Rick Scott Crocco jak i wokalista Mike Stone który miał swój okres w QUEENSRYCHE odeszli z tego świata. W roli nowego wokalisty występuje obecnie Augie Madrigal. EDEN jest to kapela heavy metalowa, która została założona w 1981 r. pod nazwą AUGUST REDMOON, apotem w 1983 funkcjonowała pod nazwą TERRACUDA, a potem już zespół wydał w 1986 roku debiutancki album „Eden”. Album z kręgu tych mało znanych, rozegranych w dość powszechnym stylu nawiązując do takich kapel jak METAL CHURCH, ACCEPT, DIO, BLACK SABBATH, czy DIO. „Eden” jest dziełem muzyków, którzy znają się na swojej robocie i nie można tutaj mówić o kiepskiej grze i niskim poziomie muzyki. Wszystko właściwie skupia się wokół lidera Micheala Henry'ego, który wokalnie przypomina mi manierę, styl śpiewania i zadziorność Mike'a Howe'a z METAL CHURCH i muszę przyznać że pod względem technicznym i oryginalności jest to znakomity wokalista, który jest mocnym punktem EDEN. Micheal Henry to nie tylko znakomity śpiewak, ale również nie gorszy gitarzysta, który nie porywa jakimś nadzwyczajnym stylem czy wirtuozerskimi popisami, lecz szczerością, energią, wyczuciem rytmiki, lekkością i mocnymi partiami, które mimo prostej formy są atrakcyjne i zapadające w pamięci. I tworzy on tutaj na tym albumie znakomity duet z Rickiem Scottem gdzie obaj już nie żyją. Sekcja rytmiczna jest tutaj dynamiczna, urozmaicona i nie można narzekać na rutynę, bo są i szybkie momenty jak i bardziej stonowane.

Choć okładka uboga, choć nie kusi żeby zapoznać z zawartością, to jednak materiał znajdujący się na płycie jest bardzo atrakcyjny i nie brakuje tutaj ani przebojów, ani chwytliwych melodii i dobrych aranżacji. Materiał jest energiczny, w miarę zróżnicowany co wynika z różnych temp, różnych stylizacji, a do tego nie ma wypełniaczy, czy słabych kompozycji. Na pierwszy ogień idzie klimatyczny, stonowany i oczywiście o przebojowym charakterze „Pound It Out” , który zbudowanym jest na bazie prostego i zadziornego riffu oraz niezwykłej melodyjności. Spokojne, akustyczne wejście w „The Looking Glass” szybko przeradza się w rytmiczny riff i hard rockowy feeling i jest to kolejna mocna kompozycja, która bardzo łatwo wpada w ucho. W podobnej hard rockowej konwencji utrzymany jest również „Sealed With A Kiss” z prostym i rytmicznym riffem i stonowanym tempem. Jednak materiał zawarty na debiutanckim albumie EDEN to nie tylko stonowane heavy metalowe kompozycje, czy tez hard rockowe utwory, to również szybkie, dynamiczne kompozycje, utrzymane w speed/power metalowej konwencji z rozpędzoną sekcją rytmiczną, szybkim, nieco agresywniejszym riffem i mocnym, utrzymanym w wysokich rejestrach wokalem. Do tej grupy kompozycji zaliczyć należy „Judgement Day” , rytmiczny „Victim Of The World” z energicznym i pomysłowym motywem w roli głównej, melodyjny „The Bigger They Are” , czy też rozpędzony „Fighting Mad” i te utwory są bez wątpienia najlepszymi kompozycjami z całego krążka i w takiej szybkiej stylistyce EDEN wypada bez wątpienia najlepiej. Tak jak wspomniałem wcześniej, materiał jest urozmaicony, to też nikogo nie powinno zaskoczyć wystąpienie, bardziej stonowanego kawałka w postaci „Morte/Gone Too Far” gdzie jest nacisk na klimat, na emocje i tutaj balladowe są miłym dodatkiem. Również balladowe wtrącenia znajdziemy w hard rockowym „Panic In The City” . No i jeszcze swoje 3 grosze dorzuca instrumentalny „Untravelled Waters” o charakterze ballady.

Eden” to album zawierający muzyką powszechną, muzykę jakiej było pełno wtedy na rynku. To album może i wtórny, ale szczery, ukazujący radość z grania, lekkość, energię, ciekawe melodie, które trafiają do słuchacza. Dobrze wyszkolenie muzycy mający ciekawe pomysły i potrafiący grac starannie i na poziomie stworzyli naprawdę bardzo dobre dzieło, które słucha się z wielkim zapałem i na pewno znajdzie on nie jednego zwolennika.

Ocena: 7/10

CUTTY SARK - Heroes (1985)

Rzadki solidny heavy/power metal z lat 80 prosto z Niemiec, który jest odegrany w myśl old schoolowego grania w stylu takich kapel jak ACCEPT, OMEN, GRAVESTONE,a także IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. Tak można by opisać w skrócie niemiecką kapelę CUTTY SARK, która została założona w 1976 roku i która nagrała 3 albumy, przy czym „Regeneration” z 1998 roku został wydany po reaktywacji i to był ich ostatni krążek po czym się rozpadli. W 1984 roku zespół zadebiutował „Die Tonight” a rok później nagrał udaną kontynuację debiutu czyli „Heroes”, który okazał się jeszcze bardziej dojrzałym i dopracowanym dziełem. Typowego topornego niemieckiego grania z kwadratowymi melodiami w tle też nie ma. Jest lekkość, energiczność, melodyjność i niezwykła rytmiczność i gitarzysta Uwe Cossmann, jest bardzo dobrym muzykiem. Jego solówki są energiczne, melodyjne, rytmiczne i w każdym utworze można to usłyszeć, zwłaszcza w takim szybkim, speed/power metalowym „Invitation to Dance” w którym jednocześnie można się przekonać, że sekcja rytmiczna też odgrywa znaczącą rolę na tej płycie i w tym kawałku jest to bardzo dobitnie ukazane, gdzie jest dynamika, szaleństwo i kipi energia z niej.

Brzmienie jest takie nieco surowe, nieco zadziorne i czuć niemiecki charakter, ale materiał już jest nieco przesiąknięty brytyjskim granie, dlatego nie można mówić o toporności, czy kwadratowych melodiach i sporo tutaj przebojów, zapadających, lekkich i melodyjnych kompozycji. Materiał choć zróżnicowany jest to nie można mówić o chaosie i nierówności. Czego jest pełno na albumie? Szybkich, rozpędzonych, energicznych kompozycji, które są utrzymane w konwencji heavy/ power metalowej, gdzie mamy ostry, melodyjny riff, rozpędzoną sekcją rytmiczną i imponujące popisy solówkowe i w ten nurt wpisuje się otwierający „Firebird” , melodyjny „ Smell a Rat” , nieco mroczniejszy „The Dice”, czy nieco rock'n rollowy „Attack”. Jednak na tym nie kończy się materiał i znajdziemy tutaj jeszcze inne propozycje stylowe CUTTY SARK. Oprócz szybkich kompozycji, mamy tutaj też stonowany, rytmiczny, utrzymany w średnim tempie „Heroes” mający cechy niemieckiego grania w stylu ACCEPT. W podobnej stylizacji utrzymany jest zadziorny „Sold To Kill”. Z kolei „Do Come True” i „Lets Go” przesiąknięte są hard rockiem i NWOBHM. Całość dopełnia klimatyczna ballada „Love the World Away” która pokazuje jak dobrym wokalistą jest Conny Schmitt i potrafi śpiewać spokojnie, klimatycznie kiedy trzeba i jest on tym, który uatrakcyjnia album i nadaje mu sporo energii i zróżnicowania.

Nie można mówić o jakimś genialnym zespole, który wybił się czymś, czy prezentował jakiś inny bardziej świeży styl, jednak swoją energią, atrakcyjnymi melodiami, dopracowaniem aranżacji, a także umiejętnościami potrafili mnie przekonać do siebie. Jeżeli ktoś lubi naprawdę solidne granie heavy/power metalowe wypchane przebojami, jeżeli ktoś gustuje w niemieckim graniu to powinien się zainteresować tym zespołem na poważnie bo naprawdę warto. „Heroes” zamknął okres lat 80 CUTTY SARK i jest to dzieło bardzo dobre w swojej kategorii.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 17 września 2012

VISION DIVINE - Destination Set To Nowhere (2012)

Włoski zespół VISION DIVINE grający progresywny power metal z elementami symfonicznego metal wraca ze swoim 7 albumem studyjnym a mianowicie „Destination Set to Nowhere” , który znów przenosi nas w klimat s-f. Jest to drugim album po powrocie do składu zespołu wokalisty Fabio Lione znanego z RHAPSODY. Album dla fanów zespołu nie powinien być żadnym zaskoczeniem i nie należy tutaj spodziewać się niczego nowego aniżeli to co do tej pory zespół grał, czyli progresywny power metal z elementami symfonicznego metalu nawiązując stylistycznie do takich kapel jak STRATOVARIUS, RHAPSODY, KAMELOT, SYMPHONY X, SONATA ARCTICA, czy też PEGANS MIND. W dalszym ciągu muzyka tego włoskiego zespołu polega na łączeniu progresywnego zacięcia partii gitarowych w wykonaniu gitarzysty Olafa Thorsena, które są charakterystyczne dla innego znanego zespołu z podobnego gatunku a mianowicie LABIRYNTH, ciekawe solówki wygrywane na klawiszach które kreują odpowiedni klimat sience fiction, urozmaicona sekcja rytmiczna, zróżnicowane, pomysłowe aranżacje i dość ciekawe brzmiące riffy, a wszystko spięte emocjonalnym wokalem jednego z czołowych wokalistów w kategorii power metalu czyli Fabio Lionego i te wszystkie cechy składają się na nowy album, który należy pochwalić za dobre, soczyste i czyste brzmienie, który uwypukla każdy dźwięk, za dopracowanie pod względem aranżacyjnym, kompozycyjnym, bo jest tutaj sporo ciekawych pomysłów i ciężko zarzucić jakiś błąd pod względem technicznym, to album który pod względem umiejętności muzyków zachwyci nie jednego słuchacza, to album który w kategoriach progresywnego power metalu zasługuje na uwagę słuchaczy i to nie podlega wątpliwości.

O poziomie tego krążka oczywiście decydują przede wszystkim same kompozycje, a te nie są takie złe jak można by się tego spodziewać. Jasne nie są to też kompozycje, które są perfekcyjne, tez pojawia się sporo wad, jak czasami przesadzenie z progresywnym wydźwiękiem, nie trafienie z pomysłem, czy też za mało metalu. Zespół od razu definiuje swój styl słuchaczowi i “The Dream Maker” to kompozycja, która opisuje styl włoskiego VISION DIVINE w partiach muzyków, jest klimat, urozmaicenie, bogata forma aranżacji, chwytliwy i pełen emocji refren, który zapada w pamięci i nie da się tego nie skojarzyć tego z STRATOVARIUS, KAMELOT, czy SYMPHONY X. Mocny riff, pokręcone, nieco wyszukane melodie wygrywane przez klawiszowca Luciattiego, który nadaję utworowi i całemu albumowi niezwykłej przestrzeni, nowoczesności, czy tez melodyjności. Power metalowa konwencja stanowi tutaj siłę i słychać to w dynamicznym i energicznym “Beyond the Sun and Far Away” , szybkim i przebojowym „The Ark”, rozpędzonym „The Lighthouse” z chwytliwym refrenem, dynamiczną sekcją rytmiczną, czy też mocniejszy „Here We Die” to bez wątpienia najmocniejsze momenty tego albumu i styl w jakim zespół wypada znakomicie. Poza szybkimi utworami znajdziemy też nieco bardziej stonowany, rytmiczny i lekki “Mermaids from Their Moons,” z wirtuozerskimi solówkami, balladę „Message To Home” która jest zbyt długa i nieco bezbarwna, z kolei sporo progresywnych elementów można wychwycić w dynamicznym „The house Of Angels”, a taki „The Sin Is You” o nieco komercyjnym zabarwieniu jest jednym z najlepszych przebojów na płycie a tych jest sporo.

Fani progresywnego metalu, fani PEGANS MIND, STRATOVARIUS, czy też SYMPHONY X, fani nieco pokręconego grania wzbogaconego przez różne smaczki będą usatysfakcjonowani. „Destination Set To Nowhere” to dopracowany album z krystalicznym czystym brzmieniem, gdzie imponuje gra muzyków, melodie i struktura, pomimo że jest to znajomy styl grania. Jest to bez wątpienia album, który imponuje dopracowaniem pod każdym względem i bez wątpienia umacnia on pozycje włoskiego zespołu. Warto posłuchać tego dzieła, gdyż każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 16 września 2012

PRESENCE - Rock Your Life (1986)

Chórki w stylu DEF LEPPARD, lekkie, rytmiczne, finezyjne partie gitarowe w stylu DOKKEN, RIOT, WARRIORS, czy też SCORPIONS, wokal przypominający Klausa Meina z SCORPIONS, a także przebojowy charakter, taki jest styl francuskiego zespołu PRESENCE który w latach 80 nagrał jeden album i który łączy hard rock, z tradycyjnym metalem. Taki jest styl debiutanckiego albumu „Rock Your Life”, który jest świetnym dziełem w swojej kategorii. Kto lubi powyższe zespoły, przebojowe wydanie melodyjnego metalu wymieszanego z hard rockiem, kto kocha soczyste i łagodne brzmienie, melodyjność i rytmiczność, ten niech czym prędzej zapozna się z tym wydawnictwem.

Może okładka nie zachęca, jednak to co znajdziemy w środku rozgrzewa do temperatury wrzenia. Materiał jest bardzo melodyjny, energiczny i właściwie wyrównany, a jego najmocniejsza stroną jest fakt skupienia dużej liczby przebojów. Mamy tutaj otwierającego „Danger Zone” gdzie słychać miks tradycyjnego metalu i hard rocka i brzmi to jak miks SCORPIONS z chórkami ala DEF LEPPARD. Pat Hinorson jako lider spisuje się wybornie. Nie można mu nic zarzucić, bo zarówno jak wokalista jak i gitarzysta odwala kawał dobrej roboty. Wokalnie przypomina mi Klausa z SCORPIONS i nie można mu odmówić dobrego wyszkolenia technicznego jak i charyzmy, zaś jako gitarzysta wraz z Gilem Di Bravo tworzy zgrany duet i nie ma co są ciekawe, atrakcyjne dla ucha riffy, solówki, partie gitarowe, które cechują się lekkością, pomysłowością, starannymi aranżacjami., Jest finezyjność, ale i niezwykła rytmiczność i kocham takie rozwiązania i taki hard rockowy feeling. Bardziej metalowy jest „Metal rage” z rozpędzoną sekcją rytmiczną, ostry, dynamicznym motywem, który prezentuje bardziej metalowe oblicze zespołu i dalej jest to wysoki poziom. Przebój goni przebój i taki „Rock your Life” to idealny przykład przebojowości na tym albumie. Rytmiczne partie gitarowe, stonowane tempo i nieco komercyjny refren. Do radia śmiało nadaję się także piękna ballada w postaci „No way”, który urozmaica album. Rasowym hard rockowym kawałkiem o wyraźnych wpływach DOKKEN jest bez wątpienia melodyjny „Como'n Baby”. Kolejnym przejawem urozmaicenia jest również cover LED ZEPPELIN a mianowicie „Rock'n Roll” który wypadł bardzo dobrze. Kolejnym przebojem i znakomitym radiowym kawałkiem jest tutaj „Stop” z lekkim i chwytliwym refrenem. Całość zamyka znów nieco bardziej metalowy utwór, a mianowicie „Paris Burning”.

PRESENCE to jeden z z tych zespołów które nie są bliżej znane szerszej publiczności, to kapela mało znana i zapomniana, a wszystko przez to że nagrali jeden album. Może i tak, ale za to jaki album. Fani lekkiego, rytmicznego i przebojowego hard rocka z elementami melodyjnego metalu będą wniebowzięci. Szkoda, że album zakończył działalność na debiutanckim albumie, ale cóż dobre i to. Gorąco polecam, satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 9/10

sobota, 15 września 2012

FLYING SKULL - Darkness (1992)

Szukanie starych albumów z kręgu heavy/power metalu z lat 80/90 jakieś kilka minut, co zależy od tego, czy szukamy czegoś konkretnego, czy na wyczucie. Pobranie danego albumu kolejne kilkanaście minut. Nagranie na płytę kolejne kilkanaście minut i plus kilka godzin na zapoznanie się z danym wydawnictwem. Euforia z tego że wynalazło się rzadki zespół, który nagrał znakomity album o którym mało kto wie- bezcenne. Kto lubi STORMWITCH, GRAVESTONE,ACCEPT, TRANCE, HELLOWEEN, kto ma bzika na punkcie niemieckiej sceny heavy metalowej lat 80/90 ten śmiało może rozpocząć poszukiwania FLYING SKULL. Jest to kapela która została założona w roku 1985 i na swoim koncie ma tylko dwa albumy. W 1992 r ukazał się debiutancki album „Darkness” i co by nie napisać jest to kawał porządnego niemieckiego metalu z elementami power metalu. Może pojawiają się patenty i znajome dla słuchacza, może i gdzieś były takie rozegrania, to jednak muszę przyznać, że FLYING SKULL ma swój własny styl, który przejawia się w znakomitym wokalu Achim Nohl, który nie jest rasowym topornym śpiewakiem, który przytłacza materiał, oj nie. Tutaj kłania się specyficzna charyzma pokroju Kaia Hansena i nie jest może technicznie nie wiadomo jakim wokalistą, ale styl śpiewania, emocje, czystość, klimat i włożone w to serce sprawiają, że jest to mocny punkt stylu FLYING SKULL, na który składają się: surowe, ale i ostre brzmienie, dudniąca i pędząca do przodu sekcja rytmiczna, która nasuwa takie kapele jak ACCEPT, czy też HELLOWEEN, energiczne partie gitarowe znakomitego duetu Uschwa/Seager z których litrami wylewa się melodyjność, rytmiczny wydźwięk, a wszystko rozegrane z lekkością, radością do muzyki i nie ma nic na siłę. W skrócie FLYING SKULL to mieszanka melodyjności, epickości z finezyjnymi gitarami.

Co kryje się za pod ta mroczną, klimatyczną okładką, od której nie można oderwać wzroku? Dynamiczny, urozmaicony, napchany przebojami materiał, który trwa 40 minut. Nawiązanie do Stephena Kinga i „Tommyknockers” w kawałku o podobnym tytule to znakomite otwarcie płyty. Utwór dysponuje ciekawym klimatem a stylistycznie mamy udaną mieszankę heavy metalu, hard rocka i NWOBHM. Średnio tempo z chwytliwą melodią i zapadającym refrenem czyni ten utwór pierwszym rasowym przebojem. „Nightwalk” to już inna para kaloszy. Tutaj pojawia się szybsza sekcja rytmiczna, ostrzejszy riff, mocniejsze granie nawiązujące stylistycznie do speed/power metalu i to z jakim skutkiem. Co ciekawe mimo owej szybkości, ostrzejszego wydźwięku dalej można mówić o przebojowym charakterze. Klimat i motyw przypominający muzykę z horroru „Coś” słychać w klimatycznym, rozbudowanym „Lonesome Child” z wyraźnymi wpływami brytyjskiego rocka i z dobrze wpasowanymi elementami balladowymi i power metalowym rozpędzeniem kiedy jest to potrzebne. Trzeba przyznać, że zespół znakomicie sobie radzi z dłuższymi kompozycjami, gdzie trzeba wykazać się pomysłowością, żeby nie zanudzić słuchacza, gdzie trzeba pokazać talent aranżacyjny, gdzie trzeba urozmaicać motywy, nie tracąc przy tym na epickim klimacie. Takie kompozycje, jak rytmiczny, z hard rockowym zacięciem i epickim klimatem „Annie” , czy też mroczny i urozmaicony „The Unknown Day” zasługują na osobny tekst i sławę po wszech czasy. W podobnej stylistyce utrzymany jest epicki „Darkness” z średnim tempem i motywem wzorowanym na dokonaniach MANOWAR. Rasowym szybkim, dynamicznym utworem o wyraźnych wpływach speed/power metalu jest przebojowy „Hawkeye”, zaś „Child Of Ice” to heavy metalowy niszczyciel nawiązujący do największych tuz metalu nie tylko z Niemiec, aczkolwiek pierwsze skojarzenie to ACCEPT.

Szokujące jest to że ta kapela nagrała tylko dwa albumy, szokujące jest że debiutancki nie odniósł większego sukcesu, bo jest to czysta perfekcja. No ale cóż tak jest czasami, że kapele z dużym potencjałem przepadło w gąszczu bardziej komercyjnych rzeczy. „Darkness” to album, który owszem ma elementy charakterystyczne dla niemieckiej sceny, ale nie jest to też rasowy niemiecki krążek. Nie ma toporności i kwadratowych melodii, w zamian jest sporo brytyjskiego wydźwięku. Można się zachwycać tym co wyprawiają muzycy, brzmieniem, przebojami, melodiami i energicznymi pojedynkami na solówki. Dynamit! Gorąco polecam i mam nadzieję, że wzrośnie zainteresowaniem tym albumem jak i zespołem.

Ocena: 10/10

ASSASSIN - Interstellar Experience (1988)

Po dużej liczbie power metalowych nowości, czas zażyć kolejną dawkę agresywnego thrash metalu z lat 80. Tym razem postanowiłem wziąć pod lupę niemiecki zespół ASSASSIN, który został założony w 1983 roku pod nazwą SATANICA, potem przekształconą ją w tą ostateczną. Kapela w latach 80 wydała dwa albumy, z czego „Interstellar Experience” z 1988 r wzbudził najbardziej kontrowersyjne i rozległe opinie, przy czym dominowały te negatywne i słuchając owego albumu ciężko to zrozumieć. Bo jest to kawał porządnego, agresywnego thrash metalu w stylu GRINDER, MORBID SAINT, czy też KREATOR. Był to krążek którą zamknął pewien okres zespołu, potem się rozpadli i kapela wróciła w 2005 roku z nowym albumem i działa po dzień dzisiejszy. „Internal Experience” to jak dla mnie jeden z ciekawszych albumów thrash metalowych z lat 80. Co mnie urzekło w tym albumie? To, że nie ma dłużyzn, dominują właściwie krótkie utwory, które łącznie trwają około 28 minut i to jest bez wątpienia zaleta tego albumu. Umiejętności muzyków i ich popisy są tutaj kolejnym ważnym czynnikiem, który przyczynia się do atrakcyjności albumu. Każdy z muzyków daje z siebie 100%, każdy z nich stawia na profesjonalizm. I tak Robert Gonella znakomicie sobie radzi z wokalem, śpiewając ostro, drapieżnie i bardzo klimatycznie, nie można mu odmówić specyficznej charyzmy. Na styl zespołu poza zadziornym wokalem, składa się również dynamiczna, mocna sekcja rytmiczna, która napędza cały materiał oraz ostre, dynamiczne i pełne agresji partie gitarowe, które są wygrywane przez kolejnych znakomitych muzyków, a mianowicie Dekić/Hoffmann. Jest agresja, jest brutalność, jest dynamika, jest złowieszczy klimat, jest i melodyjność. Każdy riff, każda solówka jest energiczna i zapadająca w pamięci, nie można mówić o jakiś przeciętnym graniu.

Krótki i zwarty materiał to bez wątpienia to mocna strona tego albumu, no bo kto by chciał słuchać np. godzinnego materiału? Tutaj jest szybko, agresywnie i do przodu. Album otwiera agresywny, ale i melodyjny “Abstract War” w którym można usłyszeć pewne wyraźne wpływy wczesnego EXODUS. „Agd” jest jakby bardziej impulsywny utworem, pojawia się ciekawa linia melodyjna, przebojowy refren i spora dawka rytmiczności, zaś solówki gitarowe są tutaj bardzo energiczne i melodyjne. Maksimum szybkości, agresji zespół osiąga w “A Message To Survive” i tutaj sekcja rytmiczna pędzi szybko, gitary ryczą, wygrywają ciekawe melodie, ostre riffy i to wszystko brzmi wybornie, thrash metal pełną gębą. Solówki tutaj w nieco wolniejszym tempie brzmią również bardzo atrakcyjnie.“Pipeline” to cover rockowego THE CHANTAYS i jest to bardzo udany cover, bardziej melodyjny, jakby mający więcej wpływów hard rocka i tutaj tez jakby zmniejszono agresję, brutalność, a bardziej wyeksponowano melodyjność, rytmiczność czy tez przebojowość. Skoro jesteśmy przy instrumentalnych utworach znajdujących się na albumie, to należy wspomnieć także o tytułowym „Interstellar Experience” , który również stawia na melodyjność i atrakcyjne, urozmaicone partie gitarowe, te dwie kompozycje znakomicie odzwierciedlają poziom gry obu gitarzystów i jak dla mnie jest to bardzo wysoki poziom. “Resolution 588” to utwór który pod względem konstrukcji, rytmiczności, pokręconej melodii przypomina twórczość ANTHRAX i to z tych najlepszych dokonań. Natomiast taki “Junk Food” gdzie słychać pewne elementy hard rocka przypomina twórczość TANKARD. Całość zamyka kolejna szybka petarda, czyli „Baka” gdzie znów jest agresja, niezwykła rytmiczność, ale i ciekawe melodie.

Czyżby zbyt duża agresji, zbyt szybkie tempo zraziło większość ludzi do tego albumu? Czyżby brutalny charakter i dynamika owego krążka miała negatywny wpływ na większość odbiorców? Być może. Ciężko mi to zrozumieć, bo ja mam wręcz odwrotnie. Nie potrafię tutaj wytknąć jakikolwiek minus. Jest szybki i zawarty materiał, który kipi energią, agresją, zadziornością. Mamy przeboje, który zapadają w pamięci, atrakcyjne melodie, energiczne pojedynki na solówki, a każda partia muzyków jest tutaj bardzo dopracowana przemyślana. Ten album to znakomite dzieło, które jest dopracowane pod względem technicznym jak i kompozytorskim. Pozycja obowiązkowa dla fanów agresywnego thrash metalu.

Ocena: 10/10

piątek, 14 września 2012

HELLRAISER - We'll Bury You (1990)


Jakoś zawsze stroniłem od rosyjskiej sceny metalowej, może fakt że ciężko tam o dobry zespół który nie używa rodzimego języka, a przynajmniej nigdy na takowego nie trafiłem, aż do tej pory. HELLRAISER to kapela, która obraca się w thrash metalu z elementami speed metalu, czy heavy metalu, gdzie słychać wyraźne wpływy XENTRIX, czy też METALLICA. HELLRAISER to kapela która została założona w roku 1989 i jej działalność przypada na lat 90, to właśnie wtedy wydała dwa albumy, w tym znakomity debiutancki album „We''ll Bury You” z 1990 r. Kapela w 1997 roku się rozpadła, ale po 10 latach doszło do reaktywacji i czas pokaże czy zakończy się to nowym albumem, póki co skupmy się na debiutanckim albumie. „We' ll bury You” to wydawnictwo, które jest kolejnym dowodem, że thrash metal grać potrafią nie tylko amerykanie i HELLRAISER spisuje się na medal i właściwie można by ich pomylić z jakąś ekipą amerykańską. Sporo cech, które można by powiązać z którąś z wcześniej wspomnianych kapel, jest agresja, podobna konstrukcja utworów, jest dynamika, jest podobny wokal, lecz nie można mówić o kopiowaniu, bo HELLRAISER brzmi dość wyjątkowo. Jest surowe brzmienie, który tworzy odpowiedni klimat, jest ostry, zadziorny wokal, chórki zalatujące pod ANTHRAX, sporo patentów heavy czy też speed metalowych. Alexander Lvov w roli lidera radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Wokal jest mocny, zadziorny i pełen mrocznego klimatu, a gitary brzmią dość specyficznie. Jest agresja, ale nie brakuje w tym wszystkim pomysłowości i melodyjności. Album jest dopracowany pod względem wizualnym ( bardzo miła dla oka okładka, która również ma swój klimat), technicznym ( dopracowane brzmienie, która podsyca agresję) oraz kompozycyjnym (każda kompozycja to potencjalny killer).

Zawartość debiutanckiego albumu to właściwie 8 kompozycji, dynamicznych, agresywnych i w dodatku bardzo melodyjnych i nie można także zapomnieć o fakcie, że nie ma grania na jedno kopyto. Mamy dwa dłuższe utwory czyli dynamiczny i pełen agresji „Rockets In The Air”, a także spokojny, mroczny, złowieszczy i stonowany „Dark Side Of You”z elementami balladowymi, które pokazują że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem rozbudowanej kompozycji, gdzie jest większa ilość urozmaiconych motywów, gdzie dzieje się sporo i wszystko jest oczywiście rozegrane z pomysłem. Mamy także utwory przesiąknięte heavy metalem spod znaku takiego ACCEPT, co słychać w rytmicznym „I got the Power” . Jednak najwięcej na albumie jest szybkich, dynamicznych utworów, z których kipi agresja i niezwykła energia, wystarczy posłuchać melodyjnego „I Wanna be Free” , szybkiego z rockowym zacięciem „Danger Zone”, czy też technicznie rozegrane „Win The battle” i „Snakes in The Kitchen”.

Jeśli ktoś gustuje w dynamicznym, agresywnym ale nie pozbawionym melodyjności thrash metalu z lat 90, to bez wątpienia powinien zapoznać się z owy albumem, bo jest tutaj wszystko co powinien mieć taki album. Jest agresja, znakomite kompozycje, jest urozmaicenie, mocne, surowe brzmienie, ostry wokal, klimat i pokręcone motywy. Dobrą wiadomością jest to, że zespół się reaktywował, bo z miłą chęcią posłucham czegoś nowego w wykonaniu rosyjskiego HELLRAISER. Album, który należy znać.

Ocena: 8.5/10

BEJELIT - Emerge (2012)

Włoski BEJELIT to kapela, która do tej pory odnosiła sukces w Stanach zjednoczonych, jednak za sprawą czwartego albumu „Emerge” staną się bardziej znani w Europie. Dlaczego? Bo styl w jaki zespół się obraca czyli power metal, z elementami progresywnego metalu, czy też symfonicznego jest ostatnio na topie. I jeżeli ktoś interesuje się kapelami grającymi nieco nowocześniej, które stawiają na nowoczesność nie tylko w brzmieniu, ale w konstrukcjach utworów, czy też aranżacjach, jeżeli ktoś gustuje w takich kapelach jak KAMELOT, RHAPSODY OF FIRE, DREAM THEATER, SYMPHONY X, czy też SONATA ARCTICA to bez wątpienia ten album przypadnie mu do gustu. Styl zespołu jest nadzwyczaj ciekawy i można wyczuć niezłą chemię między poszczególnymi elementami tj. symfonicznymi aranżacjami, agresywnymi riffami, zróżnicowanymi partiami klawiszowymi, czy tez progresywnemu zacięciu. To sprawia że styl jest dość ciekawy, bogaty i urozmaicony. BEJELIT stawia na melodie, ale nie zapomina o filmowym akcencie, czy tez epickim charakterze. Kapela powstała w 2000 r , a w 2004 r został wydany debiutancki album i teraz mamy rok 2012 i zespół wydał swój 4 album, który jest bez wątpienia bardziej dojrzałym dziełem, bardziej energicznym, bardziej agresywnym, nie tracąc przy tym na melodyjności, przebojowości. „Emerage” to wydawnictwo, które jest dziełem dopracowanym pod względem brzmieniowym ( dobra robota Nino Laurenne znanego z produkcji SONATA ARCTICA, WINTERSUN, czy też ELVENKING) a także pod względem zawartości.

Na album trafiło aż 13 kompozycji co daje godzinę muzyki, co jest nieco zbyt dużo jak na granie w formule progressive power metal. Choć jest to urozmaicony materiał, to jednak sprawia wrażenie równego i to jest akurat dobra wiadomość. Czego należy spodziewać się po zawartości? Przede wszystkim szybkich kompozycji, gdzie nie ma wątpliwości, że jest to power metal pełną gębą, kompozycji dynamicznych, zadziornych o przebojowym charakterze, z pewnymi smaczkami typu progresywnego zacięcia, czy też symfonicznych elementów. Taki właśnie jest otwierający album „The Darkest Hour” , melodyjny „Don't Know What You Need” z mocnym motywem głównym, przebojowy „We Got Tragedy” , dynamiczny „Dancerous” z chwytliwymi partiami klawiszowymi, czy też w końcu zakorzeniony w SONATA ARCTICA „The Defending Dreams Battle”. Na albumie znajdziemy sporo nowoczesnych rozegrań, progresywnego zacięcia i właściwie towarzyszą nam te dwa elementy podczas całego materiału. Jednak bardziej o sobie dają znać w urozmaiconym, zadziornym „C4”, ostrym, nieco bardziej stonowanym „Emerge” , klimatycznym, energicznym i zwartym „Fairy gate”, czy też w rytmicznym „Triskelion”. O epickim wydźwięku, o bogactwie aranżacyjnym i pomysłowości zespołu można się przekonać za sprawą dynamicznego, rozbudowanego „Deep Waters” z wyraźnymi wpływami RHAPSODY OF FIRE. Muzycy, którzy na każdym kroku wprawiają mnie w zachwyt za sprawą swoich umiejętności, potrafi także stworzyć dwie miłe dla ucha ballady, które imponują lekkością, głębią, chwytliwością i „To Forget And To Forgive” czy też akustycznie rozegrany „Boogeyman”.

Emerge” to album może nieco za długi, ale energiczny, pełen ciekawych motywów, zawierający pomysłowe rozwiązania, pokręcone melodie i bogate aranżacje. Jest to kawał porządnego power metalu z elementami progresywnego metalu jak i symfonicznego. Album, który został zaopatrzony w mocne, soczyste brzmienie i właściwie jest to dzieło znakomitych muzyków. Wokalisty Fabio Privitera który jest po prostu znakomitym wokalista, z charyzmą, mocnym, energicznym głosem, wokalista, który potrafi śpiewać klimatycznie, emocjonalnie i słychać tutaj podobieństwa do Tonego Kakko. Znakomite dzieło gitarzystów Pastorino/Capone, którzy stawiają nowoczesny charakter riffów, agresję, dynamikę, nie zapominając o melodyjności, chwytliwości, zróżnicowaniu i jest naprawdę co podziwiać. Do tego dochodzi klimatyczne, nadające utworom głębie partie klawiszowe, a także rozpędzona, dynamiczna, pełna energii sekcja rytmiczna, będąca motorem każdej kompozycji. „Emerge” to nowoczesny power metal z mocnym kopem, który można zaliczyć do jednych z ciekawszych albumów w tej kategorii w tym roku. Gorąco polecam

Ocena: 8.5/10

czwartek, 13 września 2012

ELIXIR - Unleash The Magic (2012)

Brakuje wam power metalu który łączy w sobie patenty najważniejszych kapel tego gatunku? Brakuje coś wtórnego, ale miłego dla ucha, gdzie górę bierze lekkość, melodyjność, przebojowość? Brakuje wam albumu, który porywa dynamiką, gdzie melodie są proste, ale nie pozbawione energii? No to śmiało możecie sięgać po debiutancki album urugwajskiego ELIXIR, który gra power metal w którym słychać wpływy HELLOWEEN, STRATOVARIUS, SONATA ARCTICA, czy też RHAPSODY. „Unleash The Magic” to dzieło kapeli, która powstała w 2009 roku pod nazwą EXCELSIOR, jednak z pobudek prawniczych została zmieniona na ELIXIR i jest to dzieło muzyków, którzy postanowili postawić na nowoczesne brzmienie, które uwypukla najważniejsze cechy stylu zespołu jak choćby szybkość, niezwykłą melodyjność, która zachwyca lekkością i bogactwem, która jest zasilane przez patenty orkiestrowe, czy też mocne, rytmiczne riffy. Debiutancki album brzmi jak zlepek patentów kilku zespołów, jest to granie o charakterze wtórnym, lecz na dobrym poziomie, co sprawia że album słucha się z miłą chęcią i z każda sekundą zapał jest coraz większy. Można ponarzekać, że wokal Brunno Navarro jest jeszcze nie pewny, nie ukształtowany, nie pewny, można wytknąć czasami słodkie partie klawiszowe Ignacio Fernandeza, można powiedzieć, że partie gitarowe w wykonaniu Artecona/Garcia są nijakie, bo nawiązują do wiele innych już podobnych riffów, lecz to wszystko całościowo wypada nadzwyczaj dobrze. Może nie jest to album, który faktycznie zaliczyć można do najlepszych dzieł z tego gatunku w tym roku, ale jest to solidny album z mocną dawką dynamicznego i melodyjnego power metalu, gdzie słychać elementy największych tuzów power metalu, czy to nie jest już wystarczający powód, dla którego warto posłuchać albumu Urugwajczyków?

Sam materiał jest dobrze rozegrany, jest szybko i do przodu, jednocześnie nie ma typowego grania na jedno kopyto. Równie dobrze wypadają aranżacje, gdzie każdy utwór jest przyozdobiony różnymi smaczkami orkiestrowymi. Owe smaczki sprawiają, że utwory mają głębię, zyskują na atrakcyjności, a owa melodyjność jest jeszcze bardziej przejrzysta. „Weapons of Heart” to utwór które łączy w sobie cechy HELLOWEEN, RHAPSODY, czy też DARK MOOR To utwór który mimo 6 minut nie nudzi, a wręcz przeciwnie wciąga i właściwie wyczerpuje temat utworu. Nie brakuje melodyjności, nie brakuje przebojowości, dynamiki, jest wszystko co jest potrzebne do dobrego power metalu. Szkoda tylko, że wokal Brunno nie brzmi troszkę lepiej, ale jest to minus, na który można przymknąć oko. Solówki wypadają tutaj nadzwyczaj dobrze, jest energia, rytmiczność i lekkość, nie zabrakło również pewnego neoklasycznego wydźwięku i są to popisy na poziomie. Podobnie brzmi „Unleash the Magic” aczkolwiek tutaj jest orkiestrowych patentów, jest podniosłość, ale nie brakuje zadziorności, rytmiczności, nie brakuje chwytliwości. Kolejny rasowy przebój, który miło się słucha, mimo wtórnego charakteru. Do power metalowych petard należy zaliczyć „Facing the End” z mocnym riffem i łatwo w padającym w ucho refrenem , czy też ostrzejszy „Wasteland” w którym zespół pokazuje już prawdziwe pazurki. W podobnej konwencji utrzymany jest melodyjny „Sunrise” , natomiast w „Legacy” pojawiają się pewne zwolnienia, balladowe wtrącenia i brzmi to ciekawie. W innej konwencji utrzymany jest „Until Eternity” gdyż więcej tutaj melodyjnego metalu w średnim tempie, aniżeli rozpędzonego power metalu i jest to też najsłabszy utwór na płycie.

Brakowało mi ostatnio kapel które niczym INSANIA czy TRICK OR TREAT pójdą utartym schematem HELLOWEEN oraz innych wielkich kapel, nawiązując do nich za sprawa własnego autorskiego materiału. Teraz słuchając ELIXIR mogę śmiało rzec, że robią to na dobrym poziomie i nie mają się czego wstydzić młodzi muzycy. Może nie jest to ta sama klasa, może muzycy nie są tak świetni, może nie mają takiego doświadczenia, ale granie pod kapele, które miały na ich muzykę ogromny wpływ wychodzi im dobrze. Jest szybkość, są ciekawe i chwytliwe melodie, a każdy utwór można śmiało uznać za potencjalny przebój. Ten album to chwila przyjemności dla fanów SONATA ARCTICA, RHAPSODY czy też HELLOWEEN.

Ocena: 7/10

SAINT - Desperate Night (2012)

Jednym z istotniejszych zespołów w ramach christian heavy metalu jest bez wątpienia amerykański SAINT, który właśnie wydał swój już 10 album, który umacnia pozycję zespołu bardziej pod względem ilościowym i regularności, bo poziom nowego albumu „Desperate Night” nie do końca zaspokaja oczekiwania i wręcz jest to nieadekwatne do kapeli z takim stażem, doświadczeniem. Troszkę dziwne jest to zjawisko, bo SAINT to kapela która zrodziła się jeszcze w latach 80, a dokładniej w 1981 pod nazwą THE GENTLIES, a pod szyldem SAINT nagrali w latach 80 dwa krążki, które wzbudziły nie małe zainteresowanie. I choć kapela, potem się rozpadła i potem wrócili w 2004 roku z nowym albumu i utrzymali tendencję regularnego wydawania albumów po dzień dzisiejszy, to jednak nie udało się utrzymać równego poziomu i „Desperate Night” to spadek formy. Choć SAINT jest postrzegany jako amerykański JUDAS PRIEST, to jednak owe przyrównanie do legendy heavy metalu jest tutaj irytujące, bo klasa o wiele gorsza amerykanów w przypadku tego nowego albumu aniżeli Brytyjczyków. Tak, stylistycznie powiązań jest sporo, zwłaszcza kiedy się wsłucha w to co wygrywa Jerry Johnson. Nie jest to jakiś wielki popis umiejętności i sporo topornych, ostrych partii, które dość często nie należą do ambitnych czy tez atrakcyjnych. Jest nawiązanie pod tym względem do JUDAS PRIEST i jego wydawnictw z lat 80, szkoda tylko że partie gitarowe nie mają takiej energii i melodyjności, wtedy miałoby to większy sens i brzmiałoby o wiele atrakcyjniej. Niezbyt dobre partie gitarowe to nie jedyny minus jaki można zarzucić temu albumowi. Josh Kramer jako wokalista męczy, brakuje tutaj jakiegoś ciekawego popisu, brakuje zadziorności i melodyjności, wszystko jest odśpiewane na siłę, bez zaangażowania. Również więcej mogła dać z siebie sekcja rytmiczna, która tutaj się wlecze, czasami usypia, a przecież powinna napędzać całą motorykę zespołu, niestety tak nie jest. Dobre, ostre brzmienie oraz ładnie narysowana okładka to nie wszystko, a jednak to są największe plusy.

Niestety materiał jest monotonny, doskwiera mu granie na jedno kopyto, toporne melodie, którym brakuje lekkości, rytmiczności, jednak mimo tych kilku nie dociągnięć, można wyłapać kilka dobrych momentów, kilka ciekawych rozegrań. Do udanych utworów można zaliczyć rytmiczny i zadziorny „Crucified” nawiązujący do JUDAS PRIEST, nieco cięższy „The key”, przebojowy „The end Of World” którego zaletą jest prosty i zapadający w głowie refren oraz miłe dla ucha melodie, czy też nieco szybszy „The Fray” będący wg mnie najlepszym kawałkiem na płycie, którego można śmiało uznać za rasowy przebój. Mówiąc o tych dobrych i wyrazistych kompozycjach nie można zapomnieć o ostrym, dynamicznym „Escape From The Fire” z elementami power metalu, a także nieco bardziej stonowany „Judgment Day” , który ma ciekawie rozegrany motyw, gdzie jest jakby mroczny klimat i dość chwytliwy refren, który nadaje się do odśpiewania przy większej publice. Reszta utworów już mniej zachwyca i w większości są to nie do końca trafione pomysły. „Let it Rock” ma ciężar, ma ciekawe tempo, ale próba bycia nowoczesnym sprawiła że utwór stracił na atrakcyjności i chwytliwości. „Inside Out” też ma sporo nie dociągnięć, jak choćby zbyt wolne tempo i pozbawiony energii motyw. Pozostały utwory tez porażają nie dopracowaniem i nieco nie trafionymi pomysłami, czy też aranżacjami.

SAINT jest dość popularnym zespołem, który sporo osiągnął. Utrzymał swoją pozycję po dzień dzisiejszy, wciąż tworzy, wciąż koncertuje i nic nie zapowiada upadku, nawet słaby nowy album, ponieważ ma swoje dobre momenty, choć jest ich mało. Zabrakło tutaj pomysłu co kompozycji, co do aranżacji, nie pomogło doświadczenie, staż. Muzycy męczą swoją nieporadnością i brakiem zaangażowania i to da się wyłapać niemal w każdej kompozycji. Ten album dowodzi, że nawet bardziej znane kapele mają prawo mieć słabszą formę, czy też w paść w dołek i tak tez jest w przypadku SAINT. Album kierowany bardziej do zagorzałych fanów SAINT, reszta może sobie darować.

Ocena: 4.5/10

WOLFSHADE - Wolfshade (2012)

Kapele które mają w nazwie „Wolf” czyli wilk zawsze wzbudzają u mnie zainteresowanie, a to WOLF, czy też POWERWOLF, tak więc z czystej ciekawości zapoznałem się z debiutanckim albumem włoskiego WOLFSHADE, który należy do grona tych młodych kapel, które starają się nawiązać do heavy metalu z lat 80, stawiając przy tym na oklepane pomysły, rozwiązania, dając od siebie zdolność do solidnego grania i właściwie nic ponadto. „Wolfshade” który jest debiutanckim albumem należy uznać raczej za rzemieślniczy produkt, który jest dobrze przyrządzony, jednak pozbawiony jakiś intrygujących motywów, melodii, które zapadają na dłużej w głowie i wszystko sprowadza się do tego, że jest to album który nadaje się do słuchania, jednak nie powala pod względem kompozycyjnym. WOLFSHADE to kapela której historia zaczyna się w 2005 kiedy została założona przez Eugenio Apparuti kapela BLOOD & WINE grająca covery. Potem kapela przerodziła się w WOLFSHADE i to miało miejsce na początku roku 2010. Natomiast w 2011 r Fabrizio Fornasari i Ràmoonir Nefed zasilili zespół i rozpoczęto pracę nad własnym materiałem. Zespół gra heavy metal z elementami NWOBHM czy też power metalu i słychać wpływy DEEP PURPLE, IRON MAIDEN, DIO, czy też MALMSTEENA. Na pewno jest to solidne granie, słychać dobre zgranie, jednak jest spore niedociągnięć mimo właśnie umiejętności grania i dobrego brzmienia, która ma na celu przybliżeniu nam lat 80.

Do owych nie dociągnięć zaliczyć należy przede wszystkim sam materiał, który momentami ze względu na rutynę, oklepane motywy czy tez niezbyt atrakcyjne dla ucha melodie staje się nieco nudny. Przyczyny takiego obrotu sprawy należy upatrywać w nieco mało porywającym wokalu Eugenio, który może potrafi śpiewać w wysokich rejestrach, to jednak nie wyróżnia się niczym specjalnym i jest to właściwie taka średnia norma krajowa. Również niedosyt jest po stronie partii gitarowych i duet Pardo/Fortini jest dobry, ale bez fajerwerków. Brakuje dynamiki, brakuje tez ciekawych pojedynków na solówki, brakuje tez jakiś ciekawych melodii, ale mimo tych wad, wciąż jest to słuchalne granie, wciąż jest kilka ciekawych motywów, zwłaszcza w tych rozbudowanych kompozycjach, gdzie gitary brzmią o wiele ciekawej i płynność przechodzenia między różne motywy, schematy sprawia że taki emocjonalny „Nighthawk” z wyraźnymi nawiązaniami do IRON MAIDEN, dynamiczny, energiczny „Minister of Death” z chwytliwymi melodiami nawiązującymi do DEED PURPLE, czy też „Lord of Lightning” o epickim, rycerskim zabarwieniu, z stonowanym tempem w tle stanowią trzon i najmocniejszy moment tego albumu. Choć nie ma jakiś oryginalnych pomysłów, ostrego charakteru, nie ma jakiś super melodyjnych melodii, a umiejętności muzyków nie wykraczają ponad przeciętną, to jednak stać ich na solidne kompozycje, które potrafią umilić czas i świetnie to odzwierciedla przebojowy „Zero Day”, czy też rytmiczny, z pewnym rockowym zacięciem „Screaming Vampires”. Nie zabrakło na albumie typowych petard, które niszczą obiekty dynamiką, rozpędzoną sekcją rytmiczną, która upodobnia się na każdym kroku do żelaznej dziewicy. Do takowych utworów zaliczyć należy znakomity „Shade Of Wolf” , czy tez melodyjny „Next World”, które ukazują jak zespół ceni sobie melodyjność i że czasem im wychodzą całkiem ciekawe motywy tak jak w tych utworach słychać. Nie mogło zabraknąć w tym wszystkim spokojnej i romantycznej ballady w postaci „Nothern Shore” i broni się skromnością i chwytliwością.

WOLFSHADE dopiero rozpoczyna swoja karierę muzyczną, taką można rzec na poważnie. Może nie wystartowali nie wiadomo w jakim wielkim stylu, może nie odniosą wielkiego sukcesu za sprawą tego albumu, ale porażki nie ma i są jakieś widoki na rozwój i podniesienie poziomu muzycznego. „Wolfshade” to album pełen nawiązań do klasyki metalowej, do kapel z lat 80, jednak umiejętności muzyków, nieco nie do końca dobrze zrealizowane pomysły czy też aranżacje sprawiają że jest niedosyt i nie do końca wykorzystano posiadany zasób. Jednak jest światełko w tunelu, że zespół nie powiedział ostatniego słowa. Zobaczymy co przyszłość przyniesie, oby ambitniejszy album w wykonaniu tej kapeli.

Ocena: 6.5/10

środa, 12 września 2012

FIAKRA - Invasion (2012)

Tradycyjny metal w amerykańskim wydaniu nie umarł, choć tak można przypuszczać skoro mniej ostatnio nowych propozycji w tej kategorii z tamtego kraju. Jednak nic z tych rzeczy, o czym świadczyć może debiutancki album FIAKRA pod tytułem „Invasion” . FIAKRA to kapela, który została założona w 2000 roku pod nazwą HEXEN przez Kenneth Allen Burdge w roli gitarzysty i wokalisty. Pod tym szyldem wydali album „Dark Crucible” następnie w 2009 roku zmienili nazwę na FIAKRA z powodu istniejącego w Kalifornii zespołu o nazwie HEXEN. Po licznych roszadach, po długo trwałej pracy przyszedł czas na debiutancki album pod nazwą FIAKRA. Zespół występuje na koncertach w zbroi niczym wojownicy, tak więc nikogo nie powinno zdziwić występowanie w muzyce zespołu akcentów epickości, rycerskiego wydźwięku. Ich styl w głównej mierze związany jest z tradycyjnym metalem, ale nie brakuje także pewnych patentów, które są charakterystyczne dla power metalu, czy tez momentami do thrash metalu. To co usłyszymy na „Invasion” nawiązuje do heavy metalu z lat 80. Melodie, galopady, rytmiczne tempo, proste, energiczne partie gitarowe, które nie mają na celu ukazanie technicznego wyszkolenia, a raczej pomysłowość co do melodii, czy też motywów, mimo owego wtórnego charakteru, czy też w końcu taki metalowy wokal, oddający to co najlepsze w tradycyjnym metalu. Zespół stara się postawić nawet na tradycyjność w kwestii tekstów utworów, które poruszają wojnę, fantastykę i nie brakuje rycerzy i mieczów. Może nie jest to album, który imponuje oryginalnością, świeżością, nie jest to album nie wiadomo zawierającą nie wiadomo na jakim poziomie muzykę. Jest to solidne dzieło, muzyków rzemieślników, którzy dbają o dobry poziom, prosty i w miarę melodyjny styl.

Materiał może i jest nieco zbyt długi, zbyt rozciągnięty w czasie, bo godzina tradycyjnego materiału to nieco za dużo, zwłaszcza kiedy zauważy się że nie wszystkie kompozycje są takie przyjemne dla ucha. Dynamiczne otwarcie w postaci „Invasion” napawa optymizmem bo jest dynamiczna sekcja rytmiczna, ostry i zadziorny wokal Warlorda czy tez prosty i melodyjny motyw to cechy które sprawiają że utwór dobrze wypada, mimo swojego wtórnego charakteru. „Give Me Metal, or give Me Death” jest bardziej stonowany, słychać też tutaj wyraźne wpływy JUDAS PRIEST, jednak utwór już nieco słabiej się prezentuje, brakuje dynamiki, brakuje tez ciekawszej melodii. Jest kilka potknięć czy też nie trafionych pomysłów, co słychać po taki blusowo rockowym „5.0” czy też balladowym „Ballad of Brain Boru” w którym słychać pewne elementy folku, które jakoś nie sprawdzają się. FIAKRA najlepiej wypada w kompozycjach dynamicznych gdzie pojawiają się elementy power metalowe tak jak to ma miejsce w „Faith In Hell” czy też w przypadku melodyjnego „Suppresing In Rage”. Thrash metalowa agresja sprawdza się też znakomicie w dynamicznym „Kneep Deep In The dead”. Zespół również dobrze wypada w rozbudowanych kompozycjach, które mają na celu połączyć tradycyjnym metal spod znaku IRON MAIDEN z epickim charakterem i nawet dobrze wychodzi im ta sztuka co słychać w rytmicznym „Guardian of Ice” czy też melodyjnym „Raging Inferno” w których zespół nie szczędzi urozmaicenia i ciekawych melodii, jednak aranżacje, umiejętności muzyków też nie sprzyjają i wszystko brzmi przeciętnie. Jednym z takich najlepszych kawałków na płycie jest speed metalowy „Live To Ride, Ride To Live”, który zadziwia energią, dynamiką i dobrze przemyślaną aranżacją, czego momentami brakuje.

Invasion” to solidne rzemieślnicze dzieło młodych muzyków, którzy próbują nawiązać do lat 80, może nie z takim skutkiem jak niektóre kapele pokroju NATUR, czy STRIKER. Mimo to muzycy potrafią grać, potrafią stworzyć dobre kompozycje, ale też i nieco słabsze, które dają czasami o sobie znać. Nie równy materiał, nie potrzebne jego wydłużanie do godziny czasu, czy tez jednostajny charakter sprawiają że album nie porywa tak jakby mógł. Ot co album do przesłuchania i raczej zapomnienia.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 11 września 2012

LOUDNESS - 2.0.1.2 (2012)

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych i jednym z najsilniejszych heavy metalowych zespołów na obszarze Japonii po dzień dzisiejszy stanowi LOUDNESS, który nieustannie i z niezwykłą regularnością wydaje swoje kolejne płyty. Odstępstwa między poszczególnymi albumami nie są zbyt duże a między ostatnim „Eye To Dawn” a nowym albumem o tytule „2.0.1.2.” jest tylko rok przerwy i to jest pracowitość godna podziwu. Mimo upływu lat, mimo zmian personalnych, cały czas zespół pod przewodnictwem dwóch liderów ( gitarzystę Takasaki i basistę Yamashita) niezmiennie od roku założenia czyli 1980 gra tradycyjny heavy metal. Jak przystało na kapelę z takim stażem, doświadczeniem jest to nieustannie granie na dobrym poziomie, czasami nawet z przebłyskami jak to miało w przypadku „Eye To Dawn”, a czasami tak jak to w przypadku nowego albumu, tylko solidne granie, które jest zbudowane w oparciu o solidne riffy, partie gitarowe, które czasami moją charakter rzemieślniczy, kilka ciekawych melodii, a także przy wykorzystaniu w miarę prostych motywów. Jednak mimo tego album nie zachwyca tak jak poprzednik i jest kilka nie dociągnięć, który w dużej mierze dotykają kwestii pomysłów związanych z kompozycjami, a także to w jaki sposób są wykonane, bo tutaj też nie czuć 100% zaangażowania muzyków w aranżacji. Brzmienie i doświadczenie to nie wszystko o czym można się przekonać słuchając nowego albumu Japończyków. Co z tego że wokalista Nihari jest dobrym wokalista z zadziornym stylem, co z tego że Takasaki jest dobrym gitarzystą, kiedy tutaj została położona sfera kompozycyjna.

Skoro już tak narzekam to zacznę wymieniać dalej słabe strony tym razem przenosząc się już na zawartość. Ta tutaj nie jest równa i poziom waha się między dobrym a przeciętnym. Hard rockowe zacięcie i nieco toporny wydźwięk który się pojawia w niektórych kompozycjach, sprzyja negatywnie całości i utrudnia odbiór. Dobrze zostaje to uwypuklone w takim „Deep six the law” czy też „Who The Hell Carse” gdzie słychać pseudo ciężar i silenie się na nowoczesny wydźwięk, tylko czy to ma jakiś sens? Wolne tempo i jakby granie bez mocy, które słychać w kompozycji ku czci Ronniemu James Dio czyli „The Voice Of Metal” tez jest dość częstym błędem na tej płycie i słychać to też w instrumentalnych kompozycjach typu „Out Of Space”. Czasami melodyjność i rytmiczność nie wystarcza, zwłaszcza kiedy główny motyw tak jak to jest w „Memento Mori” zostaje spaprany. Jednak mimo tak dużej liczby słabych kompozycji znajdziemy tutaj kilka dobrych i energicznych kompozycji. Zaliczyć do nich należy dynamiczny „The stronger” z elementami power metalu, ostry, rozpędzony „2012 ~ End of the Age” , melodyjny „Break New Ground”. Dobrze wypada także bardziej hard rockowy „Driving Force”, zaś moim ulubionym utworem obok otwieracza jest dynamiczny i właściwie zbudowany w oparciu o ostry riff „Bangem Dead”.
W porównaniu do poprzedniego albumu, a także pozostałych albumów z dyskografii LOUDNESS „2.0.1.2” jest słabym albumem. Bez charakteru, bez energii, bez ciekawych i zapadających kompozycji. Album po prostu przelatuje, a jedyne co się pamięta, że była to muzyka metalowa. Jest to rozczarowanie i nie powinno to nikogo dziwić, bo zespół popełnił masę błędów tworząc ten album. Przede wszystkim pomysły co do kompozycji oraz aranżacje pozostawiają wiele do życzenia. Jednak ów album raczej nie zachwieje silnej pozycji owej kapeli w kraju a także poza jego granicami.

Ocena: 4/10

poniedziałek, 10 września 2012

ALLOS - Spiritual Battle (2012)

Moja fascynacja tegorocznymi nowościami z Brazylii jeszcze się nie skończyła i z miłą chęcią przedstawię wam kolejną nowość z tamtego kraju. Tym razem jest to kolejny młody zespół, próbujący swoich sił w karierze muzycznej na skalę międzynarodową. ALLOS, który łączy elementy progresywnego metalu i power metalu poruszając jednocześnie zaliczając się poprzez swoją tematykę do metalu christian heavy metalu. ALLOS to kapela która została założona w 2003 roku i w ich muzyce można usłyszeć wpływy SACRED WARRIOR, STRYPER, ANGRA, czy też RHAPSODY zwłaszcza w kwestii wykorzystania symfonicznego elementu czy tez dynamiki, a także melodyjności. Zespół po licznym koncertowaniu i kilku demach postanowił nagrać swój debiutancki album „Spiritual Battle”. Debiutancki album nie jest czymś wybitnym, nie jest to album, który podbije serca wszystkich słuchaczy. Jest to jeden z tych albumów, które są solidne, potrafią zauroczyć techniką, dopracowaniem szczegółów, lecz pozostawiając wiele do życzenia pod względem pomysłów, czy też aranżacji.

Cóż ALLOS potrafi stworzyć bogactwo muzyczne, gdzie pojawiają się chórki, klawisze, czy też organy, zróżnicowanie i podniosłość godna takiego RHAPSODY. Wyraźnie te elementy i podobny styl słychać choćby w „Mirror of Deep Waters” mający progresywne zacięcie, a także pewne cechy nawiązujące też poniekąd do SONATA ARCTICA. W takiej power metalowej konwencji zbudowanej w oparciu o szybki, melodyjny motyw, zróżnicowaną i rozpędzoną sekcją rytmiczną zespół najlepiej się sprawdza. To właśnie takie utwory jak „Power Of Choice”, melodyjny „The Hero”, czy też przebojowy i dynamiczny „Spiritual Battle” to najlepsze kompozycje na płycie i wyznacznik stylu który powinien dominować na płycie. Choć zespół to grupa młodych i ambitnych muzyków, którzy wiedzą co chcą grać, którzy potrafią grac technicznie i z pomysłem, ubogacając aranżację. Choć zespół ma w swoich szeregach znakomitego wokalistę Celso Alves, który nasuwa wokalistę z RHAPSODY i to jest bez wątpienia jeden z największych atutów tego zespołu. Choć jest to zespół, który skupia w sobie znakomitego gitarzystę Juniora Oliveira który potrafi grać energicznie, melodyjnie, czy tez progresywnie i nie ogranicza się do jednego riffu, to jednak nie obyło się na albumie bez słabszych kompozycji, które wynikają bez wątpienia z słabych pomysłów i nie do końca przemyślanej aranżacji. Balladowy wstęp do rytmicznego „Journey” taki nieco nie pasujący i wręcz chybiony. Ballada „Everlasting Love” jest po prostu nijaka. Motyw nie zapada w pamięci, nuży na dłuższa metę, a emocje są tutaj jakieś wymuszone. Podobnie się ma sprawa z rozegranym akustycznie „My spirit”. Umieszczenie na albumie trzeciej ballady w postaci „Eternal Paradise” jest lekką przesadą i zbytecznym zabiegiem. Nie pomaga kobiecy wokal, klimat, bo wszystko zostaje zrujnowane przez miałki i nijaki motyw, które nie trafia do mnie.

ALLOS to młody zespół, który ma potencjał co słychać po niektórych utworach. Jednak póki co, po tym co słychać na debiutanckim albumie trzeba nazwać rzeczy po imieniu i jest to dzieło nie skończone. Jest pomysł co do stylu, co do gatunku, są dobrzy muzycy, jednak nie zostało to w pełni wykorzystane i największa wpadką stanowią według mnie same pomysły co do kompozycji jak i ich wykonania. Można było to zrobić o wiele lepiej. Kolejny album z Brazylii, który nie zachwyca, kto wie może w przyszłości jeszcze usłyszymy o tej kapeli, ale w nieco lepszych okolicznościach?

Ocena: 5/10

SYMBOLICA - Precession (2012)

Dość niedawno opisywałem dzieło nie jakiego heavy/power metalowego PASTORE prosto z Brazylii. Teraz przyszedł czas na kolejną płytę z tamtego kraju, tym razem jest to debiutancki album zespołu o nazwie SYMBOLICA. Nie dość, że obie kapele pochodzą z Brazylii to na dodatek obracają się w podobnej stylistyce. SYMBOLICA to kapela w skład której wchodzą perkusista Marcelo Moreira znanego z występów w ALMAH, czy też genialny wokalista Gus Musmanto znany z ADAGIO i właściwie ci dwaj muzycy i ich doświadczenie i przeszłość wśród znanych kapel wytoczyła tory zespołowi i owemu debiutanckiemu albumowi „Precession”, który miał premierę w tym roku. Choć kapelę tworzą dwa wielkie nazwiska i solidni muzycy tworzący wcześniej kapelę o nazwie ENFORCER z którą nie odnieśli większych sukcesów to jednak kapela nie nie demoluje tak jak np. PASTORE, gdzieś zabrakło ciekawych kompozycji, gdzieś nie dopracowano aranżacji, gdzieś nie do końca trafiły pomysły i właściwie SYMBOLICA to dobre granie na poziomie, z nowoczesnym brzmienie, z ostrymi pokręconymi riffami wzorowanymi na twórczości ADAGIO czy ALMAH. Jednak klasa nie ta, poziom nie ten. SYMBOLICA to kapela która została założona przez dwóch gitarzystów tworzących ENFORCER czyli Diego Bittencourt i Zeka Jr w roku 2011. SYMBOLICA wyróżnia się na tle innych zespołów na pewno techniką i tutaj wyszkolenie jest i to nie podlega wątpliwości. Wyróżnia się znakomitym wokalem Gusa, która wciąż ma to coś w sobie. Jest zadziorność, klimat, emocje, podniosłość, melodyjność i urozmaicenie, klasa sama w sobie. Jego wokal czyni muzykę SYMBOLICA o wiele bliższą ADAGIO. SYMBOLICA wyróżnia się pokręconymi i technicznymi partiami gitarzystów i ten duet sprawdza się, daje upust energii, mrocznemu klimatowi, progresywnemu zacięciu i nowoczesnemu wydźwiękowi. SYMBOLICA to ciekawe podejście do stylistyki heavy/power metal i fani ADAGIO czy też ALMAH będą szczęśliwi. Jednak pomimo tak licznych plusów, trzeba wskazać na kilka minusów, jak choćby jednostajne granie i nie do końca trafione pomysły.

Materiał wydaje się być nawet równy. Są mocne riffy, pokręcone melodie, jest progresywne zacięcie, nowoczesny wydźwięk, ostre solówki i zadziorny wokal, który napędza kompozycje, lecz nie które motywy nie porywają, niektórym brakuje melodyjności. Obie wady zostają już uwypuklone w otwierającym „Enjoy the Ride” gdzie jest papka ciężkich riffów i pokręconych melodii, gdzie brzmi to nieco chaotycznie, bez większego pomysłu. Też nie wiele wnosi do albumu średniej klasy „Awake the Wrath of Angels” gdzie brakuje ciekawego pomysłu i bardziej zapadającej melodii, na plus warto tutaj zaznaczyć zadziorny charakter i chwytliwy refren. Zespół gubi się zwłaszcza w bardziej rozbudowanych kompozycjach i to zostaje napiętnowane w „A Dance for Eternity” gdzie mimo kilku dobrych przyspieszeń, dynamiki sprawia wrażenie nie przemyślanego robionego na siłę, bez ciekawego motywu i energicznych solówek. Innym nie trafionym pomysłem jest utwór w postaci „Aweking 999” robiący za balladę. Nie pasuje pod względem stylistycznym, nie pasuje pod względem energii, czy też ostrości. Teraz kilka ciepłych słów o pozostałych utworach. „Another Sun” to jest coś co napawa optymizmem co do przyszłości zespołu i jeśli więcej będą tworzyć takich utworów, to czuję że jeszcze przypomną o sobie światu. Ta kompozycja jest energiczna, lekka, nie wymuszona, zapadająca w pamięci. Jest ciekawa linia melodyjna, chwytliwy refren, taki który zostaje w pamięci. Sekcja rytmiczna jest szybka, dynamiczna i urozmaicona podobnie jak wokal Gusa. Perfekcja i chciałoby się więcej. „Around Us” może nie ma już takiej szybkości, ale jest ciekawy motyw, jest rytmiczność i dynamit. Jeśli chodzi o wolniejsze tempo i przebojowy charakter to idealnie się sprawdza, zwarty i ostry „A Letter For Mankind”. Techniczne popisy gitarowe , ocierające się o shredowe granie, rytmiczność i melodyjność to cechy które można z łatwością przypisać „Humu Furtus”. Na koniec należy wspomnieć o utworze zamykającym album czyli coverze QUEEN, a mianowicie „Innuendo”, który wypadł naprawdę znakomicie, a to rzadkość bo zazwyczaj ma się pretensje do wokalu, a Gus ma świetną charyzmę, technikę i to słychać w tym świetnym coverze.

Debiut SYMBOLICA może nieco nie pewny, będący próbą sił, może nie do końca tak wyborny ajk płyty ADAGIO, czy ALMAH, ale na pewno jest to album solidny, ciężki, mający w sobie agresję, pokręcone melodie i dość ciekawe podejście. Gdy popracują nad pomysłami, to są wstanie osiągnąć znacznie więcej. Mają świetnie, soczyste, ostre, nowoczesne brzmienie, nadające agresywności kompozycjom, mają swój styl nawiązujący z dużym sukcesem do ADAGIO czy ALMAH, mają znakomitych muzyków, których stać na znacznie więcej, tak więc nie skreślałbym tej kapeli przed wcześnie. Fani ADAGIO czy ALMAH powinni być zadowoleni, reszta nie koniecznie.

Ocena: 6/10

sobota, 8 września 2012

HERETIC - A time Of Crisis (2012)

Ci którzy znają i wielbią METAL CHURCH również znają jak własną kieszeń amerykański zespół o nazwie HERETIC, który przez długi czas był postrzegany jako zespół jednego znakomitego albumu „Breaking Point” z roku 1988. Była to znakomita mieszanka speed/power metalu z elementami heavy i thrash metalu. Można rzec klasyka z lat 80 i cały czas gdzieś tam rozmyślało się jaki byłby drugi album. Celowo użyłem czasu przeszłego, bo taki stan, z jedną wydaną płytą to już przeszłość. To co było nie możliwe właściwie stało się możliwe. Kapela po 23 latach reaktywowała się i wydała właśnie w tym roku swój drugi album „A Time Of Crisis”. Zanim skupimy się na samym albumie warto wspomnieć w kilku słowach o historii zespołu. HERETIC to zespół, który został powołany do życia w 1985 roku za sprawą gitarzysty i lidera grupy Briana Korbana. Wraz z pierwszym wokalistą Julianem Mendezem nagrali w 1986 mini album, potem jego miejsce zajął znany wszystkim fanatykom power/thrash metalu Mike Howe, z którym nagrano właśnie „Breaking Point”, który został bardzo szybko zapisany w historii metalu jako znakomity przykład power/thrash metalu i do dziś ów album spore grono wielbicieli. Po wydaniu tego albumu HERETIC zaczął się sypać. Mike przeszedł do METAL CHURCH jako zamiennik Davida Wayne'a, który z pozostałymi muzykami HERETIC założył zespół o nazwie REVEREND i tak się zakończył HERETIC. Jednak po latach zespół po wrócił w nowym składzie, gdzie pozostali Korban oraz pierwszy wokalista zespołu Julian Mendez. Reszta muzyków to inni ludzie, ale też nie są to amatorzy. Muzycy mogą się pochwalić występ w takich kapelach jak VENGEANCE czy HIRAX. Można rzec, że umiejętności muzyków nie da się podważyć, bo grają na wysokim poziomie. Tylko mimo ostrej, ciężkiej gry Korbana z Glenem Rogersem, gdzie słychać sporo thrash metalu, ale też speed/power metalu. W owych partiach dominuje ciężar, mrok i toporność. Pod tym względem drugi album ustępuje sporo debiutowi, który był przepełniony ciekawymi melodiami, atrakcyjnymi dla ucha motywami, tutaj tego nie ma i właściwie materiał jest nieco ciężko strawny. Kolejnym aspektem, który nie da się pominąć kontrastując nowy album z debiutem, to oczywiście wokalista Julian, który może nasuwa takiego wokalistę jak Ronny Monroue który występował w METAL CHURCH i manierę ma taką nadającą się do twórczości METAL CHURCH. Jest to solidny, mocny, zadziorny wokal, lecz dla mnie o wiele gorszy niż Mike Howe. Mike miał ciekawy styl śpiewania, lekkość, niezwykłą technikę. A ten typ wokalu sprawia że album staje się jeszcze mniej strawny. Jest mocne, ciężkie i takie wysokiej klasy brzmienie, lecz to nie ono odgrywa istotną rolę, lecz materiał, a ten nie jest taki genialny jak ten z debiutu.

Dobrzy muzycy w tym przypadku nieco przyczynili się do ochrony przed totalną klęską. Bo mimo że materiał nie porywa, nie oferuje jakiś ciekawych melodii, to jednak jest to solidny materiał, utrzymany w stylistyce power/thrash metal. Album jest nie tylko solidny ale i nawet zróżnicowany. Pojawiają się kompozycje jak „Tomorrow's Plague” gdzie jest dynamit, agresja i nawet ciekawa i zapadająca w pamięci melodia. Power/thrash metal w bardzo atrakcyjnej formie i ten utwór jest jednym z najlepszych na płycie. Właściwie kompozycje które są utrzymane w konwencji power/thrash metalowej, takie jak dynamiczny „A time Of Crisis” , ostry „Raise Your Fist”, przebojowy „Heretic”, czy też melodyjny „Child Of War” stanowią trzon tego album i to jest jak dla mnie najmocniejszy atut tego wydawnictwa, a mianowicie szybkie, dynamiczne kompozycje, które są zbudowane w oparciu o mocny, zadziorny riff, energiczne solówki. Gdyby tak śpiewał Mike to byłoby to plus 100 do atrakcyjności i przyswajalności owego materiału. „Betrayed” czy ponury „Remains” który jest utrzymany w stylu HEAVEN & HELL dowodzą że zespołowi nie wszystko do końca wychodzi. Ponury klimat, ostry, toporny riff nie sprzyja łatwemu odbiorowi. Jeśli ktoś szuka ciekawej melodii i pomysłowego rozwiązania, powinien wsłuchać się w atrakcyjny „For Your Faith” z pewnymi wyraźnymi cechami JUDAS PRIEST za czasów Owensa i podobnie można by napisać o dynamicznym „The End Of The World”. Zróżnicowanie dopełniają dwa instrumentalne utwory, które stanowią ową klamrę która spina cały materiał.

Może amerykański HERETIC powrócił w nie tak wielkim stylu co można było się spodziewać, może nie nagrał tak genialnego albumu jak „Breaking Point”, może brakuje mi tutaj świetnego Mike'a Howe'a lecz, z całym szacunkiem i trzeźwym spojrzeniem stwierdzić, że album nie jest taki zły, wręcz przeciwnie trzyma dobry poziom. Może zabrakło bardziej wyrazistych melodii, może zabrakło bardziej wyrazistego wokalisty, może nie do końca wszystkie pomysły mi się spodobały, lecz całościowo album się dobrze prezentuje. Jest mocne, oddające charakter power/thrash metalu brzmienie, jest ostra praca gitar, zadziorny wokal. Jest to bez wątpienia album, który świetnie definiuje styl power/thrash metal. „A Time Of Crisis” to udany powrót do świata żywych kapeli, która zawsze gdzieś była w pamięci słuchaczy, którzy po dzień dzisiejszy wspominają wielki debiutancki album „Breaking Point” Zobaczymy jak się potoczy kariera zespołu, kto wie może nabierze rozpędu? Album godny polecenia.

Ocena: 7.5/10