niedziela, 9 grudnia 2012

GHOSTHILL - Flying Through Imagination (2012)

Jestem otwarty na różne sceny metalowe jeżeli chodzi o power metal, to też nie widziałem powodów dla których miałbym nie zainteresować się rosyjskim zespołem o nazwie GHOSTHILL. Nie na co dzień słyszy się kapele z tamtego rejonu, zwłaszcza z gatunku power metal, gdzie pojawiają się elementy symfonicznego metalu i spora w tym zasługa klawiszowca oraz elementy heavy metalu czy też progresywnego metalu, gdyż pojawiają się pewne urozmaicenia w tym zakresie i jakieś bardziej połamane melodie. Czy warto było ryzykować swój cenny czas na nieznany mi wcześniej zespół? Czy warto było zapoznać się z twórczością rosyjskiego zespołu?

Wydany w tym roku drugi album formacji „Flying Through Imagination” z pewnością jest albumem atrakcyjnym, łatwym w odbiorze, melodyjnym, dopracowanym, nieco kontrowersyjnym, lecz z pewnością jest to album, na który fani power metalu, kobiecych wokali czy fani dobrych melodii i przebojowości powinni zwrócić uwagę. Zanim skupimy się na nowym albumie, warto też przedstawić krótki rys historyczny. Kapela została założona w 2009 r i w 2010 roku wydali swój debiutancki album “Embrace Of A Chasm”. Od tamtego momentu w zespole pojawiła się nowa wokalistka Margo, który ma dość kontrowersyjny wokal. Kojarzyć może się z różnymi kobiecy wokalami z symfonicznego metalu, jednak słychać też pewne takie popowe zacięcie, które może niektórych z razić, jednak mimo tego minusu pasuje do całej warstwy instrumentalnej, podkreślając jego lekkość i łatwość w sferze odbioru. Jeżeli ktoś chce poznać więcej jakiś wpadek czy minusów, to na pewno nie da się ukryć tutaj wtórnego charakteru kompozycji, stylu, czy też tego jak brzmią poszczególne partie gitarowe, ponieważ większość riffów czy też solówek nasuwa wiele znanych zespołów typu FREEDOM CALL, czy STRATOVARIUS. Jednak mimo wszystko duet gitarowy Val/Nick dają dobry popis swoich umiejętności, jest czad, energiczność, prosta i atrakcyjna forma i solidne wykonanie, które przedkłada się na to, że kompozycje nie są monotonne. Właściwie w trakcie słuchania nie doznałem większego zniesmaczenia, a mocne, soczyste brzmienie sprawiają, że słucha się tego z jeszcze większym zapałem.

Dzieje się całkiem sporo na tym krążku, choć otwierający „My Garden of Seasons” niczego nie zdradza i słychać tutaj melodyjny metal oraz power metal, a dobrze dopasowane klawisze, sprawiają, że utwór ma tajemniczy klimat i dużą melodyjność. Te cechy przewijają się niemal przez cały materiał i nie sposób tutaj wspomnieć o dynamicznym „In Cage”, gdzie słychać wpływy IRON MAIDEN, melodyjnym „Pandora” z nieco cięższym riffem w tle, rozpędzonym „Beneath the Sky”, który piętnuje energiczną sekcją rytmiczną, która podkreśla dynamikę i żywiołowość kapeli. Zespół radzi sobie także z bardziej rozbudowanym utworem typu „Flying Through Imagination” choć za dużo tutaj zwolnień i nie potrzebne wydłużenie w czasie. „It Can't Rain All the Time” wzbudza największe kontrowersje, przez nieco dyskotekowe brzmienie, jednak jest to bardzo energiczny i przebojowy kawałek.

Album jest solidny, energiczny, melodyjny, nawet przebojowy i choć jest wtórność, choć nie ma niczego odkrywczego, to jednak jest to ciekawy sposób na odprężenie, na spędzenie wolnego czasu. Słucha się tego przyjemnie i to jest powód wystarczający, żeby sięgnąć po ten album. GHOSTHILL nagrał solidny krążek, który zadowoli fanów gatunku.

Ocena: 6.5/10

sobota, 8 grudnia 2012

SOLISIA - Universeasons (2012)

Staram się być na bieżąco z nowościami jakie wychodzą w owym roku i tak patrząc na jego cały przekrój to muszę stwierdzić, że nie brakowało w tym roku płyt z kręgu symfonicznego metalu i pojawiło się sporo mocnych propozycji typu SUNSTORM, KERION, czy RHAPSODY. Do grona nowych propozycji z gatunku symfonicznego metalu należy zaliczyć kolejny włoski zespół, który się zwie SOLISIA.

Zastanawiacie się co ten zespół prezentuje? Jakim stylem się charakteryzuje? Czy też na jakim poziomie muzycznym utrzymane są kompozycje? SOLISIA to młody zespół, który został założony w 2006 roku z inicjatywy klawiszowca Wilsona Di Geso i perkusisty Marcantonio Quinto. W 2010 roku kapela wydała debiutancki krążek „Ordinary Fate” który uszedł mojej uwadze, a w tym roku wydali swój drugi album, który nosi tytuł „Universeasons” , który jest przedmiotem niniejszej recenzji. Co mnie zainteresowało w owym zespole, albumie, że zainteresowałem się? Nie było to opinia znajomego, czy też jakaś pochlebna recenzja albumu, lecz najzwyczajniej w świecie ciekawość uzasadnioną bardzo ciekawą klimatyczną okładką i intrygującym logiem kapeli. Czy znakomita i miła dla oka okładka odzwierciedla zawartość? Czy równie pochlebnie można się o niej wypowiedzieć? No właśnie tutaj sprawa jest bardziej kontrowersyjna, bo z jednej strony mamy tutaj charakterystyczne elementy symfonicznego metalu. Mamy tutaj kobiecy wokal, gdzie od bieżącego roku śpiewa w zespole Elie Syrelia, która na pewno przypadnie do gustu fanom wokalistek z takich kapel jak EPICA, czy WITHIN TEMPTATION. Mówiąc o stylu to poza wokalem mamy inne elementy z symfonicznego metalu, do których trzeba zaliczyć czyste, takie podniosłe, klarowne brzmienie, które podkreśla lekkość i melodyjność materiału, czy też w końcu orkiestracje i klawisze, które są wszechobecne podczas słuchania płyty. Poza symfonicznymi elementami mamy tutaj power metal, czy też progresywny metal, a wszystko stylowo i nawet gustownie wymieszane. Plusem jest tutaj również ciekawy klimat i warstwa liryczna, która odnosi się do ciała człowieka i tego jakie one jest kruche. Jednak nie wszystko jest tutaj takie dopracowane i godne uwagi. Już pierwszy zgrzyt zębów pojawia się jak wsłuchuje się uważnie w partie gitarowe Gianluca Quinto, który wygrywa melodyjne riffy, dużo melodii, jednak dużo z nich jest bez werwy, bez pomysłu i to troszkę szkodzi całości. Pod tym względem na wyróżnienie zasługuje dynamiczny, energiczny „Symbiosis”, które pokazuje w jakim kierunku zespół powinien iść, w bardziej metalowym kierunku, a nie komercyjnym. Jest to kawałek z kopem, energią, z mocą i choć jest to wtórne, to na pewno ciekawsze aniżeli komercja jaka wybrzmiewa ze spokojnych "I loose myself" czy też "Betrayed By faith", które mogły by lepiej brzmieć,gdyby nie owe zwolnienia i komercyjne wtrącenia. Do mocnych momentów zaliczyć można otwierający "Universeasons", który łączy nowoczesny wydźwięk metalu z elementami symfonicznymi, power metalem i symfonicznością. Dynamiczny "The Guns Fall Silent", zadziorny "Mind Killer", czy tez energiczny i rozpędzony" Dirty Feeling",to przykłady tego, że pojawiają się też i dobre momenty na tej płycie.

"Universeasons" to album skierowany do fanów symfonicznego metalu, fanów kobiecych wokali i płyt, które dalekie są od oryginalności, które nie zaskakują ani nie powalają na kolana. Od co kolejna płyta do krótkotrwałego słuchania, jednak nie jest to gniot, którego nie da się słuchać. Słabym punktem są tutaj same kompozycje, które przejawiają się tym że pod względem pomysłów i wykonania, zespół się nie popisał i podołał zadaniu. Płyta dla fanatyków gatunku.

Ocena: 5/10

piątek, 7 grudnia 2012

HOLY DRAGONS - Zerstörer (2012)

Miałem do czynienia z power metalem amerykańskim, ameryki łacińskiej, greckim, niemieckim, hiszpańskim i wieloma innymi, jednak pierwszy raz spotkałem się z power metalem z Kazachstanu. Oczywiście natrafiłem na kapelę, która jest nieco zasłużona w bojach i ma doświadczenie w nagrywaniu porządnego albumu, na kapelę, która regularnie wydaję od 1997 swoje albumy. O jakiej kapeli mowa?

Tym zespołem jest HOLY DRAGONS, który właśnie wydał swój kolejny album „Zerstroer”, który jest jakby tym co było album wydany w 2010 r, z tym że teraz mamy oficjalne wydanie i nieco ulepszone aranżacje . Kapela oraz jej historia nie jest do końca znana, sama kapela nawet nie utrudnia dostęp do swoich dzieł i w sumie nic dziwnego, dzisiaj internet jest silną bronią i dobrym sposobem, żeby przekonać do siebie potencjalnych odbiorców. Ja przypadkowo natrafiłem na ów zespół, spodobała mi się okładka nowego wydawnictwa oraz nazwa zespołu. Jednak zespół nie był mi bliżej znany, to też postanowiłem to nadrobić. Muszę zdradzić, że zespół nie gra niczego odkrywczego i można usłyszeć w tym wszystkim wpływy PRIMAL FEAR, czy SKANNERS i jest to nawet podobne granie co dowodzi wokal Iana Breega, który brzmi niczym Ralf Scheepers, zwłaszcza kiedy wkracza w wysokie rejestry, do tego mamy całą warstwę gitarową, która pod względem zadziorności, rytmiczności, dynamiki i umiejętności wygrywania atrakcyjnych melodii, które również nasuwają wcześniej wspomniany PRIMAL FEAR. Może brakuje nieco im pomysłowości, nieco ciekawszych urozmaiceń, ale nie można się przyczepić do solidności wykonania czy melodyjności, którą się cechują. Od strony czysto technicznej album prezentuje się okazale, brzmienie tutaj nie zawodzi słuchacza, wyostrza poszczególne instrumenty, podkreśla dynamikę i świetnie uzupełnia się z równym i solidnym materiałem.

Oczywiście zaczyna się od mało znaczącego intra w postaci „Voices Of Lie” , dopiero po upływie 30 sekund można się delektować mocnym, energicznym, lekkim riffem i motoryką heavy/power metal i dźwiękami przypominającymi PRIMAL FEAR, które słychać w „Doomsday Angels”. Równie ciekawym i energicznym utworem jest tutaj „The Man Who Saved the World / Crush Of Chrome Dome”, który jest nieco bardziej rozbudowany i wzbogacony o pewne zwolnienia i dłuższe, bardziej urozmaicone. Za mocne rasowe kawałki, które są przesiąknięte JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR należy uznać: „Project A119” , czy też„M.A.D. Mutual Assured Destruction / AN602 – Wind Of Hate”. Podobna forma przewija się w zadziornym, nieco cięższym „Cuban Crisis / Insomnia”, czy w rozpędzonym „NORAD Alert” . Można zarzucić, że zamykający utwór „DEFCON 1 / Zerstörer”, który jest zbyt długi i przekombinowany, czy też spokojny „The Day After”, który bardziej zapycha płytę niż ją urozmaica.

Mimo jawnych i słyszalnych wad HOLY DRAGONS nagrał solidny album, który słucha się całkiem przyjemnie i nie ma większego powodu do narzekania. Ci którzy lubią zadziorne riffy, dużo melodyjności, mocny i energiczny wokal to z pewnością polubią i ten tutaj opisywany krążek. Szału nie ma to fakt, ale o gniocie też nie ma mowy, tak więc można zainteresować się ów albumem i posłuchać, żeby wyrobić własną opinię, do czego też gorąco zachęcam.

Ocena: 6/10

czwartek, 6 grudnia 2012

MYSTIK - The Plot Sickens (1992)

W latach 90 pewna kapela amerykańska wydała dwa albumy z kręgu power/thrash metal i potem się rozpadła i choć nie działa zbyt długo, choć trzymała wysoki poziom, to nie należało do grona znanych i w sumie dalej mało kto słyszał o tej kapeli. O jakim zespole mowa? Dlaczego warto nadrobić zaległości, jeśli się ich nie zna?

Mowa o amerykańskim MYSTIK, który został założony w 1988 r i zespół dorobił się dwóch albumów, z czego pierwszym zniszczeniem muzycznym był debiutancki album z 1992 r czyli „The Plot Slickens”. To właśnie na tym albumie zespół ukształtował swój styl,który można określić jako miks power i thrash metalu, a który opiera się na wokalu Patricka Hughesa, który stylem śpiewania, techniką, czy manierą przypomina wokal Belladony z ANTHRAX, a także na szybkich, ostrych, energicznych i bez kompromisowych partiach gitarowych Roya Gorstenberga, który na debiutanckim albumie nie żałuje dynamicznych, zadziornych motywów, riffów i atrakcyjnych melodii, które sprawiają że krążka słucha się z wielkim zafascynowaniem, a przy tym nieźle się bawiąc. No jak tu nie kiwać głowa, nie ruszać nogą, kiedy każdy utwór kipi energią, kiedy każdy utwór to prawdziwa petarda?

Niby debiutancki album, a jednak nie daje po sobie tego poznać, co widać po znakomitej okładce, która potrafi zauroczyć potencjalnego nabywcę, co słychać po dobrym, takim thrash metalowym brzmieniu. Również kompozycje są zagrane wysokim poziomie, z przemyślaną aranżacja i właściwie każdy utwór dostarcza sporo emocji. Czy to rozpędzony „Reflection Of Dying”, czy rytmiczny „Psychosis” wypadają znakomicie, choć może brakować nieco przebojowości. Melodyjność i lekkie urozmaicenie, zwolnienie dają o sobie znać w „Commandment”. Poza rasowymi petardami mamy tez nieco dłuższe kompozycje jak „The Plot Sickens” czy „Method To Madness” które pokazują, że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem rozbudowanej kompozycji, gdzie można posłuchać też w większej ilości popisów muzyków, co należy uznać za plus. Nie ma tutaj wypełniaczy i każdy utwór potrafi zauroczyć swoją dynamiką, agresją, melodyjnością.

Na próżno szukać jakiś większych wad, bo takowych nie ma. Można by wytknąć nieco oklepaną formułę, czy barak przebojowości w znacznie większej ilości, jednak te problemy są niczym w porównaniu z umiejętnościami muzyków, z materiałem, który sprawia, że album jest bardzo energiczny i godny uwagi. Mimo, upłynęło kilkanaście lat od premiery wydawnictwa, choć zespół nie zdobył sławy i się rozpadł, to jednak zasługuje na uwagę, bo takie płyty z taką muzyką, na takim poziomie to prawdziwy skarb.

Ocena: 8.5/10

środa, 5 grudnia 2012

OLYMPOS MONS - Medievil (2007)

Jednym z tych zespołów power metalowych, który na długo nie zagościł na rynku muzycznym, a mimo to wpisał się do listy tych zespołów z górnej półki jest fiński OLYMPOS MONS. Zespół, który potrafił stworzyć ciekawe melodie, nawiązując do klasyki typu HELLOWEEN – Keeper Of The seven Keys czy GAMMA RAY – Land Of The Free, a jednocześnie wymieszać power metal radosny i energiczny, prosty i melodyjny, z epickim charakterem i podniosłością, z mrocznym klimatem, które wypełniały teksty dotyczące historii czy mitologii.

Fiński band, który został założony w 2002 roku z inicjatywy gitarzysty Jari Sundströma i wokalisty Ian E. Highhill. Ich celem było połączenie melodyjności, połączenia kilka patentów nasuwających symphonic metal, epic metal czy w końcu progresywny, a wszystko zdominowane przez energiczny, dynamiczny power metal. To wszystko można usłyszeć zarówno na debiutanckim albumie jak i na drugim krążku o tytule „Medievil” który ukazał się w roku 2007. Na drugim wydawnictwie pojawia się nowy basista, a mianowicie Krister Lundell jednak nie zmienia to drastycznie stylu formacji. „Medievil” to dzieło skończone, to wydawnictwo o którym można dyskutować przy herbacie, dzieło którym można się zachwycać mimo upływu 5 lat, to album który wciąż brzmi świeżo, który wciąż porywa i zaskakuje. Fiński zespół nie odkrywa ameryki i nie robi niczego nowego, jednak potrafił mimo owej wtórności wykreować swój własny styl, ukształtować ciekawe, melodyjne, energiczne kompozycje, które przesiąknięte są epickim charakterem. Tak też zespół się prezentował na swoich dwóch albumach, a „Medievil” to ich ostatni krążek i ostatni przejaw działalności. Szkoda, bo zespół znakomicie radził sobie z kompozytorstwem, z stworzeniem energicznego, zróżnicowanego, melodyjnego, a przede wszystkim równego materiału, który brzmiał atrakcyjnie w dużej mierze dzięki wyczynom muzyków. Ian to wokalista, który nasuwa takie nazwiska jak Kotipelto czy Kiske. To wokalista, który śpiewa czysto, podniośle, ukazując na każdym kroku swój warsztat techniczny i emocje jakie niesie śpiewając. Również rozpędzona i dynamiczna sekcja rytmiczna napawa optymizmem, ale i tak to wszystko jest niczym w porównaniu z ostrymi, zadziornymi, szybkimi riffami Jariego, który stawia na szybkość, melodyjność i energiczność, które dostarcza słuchaczowi pewnych emocji. Świetnie on współpracuje z klawiszowcem Villi Oillia, który jest muzykiem tylko sesyjnym. Oboje muzycy tworzą ciekawą wieź, uzupełniają się, tworzą klimat, przestrzeń i taką lekkość, a przez co melodyjność jest przeniesiona na jeszcze wyższy wymiar.

Dopracowanie daje o sobie znać na każdym kroku. Piękna, taka typowa dla gatunku okładka autorstwa Jean Pascal Fournier czy mocne, soczyste brzmienie, to tylko część tego. Słuchając materiału można tylko się utwierdzić w tym przekonaniu, że nie ma mowy o wpadce i kiepskim, nudnym i męczącym power metalu. Każda z 10 zawartych kompozycji to rasowy przebój co słychać po otwierającym „One Word” który przypomina HELLOWEEN - „Keeper Of The Seven Keys” czy GAMMA RAY - „Land Of The Free” i to wymieszanie z epickim charakterem i klawiszami jest bardzo ciekawym rozwiązaniem, który sprawia, że kapela wpisuje się do czołówki gatunku. Podobna konwencja przewija się w zadziornym „Frozen”, w bojowym „The Emperors Return” gdzie daje się wyłapać nieco epickiego heavy metalu, czy w melodyjnym „The Price” odzwierciedlający to co najlepsze w gatunki, czyli melodyjny motyw, zadziorna sekcja rytmiczna, czy przebojowy refren. Mrok i ciężar to cechy „Wolves” zaś spokój i romantyczny wydźwięk to cechy ballady „Fire And Ice”. Oprócz szybkich petard typu „Kingdom Of Winter” na albumie pojawia się epicki kawałek w postaci „Locked In Chains”.

„Medievil” to przykład jak grać power metal na wysokim poziomie, to przykład że można stworzyć własny styl mimo zapożyczenia kilku sprawdzonych patentów, to przykład że można nagrać wyśmienity album na patentach odkrytych kilka lat wcześniej. Szkoda, że zespół się rozpadł niedługo po wydaniu, bo drzemał w nich ogromny potencjał. Pozycja obowiązkowa dla prawdziwych fanów power metalu.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 4 grudnia 2012

FATAL IMPACT - Eosteria (2012)


To że kapela gra heavy/power metal wcale nie musi oznaczać, że jest to gwarancja mocnego grania i to na jakimś satysfakcjonującym poziomie. Nie zawsze ciekawa okładka i kilka dobry opinii może oznaczać, że płyta jest solidna i miła w odsłuchu. Czyżbym trafił na album, który zdobi ciekawa okładka, który mógłby być ciekawe, ale jest albumem raczej ciężkostrawnym?

Tak i tym albumem jest „Eosteria” norweskiego zespołu FATAL IMPACT, który został założony w 2005 roku. Jest to drugi album tej młodej formacji i choć jest to stylistyka, która mnie zawsze interesuje czyli heavy/power metal, choć mamy mocny i zadziorny wokal w wykonaniu Jorn Oyhus, melodyjne, ciężkie partie gitarowe, będące na pograniczu nowoczesnego brzmienia oraz grania tradycyjnego, mroczny klimat to jednak to wszystko jest niezbyt strawne. Ciężko przebrnąć, przez materiał, który brzmi jak nagrany na siłę, który niczym nie zaskakuje, a każdy utwór tylko piętnuje braki zespoły i to jakim kiepskimi są kompozytorami i muzykami. Można czasami usłyszeć ciekawą melodię jak tą choćby w „The Final Solace”, gdzie słychać wyraźne wpływy IRON MAIDEN, czy w „ A view No Hell” gdzie słychać pewne elementy muzyki PRIMAL FEAR i te dwa utwory wypadają najlepiej z całej zawartości liczącej 12 kompozycji i trwającej ponad godzinę. Progresywne zacięcie, czy wymuszone ciężar nie służą kompozycjom, co słychać po nijakim „A New Era” czy stonowanym „Where Тhe Alders Grow”. O ile wokal jakoś przedziera się przez warstwę niedopracowania i nudy, o tyle gitarzyści Olsen/Oyhus nie radzą sobie z tym i niemal każda partia, każdy motyw, czy melodia są niewyraźne, jakieś takie nudne i bez emocji. Nie ma w nich werwy, energii, zaangażowania, wszystko zagrane jakby od niechcenia. To jest metal, więc się pytam gdzie jest pazur? Gdzie jest moc?

Nie ma tutaj nic z tych elementów, nie ma jednego wartego uwagi utworu, nie ma ciekawych melodii, brak zaangażowania muzyków, brakuje pomysłowości, ciekawych aranżacji, czegokolwiek za co można by pochwalić i co by skłoniło do polecenia tego albumu. Jeden z tych najgorszych albumów jakie usłyszałem w tym roku.

Ocena: 2/10

KERION - CloudRiders Part 1: Road to Skycity (2012)

Macie wrażenie, że power metal przeżywa stagnacje i stoi w miejscu, zwłaszcza ten określany mianem symfonicznego. NIGHTWISH idzie ku filmowemu wydźwiękowi, THERION stara się wybadać coraz to inne tereny, jednak to jest raczej muzyka dla słuchaczy ceniących sobie piękno, RHAPSODY stawia na podniosłość i melodyjność. Wciąż wychodzą nowe płyty z tego gatunku i wciąż ma się wrażenie, że mało jest takich płyt które by się wyróżniały, brzmiały by świeżo i zdumiewająco od strony aranżacyjnej, nie zapominając o podstawowych elementach tego gatunku.

Może i mało, ale to nie oznacza, że takich nie ma. Jedną z takich płyt jest z pewnością „CloudRiders Part I : Road to Skycity francuskiego KERION. Zespołu, który w roku 1997 zaczynał jako progresywny band pod nazwą KIRLIAN. Nazwa uległa zmianie wraz ewolucją zespołu i jego stylu grania w symfoniczny power metal. Z tym okresem wiąże się też zmiana składu, kiedy to zespół zasila wokalistka Flora, która nasuwa wszelkie różne zespoły typu EPICA czy NIGHTWISH. Śpiewa łagodnie, klimatycznie, pokazując na każdym kroku swoje wyszkolenie techniczne. Może wokal mało drapieżny, może mało ognisty, bardziej łagodny i melodyjny, ale potrafiący dostarczyć nie małych emocji, co zresztą słychać na nowym albumie zespołu, który jest ich 3 wydawnictwem. Pewnie jesteście ciekawi co takiego jest w tym zespole, że tak się nim zachwycam? Pominę takie banalne kwestie jak krystalicznie czyste, soczyste brzmienie, czy miła dla oka okładkę i przejdę do czynników kluczowych, które zadecydowały o tym, że „CloudRiders Part I : Road to Skycity to jeden z tych najciekawszych albumów z gatunku symfoniczny power metal, album który brzmi bardzo świeżo i pomysłowo.

Styl kapeli to jeden z tych czynników, który mi od pierwszych dźwięków zaimponował. Mamy tutaj wszystko co trzeba w symfonicznym power metalu, a więc podniosłe chórki, dużo orkiestracji, urozmaiceń, dynamiczności i podniosłego charakteru z elementami epickości. Jednak tutaj jest coś ponadto, bo pojawiają się wtrącenia odsyłających do folk metalu, progresywnego metalu czy innych takich urozmaiceń, które sprawiają że styl grupy jest dość pomysłowy i dość świeżo. Pozytywne emocje zapewniają ponadto sami muzycy i każdy z nich spełnia się w swojej roli. Poza Florą warto tutaj wspomnieć o duecie gitarowym Remi/Selvain, dzięki któremu album jest bardzo melodyjny, energiczny, pełen zwrotów i bogatych motywów. Do tego w każdym utworze jest odpowiedni klimat i niezwykłe budowanie napięcia za pomocą riffów, melodii. Lekkość, płynność i radość z grania jest słyszana od początku do końca. Najważniejszym czynnikiem jednak pozostaje oczywiście zawartość, które jest zróżnicowana, utrzymany na równym, wysokim poziomie, bez zbędnych wypełniaczy i nie raz potrafi zaskoczyć. Folk, power metal i symfoniczny metal zostają w ciekawy sposób zmieszany w „The Map”, rozpędzona sekcja rytmiczna, dynamiczność, melodyjność godna RHAPSODY czy HELLOWEEN to cechy „Everlasting Flight”, zaś w „Bounty hunter” kapela pokazuje swoje wczesne progresywne zacięcie. „The Sky Is My Ocean” brzmi może nieco komercyjnie, może jest nieco kiczowate, ale spokojne i mające swój romantyczny klimat. Mocnym punktem jest tutaj bez wątpienia petarda power metalowa w postaci „Fireblast” z nieco wirtuozerskimi popisami gitarowymi i równie energiczny „Never More”, będący kolejnym rasowym przebojem. Kto lubi epickość, klimat, rozbudowanie i urozmaicenie ten z pewnością po lubi takie kolosy jak „Tribel Vibes”, nieco mroczny „Ghost Society” czy też zamykający całość „The Fall of Skycity Pt. 2”. Cała zawartość jest spleciona klamrą w postaci intra i outra.

Francuski KERION wykorzystuje wiele znanych patentów i to słychać, jednak dodaje sporo od siebie, podaje to wszystko w ciekawej formie, gdzie bije świeżość i pomysłowość. Ich nowy album jest zaskakujący w pewnych momentach, a ponadto bardzo melodyjny. Każdy element został tutaj dopracowany i jedynie to czego mi brak to może męskiego wokalu i może kilku rasowych przebojów, a tak nie mam zastrzeżeń. Album długo czekał na odsłuchanie, zbyt długo. Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 3 grudnia 2012

ARKHAM WITCH - Legions Of The Deep (2012)

Dla tych osób, które pokochały mrok i połączenie NWOBHM z lekkim doom metalowym zacięciem w amerykańskim NATUR mogę z czystym polecić coś w podobnych rytmach, lecz z większym zacięciem doom metalowym, z dużo większym mrokiem. A kolejnym jakże istotnym czynnikiem, który powinien przekonać niezdecydowanych lub tych nie lubiących doom metal jest fakt, że kapela jest pod ogromnym wpływem twórczości pisarza H.P Lovecrafta. O jakiej kapeli mowa?

Oczywiście ARKHAM WITCH, która reprezentuje scenę Wielkiej Brytanii nie należy do grona kapel która może się pochwalić bogatą dyskografią, jednak młoda kapela, która została założona w 2008 r przez Simon Iffa i Emila Ningauble dorobiła się już dwóch krążków, z czego „Legions Of The Deep” ukazał się w tym roku. Nie sposób nie zapoznać się z tym krążkiem, nawet ja można rzec taki skromny anty fan doom metalu dałem się skusić na ów materiał i przekonać się na własnej skórze jak brzmi połączenie stylu grania będący miksem doom metalu z NWOBHM i nieco epickim heavy metalem, gdzie słychać wpływy PENTAGRAM, czy MANILLA ROAD z warstwą liryczną nawiązującą do opowiadań H.P Lovecrafta, którego uważam za mistrza klimatu i grozy. „Legions Of The Deep” to drugi krążek tej młodej brytyjskiej formacji i na pewno zapada w pamięci jeżeli chodzi o tegoroczne wydawnictwa, głównie za sprawą stylu i ciekawego połączenia. Może nie jest to album, który spełnia w pełni moje marzenia jeśli chodzi o wykorzystanie twórczości H.P Lovecrafta w heavy metalu, ale pod względem charakteru, stylu zapada w pamięci, bo gdzie można znaleźć drugi taki album? To co przyciąga uwagę słuchacza jeszcze przed słuchaniem to oczywiście piękna okładka Jowity Kamińskiej, która oddaje klimat opowiadań Lovecrafta i nawet pokuszono się o umieszczenie owego Cuthulu czyli przedwiecznych, co sprawia że nie trzeba więcej do zachęty.

Odpalając płytę można stwierdzić, że brzmienie jest nieco przybrudzone i takie nieco przytłaczające, ale może taki był zamiar? Nie wnikam w to, choć nie przemawia do mnie to. Kolejną rzeczą, która gdzieś tam od razu zostaje wyłapana to dość mroczny klimat i w połączeniu z nawiązaniem do Lovecrafta robi niezłe wrażenie. Kompozycje to już bardziej kontrowersyjna sprawa, bo z jednej strony mają ciekawą konwencję, nie brakuje im dopracowania, jednak z drugiej strony brakuje mi atrakcyjnych i energicznych melodii, czy też przebojowości. Jednak styl i sposób prezentowanej muzyki, a także specyficzny wokal Simona, który nie ma jakiegoś większego wyszkolenia i nadrabia w sumie ciekawym stylem i manierą, czy też całe instrumentarium, zwłaszcza sfera gitarowa sprawiają, że jednak dominuje pozytywne odczucie podczas słuchania poszczególnych kompozycji. Są rozbudowane kompozycje jak „David Lund”, mające pewne hard rockowe zacięcie i nieco melodyjność godną IRON MAIDEN co słychać w „At The Mountain Of Madness” w którym mamy ciekawe zaaranżowane solówki, bojowy i ciężki „Infernal Machine” czy zadziorny „The Clown Sea”. Takim rasowym i zapadającym w głowie przebojem jest tutaj bez wątpienia „Kult Of Kutulu” czy energiczny „Legions Of The Deep” który bardziej idzie w kierunku NWOBHM aniżeli doom metalu.

Ciekawy pomysł, styl grania, klimat sprawiają, że „Legions Of The Deep” to bardzo specyficzny krążek, który zachwyca formą i ciekawymi rozwiązaniami. Może nie ma prostych i energicznych melodii czy rasowych przebojów, ale jest ciekawa koncepcja, mrok i klimat godny Lovecrafta. Dla fanów pisarza i doom metalu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

niedziela, 2 grudnia 2012

NIGHTFEAR - Inception (2012)

Rok 2012 to rok premiery młodego hiszpańskiego zespołu o nazwie NIGHTFEAR, który obraca się w stylu, który można określić mianem heavy/power metal. Jak brzmi debiutancki album owej formacji, który został zatytułowany „Inception”? Czy jest to album, na który warto zwrócić uwagę? Czy debiut równa się kiepski, nie dopracowany materiał?

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że tak jest, że jest to album które można sobie darować, zaoszczędzając przy tym swój cenny czas. Można by stwierdzić, że jest to album młodej kapeli, która stawia swoje pierwsze kroki na scenie muzycznej i że to może być przyczyną, że album może być słaby. Cóż z pewnością debiutancki album NIGHTFEAR nie jest dziełem odkrywczym, oryginalnym w swojej konwencji, czy też stylu. Nie jest to może świetne i bezbłędne dzieło, gdzie wszystko zostało dopieszczone. Jednak dla fanów takich kapel jak IRON MAIDEN, BLACK SABBATH, HELLOWEEN, czy GAMMA RAY może to być krążek, który dostarczy kilka ciekawych doznań. Jak się lubi energiczne, mocne granie zbudowane na ostrych riffach, głośnym, zadziornym wokalu i oklepanych motywach, ten może polubić ten album. Oczywiście jest to album, które ma zalety jak soczyste brzmienie, które zapewnia ciężki wydźwięk kompozycji, miła dla oka okładka i solidne aranżacje, jednak minusem tego wszystkiego jest najzwyczajniej w świecie niezbyt trafione pomysły na utwory, które pozbawione są ciekawych rozwiązań, czy też takich melodii, które zapadły w głowie na dłużej. To też NIGHTFEAR, który został założony w 2008 roku nagrał album, który jest średni w swojej kategorii.

Przyczyny tego końcowego efektu jak wspomniałem należy doszukiwać w nieco nierównym materiale, który oczywiście posiada wiele ciekawych i dobrych momentów. Do takich można zaliczyć ciężki, energiczny „A new Beginning”, gdzie zostaje wyeksponowany bas Manuelo Moreno, który oczywiście nasuwa kapele IRON MAIDEN i Steve'a Harrisa, a także power metalowy „Immortal” , rozbudowany „Nightmare” z dużą dawką partii gitarowych, mocnych, urozmaiconych riffów, albo melodyjny „Pride”. Z kolei fani rasowego heavy metalu, takiego ciężkiego i nieco zadziornego mogą polubić „Storm watcher „ czy też „Steel warrior”. Reszta nie jest jakoś warta większej wzmianki tutaj w recenzji. Średniej klasy kompozycje, które mają na celu raczej zapełnienie wolnego miejsca.

„Inception” to album, która ma kilka przebłysków, parę atrakcyjnych melodii, solidne brzmienie, muzycy potrafią grać (zapada właśnie śpiew Lorenzo) i wykonanie, jednak pomysły nie do końca przemawiają do mnie. Jest to jeden z tych albumów, które przesłuchało się parę razy i się ma dość i nie ma już ochoty się wracać. Tak więc jest to album głównie kierowany do fanatyków gatunku power metal. Reszta osób może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

sobota, 1 grudnia 2012

GALDERIA - The Universality (2012)

Francja pod względem power metalu, głównie kojarzy mi się z HEAVENLY, a więc power metalowym zespołem, który jest postrzegany jako klon GAMMA RAY. Jeżeli szukacie czegoś w podobnym stylu, jeśli szukacie kapeli, która również jest klonem takich kapel jak FREEDOM CALL, HELLOWEEN, POWER QUEST czy INSANIA. To z pewnością warto zwrócić uwagę na kapelę o nazwie GALDERIA.


Nie ma mowy tutaj o kapeli z takim stażem jak te wyżej wymienione, ale GALDERIA może się pochwalić tym, że w tym roku mija 6 rok działalności i choć miewali ciężki okres związany z chwilowym zawieszeniem działalności, to jednak dorobili się trzech wydawnictw, z czego „The universality” jest ich ostatnim dziełem. Już właściwie patrząc na okładkę można stwierdzić, że jest to standardowy power metal, mało oryginalny, wtórny, przesiąknięty wpływami FREEDOM CALL, HELLOWEEN, czy INSANIA. Zagłębiając się w nowy album francuskiej formacji, można tylko się utwierdzić w tym przekonaniu, że o to słuchamy płyty kolejnego klona znanych kapel. Z jednej strony jest powód, żeby narzekać, a z drugiej powód do radości, bo choć zespół wykorzystuje oklepane motywy, które znane są z innych kapel to jednak robi to w niezwykle ciekawy sposób. Młoda kapela stawia w swoim dość wtórnym graniu na szczery przekaz, solidne i przemyślane aranżacje, które cechują się ogromną melodyjnością, przebojowością, a każda melodia na tym albumie jest prosta i taka atrakcyjna dla ucha. Cały materiał jest właściwie przyjemny i łatwo zapadający w pamięci. Choć wszystko brzmi znajomo, choć popisy gitarowe duetu Seb/Tom przypominają wiele innych znanych duetów, choć i popisy brzmią bardzo znajomo i choć wokal Seba przypomina Chrisa Bya i wiele innych takich znanych wokalistów power metalowych to jednak emocje i rozrywka jakie dostarcza ten zespół na swoim nowym krążku

Czego należy się spodziewać po tym krążku? Przede wszystkim mocnego, soczystego brzmienia , dobrego zgrania muzyków i przemyślanego i energicznego materiału, które wypełniają szybkie, melodyjne i oddające to co najlepsze w power metalu kompozycje. Otwarcie „Universal Glory” mogłoby sugerować symfoniczny power metal, jednak tak nie jest. Choć jest to podniosłe wejście, to jednak już w „Children Of The Earth” słychać rasowy power metal, będący mieszanką GAMMA RAY, HELLOWEEN i FREEDOM CALL. Utwór trwa prawie 8 minut i co ciekawe w ogóle nie przynudza, intryguje rozbudowaną formą, licznymi przeplataniami i urozmaiceniami. Dzieje się sporo w tym utworze i nie sposób to ubrać w słowa. I właśnie taka rasowa power metalowa formuła dominuje co słychać po energicznym „Universality” który swoją strukturą, zadziornością i lekkością przypomina dokonania GAMMA RAY, czy też w szybkim „Raise The world” który pokazuje, że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem prawdziwego przeboju, wystarczy posłuchać tego rycerskiego refrenu, który rozrywa na strzępy. Mocnymi kawałki są również rozpędzony „Farspace”, chwytliwy „Call To The World” z nieco epickim zacięciem, czy też rytmiczny „Rising Soul”. Nie brakuje tutaj również ballady w postaci „Galderians” i bardziej epickich, rozbudowanych kawałków jak „Ocean Of Light” gdzie jest podniosłość i nawiązanie do symfonicznego metalu.

Fantastyczny album odzwierciedlający to co najlepsze w power metalu! Może momentami nieco słodki, ale czy takie zespoły jak FREEDOM CALL, czy HELLOWEEN nie przemycały owej słodkości w niektórych momentach? Dla fanów gatunku jest to pozycja obowiązkowa. Dopracowanie na najwyższym poziomie i wtórny charakter jest tutaj jak najbardziej dużym plusem. Nic tylko słuchać.

Ocena: 9/10

czwartek, 29 listopada 2012

SECRET SPHERE - Portrai Of Dying Heart (2012)

RHAPSODY, LABYRINTH, VISION DIVINE, które dumnie reprezentują włoski power metal nacechowany symfonicznością i pewnymi elementami progresywnego metalu. To najważniejsze kapele wywodzące się z Włoch, ale również znaczące dla całego nurtu jakim jest symphonic power metal. Kogo brakuje w tym zestawie?

Oczywiście SECRET SPHERE, kolejnej znaczącej i bardzo znanej włoskiej kapeli, która łączy power metal z elementami symfonicznego metalu jak progresywnego, przypominając przy tym dokonania LABYRINTH czy też VISION DIVINE. Choć nie brakuje pewnych cech rasowych power metalowych zespołów typu HELLOWEEN, czy GAMMA RAY, co można usłyszeć w rozłożeniu partii gitarowych, to w jaki sposób brzmią, a także ich zadziorność, energiczność i melodyjność. SECRET SPHERE został założony w 1997 roku z inicjatywy gitarzysty Aldo Lonobile i zespół właściwie jest znany z nagrywania solidnych albumów i właściwie nie nagrał totalnego chłamu, który nie dało się strawić, który wiałby nudą, czy niedopracowanie. Może nowy album „Portrait Of Dying Heart” nie jest ich najlepszym dziełem, może jest to album nieco wtórny, może nieco nie równy, nie spójny i taki nieco nie przemyślany pod względem aranżacji czy też niektórych kompozycji, jednak jest kilka bardzo dobrych momentów, które sprawiają że album nie jest totalną porażką i gniotem. Kilka mocnych utworów, doświadczenie muzyków w power metalu, bo to w końcu ich 7 już album, nacisk na melodie, lekkość, kilka energicznych solówek, kilka dynamicznych motywów i do tego mocne, takie typowe dla współczesnych kapel power metalowych brzmienie ochroniły właściwie album przed nudą i monotonnością. Jasne są tutaj i wady, bo jest i wtórność, jakby nieco słabsza forma muzyków, co słychać choćby to warstwie gitarowej tworzonej przez Lonible/Ciaccia, gdzie jest sporo niepotrzebnych zwolnień, sporo niepotrzebnych kombinowań, za mało prostych rozwiązań. Brakuje momentami w tych partiach pomysłu, a także energii co słychać w tych bardziej stonowanych kompozycjach, gdzie wkrada się Aor, motyw rockowy, czy też komercyjność. Do takich kompozycji można zaliczyć przebojowy”Union” ale zbyt komercyjny, nijaki „Lie To Me”, który poza ciekawym refrenem jest bardzo nijakim utworem, do tego grona pasuje również rozbudowany i nudny „Eternity”, a także ballada „The Rising Of Love”, które bardziej występują w charakterze wypełniaczy na tym albumie.

Wadą jest też tu poniekąd materiał, a raczej jego styl i jakość. Jest niby zróżnicowanie, ale i tez bardzo nierówny poziom kompozycji. Mamy wypełniacze, a obok nich „Portrait of a Dying Heart” 6 minutowe intro, które jest zlepkiem progresywnego metalu, symfonicznego metalu, a także power, z tym że jest to kawałek nieco ciężko strawny i choć jest sporo przejść gitarowych, to jakoś nie specjalnie wzbudzają moje emocje. Tylko dobry jest z pewnością ciężki, nieco mroczny „Healing”. Do grona dobrych utworów, które stanowią trzon tej płyty zaliczyć należy melodyjny „X”, podniosły „Wish & Steadiness” przesiąknięty symfonicznym metalem, czy też dynamiczny „Secrets Of fear”, który jest moim ulubionym kawałkiem z tej całej płyty.

„Portrait of Dying Heart” to album może nie dopracowany, nieco nierówny, momentami nieco nudny, ale ma kilka mocnych momentów, dla popisów wokalnych nowego wokalisty zespołu, a mianowicie Michele Luppi, który znany powinien być niektórym z występów w VISION DIVINE. Nie ukrywam, że jest to album nieco słaby w swojej konwencji, bo i w power metalu i w symfonicznym metalu były lepsze krążki, ale fani na pewno i tak zapoznają się z tym wydawnictwem.

Ocena: 5/10

środa, 28 listopada 2012

ABSOLVA - Flames Of Justice (2012)

Połączenie tradycji i nowoczesności, wyważenie ciężaru i melodyjności, postawienie na dwie gitary, które dostarczają sporo emocji,a także na mocnej sekcji rytmicznej i głośnym, zadziornym wokalu, będący przesiąknięty wpływami JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, czy BLOODBOUND tak można opisać w kilku słowach zespół ABSOLVA, który reprezentuje młode pokolenie brytyjskich kapel metalowych.

Kapela wywodząca się z Manchesteru została założona w maju tego roku z inicjatywy Chrisa Appletona & Martina McNee i właśnie na początku miesiąca Listopad ukazał się ich debiutancki album „Flames Of Justice”, który przyciągnie nie jednego fana metalu przed odbiornik domowy. Dlaczego? Ponieważ zespół potrafi zainteresować słuchacza ciekawymi pomysłami, aranżacjami, mocnym wydźwiękiem perkusji, ostrymi partiami gitarowymi i soczystym brzmienie, który podkreśla dynamikę owego wydawnictwa. Może się podobać połączenie owej nowoczesności, którą słychać w brzmieniu, czy wydźwięku z tradycyjnymi patentami co słychać choćby po melodiach i samych kompozycjach. To jedno z tych wydawnictw, które pokazuje że debiut nie musi być wcale albumem ukazującym kiepskie umiejętności muzyków, czy tez ich nie zdecydowanie. Tutaj muzycy wiedzą czego chcą, robią to na bardzo dobrym poziomie i dopracowali swój debiutancki album pod niemal każdym względem. Brzmienie jest agresywne, mocne, okładka dość mroczna, a muzycy mają się czym pochwalić, jeśli chodzi o umiejętności. Lider Chris Appleton pełni rolę wokalisty i gitarzysty i robi to z zaangażowaniem, z dużą lekkością. Jego partie gitarowe wraz z Tomem Atkinsonem są pełne energii, zadziorności, melodyjności, a przy tym nie brakuje prawdziwego heavy metalowego pazura, który czasami gdzieś na płytach heavy metalowych brakuje. Nie można w żadnym wypadku zapomnieć o sekcji rytmicznej, która jest odpowiedzialna za dynamikę, mocny wydźwięk albumu i pod względem album wypada wręcz znakomicie.

Młody brytyjski zespół stawia na nowoczesność i tradycję co słychać już po samych kompozycjach, a te są zróżnicowane, melodyjne, nie pozbawione pazura i odesłań do zasłużonych brytyjskich kapel. JUDAS PRIEST, czy DREAM EVIL i takie nieco cięższe granie słychać w mocnym „Hundred Years”, czy w zadziornym „Love To Hate”. Rasowy heavy metal z elementami power metalu utrzymany w stylu PRIMAL FEAR można uświadczyć w otwierającym „Flames Of Justice”, w dynamicznym, melodyjnym „Breathe”, czy też przebojowym „From Beyond The Light”. Nieco IRON MAIDEN można uświadczyć w chwytliwym „Empires” przede wszystkim w zakresie sekcji rytmicznej. Jak wspomniałem kompozycje są urozmaicone i nie ma mowy o stagnacji i wałkowania w kółko tego samego, pojawia się tutaj bardziej rozbudowana, stonowana i mroczna kompozycja w postaci „Free”, zadziorny „It Is What is” gdzie jest coś z JUDAS PRIEST i coś z hard rocka, a ponadto na płycie usłyszymy dwie spokojne ballady, czyli „Only When Its Over” i „State Of grace”.

Debiutancki album ABSOLVA nie jest niczym odkrywczym, ani niczym nowym w kategorii heavy metal z elementami power metalu i takich zespołów ostatnio jest coraz więcej. Jednak niektóre są faktycznie dobre, a niektóre niedopracowane i odstraszające, jednak nie ABSOLVA. Ich debiutancki album „Flames Of Justice” jest bardzo solidnym albumem, z mocnym brzmieniem, zadziornym, podniosłym wokalem Chrisa i ostrymi, melodyjnymi riffami i mocną sekcją rytmiczną, która zapewnia odpowiedni ładunek dynamiki. Choć album nie grzeszy oryginalnością, to jest to krążek warty uwagi i zapoznania.

Ocena: 8/10

MINDLESS SINNER - Turn On The Power (1986)


Szwedzka scena metalowa kryje wiele ciekawych zespołów z lat 80, które nie zdobyły większej sławy, nie przebiły się przez silną konkurencję, jednak pozostawiły po sobie bardzo dobre perełki, które mimo upływu lat wciąż potrafią zauroczyć. Jednym z takich zespołów, który wywodzi się ze szwedzkiej sceny metalowej lat 80 i który zrobił na mnie ogromne wrażenie jest bez wątpienia MINDLESS SINNER.

Kapela, która potrafiła znakomicie połączyć elementy heavy metalu z hard rockiem, ukazując przy tym wyraźne inspiracje DOKKEN, JUDAS PRIEST czy IRON MAIDEN. Szwedzka formacja została założona w 1981 roku i pierwszy skład wyglądał następująco: Christer Göransson (wokal), Magnus Danneblad (gitara), Anders Karlsson (gitara), Magnus van Wassenaar (bas) i Tommy Johansson (perkusja) i w owym początkowym stadium kapela znana była pod nazwą PURPLE HAZE. Wiele zmian zaszło w roku w 1982, kiedy to kapelę opuścił basista Magnus van Wassenaar, a jego miejsce zajął Anders Karlsson no i zmianie uległa nazwa kapeli na MINDLESS SINNER. W 1983 roku zaś kapelę zasilił drugi gitarzysta, a mianowicie Jerker Edman. W 1984 r wydali swój debiutancki mini album zatytułowany „Master of Evil”, a w tym samym roku wypadek miał basista Anders Karlsson , toteż większość partii basowych na debiutanckim albumie „Turn On The Power” który ukazał się w 1986 r zagrał wokalista Christer Göransson. Podobnych albumów było pełno w latach 80, takie granie na pograniczu heavy metalu, hard rocka, NWOBHM było modne i takich kapel było pełno, jednak mimo tego MINDLESS SINNER wykreował własny styl, który przejawia się przede wszystkim w prostych motywach, w lekkiej, klimatycznej sekcji rytmicznej, specyficznym wokalu Christera, zróżnicowanej grze Edman/Magnus, którzy stawiają na proste granie, zadziorne, melodyjne i chwytliwe, to też nie brakuje zapadających w głowie motywów, nie brakuje przebojowości i energicznych solówek, która uatrakcyjniają owy styl. Znajdą się tacy co wytkną słabą produkcję, wtórność i takie prosty styl, jednak czy to jest powód do większego narzekania? Takich mało znanych płyt z niezbyt dopracowaną produkcją było pełno, takich wtórnych kapel, który czerpały garściami z JUDAS PRIEST i wiele innych znanych formacji, a że styl prosty to również nie powinno nikogo jakoś zbytnio dziwić.

Gdyby miało się oceniać zawartość po okładce, to zapewne „Turn On The Power” dostałby niską ocenę, jednak to nie jest przedmiotem oceny, a same kompozycje, które na przekór okładce dostarcza słuchaczowi sporo emocji, frajdy i rozrywkę, przy której nie można się nudzić. Co znajdziemy na płycie? Energiczny, wręcz speed metalowy „We go Together” , który przesiąknięty jest CROSSFIRE, czy JUDAS PRIEST. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymany jest „Live and Die” , czy „Here She Comes Again”. Nie zabrakło również kompozycji heavy metalowych, utrzymanych w stonowanym tempie, z zadziornym riffem ale JUDAS PRIEST na tapecie i do takowych zaliczyć należy „I'm Gonna (Have Some Fun)” czy też „Standing on the Stage” . O hard rockowych zainteresowaniach zespołu można się przekonać słuchając rytmiczny „Turn on the Power” z bardzo atrakcyjnym głównym motywem, czy też „Left Out on My Own” przypominający dokonania ACCEPT. Nawet ballada „Tears Of Pain” jest pełna szczerości i zaangażowania.

Szwedzka formacja MINDLESS SINNER choć stylem przypominała wiele kapel, choć grała wtórny heavy metal z elementami hard rocka, to jednak ze względu na szczerość, przebojowość, zaangażowanie, wykonanie, aranżacje, które słychać na debiutanckim albumie „Turn On The Power” sprawiają, że jest to wydawnictwo godne uwagi i bardzo dobre w swojej kategorii. Szkoda tylko, że zespół nie długo się rozpadł i nawet reaktywacja w 2001 nie trwała długo. Krążek warty uwagi, zwłaszcza dla szperaczy starych albumów, które gdzieś tam okrył kurz.

Ocena: 8.5/10

TOXIC ROSE - Toxic Rose EP (2012)

We współczesnym świecie jeśli chodzi o muzykę ciężko naprawdę zaskoczyć, stworzyć coś co zapadnie w pamięci i sprawi, że wzrośnie apetyt, że będzie się wyczekiwało kolejnego wydawnictwa. Wszystko przez duża liczbę grających podobnie kapel, przez otaczającą nas słuchaczy z każdej strony wtórności i oklepanych motywów. Jeśli już mają być wykorzystane oklepane patenty, to niech będą one wykorzystane w dość ciekawy sposób, niech będzie to coś wyróżniającego się z innych rzeczy. I patrząc na wiele ostatnich wydawnictw bez problemu można by wymienić kilka takich kapel, który czerpią garściami z innych kapel, ale robią to w jakże imponujący sposób, nasuwa się choćby STRIKER, ACCEPT, BLOODBOUND czy też SKULL FIST. Tak więc nie trzeba być geniuszem, żeby stworzyć ciekawy materiał, zainteresować słuchaczy. Dzięki współpracy z wytwórnią płytową ICY WARRIOR RECORDS poznałem kolejny taki zespół, który potrafi przechylić szalę wtórności, znanych motywów na swoją korzyść. Tym zespołem jest młody TOXIC ROSE.

Co można więcej o nich napisać? Z pewnością fakt, że są szwedzką kapelą, która została założona w 2010 roku. W skład zespołu wchodzi 4 znakomitych muzyków, których ciężko nazwać amatorami co słychać na mini albumie „Toxic Rose”, którego premiera w grudniu tego roku. W składzie mamy więc Toma (GEMINI FIVE), Andy'ego i Michaela ( EX LIPSTIXX'n' BULLETZ) i Gorana (EX SEXY DEATH). Dlaczego tak się zachwycam owymi muzykami? Powodów nie brakuje i trzeba to po prostu usłyszeć. Dać się roznieść na strzępy wokaliście Andiemu, który ma mocny wokal, taki energiczny, zadziorny i przypomina stylem nieco Urbana Breeda z BLOODBOUND, trzeba dać się wciągnąć dynamicznej grze gitarzysty Toma, który stawia na agresję, ale i melodyjność, co ciekawe stara się tutaj wyważyć między tradycją, a nowoczesnością. Choć sporo w tym znanych chwytów, choć słychać wtórność, to jednak zespół wykreował własny styl, który nie da się pomylić z innym zespołem, bo w dużym uproszczeniu jest to muzyka heavy/power metalowa oparta na mocnym wokalu, agresywnej gitarze, z duża dawko melodyjności o mrocznym wydźwięku stworzonym za sprawą syntezatorów i mrocznej, emocjonalnej warstwie lirycznej. Jest mrok, jest przebojowość, jest ciekawy wizerunek zespołu, miła dla oka okładka, zapadające w pamięci logo i nie ma mowy o amatorszczyźnie i kiczem.

Czego można chcieć więcej? Ano tak killerów, utworów, które porwą słuchacza i nie będą brać jeńców. Utworów, które zapadną w pamięci za sprawą przebojowości, ciekawego, pomysłowego wykonania, aranżacji i ciekawego stylu. Możecie wierzyć lub nie, ale TOXIC ROSE na swoim minie albumie stworzył 5 takich utworów. Choć związane ze sobą stylistycznie to jednak każdy specyficzny i wyjątkowy na swój sposób. Mrok, energiczność, rytmiczność, chwytliwość to cechy, które można przepisać otwierającemu „A Song For The Weak” i tutaj mamy to co najlepsze w heavy/power metalu, a więc agresywny riff, klimatyczne partie syntezatora, które budują klimat i nie przeszkadzają no i ten przebojowy refren, który przypomina mi te refreny rodem z BLOODBOUND, czy też SINBREED. I trzeba pamiętać, że i solówki tutaj takie nieco znajome, są dopieszczone pod każdym względem i lepszego otwarcia nie można było sobie wyobrazić. Jeszcze inaczej zaczyna się „Set Me Free” bo od klimatycznej partii syntezatora, aczkolwiek szybko przeradza się w dynamiczny utwór, który ma pokazać drapieżność zespołu i to oczywiście zostaje osiągnięte. Po raz kolejny zespół piętnuje przebojowy charakter, co słychać w refrenie. Czyli prostota i chwytliwość receptą na znakomity przebój. W jeszcze innym kierunki idzie zespół na trzecim utworze, bo „Follow Me” jest jakby bardziej stonowany, bardziej klimatyczny, bardziej psychodeliczny, futurystyczny, momentami progresywnymi i chyba nie tylko mi się będzie to poniekąd kojarzyć z STAR ONE Lucassena. Dużą rolę syntezatory, klawisze odgrywają w mrocznym „Black Bile” , którym jest kolejnym mocnym uderzeniem na płycie. Całość zamyka dynamiczny, złowieszczy, nieco agresywniejszy „Fear Lingers On”.

Pozory potrafią mylić i nawet ja nie spodziewałem się czegoś niszczącego po tej młodej kapeli, która właściwie zaczyna swoją przygodę z metalem i to na szerszą skalę. Nie spodziewałem się, że młodzi muzycy ze Szwecji będą tak głodni sukcesu i to słychać już przy pierwszym kontakcie z mini albumem „Toxic Rose”. Choć jest to tylko mini album to jednak już tu można poczuć jaki potencjał drzemie w tym zespole. Wszystko zostało na tym krążku dopracowane i można się delektować soczystym brzmienie, znakomitą pracą muzyków i przede wszystkim znakomitymi utworami utrzymanych w konwencji heavy/power metal. Heavy/power metal na najwyższym poziomie i chyba mamy w końcu godnego przeciwnika dla BLOODBOUND. Gorąco polecam, nie możecie pominąć to wydawnictwo, a ja czekam na kolejną aktywność zespołu.

Ocena: 9.5/10

Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości :

poniedziałek, 26 listopada 2012

DESTRUCTION - Spiritual Genocide (2012)

Szalony rzeźnik znów zaatakował, znów wyruszył na łowy i tym razem powodów do radości mamy przynajmniej dwa. Zastanawiacie się jakie? Otóż jeden z czołowych niemieckich zespołów thrash metalowych o nazwie DESTRUCTION, który rządy w thrash metalu dzieli wraz z takimi legendami jak SODOM, czy KREATOR wydał właśnie nowy album, a drugim powodem do radości jest to, że zespół obchodzi w tym roku 30 lecie działalności. Jednak można by tu wymienić jeszcze kilka powodów, które sprawiają, że kolejny atak szalonego rzeźnika jest powodem radości dla fanów thrash metalu. Jakie są to czynniki?

Właściwie wymienić należy przynajmniej jeden ale jakże znaczący powód, a mianowicie to że „Spiritual Genocide” to jeden z najlepszych albumów jakie zespół nagrał w ciągu ostatniej dekady, wyprzedzając przy tym dwa ostatnie albumy „Devolution” czy też „Day Of reckoning”, który był pewną próbą wrócenia do korzeni, do ostrego thrash metalu, pełnego brutalności, bez kompromisu i taryfy ulgowej, jednak to był tylko niepewny ruch, tylko wybadanie terenu przez zespół. „Spiritual Genocide” to bardziej rozwinięty album, słychać jakby następny poziom tego co było na poprzednim albumie, słychać dopracowanie pod względem brzmieniowym, gdzie jest moc, agresja, soczystość, a także kompozytorskim, a co za tym idzie wykonanie, całe aranżacje brzmią bardziej dojrzale, bardziej atrakcyjnie aniżeli na ostatnich albumach, gdzie brakowało ciekawych pomysłów i czegoś co by sprawiło, że materiał był łatwy w odbiorze. Tutaj tego problemu nie ma, bo niemiecka legenda thrash metalu wybrnęła tym razem z tego poprzez wyważenie ciężaru, agresji z melodyjnością, chwytliwością, która sprawia że materiał zapada w pamięci. Jednak nie ma mowy o jakimś komercyjnym charakterze zawartości. Czy kapela, która została założona 30 lat temu tj w 1982 r, która nagrała wiele mocnych wydawnictw w latach 80 mogła dać lepszy prezent fanom, niż dopracowany, przemyślany album, który jest powrotem do prawdziwego thrash metalowego łojenia, nawiązując przy tym do swoich korzeni?

Lepszego prezentu nie można było zrobić i słuchając zawartości, tylko można się utwierdzić w przekonaniu, że zespół nagrał jeden z najlepszych albumów ostatniej dekady. Kompozycje są solidne, agresywne, energiczne, dynamiczne z duża dawką melodyjności i nie brakuje petard, killerów, nie brakuje agresji, zadziorności, tak więc fani thrash metalu będą zadowoleni. To, że album tak znakomicie brzmi to duża zasługa samych muzyków, którzy też rozwinęli się. Schmier w dalszym ciągu śpiewa w swoim charakterystycznym stylu i jego maniera zawsze mi się podobała i w tej kwestii nic się nie zmieniło, ale można usłyszeć bardzo dobrą formę wokalną. Gitarzysta Mike Sifringer wygrywa mocne, ostre partie gitarowe i choć pojawiają się elementy groove metalu w niektórych kompozycjach, to jednak trzeba przyznać że udało mu się znaleźć balans między agresją, a melodyjnością i co ciekawe motywy zapadają w pamięci co nie można było powiedzieć o tych z poprzednich albumów. Mamy tutaj także polski akcent w postaci perkusisty Wawrzyniec ‘Vaaver’ Dramowicz , który w swojej roli sprawdza się znakomicie i to dzięki niemu album jest taki dynamiczny i mocny. Co można więcej powiedzieć o zawartości? Jest tutaj 11 utworów i 2 bonusowe kawałki, a wszystko rozpoczyna melodyjne intro „Exodium”. Prawdziwa jazda zaczyna się właściwie od dynamicznego, agresywnego i zapadającego w pamięci „Cynaide” i trzeba przyznać, że kapela uchroniła się od bezmózgiego pędzenia do przodu, a to był problem ich ostatniego wydawnictwa, tutaj ma to jakiś cel, jakiś pomysł, nie ma mowy o chaosie. Nowy album jest bardzo thrash metalowy, jest bardzo agresywny, dynamiczny i właściwie tylko o takim charakterze kompozycje dominują na nowym krążku. I w podobnej agresywnej stylizacji utrzymany jest melodyjny „Spiritual Genocide” , rytmiczny „Renegades”, czy energiczny „City Of Doom”. Prawdziwą petardą z rozpędzoną sekcją rytmiczną, mocną perkusją, ostrym riffem jest tutaj taki „No Signs of Repentance”, który pokazuje jak w znakomitej formie jest niemiecki zespół i taki petard dawno w ich wykonaniu nie słyszałem. Podobnie można by opisać „Riot Squad” czy też „Under Violent Sledge” , które pokazują co to znaczy thrash metal w wykonaniu DESTRUCTION. Nieco bardziej stonowane i rytmiczne są tutaj „To Dust You Will Decay” czy też „Carnivore”, które pokazują, że zespół potrafi czasami nieco zwolnić i pokazać nieco inne oblicze. Innym powodem do radości może być gościnny udział Andreas ‘Gerre’ Geremia (TANKARD) i Toma ‘Angelripper’ Sucha (SODOM) w “Legacy of the Past” i w bonusowej wersji „Carnivore”.

Czy można było otrzymać lepszy prezent na 30 rocznicę kapeli niż świetny album w postaci „Spiritual Genocide” który odzwierciedla to co najlepsze w kapeli, tą agresję, niemiecką solidność i charakterystyczny styl Schmiera i ich wysoki poziom, który pozwolił im w ciągu tych 30 lat wypracować markę i stając się jednym z najlepszych kapel thrash metalowych prosto z Niemiec!szalony rzeźnik powrócił i to znakomitej formie. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

niedziela, 25 listopada 2012

TRICK OR TREAT - Rabbits Hill Part 1 (2012)

Cukierek albo psikus? W przypadku gdy taką ofertę składa włoski zespół TRICK OR TREAT to trzeba jednak się zastanowić kilka razy co wybrać, czy cukierek w postaci stylu jakiego słynął do tej pory power metalowy zespół, czyli kopiowanie HELLOWEEN z czasów strażnika siedmiu kluczy, które było jak dla mnie zbyt słodkie i niezbyt przekonujące, nawet dla mnie jako fanatyka HELLOWEEN czy może psikus w postaci urozmaicenia swojego stylu o kilka nowych świeżych pomysłów? W takim wypadku chyba bym się skłonił ku psikusowi, bo chętnie bym posłuchał zespół w nieco innej konwencji, w nieco bardziej własnych kompozycjach, nie będących wypisz, wymaluj HELLOWEEN.

A jednak psikus, bo nowy album włoskiej formacji TRICK OR TREAT „Rabbits Hill part I” jest albumem bardziej zróżnicowanym niż dotychczasowe wydawnictwa tej kapeli, o wiele bardziej przemyślany i dojrzalszym pod względem muzyki. TRICK OR TREAT to jedna z tych formacji, która po dzień dzisiejszy wzbudza skrajne opinie, od tych pozytywnych aż po te negatywne, gdzie zarzucono zespołowi wtórność i cukierkowatość. Wtórności nie udało się na nowym albumie pozbyć, ale to było do przewidzenia skoro kapela od roku powstania tj od roku 2002 zaczynała jako kapela grająca covery HELLOWEEN i na późniejszych albumach nagrywała swoje własne utwory, które w dalszym ciągu były przesiąknięte HELLOWEEN i ta formuła właściwie jest powielona na nowy krążku, z tym że pomysły są o wiele ciekawsze aniżeli na poprzednich dwóch albumach, wszystko brzmi ciut poważniej, jest lekki ciężar w obrębie sekcji rytmicznej i może jest to zasługa nowego perkusisty? Luca Setti, który dołączył do kapeli w 2011 spisuje się znakomicie i z dobrym basem Leone Villiama Contiego tworzy znakomity podkład pod resztę. Z pewnością spory wkład w to, żeby album brzmiał nieco ciężej, bardziej metalowo niż słodko miał nie kto inny niż lider kapeli wokalista Alessandro Conti, który w tym roku zebrał sporo pozytywnych opinii za występ w RHAPSDODY Luca Turilliego. Owy wkład słychać po tym jak śpiewa, jest to wokal bardziej dojrzały, bardziej dopracowany niż ten z początku kariery i słychać, że występ u boku Luca był punktem zwrotnym, z tym że na nowym albumie TRICK OR TREAT nie ma takiej gracji, finezji i klimatu jak na płycie RHAPSODY. Oczywiście nie byłby sobą Conti, gdyby nie śpiewanie pod Micheal Kiske i trzeba przyznać, że ta sztuka wychodzi mu znakomicie. Również rozwój i dojrzałość nie ominął również partii gitarowych i tutaj duet Benedetti/Cabri spisuje się o wiele lepiej. Partie gitarowe, ich motywy, riffy, solówki są o wiele atrakcyjniejsze, nieco ostrzejsze, bardziej metalowe, jednak w dalszym ciągu melodyjne i przesiąknięte HELLOWEEN. Zmian może nie zbyt drastyczne, ale jak najbardziej słyszalne i to bez wątpienia się przełożyło na całkiem dobry poziom muzyczny nowego albumu.

Nie udało się w pełni usunąć nieco dziecięcych wstawek, takich nieco cukierkowatych, które przypominają poprzednie dzieła. I to słychać w intrze „Dawn Of times”, w nijakim „Spring in The Warren”, który jest nieudaną próbą wykorzystania patentów BLIND GUARDIAN, czy w śmiesznym instrumentalnym utworze „SassoSpasso” , które są raczej niepotrzebnymi wypełniaczami. Na album trafiło kilka petard, które wg mnie stanowią czołówkę jeśli chodzi o kompozycje tego zespołu i jedną z nich jest dynamiczny, energiczny, zadziorny, idealny pod względem pomysłu i wykonania „Prince with 1000 Enemies” z gościnnym udziałem Andre Matosem i gdyby taki był cały album, to kto wie jaką wysoką ocenę by dostał, ale jest to poziom i styl, który świetnie interpretuje styl zespół, pominąwszy dziecięcą słodkość i tutaj słychać, że zespół może brzmieć naprawdę poważnie i energicznie. W podobnej formule utrzymany jest „Wrong Turn”, który przesiąknięty jest dynamiką i chwytliwymi, melodyjnymi solówkami, które się przeplatają i napędzają ten kawałek, czy też „Rabbits Hill” przypominający pod pewnymi względami „Eagle Fly Free” HELLOWEEN, zwłaszcza jeśli chodzi o solówki i przebojowy charakter. Jeśli mowa o przebojach to nie można pominąć rytmiczny „I'll Come Back For You”. Poza power metalową konwencją pojawia się tutaj też bardziej heavy metalowa co słychać po stonowanym”Premonition”. Lekkość, nieco stonowane tempo i hard rockowy feeling można usłyszeć w przebojowym „False Paradise”. RUNNING WILD, czy BLIND GUARDIAN można wyłapać w melodyjnym i pomysłowym „The Tale of Rowsby Woof”, który też należy do grona najlepszych utworów z płyty. Ballada „Bright Eyes” pokazuje z kolei że w takiej konwencji zespół jeszcze nie do końca sobie radzi.

Rabbits Hills” to krążek może nie genialny, może nie wyśmienity, może nie perfekcyjny, gdzie wszystko jest na wysokim poziomie i nie ma powodów do zmartwień, ale jest to krążek z kilkoma mocnymi utworami i pierwszy raz TRICK OR TREAT nie brzmi tak śmiesznie, tak do bólu cukierkowato, pojawia się ciężar i mocne utwory jak wyśmienity „Prince Withh 1000 Enemies”, a to już spory sukces. Czy jest to album przełomowy dla zespołu? Na pewno jest punktem zwrotnym wich karierze i kto wie może następny album będzie jeszcze dojrzalszy i dopracowany? Czas pokażę. Pozycja obowiązkowa dla fanów HELLOWEEN ! Cukierek czy psikus? Dokonaj wyboru.

Ocena: 6.5/10

sobota, 24 listopada 2012

REWARD - Break Out (1988)

Austria nie należy do tych scen metalowych, który wzbudzają moje ogromne zainteresowanie, jednak kiedy natrafiłem podczas szperania w starociach zespół REWARD, który zostawił po sobie debiutancki album „Break Out” to jednak nie powiedziałem „nie” i zacząłem dogłębne zapoznawanie się z zespołem i jego twórczością. Komu można polecić „Breakt Out” z roku 1988 - jedyny album formacji, która nie jest jakoś znana i nie zdobyła większej sławy?

Jest to wydawnictwo, które głównie jest adresowane do fanów hard rocka, melodyjnego metalu, czy też tradycyjnego heavy metalu, do fanów takich kapel jak BONFIRE, DOKKEN, SCORPIONS, DEF LEPPARD, WARRIORS, czy też WARLOCK. Jest to kierowanie bez wątpienia do fanów dobrej pracy gitar, gdzie jest nacisk na dynamikę, na energiczność, przebojowość i dość prostą formę wykonania, do fanów chwytliwych refrenów, które dość łatwo zapadają w pamięci, czy też fanów lekkiego, klimatycznego i dobrze wyszkolonego wokalisty. Każda z tych cech jest tutaj piętnowana i daje o sobie znać na każdym kroku. To właśnie dopracowanie albumu na każdym podłożu, a to na podłożu produkcyjnym, czy w końcu kompozytorskim sprawia, że jest to jeden z tych bardzo dobrych albumów z lat 80 utrzymanych w konwencji heavy metalowej z elementami hard rocka czy też melodyjnego metalu.

W przypadku tego krążka, okładka nie zdobi płyty i raczej odstrasza słuchacza niż przyciąga, jednak warto zaryzykować i dać się pochłonąć temu energicznemu i chwytliwemu materiałowi, który dostarcza sporo emocji i pozytywnych wrażeń, jak choćby te związane z ciekawą manierą wokalisty Clausa Fuhrera, który momentami przypomina mi Micheala Knoblicha z SCANNER i jest to oczywiście plus. Potrafi śpiewać klimatycznie, tak czysto, a momentami potrafi wkroczyć w wyższe rejestry, ukazując swój specyficzny wokal. Mocny, melodyjny wokal i rytmiczne, energiczne, zadziorne partie gitarowe stanowią zgrany duet i to przedkłada się na przemyślane, pomysłowe kompozycje, które cechują się lekkością, przebojowością i prostą formą. Na albumie znajdziemy utwory takie jak „Lightnin' , „ Break Out” , czy speed metalowy „Fire in L.A”, które pokazują, że zespół potrafi grać szybki, zadziornie, bardziej heavy metalowo. Jednak materiał jest bardziej urozmaicony niż mogłoby się to wydawać. Mamy o to bardziej stonowany hard rockowy „Stranger”, lekki i melodyjny „Fantasy”, czy też chwytliwy i komercyjny „Radio”. Nie zabrakło też wolnych, klimatycznych utworów pokroju „Serenade of the Night” czy „Lonely nights”.

„Break Out” to jedyny krążek jaki został wydany przez REWARD i choć zespół nie miał okazji rozwinąć skrzydeł to jednak pokazał, że można nagrać materiał o charakterze wtórnym, gdzie słychać wiele znanych patentów lecz bardzo atrakcyjny i relaksującym. Jest to album, który nie wybiega przed szeregi stylem czy poziomem, jednak solidność wykonania, dobre aranżacje i pomysłowe, przebojowe kompozycje, a także dobre wyszkolenie muzyków sprawiają, że ich debiutancki album należy do grona płyt, którymi warto się zainteresować, zwłaszcza gdy się lubi miks heavy metalu i hard rocka.

Ocena: 8/10

piątek, 23 listopada 2012

REMINGTON - Hot City Nights (1986)

Wychowaliście się na takich kapelach jak SCORPIONS, DOKKEN, czy DEF LEPPARD? Lubicie stare albumy z lat 80? Macie słabość do stylu gdzie heavy metal jest skrzyżowany z hard rockiem, tudzież melodyjnym metalem?

W takim razie mogę wam z czystym sercem polecić jedyny album amerykańskiej formacji REMINGTON, który się zwie „Hot City Nights”. Na temat samego zespołu nie wiadomo zbyt wiele, można stwierdzić, że został założony na początku lat 80 i że po wydaniu debiutanckiego albumu w 1986 r kapela się rozpadła. Może kapela nie jest znana szerszej publiczności, może nie zdobyła wielkiej sławy i może nie nagrała dużo albumów, to jednak warto o nich wspomnieć i przekonać większą część czytelników, bo nagrali bardzo dobry album i w kategorii heavy/hard rock jest to jeden z mocniejszych albumów jakie słyszałem z lat 80. Jaki jest sekret REMINGTON, dzięki któremu ich debiutancki krążek jest taki atrakcyjny dla słuchacza? Czynników jest sporo, ale na pewno głównym powodem i źródłem atrakcyjności tego wydawnictwa jest poziom wykonania, aranżacji utworów, umiejętność stworzenia rasowego przeboju, który mógłby śmiało podbijać stacje radiowe, jednak to nie są jedyne powody dzięki którym „Hot City Nights” jest świetnym albumem. Należy tutaj wskazać także takie czynniki jak bardzo dobre, takie hard rockowe brzmienie, czy też znakomita praca muzyków. W tej kwestii słowa uznania należą się wokaliście John Salvo, który nasuwa takie bandy jak DOKKEN, czy DEF LEPPARD i to słychać po manierze, po wyszkoleniu technicznym. Mam słabość do takich wokali, gdzie jest ciekawy styl śpiewania, gdzie jest rockowy feeling i duża melodyjność w głosie wokalisty. Sekcja rytmiczna, zwłaszcza partie basowe Petera Ruello zasługuje również na wyróżnienie, bo tworzy fajny klimat, ta lekkość i przestrzeń odgrywa znaczącą rolę co słychać po rockowym, stonowanym „Break The Chain”. No i nie można zapominać o tym co wyprawia duet gitarzystów Utebi/Sacks. Może nie są oryginalni w tym co robią, ale styl, chwytliwość, energia i lekkość z jaką wygrywają motywy, melodie jest tutaj wręcz wzorowe.

Jest jeden sposób, żeby się przekonać o tym na własnej skórze. Wystarczy odpalić płytę i wsłuchać się w zwarty, dynamiczny i przebojowy materiał, na którym znajdziemy chwytliwy „Hot City Nights” , stonowany i rytmiczny „Stand Up and Rock” , klimatyczny „Stay With Me” w którym pojawia się kilka heavy metalowych chwytów i balladowych elementów. Mocniejszym utworem na tej płycie jest bez wątpienia „Crimes In The Night” gdzie słychać więcej heavy metalowego zacięcia. No nie mogło też zabraknąć na płycie romantycznych rockowych utworów poświęconych miłości i w tej roli świetnie spisują się „I Think about You” czy „Tell Im Wrong”, które oczywiście również są chwytliwe, melodyjne i mogłyby robić za radiowe przeboje.

„Hot City Night” to jedyny album tej amerykańskiej formacji, ale za to jaki. Świetnie zostały wyważone tutaj dwa gatunki, a mianowicie heavy metal i hard rock. Jest lekkość, jest przebojowość, nie brakuje atrakcyjnych melodii, motywów gitarowych. Wszystko zostało tutaj dopracowane i nie ma mowy o amatorskim krążku, który jest nudny i słaby. REMINGTON nagrał bardzo dobry krążek, który oddaje to co najlepsze w gatunku hard rock z elementami heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

THUNDERCRAAFT - Fighting For Survival (1984)

Pamiętacie jak opisywałem na łamach bloga o niemieckim thrash metalowym zespole LIAR? Cóż czas cofnąć się nieco w czasie i wspomnieć o wcześniejszej kapeli w skład, której wchodzili muzycy LIAR.

Tą kapelą jest THUNDERCRAAFT, który został założony w 1982 roku i dorobił się jedynie debiutanckiego albumu „Fighting For Survival”, który ukazał się w roku 1984. Nie jest to ani kapela ani album znany szerszej publiczności, jednak dla fanów niemieckiej sceny metalowej, czy też dla staroci z lat 80 będzie to nie lada gratka, bo choć jest to album o wtórnym charakterze to jednak z drugiej strony jest bardzo melodyjny i energiczny. Właśnie dopracowanie pod względem brzmieniowym, melodyjność i solidny charakter kompozycji sprawia, że jest krążek którym warto się zainteresować. Mamy ten charakterystyczny styl dla Niemców, gdzie pojawiają się kwadratowe melodie, gdzie wokalista ( tutaj Karl Heinz Zastrow) nie jest specem od śpiewania w górnych rejestrach, lecz od zadziorności i przypomina mi się choćby Rolf z RUNNING WILD. Ten styl w którym słychać inspiracje SCORPIONS, czy ACCEPT, gdzie gitary brzmią nadzwyczaj znajomo, ale przecież to nie musi być wcale powód do oskarżenia zespół o jakiś plagiat, bo tutaj są odnoszenie, jednak zespół stara się tworzyć własny styl, który jest czymś na pograniczu niemieckiego metalu i rocka, z tym że tego nawiązania do rocka lat 70 jest jakby więcej. Ciężar jeśli o to chodzi nie jest domeną tego albumu.

To co decyduje o tym, że album jest dobry w swojej kategorii i warty zapoznania się to nie tylko klimatyczna okładka, czy dobre brzmienie, to przede wszystkim dobrze wyważony i przygotowany materiał, który jest zwarty, dynamiczny, melodyjny i zróżnicowany. Pomijając intro i outro mamy na płycie 9 utworów, który każdy z nich spełnia kryteria przeboju. Jak ktoś lubi dynamiczność, szybką sekcją rytmiczną i zadziorny riff, ten będzie zachwycony „Taste Of Hell” który daje posmakować w jakim stylu zespół się obraca i że ten rock jest tutaj znaczącym elementem, jeśli chodzi o ich styl grania. W podobnej szybkiej, dynamicznej konwencji utrzymany jest również taki nieco rock'n rollowy „On the Ladder of Madness” czy rytmiczny „Wicked Boy” będący jednym z największych przebojów na płycie z ciekawie rozplanowaną sekcją rytmiczną. Jednak więcej na albumie finezji, rockowego grania, więcej bardziej stonowany motywów, co jednak wcale nie oznacza że taka konwencja jest gorsza od tej dynamicznej. Mamy hymnowy i bardzo chwytliwy „Virgin Killer”, który jest kolejną perełką z tego albumu. Hard rock daje o sobie wyraźnie znać w stonowanym „La” czy też melodyjnym „Victim Of Rock'n Roll”. Nie zbrakło też spokojnej ballady „Life Is Misery”, gdzie można poczuć tą finezyjność i lekkość gitar.

Fighting For Survival” to solidny album utrzymany w konwencji hard rockowej z elementami metalu, gdzie słychać inspiracje SCORPIONS, czy ACCEPT. To jedyny krążek tej formacji jaki powstał, ale za to na dobrym poziomie muzycznym. Zadbano o kwestie techniczne, o brzmienie, a także o dobre kompozycje, które stanowią trzon tego albumu. Materiał jest daleki od nudnego, a wszystko dzięki przebojowości i dobrej pracy duetu gitarowe Reinke/ Wolke, którzy może nie prezentują niczego nowego, którzy nie są może wielkimi gitarzystami, ale mimo to wygrywają bardzo chwytliwe motywy i melodie, a to wystarczy żeby dobrze się bawić przy muzyce niemieckiej formacji. Album godny uwagi.

Ocena: 7/10

VIRUS - Pray For War (1987)

Wielka Brytania to może nie czołówka jeśli chodzi o thrash metal, jednak też można wymienić parę dobrych zespołów, na które warto zwrócić uwagę. Jednym z takich ciekawych zespołów, które mimo nieco podziemnego brzmienia, czy też stylu w którym pojawiają się odniesienia do punku czy death metalu jest VIRUS.

VIRUS to kapela, która została założona w 1986 roku przez Henry'ego Hestona i Teza Kaylora, a w 1987 roku zasilił skład basista John Hess. W takim składzie ukazał się ich debiutancki album „Pray For war” , który pokazał, że Wielka Brytania też potrafi grać thrash metal i to na całkiem dobrym poziomie. I z pewnością nie jeden porówna tą kapele do innych znanych z tamtego kraju kapel thrash metalowych typu ONSLAUGHT, BROKEN BONES, czy też VENOM, jednak mimo tych pewnych powiązań VIRUS kreuje swój własny styl, który jest dość taki nieco prymitywny, nawet i może nieco podziemny, gdzie słychać odniesienia do punku i death metalu. Na to prymitywne, wręcz podziemne granie składa się bez wątpienia słabe, brudne i niedopracowane brzmienie, momentami chaotyczne pędzenie sekcji rytmicznej, czy też nieco odstraszający wokal Henry'ego Hastona, który nie ma ciekawej maniery ani też dobrego wyszkolenia i bardziej tutaj stawia na swoją zadziorność i taki nieco death metalowy wydźwięk, co jednak nie do końca można uznać za zaletę. Niektórzy jednak mogą dostrzec w tych minusach pewne plusy typu, że brzmienie dodaje uroku, że przyczynia się do tego że kompozycje brzmią mrocznie i dość agresywnie. Jednak mimo tego pod względem technicznym, jakości jest to raczej spory minus. Henry Haston jest również tą osobą, która jest odpowiedzialna za całą linię melodyjną, za partie gitarowe i w tej kwestii radzi sobie całkiem dobrze, bo nie brakuje agresywnych motywów, ostrych riffów, energicznych solówek, jednak gdzieś tam w tym wszystkich też pojawia się lekki chaos i prymitywność.

Jednak całość, włącznie z materiałem brzmi nie tak źle jak mogłoby się wydawać i jest to z pewnością album, który potrafi zauroczyć dynamiką czy agresją i choć brzmienie, wykonanie nie są na najwyższym poziomie, to jednak miło się słucha zawartości. Otwieracz „Pray Fo War” przypomina wiele znanych mi kapel thrash metalowych i ten motyw jest oklepany to fakt, jednak agresja, lekki brud, death metalowy wokal, a także dynamika sprawiają, że utwór brzmi całkiem atrakcyjnie. „To The Death” wydaje się być jeszcze bardziej agresywny, jeszcze bardziej przesiąknięty death metalem, co słychać choćby po wokalu. Jednym z takich najlepszych utworów na płycie jest wg mnie złowieszczy, dynamiczny i przypominający debiut KREATOR „Malignant Massacre” z bodajże najbardziej melodyjnymi partiami solowymi jakie można usłyszeć na płycie. Nieco chaotycznie brzmi „T.N.T. (Thermo Nuclear Thrash)” ale można tutaj też usłyszeć jaka agresja towarzyszy utworowi i że tym razem pojawia się kilka zwolnień i urozmaiceń. Na pewno warty uwagi jest dynamiczny, energiczny, przesiąknięty speed metalem „Scarred For Life”, czy też agresywny „Cannibal Holocaust”. Z kolei „Night Siege” ma ciekawy mroczny klimat, która nasuwa jakiś film grozy. Reszta dobra, ale już nie taka zapadająca w pamięci.

Jak przystało na thrash metalowy album „Pray For War” jest bezkompromisowy, agresywny, mroczny, ale to nie oznacza że jest to album dopracowany i dopieszczony pod każdy względem. Tutaj nie brakuje wad typu kiepskie brzmienie, słaba technika muzyków, czy też chaos w obrębie kompozycji, jednak mimo tego jest to solidny album, na który warto gdzieś tam zwrócić uwagę. Tym albumem zespół rozpoczął swoją karierę, która w latach 80/90 przejawiła się jeszcze w wydaniu dwóch kolejnych albumów i rozpadnięciem się kapeli. Obecnie zespół powrócił do grania i pracuje podobnoć nad nowym albumem.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 22 listopada 2012

VICTORIUS - The Awekening (2012)

Jestem fanem niemieckiej sceny metalowej i power metalu i nie kryje się z tym, to też nie potrzebowałem jakieś większej zachęty, żeby zapoznać się z nowym albumem niemieckiej formacji VICTORIUS. Czy drugi album tej kapeli jest warty uwagi? Co można o nim powiedzieć?

„The Awekening” to drugi album w dorobku tej młodej formacji, która gości na niemieckiej scenie właściwie od roku 2004, kiedy to została założona przez Dirka, Stevena i Andreas z myślą o stworzenia kapeli, która połączy w swoim stylu elementy power i heavy metalu. Jest to album, który oczywiście nie będzie wspominany przez oryginalność, której nie ma, nie przez świeże podejście do tematu, którego nie ma, ale ze względu na bardzo dobre kompozycje, które kipią energią, które potrafią zauroczyć swoją melodyjnością i łatwą formą przyswajania. Jest to album, który zyska spore grono słuchaczy, przez postawienie na oklepane chwyty przypominające płyty BLOODBOUND, JUDAS PRIEST, momentami GAMMA RAY czy SINBRED, HELSTAR. Tak więc mamy to charakterystyczne postawienie na melodyjność, dynamiczną sekcją rytmiczną, chwytliwe refreny, energiczne solówki, czy na przebojowość i lekki ciężar w riffach. Siła tego albumu tkwi w mocnym i zadziornym wokalu Davida Babina, który oddaje to co najlepsze w power metalu i podobne odczucia ma się gdy wsłuchuje się w partie gitarowe duetu Drebig/ Fiedler, który stawia na moc, ogień, na ciężar i melodyjność, na zadziorność. Nie ma w tym nic oryginalnego, jednak sposób podania tych znanych elementów, patentów, forma wykonania, aranżacje sprawiają, że jest to miłe dla słuchacza i zapewnia prawdziwą power metalową ucztę.

Typowa dla tego gatunku, kolorowa okładka nasuwa myśli, że to będzie słodkie i rozlazłe granie, a tak nie jest. Bo to nie jest słodkie i mało metalowe granie, nie jest to album rozlazły i nudny. Może jest wtórny, ale naprawdę dopracowany pod względem graficznym, brzmieniowym jak i kompozytorskim. Oczywiście album jest zdominowany przesz szybkie dynamiczne kompozycje oddające to co najlepsze w power metalu i aż się przypominają takie wielkie zespoły jak HELLOWEEN, EDGUY czy GAMMA RAY i świetnie to odzwierciedla szybki „Age of Tyranny” , zadziorny „ Starfire” z ciekawą melodią pojawiającą się w tle, energiczny „The Awakening”, melodyjny „ Under Burning Skies” który jest przyozdobiony klawiszami, dynamiczny i rozpędzony „Black Sun” , rytmiczny „Through the Dead Lands” i jeszcze lepiej to słychać w „Call for Resistance”, który jest 100% power metalową petardą. Oprócz takiej power metalowej jazdy bez trzymanki, uświadczymy na albumie stonowany i rytmiczny „Lake Of Hope” , mroczny i przesiąknięty balladowymi „Demon Legions”, czy też hymnowy „Metalheart” z bojowymi chórkami.

I tak o to nieznana mi dotąd kapela, która dopiero nagrała swój drugi album zauroczyła mnie swoją dynamiką i dopracowaniem, a także zaprezentowaniem energicznego, przebojowego i zapadającego w pamięci power metalu nasuwającego takie kapele jak GAMMA RAY, czy HELLOWEEN. Ten młody zespół stroni on komercji, od cukierkowatych melodii i to jest ich dużym plusem. Szczerość i zaangażowanie słychać na każdym kroku, a to dało efekt w postaci bardzo dobrego albumu. Polecam!

Ocena: 8/10