piątek, 21 czerwca 2019

SILENT WINTER - The Circles of Hell (2019)

Silent Winter to jeszcze niezbyt rozpoznawalna marka. To band, który specjalizuje się w melodyjnym power metalu, który inspirowany jest latami 90. Taka mieszanka europejskiego power metalu i nutki progresywnego heavy metalu. Co ciekawe Silent Winter to grecka formacja, której początki sięgają roku 1995. Były liczne zmiany składu, było rozwiązanie kapeli w 2001r, a potem w 2018 r zebrali się ponownie. Warto było czekać na ich debiut, bo jest to prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Zwłaszcza dla tych co wychowali się na twórczości Helloween, angra, Riot czy Crimson Glory.

Ze starego składu jest praktycznie tylko gitarzysta Akis Balanos, a tak mamy zupełnie nowy skład, który został zebrany w roku 2018. Warto zwrócić uwagę, że partie wygrywane przez duet gitarowy Akis/ Themis jest widowiskowy. Nie dość że panowie nas raczą pomysłowymi motywami, to jest to przebojowe, chwytliwe i pełne polotu. Słucha sie tego jednym tchem. Brawo i jeszcze raz brawo.  Show jednak kradnie fenomenalny Mike Lives, który wokalnie przypomina mi nieco Kiske i świętej pamięci Andre Matosa. Jego głos jest wysokiej klasy i słychać, że stać go na sporo. Co przemawia jeszcze za albumem to bez wątpienia soczyste i zadziorne brzmienie. Do tego  miła dla oka okładka jest świetnym dopełnieniem.

Dobra do rzeczy.  Na płycie znajdziemy 9 perełek i każdy z nich przyprawia o dreszcze. Płytę otwiera klimatyczne intro w postaci "Infernum".  Ileż melodii i finezji jest w przebojowym i żywiołowym "Soul Reaper". Przypominają się złote lata Helloween, ale nie tylko. Nie sposób opisać emocje, jakie tutaj towarzyszą. To trzeba usłyszeć. Jeszcze więcej Helloween z okresu "Keeper of the seven keys" mamy w rozpędzonym "Warriors of the Sun". Mike świetnie spełnia się w roli wokalisty i pasuje w takim graniu. W końcu znany jest z cover bandu Helloween pod nazwą Keeper of jericho. Duch Kaia Hansena przewija się w chwytliwym i old schoolowym "Follow the night". Prawdziwa jazda bez trzymanki i jeden z moich ulubionych kawałków roku 2019.  Kolejny killer na płycie to melodyjny "Final storm". Utwór jest pełen energii i potrafi oczarować wciągającym refrenem. Lekki i finezyjny "Your Time Has Come" to również podróż do lat 80 i złotych przebojów Helloween. Urozmaicenie następuje wraz z pojawieniem się balladowego "Silent Cry". Mamy tutaj patenty progresywne jak i bardziej symfoniczne. Dobra robota panowie. Na sam koniec zostaje rozbudowane i pełen smaczków "The circles of hell".

Niby debiut, a brzmi to wszystko fenomenalnie. Prawdziwa power metalowa petarda i czekam na więcej płyt tej kapeli. Uczta dla fanów starego Helloween,

Ocena: 9.5/10

czwartek, 20 czerwca 2019

IRON SPAWN - Bloodstorm (2019)

Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałem wysokiej klasy album z neoklasycznym power metalem. Brakuje mi jakiegoś mocnego uderzenia z ciekawymi, pomysłowymi solówkami i gitarowymi popisami w stylu Iron Mask, Galneyrus czy Yngwiego Malmteena. Ten stan rzeczy zmienił debiut Iron Spawn. To projekt muzyczny multiinstrumentalisty Dani Riosa, który działał w Rex Rekiem i ex wokalisty Galneryus Yama - B. Ciekawe połączenie dwóch różnych kultur, ale efekt jest co najmniej zadowalający.

"Bloodstorm" to album, w którym sporo dzieje się i tutaj spora zasługa Daniego. Stawia na pomysłowe i wyszukane motywy. Nie brakuje finezji, lekkości czy szybkości.  Wpływ Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena jest słyszalny. Miłym dodatkiem jest głos charyzmatycznego Yama B, który idealnie pasuje do takiego grania. Zwłaszcza jego wysokie partie wokalne są miłą ozdobą tego wydawnictwa.

Jeden z pierwszych utworów na płycie to "In the shadows" i to jest prawdziwy strzał między oczy. Jest szybko, jest pomysłowy riff i prawdziwa jazda bez trzymanki. Więcej luzu i rockowego zacięcia mamy w klimatycznym "Alone in the dark". Nutka progresywności pojawia się w "Burning Angel".  Więcej neoklasycznego power metalu mamy rozbudowanym i epickim "The Chosen One". Ten utwór to kopalnia ciekawych i intrygujących zagrywek gitarowych.  Na szczególną uwagę zasługują dwie petardy czyli "Desperate Cry" i "An orchid in the snow". Miłym dodatkiem okazał się "Out in the fields" z repertuaru Gary;ego Moore;a.

Płyta jest na wysokim poziomie i świadczy o tym materiał, jak i soczyste takie nieco japońskie brzmienie. Jest trochę słodyczy i trochę agresji. Całość idealnie współgra z neoklasycznym power metalem jaki prezentuje nam Iron Spawn. Przemyślany album, który będzie sporą frajdą dla fanów Yngwiego Malmsteena czy Iron Mask.

Ocena: 9/10

wtorek, 18 czerwca 2019

FRETERNIA - The Gathering (2019)

Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie dzień w którym powróci szwedzki band o nazwie Freternia. To jedna z tych kapel, która błysnęła świetnym coverem Helloween i dwoma bardzo udanymi albumami. Ostatni w ich dyskografii krążek, to słynny i wręcz kultowy "A nightmare Story", który pokazał potencjał tej kapeli. Teraz po 17 latach w nieco zmienionym składzie powraca Freternia z nowym albumem zatytułowanym "The Gathering". Wiele wskazuje na to, że jest to ich najlepszy album.

Przede wszystkim jest to bardzo dojrzały materiał, gdzie jest żywy przykład jak powinien brzmieć nowoczesny, agresywny heavy/power metal. Jest podniosłość, szybkość i wyszukane melodie. To przedkłada się na przednią zabawę i niezwykłe doznania z odsłuchu. Band postawił na ostre jak brzytwa brzmienie i nowoczesny wydźwięk. To był dobry ruch. Co może się też podobać to klimatyczna i ręcznie rysowana okładka frontowa.

Freternia jest sobą, ponieważ wciąż band napędza wokalista Pasi Humppi. Jego charyzma i styl śpiewaniem są tutaj sporym atutem. Tomas Wappling i Patrik Von Porat to zgrany duet gitarowy i stawiają na wyraziste melodie i wyszukane motywy. Brzmi to fantastycznie i każdy utwór ma w sobie to coś. "Intro" to świetne wejście w świat Freternia i znakomity baśniowy klimat. Dobrze znany "Reborn" to wypisz wymaluj stary dobry styl Freternia znany z poprzednich płyt. Bije z tego świeżość i niezwykła power metalowa moc. Stonowany i bardziej progresywny "Last crusade"  pokazuje jak sporą rolę odgrywają klawisze w muzyce Freternia. Rycerski klimat daje o sobie znać w "The escape".  Nieco słodsze melodie pojawiają się w energicznym "Eye the shadow of your sins", który pokazuje jak zespołowi łatwo przychodzi tworzenie hitów. Znakomity kawałek. Świetny i chwytliwy refren to atrakcja przebojowego "Fading World". Podniosłość i znakomite pojedynki na solówki to atut "Last fragments of sanity". Nutka neoklasycznego power metalu mamy w "Dark Vision", z kolei "Final Dawn" to power metal na najwyższym poziomie.  Na sam koniec znów mamy jazdę bez trzymanki czyli "Age of War".

Freternia to band, który nie trzeba nikomu przedstawiać. Znają się na swojej robocie i wiedzą jak grać power metal wysokich lotów. Upływ czasu nie zmarnował tej kapeli. Odrodzili się jeszcze silniejsi i mam nadzieję, że tak już zostanie. "The gathering" to ich najlepszy album i prawdziwa perełka roku 2019.

Ocena: 9/10



czwartek, 13 czerwca 2019

MERGING FLARE - Revolt Regime (2019)

Kasperi Heikkinen to jeden z tych bardziej rozpoznawalnych gitarzystów, jeśli chodzi o Finlandie. Ma swój styl i dobre wyczucie rytmu, a przede wszystkim uwielbiam to w jaki sposób gra na gitarze. Jest przy tym sporo frajdy i emocji, bo nie brakuje ciekawych melodii czy mocnych riffów. Zrobił sporo w UDO, niszczy w Beast in Black, a dodatkowo przywrócił do życia swój band o nazwie Merging Flare.  Band istnieje od 2001r i mają na swoim koncie dwa albumy, a ten najnowszy "Revolt Regime" właśnie ujrzał światło dzienne. Na pierwszym krążku spory wpływ miał Kai Hansen i choć go nie ma, to słychać wpływy Gamma Ray czy też choćby Primal Fear. Nie brakuje też zapożyczeń z Beast in Black, co przejawia się w słodkich melodiach czy refrenach.

Band jest w tak samo dobrej formie jak na debiucie, tylko tym razem stara się nas zaskoczyć i pokazać że wiedzą jak grać melodyjny heavy/power metal.  Sporo dobrej roboty robi tutaj wokalista Matias Palm, który znany jest z występów Domination Black. Zapowiedzi zwiastowały ucztę dla fanów takiego grania i tak też jest.

"Trailblazers" to szybki i pełen słodkości heavy/power metalu. Skojarzenia z Beast in Black są jak najbardziej na miejscu. Styl prowadzenia gitar i styl śpiewania Matiasa nasuwają też dokonania Gamma Ray. Kto kocha Judas Priest, Primal Fear ten polubi mocny i zadziorny "Alliance in Defiance". Ileż pozytywnej energii jest w szybkim i przebojowym "Clarion Call", który znów uderza w rejony Gamma Ray czy Freedom Call. Rasowy europejski power metal w najlepszym wydaniu. Słodkie klawisze wyjęte jakby z Sabaton czy Beast in Black i bojowy riff robią furorę w "The Abyss of Time". Kolejnym moim faworytem obok "Clarion Call" jest melodyjny "Minds Eye", który przemyca patenty Helloween czy Gamma Ray. Znakomicie słucha się takiej klasy przeboju.  Mamy też nutkę progresywności w "war Within" i prawdziwą dewastację w "Devastator". W takich klimatach band wypada najlepiej.  Płyta roi się od przebojów, a kolejny na płycie to chwytliwy "Sin againts sinner". Dobrze wypada też spokojniejszy "The lucky one", który ukazuje rockowe oblicze tej kapeli.

8 lat przyszło czekać fanom Merging flare na nowy album, ale warto było. Znów mamy niezłą dawkę melodyjnego heavy/power metalu. Prawdziwa uczta dla fanów gatunku.

Ocena: 8.5/10

VULTURE - Ghastly waves & baterred graves (2019)

Nie to nie jest płyta heavy metalowa z lat 80. To pozycja, która ukazała się 7 czerwca tego roku. To już drugi album niemieckiej formacji Vulture, która działa od 2015r. To młoda i ambitna kapela, która gra prosty, szybki i agresywny speed metal. Jak widać po okładce band żyje latami 80 i to odtwarzanie klimatu tamtych lat wychodzi im znakomicie. Pokazali to już na debiucie. Najnowsze dzieło zatytułowane "Ghastly waves & battered graves" to swoista tego co mieliśmy na "The guillotine".

Band wie jak przywrócić klimat lat 80. Wystarczy postawić na klimatyczną, pełną grozy okładkę i nieco przybrudzone brzmienie, które podkreśli pełne agresji partie gitarowe. Band nie bierze jeńców i stawia na killery. Nie ma miejsce na nudne melodie czy stonowane granie, tutaj jest nacisk na szybkość i agresję. Co ciekawe band nie zapomniał o przebojowości.  Atutem kapeli pozostaje wciąż piszczący L. Steeler. Te wysokie rejestry to jego znak rozpoznawczy.  Outlaw i Genozider to duet, który się rozumie i wie jak zadowolić słuchacza. Panowie stawiają na proste i pomysłowe motywy, a najlepsze w tym jest przebojowość i agresywność. No robi to wrażenie.

Ta płyta jest może i krótka, ale bardzo wartościowa. Zaczyna się od killera w postaci "Fed to Sharks" i to jest jazda bez trzymanki. Stary,r asowy speed metal w najlepszym wydaniu. Słychać echa exciter, Razor czy Agent Steel. Klimat grozy pojawia się w ponurym "The garotte" i to pokazuje jak band potrafi urozmaicić swój materiał. Nie ma tutaj miejsca na nudę.  Z kolei "B.T.B" to utwór naładowany dużą dawką melodyjności i energii. Jest moc. Więcej heavy metalu i zadziorności dostajemy w marszowym "Ghastly waves & baterred graves". Band znakomicie odtwarza tutaj lata 80 i to jest czysta magia. "Dewers hollow" to ukłon w stronę teutońskiego heavy metalu i w takim graniu band też znakomicie sobie radzi.  Speed metalowa jazda czeka nas w rozpędzonym "Tyrantula", natomiast "Stainless Gare" to bardziej rozbudowany kawałek.  Oba utwory to prawdziwe perełki i warto zagłębić się w ich konstrukcję. Płytę podsumowuje energiczny i złowieszczy "Killer on the loose".

Vulture umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku i to już drugi ich album, który trzyma taki wysoki poziom. Wysoki poziom zawartej muzyki, ale tak już mają te niemieckie zespoły. Polecam!

Ocena: 9/10

XENTRIX - Bury the Pain (2019)

Na przełomie lat 80 i 90 było wiele ciekawych kapel thrash metalowych, jedne znane bardziej, a inne mniej. Było w czym wybierać i rywalizacja między tymi formacjami była na wysokim poziomie. Nie wszystkim jednak udało się przetrwać próby czasu. Obecna moda na wielkie powroty starych i doświadczonych kapel jest w modzie, tak więc nie było przeciwwskazań aby na mapy thrash metalu wrócił znany i zasłużony Xentrix. Ta formacja powstała w 1986 r. i  nagrała dwa znane i kultowe albumu. Mowa tutaj o " For whose Advantage?" i debiut "Shaterred existance". Dwa kolejne albumy już nie odniosły takiego sukcesu. Kapela odrodziła się w 2013 r w nowym składzie i po kilku latach postanowiła przypieczętować swój powrót nowym albumem i "Bury the Pain" to powrót do korzeni Xentrix.

Co ciekawe ostatnie płyty Xentrix  nie miały ciekawej szaty graficznej i tutaj band zaskakuje. "Bury the pain" ma mroczną i bardzo thrash metalową okładkę. Wszystko się zgadza, tylko jest bardzo w klimatach Kreator. Czy to jest sygnał brytyjskiej formacji do owych zmian? Coś w tym jest, bowiem band gra bardzo melodyjnie i czerpie garściami z dwóch ostatnich płyt Kreator. Jednak to jest Xentrix jaki pamiętam z pierwszych płyt. Jest oldchoolowy thrash metal i pomysły na kawałki i jakość ich wykonania sama się broni. Płyta jest wyrównana i ma w sobie kopa.

Jeśli chodzi o skład tutaj są pewne zmiany względem ostatnich płyt. Ze starego składu został gitarzysta Kristian Havard i perkusista Dennis Gasser.  Do zespołu dołączył w 2013 Chirs Shires jako basista no i Jay Walsh. Jay pełni funkcje gitarzysty i wokalisty, a najlepszy jest to że jest znany z gry u boku Blaze'a Bayleya. Choć są to dwa odrębne gatunki to trzeba przyznać, że wybrnął z tego zadania i wpasował się do stylu Xentrix.

Zadbano o mocne i ciężkie brzmienie, który jeszcze bardziej podkręca kompozycje. Na otwarcie band dał tytułowy "Bury the pain", czyli rozbudowany i zakręcony kawałek o niezwykłej dynamice i przebojowości. Czysty i wysokiej jakości thrash metal.  Dalej mamy rozpędzony i złowieszczy "There will be consequences" i to również taki stary dobry Xentrix.  Więcej melodyjności uświadczymy w "Bledding Out", który nawiązuje do twórczości Kreator. Drugim bardziej rozbudowanym utworem na płycie jest stonowany "The truth lies buried". Bardzo przypadł mi do gustu killer w postaci "Let the world burn", który czerpie garściami z amerykańskiej sceny metalowej. Znakomity riff i chwytliwy refren jest tutaj ozdobą. Podobne emocje wywołuje energiczny i agresywny "World of Mouth". Jay i Kristian dają tutaj czadu i partie gitarowe są niemal perfekcyjne. "Deathless and Divine" to kolejny szybki utwór i nie brakuje mu też sporej dawki melodyjności. Troszkę się to zlewa w jedną całość i to jest troszkę wada tego albumu.  Troszkę urozmaicenia wprowadza klimatyczny "The one You Fear". Całość zamyka killer w postaci "Evil by design" i to jest udane zwieńczenie płyty. Taki jest album jak pokazuje ten kawałek, czyli szybko, agresywnie i do przodu.

Gdzieniegdzie wkrada się monotonność i przesyt techniki i agresji nad całą resztą. Jednak wszystko jest zagrane tak jak być powinno w thrash metalu. Jest oldschoolowo, jest moc i sporo killerów. Słucha się tego jednym tchem i szkoda tylko że materiał nie jest bardziej urozmaicony, ale ten błąd można wybaczyć. Najważniejsze, że Xentrix wrócił, bo to wartościowa kapela,

Ocena: 8.5/10 

wtorek, 11 czerwca 2019

AETHER -In Embers (2019)

Niegdyś działał w naszym kraju Made of Hate, który grał melodyjny death metalu. Ta odmiana metalu nie jest tak popularna w naszym kraju, ale co jakiś czas pojawia się ktoś, kto próbuje sił w tym graniu. Na szerokie wypływa młody band o nawie Aether. Band działa od 2015r i stara się grać melodyjny death metal na wzór Wintersun, Enisferum, czy Children of Bodom.

Kapela z Łodzi tak profesjonalnie gra melodyjny death metal, że nikt by nie pomyślał że jest to ich pierwszy album i że pochodzą z Polski. Band napędza Michał Miluśki, który odpowiada za partie wokalne, a także gitarowe. To właśnie on napędza zespół i daje mu polotu. Na gitarze wspiera go Krzysztof Grochowski i słychać że dysponuje niezwykłymi umiejętnościami. Sporo dobrej roboty wykonuje klawiszowiec Krzysztof Wiedeński i buduje niezły, taki chłodny klimat.

Płytę otwiera nastrojowy i niezwykle urozmaicony "Golden Eyed Fox". Band znakomicie balansuje na granicy agresji i przebojowości. Zadziorny i melodyjny "Wildfire Within" to lekki ukłon w stronę Kalmah. Jeszcze ciekawszy i mocniejszy jest "Tale of Fire" tutaj band idzie na całość. Więcej agresji, jeszcze więcej przebojowości. Prawdziwa perełka. Kolejnym killer na płycie to energiczny "Valhalla". Czysta frajda.  Band stawia na ciekawe i intrygujące melodie i to one są ozdobą "Last battle" czy "Forest".  Wolniejszy "Insomnia" jest troszkę nijaki i nie zachwyca jak inne kawałki. Całość zamyka klimatyczny i urozmaicony "Dream", który pokazuje że band nie trzyma się kurczowo jednego motywu, a cały czas próbuje nas zaskoczyć.

Pierwszy krok Aether wykonany i muszę przyznać, że "In embers" to kawał solidnego melodyjnego death metalu. Jest sporo odesłań do Enisferum czy Wintersun, ale polski band stara się być autentyczny i mieć swój własny styl.. Płyta zasługuje na uwagę, a ja wpisuje band do listy tych, których należy wypatrywać w przyszłości. Ciekawe jak band się rozwinie? Zobaczymy.

Ocena: 7/10

TIMO TOLKKIS AVALON - Return to Eden (2019)

Timo Tolkki to bez wątpienia żyjąca legenda power metalu. Jego charakterystyczny styl gry na gitarze jest jedynym w swoim rodzaju. Jest znany z Avantasia, Symfonia czy przede wszystkim Stratovarius. Wszystko pięknie, tylko że ostatni udany album, który był godny uwagi to tak naprawdę Symfonia. Jeśli chodzi o metalową operę o nazwie Timo Tolkkis Avalon to ciekawy projekt, który skupia to wszystko to z czego znany jest Timo. Troszkę power metalu, trochę słodkiego heavy metalu, rocka czy też popu. Pierwszy album był solidny i godny uwagi, ale brakowało dopracowania i efektu "wow".  "Angels of the apocalypse" to była prawdziwa porażka i mega rozczarowanie. Od tamtego czasu minęło 5 lat i teraz Timo Tolkki wraca z "Return to Eden" i jest to bez wątpienia najlepszy album jaki nagrał Timo od czasów Symfonia.

Jest dobrze, a może nawet bardzo dobrze, lecz nie ma co skakać z radości. Pojawiają się niedociągnięcia i elementy komercyjne. Jednak jest power metal z jakiego znany jest Timo, jest też sporo charakterystycznych dla niego zagrywek. Nie brakuje też przebojowości i dużej dawki melodyjności. Tym razem lista gości krótka i nie mamy tutaj jakiś wielkich gwiazd. Jest Zak Stevens z Circle II Circle, Eduard Hovinga z Mother of Sin, czy mariangela Demurtas z Tristania.  Mnie osobiście cieszy obecność Todda Micheala Halla z Burning Starr.

Okładka znów imponuje paletą kolorów i świetnym motywem głównym. Pod względem technicznym album też wypada bardzo dobrze. Mamy soczyste i dynamiczne brzmienie, które sprawdza się w power metalowym graniu. Materiał jest urozmaicony i kryje kilka mocnych killerów. Jednym z nich jest pojawiający na początku "Promises". To rasowy power metal w stylu Stratovarius, czy Symfonia. Todd Michael Hall niszczy tutaj swoim głosem. Timo Tolkki daje niezły popis swoich umiejętności jako gitarzysta. Jest do czego powzdychać. Marszowy i przebojowy "Return to Eden" imponuje niezwykłym motywem gitarowym i ciekawą melodyjnością. No kolejna perełka na płycie.  Znów mamy Todda i jeszcze wspomaga Mariangela.  "Hear my call" to mieszanka symfonicznego metalu i popu. Sam utwór jest lekki i przyjemny w odsłuchu i sporo w tym z twórczości Within Temptation. Dużo z Stratovarius czy starego Helloween mamy w melodyjnym i chwytliwym "Now and Forever". Trzeba przyznać, że Todd podnosi wartość utworów Timo Tolkkiego i szkoda że tak go mało na tym krążku. "Miles Away" to kolejny bardziej rockowy kawałek, ale co go wyróżnia to duża podniosłość. Dalej mamy rozpędzony "Limits" i to znów stara szkoła power metalu z lat 90. Fanom Avantasii może przypaść do gustu kawałek "We are the ones". Symfoniczny metal, który przypomina dokonania Nightwish. Dużo wpływów Helloween, Freedom Call czy Stratovarius znajdziemy w "Give me hope". Po raz kolejny Timo atakuje nas pomysłową solówką. No dzieje się i to sporo. Na koniec mamy jeszcze dwie power metalowe petardy. Jest zadziorny "Wasted dreams" z baśniowym klimatem i podniosły "Guiding Star", który brzmi jak mieszanka Gamma Ray i helloween. Cudo.

Warto było czekać na nowe dzieło Timo Tolkkiego. Tym razem nie ma wielkich gwiazd, a materiał sam się broni. Timo wrócił do korzeni, do tego co potrafi grać najlepiej. W efekcie dostaliśmy najlepszy album tego uzdolnionego gitarzysty od czasów Symfonia.

Ocena: 8.5/10

RULER - Descent into Hades (2019)

Pierwsze dwa albumy włoskiego Ruler przyszły szybko. Te wydawnictwa pokazały, że młoda włoska formacja potrafi grać i najlepiej czują się w heavy/speed metalu takim wzorowanym na latach 80. Bez wstydu sięgają do twórczości Judas Priest, Iron Maiden czy Crossfire. Jest to silna konkurencja dla Enforcer, Skull Fist czy Steelwing. Na trzeci album przyszło czekać fanom 6 lat, ale opłacało się czekać cierpliwie na nowe dzieło. "Descent into hades" to najlepsze wydawnictwo Ruler i przykład, że można ciekawie podać patenty Iron Maiden.

Band ma u mnie dużego plusa za intrygującą i przyciągającą uwagę okładkę. Ciekawa paleta barw i pomysłowy motyw. Klimat lat 80 jest widoczny i to on też rządzi jeśli chodzi o brzmienie. Jest prosty i przybrudzony sound, który idealnie tutaj pasuje. Ruler to przede wszystkim zgrany band, który napędzają gitarzysta Matt Baldoni. Stawia on na proste, melodyjne i oldschoolowe motywy, co okazało się kluczem do sukcesu. W rozchwytywaniu nie można zapomnieć o znakomitym o Danielu Valentine, który swoim głosem ubarwia każdy kawałek. Dysponuje niezłą barwą i techniką, a to spory atut Ruler.

Na płycie znajdziemy 8 kawałków i każdy z nich zasługuje na uwagę. Płytę otwiera rozpędzony i bardziej speed metalowy "Black Hand". Mocny riff, dużo popisów wokalnych Daniela no i ta przebojowość, którą słychać na odległość sprawiają że to prawdziwy killer. Ach ten klimat lat 80, ta prostota i lekkość, no po prostu magia i tak właśnie mnie oczarował "Queen of Danger". Band nie kryje swoich inspiracji żelazną dziewicą i najlepszym tego dowodem jest rozbudowany i nieco progresywny "Airstrip 1". Dobrze wypada też lekki i nieco hard rockowy "Melanie". Ruler nie skupia się na jednym motywie, a wręcz przeciwnie urozmaica swój materiał i stara się zaskoczyć słuchacza. Więcej ciężaru i mroku uświadczymy w tytułowym "Descent into hades", który jest jedynym instrumentalnym utworem na płycie. Od razu przypadł mi do gustu "Prisoner in Hell", który brzmi jak kawałek wyjęty z debiutu Iron Maiden. Prawdziwa uczta dla fanów NWOBHM. Na płycie mamy jeszcze przebojowy "The shunt" i nastrojowy "Alibi", który przemyca elementy ballady i rockowego killera.

Nie ma słabych kawałków i całość prezentuje się znakomicie. Ruler pokazał pazur i potwierdził, że trzeba się z nimi liczyć na rynku. "Descent into hades" to żywy przykład, że heavy metal lat 80 wciąż jest na topie i wciąż jest popyt na takie granie. Ruler wspiął się na swoje wyżyny i oby utrzymali ten wysoki poziom.

Ocena: 9/10

niedziela, 9 czerwca 2019

MAJESTICA - Above the sky (2019)

Pod skrzydłami wytwórni Nuclear Blast wypłynęła nazwa Majestica. Ostatnio dość często pojawiały się newsy odnośnie debiutu młodej formacji ze Szwecji. Ciężko jednak mówić tutaj o debiucie bo jest to tak naprawdę ReinXeed pod nową nazwą. Tak więc dalej mamy w składzie Alexander Oriz, Chris David i Tommy Johansson, który przecież znany jest  z wielu kapel jak choćby ReinXeed czy Sabaton. Muzycznie band idzie w kierunku słodkiego melodyjnego power metalu, w którym mamy echa Sabaton, Beast in black, Battle Besat, Freedom Call, Gamma Ray, Stratovarius czy Helloween. Jednym słowem prawdziwa uczta dla fanów gatunku i "Above The sky" to konkurencja dla tegorocznego Beast in Black czy Gloryhammer.


Tommy jest utalentowany i stać go na wiele, tylko na ostatnich płytach Reinxeed brakowało mi dobrych pomysłów. Teraz po kilkach latach Tommy zaskakuje formą wokalną i pomysłowością. Na "Above the sky" mamy prawdziwy old schoolowy power metal, który zabiera nas do lat 90.
Jest to miłe, sentymentalna podróż która wzrusza i przypomina kultowe płyty z tego gatunku. Słodkość i ten typowy dla power metalu klimat bije z frontowej okładki, czy właśnie czystego i poukładanego brzmienia.

Przejdźmy do zawartości, bo to ona tutaj jest prawdziwym skarbem. "Above the sky" to hymn power metalowy i taki encyklopedyczny przykład jak powinno grać się power metal. Słychać inspiracje Gamma Ray, Helloween, Edguy czy Strativarius. Nic dziwnego, że to ten utwór promował album. Dalej mamy zadziorny i epicki "Rising Tide" i tym razem band urozmaica swoje granie. Chwytliwy refren kojarzy się z Freedom Call czy Stratovarius. Rozpędzony "The rat pack" imponuje szybkością i przebojowością. Utwór na miarę starego Helloween i to spory atut. Sam Tommy brzmi momentami jak Michael Kiske.Mamy też epicki i rozbudowany "Motley True", który swoim bojowym klimatem nasuwa dokonania Sabaton. Band stawia na słodkie melodie i to słychać w "Night Call Girl". Nie brakuje też odesłań do pierwszych płyt Edguy co potwierdza to słodki "The legend". To jest jeden z mocniejszych punktów na płycie. Jednak takie kawałki jak "Spaceballas" troszkę irytują i zniesmaczają.

Jako całość to album wypada całkiem dobrze i nie ma powodów do narzekania. Jeśli ktoś lubi stary Edguy czy Freedom call ten pokocha nowe wcielenie szwedzkiego Reinxeed pod szyldem Majestica. Miła wycieczka do lat 90.

Ocena : 8.5/10





DIVINER - Realms of Time (2019)

Na Greckim podwórku metalowym zrodziła się nam nowa gwiazda grająca heavy/power metal. Mowa o formacji Diviner, która działa od 2011r. Czerpią garściami z twórczości Jag Panzer, Judas Priest, Firewind, Nightmare czy Mystic Prophecy. Diviner to przykład kapeli gdzie liczy się jakość i pomysłowość. Nikt raczej nie spodziewał się, że ta kapela powróci z drugim krążkiem, który będzie wstanie zwojować świat. Tak właśnie jest z "Realms of Time".

Nowoczesność i klasyka, ciężar i melodyjność, czy też agresja i dynamika, to cechy, które definiują nowe dzieło greckiej formacji. Swoim nowym albumem dowodzą, że są zespołem głodnym sukcesu i stać ich na wiele. Znów mamy klimatyczną szatę graficzną i mocne, nowoczesne brzmienie, które idealnie pasuje do tego co mamy na płycie. Diviner napędza na pewno uzdolniony i drapieżny wokalista Yiannis Papanikolau, którego dobrze znamy  Innerwish czy Battleroar. No ma w sobie to coś co czyni go jedynym w swoim rodzaju.  Album robi ogromne wrażenie, jeśli chodzi  o partie gitarowe. Tutaj George i Kostas zrobili kawał dobrej roboty. Znajdziemy tutaj epickie melodie, ostre riffy i niezwykle melodyjne solówki. To jest power metal z górnej półki.

Ciężar, agresja i heavy/power w nowoczesny wydaniu to jest to co wybrzmiewa w energicznym otwieraczu "Againts the Grain". Znakomicie band wypełnia pustkę po Persuader. Dalej mamy marszowy "Heaven Falls" to bardziej heavy metalowy kawałek, w którym band obiera za kierunek twórczość Nightmare czy Iced Earth. Dużo energii i przebojowości mamy w "Set Me Free" i to jest kolejna mocna kompozycja na tej płycie. Band potrafi grać ciężko i mrocznie co pokazuje w "Cast down in fire". Elementy thrash metalu pojawiają się w przebojowym "Beyond the Border" i to kolejny killer na płycie. Stonowany "Time" to mieszanka heavy/power metalu, która przywołuje na myśl "Mystic Prophecy". Na koniec mamy "Stargate", który stawia na klimat i emocje.

"Realms of Time" to pozycja której nie można przegapić w roku 2019. Band nagrał dojrzały i jeszcze bardziej dopracowany album aniżeli dobrze znany nam debiut. Band ma ogromny potencjał i go nie marnuje. Tak powinno grać się heavy/power metal.

Ocena: 9/10

wtorek, 4 czerwca 2019

HELLRAISER - heritage (2019)

Po 5 latach przerwy powraca włoski Hellraiser z nowym wydawnictwem. "Heritage" to kawał solidnego heavy/power metalu, który skierowany jest do fanów Primal Fear, ale też Mystic Prophecy czy Steel Prophet. Band stawia na nowoczesny wydźwięk, na drapieżne riffy i wysokiej tonacji wokal. Wszystko osadzony w mrocznym i ciężkim klimacie. To jest to jak można opisać w bardzo krótki sposób najnowsze dzieło tej kapeli. Mowa oczywiście o "heritage".

Co przykuło moją uwagę? Bez wątpienia nazwa kapeli jak i świetna, kolorystyczna okładka. Kiedy posłuchałem ich utworów, to już wiedziałem, że jest to muzyka dla mnie. Duet Brozzi/Tanzi idą na całość. Stawiają na szybkość, na ostre riffy jak i urozmaicenie. W kwestii gitar dzieje się sporo i tutaj nie ma opcji się nudzić.  Mocnym atutem tej kapeli jest bez wątpienia utalentowany wokalista Cesare Capaccioni, który ma coś z Kiske i Sheepersa. Znakomicie radzi sobie z górnymi partiami. To właśnie słychać w ostrym i ciężkim "Plagues of the north". Mocne uderzenie na sam początek płyty. Melodyjny i przebojowy - tak można opisać energiczny "Ritual Of the Stars", który ma i cechy power metalu jak i heavy metalu. Świetnie zaczyna się "Fairy Veil", który atakuje nas klimatyczną partią basu. Dzieje się tutaj sporo i jest to już bardziej złożony kawałek. Band znów imponuje pomysłowością. Jeden z moich ulubionych utworów na nowej płycie. Więcej ciężaru i toporności band przemyca w ponurym "Mother Molle". Marszowy i nieco bardziej bojowy "Balance of The Universe" to bardziej heavy metalowy kawałek, ale to wciąż solidny utwór.  Prawdziwą petardą na płycie jest rozpędzony, power metalowy "Zephyr's Palace". Całość zamyka bardziej progresywny "Lady in White".

Niby nic odkrywczego, niby panowie grają tylko solidny heavy/power metal i nic ponadto, to jednak jest to płyta którą miło się słucha. Jest wszystko to co powinno być na takiej płycie. Mamy przeboje i ostre riffy, tak więc można śmiało sięgać po drugi album włoskiej formacji Hellraiser.

Ocena: 7.5/10

EVILTERROR - Dynamite (2019)

Tytuł "Dynamite" zobowiązuję i wypadałoby oczekiwać od kolumbijskiego Evilterror prawdziwego dynamitu w przypadku nowego krążka. Czy rzeczywiście tak jest? Okładka kiczowata i raczej odstrasza niż zachęca do sięgnięcia po ten album. Jednak twórczość tej młodej kapeli zapewnia, że nie ma powodów do obaw i raczej można nastawiać się na porywający, solidny heavy/speed metal osadzony w latach 80. Panowie nie kryję zamiłowań Judas Priest, exciter, czy Savage Grace. To jest co dostajemy w "Dynamite".

W zespole rządzi Nathan evilfire, który odpowiada za partie gitarowe i wokalne. Brzmi to wszystko naturalnie i słychać inspiracje latami 80. Muzyka płynie prosto z serca Nathana i to słychać. Płyta szybko wpada w ucho i nic dziwnego, bowiem na krążku roi się od hitów. Oldscholowy styl, który band wypracowała na poprzednich płytach przesądza tak naprawdę o sukcesie tej płyty.

Okładka odstaje, ale band nadrabia przybrudzonym brzmieniem i zadziornością, która kojarzy się choćby  Judas Priest z lat 80. Znakomicie to współgra z zawartością. Na płycie jest tylko 9 kawałków, ale nie liczy się ilość a jakość. Na wstępie atakuje nas rozpędzony i nieco hard rockowy "Nuclear War". Energiczny kawałek, który przesiąknięty jest klimatem lat 80. Stonowany i przebojowy "Dont Turn me on", to lekki ukłon w stronę Accept i brzmi to bardzo dobrze.  Więcej energii i klimatów Savage Grace  mamy w "Fireballs" czy szybszym "Angel Mf". Band znakomicie radzi sobie z tworzeniem prostych i melodyjnych hitów. Kolejnym takim hitem na płycie jest lekki i przyjemny " About to explode". Całość wieńczy świetny killer w postaci speed metalowego "Rock out".

Evilterror to specjalista od prostego, zadziornego heavy/speed metalu, który ma nas zabrać do złotych lat 80 i przypomnieć o tych czasach kiedy liczyła się pomysłowość i miłość do grania. Ten band nic nowego nie odkrywa, ale pokazuje jak można świetnie wykorzystać ograne patenty. Płyta na pewno warta uwagi, z resztą jak sam zespół, który ma ciekawe płyty w swojej dyskografii.

Ocena: 8.5/10

piątek, 31 maja 2019

GLORYHAMMER - Legends From beyond the galactic terrorvortex (2019)

Power metal rośnie w siłę i co jakiś czas rodzą się nowe gwiazdy gatunku, które szybko dostają się do pierwszej ligi najlepszych zespołów. Jakiś czas temu, a dokładniej w 2010r narodził się band o podniosłej nazwie Gloryhammer. Szok i nie dowierzanie, bowiem kapela pochodzi z Wielkiej Brytanii. Jest to rejon, w którym power metal nie należy do popularnych gatunków.  Podwaliny pod ten zespół dał klawiszowiec Christopher Bowes, który napędza inny znany band - Alestorm. Te charakterystyczne partie klawiszowe słychać w Gloryhammer i to one są główną ozdobą ich stylu. To jest ich znak firmowy. Muzycznie nie możemy mówić tutaj o drugim Alestorm. Gloryhammer to band, który  tak naprawdę czerpie wzorce z takich kapel jak Rhapsody, Freedom Call, Sabaton, Twlight Force czy Gamma Ray.

Czy tego chcecie czy nie, Gloryhammer to nowa gwiazda tego gatunku. Ich najnowsze dzieło "Legends From beyond the galactic terrorvortex" to nowa jakość power metalu i stylistycznie przypomina dokonania konkurencji i mam tu na myśli Rhapsody of Fire czy Beast in black. To również 3 płyta tej wspaniałej kapeli i kolejna płyta która sporo na miesza w tym roku. Co mnie bardzo cieszy, że czuje się jakby słuchał mieszanki kultowych płyt Rhapsody, Freedom Call i dużo patentów Gamma Ray z okresu "Powerplant" co mnie bardzo cieszy. Do rzeczy.

Duży plus Gloryhammer ma u mnie za klimatyczną i intrygującą okładkę. Jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku. Brzmienie to kolejny atut tej płyty. Gloryhammer  Jest mocne, ostre, ale i czuć słodycz. No brzmi to świetnie. Muzycy wyczyniają cuda. Choć nie, to nie cuda tylko ciężka ich praca i doświadczenie, który procentuje na płycie. Panowie znają się na swojej robocie i są bardzo utalentowani. Thomas Winkler to wokalista, który idzie w ślady klasycznych power metalowych  śpiewaków i wychodzi mu to znakomicie. Sekcja rytmiczna pędzi i zaskakuje swoją rytmiką i wyczuciem. A gitarzysta? Tutaj już w ogóle jest miazga.  Mamy tutaj szybkie riffy, ale też bardziej złożone, bardziej agresywne czy utrzymane w słodkim klimacie. Jest w czym wybierać i panowie nie skupiają się na jednym motywie. Brawa dla Paula Templinga.

No to czas odkryć piękno tej płyty i te 10 diamentów, które składają się na to wydawnictwo. Zapnijcie pasy i ruszamy.

Wejście iście filmowe i czuje się jakbym był na seansie nowych gwiezdnych wojen. "Into the terrorvortex of Kor-Virliath " to intro podniosłe i pełne emocji. Po chwili atakuje nas przebojowy i podniosły "The siege of Dunkeld" . Swoją energią i stylistyką nawiązuje do twórczości Gamma Ray, Sabaton czy Powerwolf. Najwięcej tutaj tego symfonicznego power metalu spod znaku Rhapsody of fire. Brzmi to obłędnie i można słuchać i tylko narzekać dlaczego tylko ponad 4 minuty trwa ten utwór.  Przebojowy "Masters Of the Galaxy" to ostry i pełen ciekawych partii gitarowych kawałek, który przypomina mi owy "Powerplant" Gamma Ray. To że Gloryhammer czerpie z twórczości Alestorm i nie da się tego ukryć. Wystarczy wsłuchać się w rozpędzony "The land of the unicorns", który pokazuje jak band błyszczy na tym albumie.  Echa helloween cy Gamma Ray można doszukać się w słodkim i energicznym "Power of the  laser dragon fire". To jest power metal z prawdziwego zdarzenia. Co ikra , co za lekkość i świeżość. Kto lubi dokonania Freedom Call ten doceni słodki power metal jaki wybrzmiewa w "Legandary Enchanted jetpack" i jest to kolejna petarda na płycie. Dalej mamy bardziej heavy metalowy "Gloryhammer" w którym band stara się iść ścieżką wydeptaną przez Sabaton czy Hammerfall. Znakomicie radzą sobie też w takich klimatach. Przebojowość jest tu wszechobecna i wylewa się hektolitrami z każdego kawałka, a najlepszym z nich jest słodki, nieco kiczowaty "Hootsforce". Świetna odpowiedź Gloryhammer na znakomity album Beast in Black.  Koniec płyty co raz bliżej. Otuchy dodaje nam melodyjny "Battle for Eternity", który przypomina dokonania Helloween czy Edguy. Gloryhammer zna się na rzeczy i wie jak grać oldschoolowy power metal. Jak przystało na płytę  górnej półki mamy też kolosa na koniec. Rozbudowany, pełen emocji, epicki "The fires of ancient cosmic destiny" to jeden z najlepszych takich kolosów ostatnich lat jeśli chodzi o power metal. Kawałek nie nudzi i bardzo szybko przelatuje, a dzieje się w nim sporo. Najlepsze jest to, że nie brakuje mu kopa ani też ciekawych urozmaiceń. Perełka.

Brakuje słów żeby opisać to co zrobił Gloryhammer. Takie albumy jak ten pokazują, że power metal się nie wypalił i wciąż może dostarczać fanom sporo frajdy. Niby jest tutaj hołd dla kultowych kapel, a z drugiej strony Gloryhammer ma swój styl i odświeża znany nam dobrze power metal. Wyrosła nam nowa gwiazda i teraz tylko można śledzić poczynania tej brytyjskiej formacji. Gorąco polecam, choć pewnie każdy ma swój rozum i bez mojej recenzji już dawno sięgnął po ten album. W końcu próbki Gloryhammer zapowiadały prawdziwy majstersztyk. To nie było kłamstwo.

Ocena: 10/10

STORMHAMMER - Seven Seals (2019)

Po udanym "Welcome to the End" czekałem na nowe dzieło niemieckiej formacji Stormhammer. Liczyłem na powtórkę z rozrywki i równie ciekawe wydawnictwo. Wiecie co? "Seven Seals", który miał premierę 24 maja spełnił moje oczekiwania i znów mam energiczny album. W składzie nie ma już Jurgena Dachla ani Bernda Intveen, w ich miejsce przyszedł Matthias Kupka. Wokalista jest znany z Emergency Gate i to wpływ tej kapeli jest największy na styl Stormhammer. 

Band pokazuje, że znakomicie można połączyć elementy heavy/power metalu z elementami metalcoru. Jest energia, jest przebojowość i dużo ciekawych partii gitarowych.  W tej kwestii popis swoich umiejętności daje gitarzysta Manny, który stawia na melodyjne riffy i interesujące solówki. W tej kwestii uzupełnia go Matthias Kupka. Jego wokale też są pomysłowe i bardzo urozmaicone, przez co w muzyce Stormhammer jest powiew świeżości.

Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że materiał nie jest taki perfekcyjny i pojawiają się słabsze momenty jak choćby nijaki "One more way". Bardzo dobrze wypada otwarcie albumu za sprawą rozpędzonego "Sleepwalker". Echa starego Stormhammer i ich rycerskiego metalu mamy w marszowym "Prevail". Więcej heavy metalu uświadczymy w topornym "Under the spell". Band dostarcza nam sporo ciekawych melodii i chwytliwych utworów. Jednym z nich jest "Seven seals". Mamy też power metalowe petardy co potwierdza "Your nemezis" czy niezwykle melodyjny "Downfall". Płytę urozmaica nowoczesny"Deal with the dead" czy rozbudowany "Old Coals", który ukazuje progresywne oblicze zespołu.

"Seven Seals" to solidny krążek i mamy tutaj kilka mocnych kawałków. Szkoda tylko, że całościowo materiał jest trochę nie równy i nie do końca sprawdzają się wstawki modern metalu. To wciąż solidna porcja heavy/power metalu, która zasługuje na uwagę fana gatunku.

Ocena: 7/10

czwartek, 30 maja 2019

DEATH ANGEL - Humanicide (2019)

Death Angel to żywy przykład że w dzisiejszych czasach można grać ciekawy i ostry thrash metal. Ta zasłużona formacja przeżywa drugą młodość podobnie jak choćby Overkill.  Od czasów "Killing Season" band cały czas trzyma wysoki poziom i ani myśli odpuścić. Agresja, przebojowość i pomysł na thrash metal, to jest to czego możemy się spodziewać po ostatnich płytach Death Angel. "The Evil Divide" z 2016 r to jeden z ich najlepszych albumów i na nim poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko.  Teraz po 3 latach amerykański band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Humanicide".

Okładka jest bliźniaczo podobna do tej z " The dream calls for blood" i muzyka również przypomina okres z tamtej płyty, a także czasy "Relentless retribution".Death Angel na nowej płycie stara się wymieszać patentu thrash metalowe z heavy metalowymi. Dzięki temu płyta jest bardziej zróżnicowana i bardziej przebojowa. Ted i Rob odwalili kawał dobrej roboty, bowiem ich partie są pełne dynamiki, agresji. Jest dużo ciekawych melodii i nie można narzekać na nudę. Jakość tej płyty podkreśla mocne i zadziorne brzmienie. Do tego Death Angel już nas przyzwyczaił. Imponująca jest też forma wokalna Marka, który przeżywa drugą młodość. Wszystko wskazuje na to, że mamy płytę z górnej półki. W zasadzie to jest to prawda, jednak płytę ustępuje na pewno "The Evil Divide".

Na start mamy tytułowy "Humanicide" i zaczyna się klimatycznie i bardzo melodyjnie. Kawałek szybko przeradza się w prawdziwego killera. Niezwykle atrakcyjny riff pojawia się w "Divine Defector" i jest to kolejna thrash metalowa petarda. Więcej heavy metalowego zacięcia mamy w przebojowym "Aggressor". Zaskakuje melodyjny i szybki "I came for blood" w którym można doszukać elementów power metalu. Zaskakująco dobry kawałek. Stonowany i rozbudowany "Immortal Behated" to utwór utrzymany w heavy metalowym feelingu. Sam styl nieco przypomina mi czasy "Killing Season". Jazdę bez trzymanki mamy w "Alive and screaming" i tutaj band stawia na agresywny thrash metal. W podobnej stylistyce mamy jeszcze energiczny "Ghost of Me". Całość zamyka melodyjny i pomysłowy "Of rats and man".

Nie ma zaskoczenia. Death angel dalej gra swoje i na wysokim poziomie do jakiego nas przyzwyczaił. Jest agresja, szybkość i przebojowość, no i ten charakterystyczny wokal Marka. To wszystko jest, jedynie brakuje troszkę większej dawki przebojowości czy mroku, który był na "The evil divide". Mimo wszystko jest to płyta, którą trzeba znać! Polecam.

Ocena: 9/10

środa, 29 maja 2019

MAJESTY - Legends (2019)

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. To jest czego możemy się spodziewać po nowym albumie niemieckiego Majesty. "Legends" to dziewiąty album tej zasłużonej formacji grającej heavy/power metal w duchu Manowar.  Tarek Maghary, który odpowiada za komponowanie materiału i partie wokalne zmienił swój wygląd i jakoś dziwnie przyzwyczaić się do jego nowej fryzury. Mamy też nowego basistę i nowe logo zespołu. Tematycznie zespół też jakby nieco odszedł od rycerskich klimatów na rzecz post apokaliptycznego świata, w którym ludzkość walczy o lepszą przyszłość.  Troszkę mi to przypomina zabieg Hammerfall w przypadku "Infected".  Problem tkwi nie tyle w kosmetycznych zmianach, ale zwłaszcza tych związanych z stylem. Band poszedł w kierunku słodszego heavy/power metalu i wyparł się grania pod Manowar. Teraz biorą pod lupę twórczość takich formacji jak Sabaton, Beast in Black, czy Battle Beast. Tarek pokusił się o dodanie partii klawiszowych i postawienie na troszkę kiczowaty klimat. Niby dalej słychać, że to płyta Majesty, a jednak "Legends" to już coś nowego w dyskografii Majesty.

Tarek wciąż dobrze radzi sobie z partiami wokalnymi i wciąż potrafi komponować przeboje, tylko że to już nie ta liga co na "Rebels". Brzmienie jest tutaj mocnym atutem i nie ma się do czego przyczepić. Inaczej wygląda sprawa jeśli chodzi o zawartość. Spore kontrowersje wzbudził, słodki i melodyjny "Burning Bridges", który jest pełen nawiązań do Sabaton czy Battle Beast . Początkowo byłem sceptyczny do tego co usłyszałem. Jednak w zestawieniu z innymi kawałkami z tej płyty to właśnie ten singiel na długo zapada w pamięci. Sporo w tym zasługa refrenu, który jest prosty i skoczny.  Dużo klawiszy i podobnej stylistyki usłyszymy w stonowanym "Wasteland outlaw", który jest bardzo komercyjnym, wręcz popowym kawałkiem. Tutaj Tarek przesadził i zdradził swój styl, który był odzwierciedleniem najlepszych lat Manowar. Tego tutaj nie ma.  Kolejnym słodkim kawałkiem jest przebojowy "Church of Glory". Mamy klawisze i power metal, ale tutaj wiemy że to nasz kochany Majesty. Jest rycerski klimat, jest też podniosły refren i pozytywna energia. Jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Echa starego Majesty mamy w rozpędzonym "Rizing Home"  i to uroczy kawałek, który imponuje przebojowością. "We are the legends" to marszowy, wręcz bojowy utwór, ale czegoś mi tutaj brakuje. Na płycie pojawia się piękna i klimatyczna ballada w postaci "World of Silence". Najciekawsza jest końcówka płyty, bo usłyszymy tutaj bardziej klasyczny i dobrze znany nam Majesty. "Last bridge" to szybki i przebojowy killer, czyli to co mieliśmy na "Rebels". Epicki, podniosły i rycerski "Blood of Titans" to kolejny hit na płycie. Całość zamyka, lekki i również chwytliwy "Stands as One".

Jedno było do przewidzenia w przypadku "Legends". Fakt, że będzie to płyta poniżej oczekiwań. Jest to jeden z najsłabszych albumów Majesty, jeśli nie najsłabszy. Nie chodzi nawet o te klawisze i zmiany stylistyczne. Materiał jest po prostu na niższym poziomie. Brakuje tutaj energii, pazura, a przede wszystkim mocnego uderzenia. Przebojowość i duża dawka melodii ratuje ten album.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 28 maja 2019

REVEAL - Overlord (2019)

To było kwestia czasu kiedy hiszpański Reveal wróci z nowym albumem. "Overlord" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "Timeline". Dalej mamy do czynienia  z melodyjnym heavy/power metalem, w którym słychać echa Bloodbound, czy Primal Fear. Nowy album napędzają ciekawe zagrywki gitarzystów i duży pokład przebojowości. Tak jak na debiucie tak i tutaj band dba o warstwę instrumentalną by było ciekawe i melodyjnie. Mamy szeroki wachlarz jeśli chodzi o riffy i patenty, które band tutaj sprzedaje. Nie ma grania na jedno kopyto, a wręcz przeciwnie band urozmaica materiał na nowej płycie. Znajdziemy tutaj marszowy, zadziorny heavy metal jaki band prezentuje w otwierającym "The Name of Ra". Od razu słychać fenomenalnego Roba Lundgrena, który jest świetnym wokalistą. Radzi sobie w niskich partiach jak i wysokich. Prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania. Jest też miejsce na szybkie granie jak to w "Im Elric". Utwór dobrze się prezentuje i tylko szkoda, że partie klawiszowe są tutaj zbyteczne. Dużo przebojowości mamy w "The crussaders" i tutaj można usłyszeć wpływy Bloodbound. Band potrafi odnaleźć się w stonowanych, rockowych klimatach co potwierdza to "My pain". Więcej power metalu mamy w "Metal Skin" czy "Path of Sorrow". Na płycie mamy jeszcze rozbudowany "Remember my worlds" czy progresywny "Road of never ending".  Całość prezentuje się solidnie i taki też jest album. Mamy tutaj mocne i dobrze wyważone brzmienie, a także poukładany materiał. Troszkę brakuje mocy i przebojowości. Niby jest wszystko ok, ale brakuje "kropki nad i".  Cuda wyczynia tutaj Rob ze swoim głosem i to on jest tutaj liderem.   Płyta godna uwagi, ale nie ma co liczyć na album, który rzuci na kolana.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 27 maja 2019

PALADIN - Ascension (2019)

Nie raz młode kapele próbowały odświeżyć formułę power i thrash metalu. Efekt tego był różny. Raz formacje ponosiły klęskę, a czasami dochodziło do zdumiewającej mieszanki tych stylów i to jeszcze w pomysłowej formie. Co jakiś czas do chodzi do objawień takich perełek. W tym roku jedną z takich płyt, która zaskoczyła formą i pomysłowością to bez wątpienia "Ascension". To debiut młodej i głodnej sukcesu kapeli o nazwie Paladin. Na scenie amerykańskiej są od 2015 r i nie kryją swoich inspiracji takimi zespołami jak Cellador, Destroy Destroy Destroy, Kalmah, Iced Earth czy Savage Messiah. Niesamowity band, który ma swoją wizję jak powinien brzmieć power metal naszych czasów.

Jedno spojrzenie na okładkę i mamy obraz jakieś neoklasycznej kapeli, która gra słodki power metal w lekkich klimatach. Nic z tych rzeczy. Band stawia na agresję, szybkość, dynamikę, a przede wszystkim przebojowość. Młodzi muzycy wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. Nie boją się wyzwań i mieszania gatunków. W pewnym momencie można usłyszeć jak znakomicie band miesza melodyjny death metal, power metal, melodyjny metal., czy thrash metal. Taylor Washington to lider tej kapeli, to on odpowiada za czyste partie wokalne i za partie gitarowe. Wspierają go Andy Mcgraw swoim harsh wokalem i Alex Parra w zakresie partii gitarowych. Styl i jakość wykonania imponują i nie brzmi to wcale jak dzieło żółtodziobów. Materiał jest niezwykle przebojowy i pełen ciekawych rozwiązań i można tego słuchać jednym tchem. Pięknym dopełnieniem całości jest mocne, dopieszczone i pełne energii brzmienie. Jest moc.

Płytę stanowi 11 kawałków i to prawdziwa uczta dla fanów power metalu. "Aweking" to prawdziwa petarda i słychać jak band znakomicie przemyca echa Cellador, Dragonforce czy power metal pokroju Helloween, Gamma Ray.  Dużo tutaj energii i dobrze rozplanowanych popisów gitarowych. Elementy death metalu, czy też extreme power metalu mamy w stonowanym "Divine Providance", który przemyca patenty Kalmah. Jak to świetnie brzmi i najlepsze jest to, że to dalej power metal. Dalej mamy szybki i agresywny "Carpe Diem", który znów miesza elementy power metalu i death metalu. Heavy metalowy pazur mamy w zadziornym "Call of the night", który wyróżnia się ostrym jak brzytwa riffem. Przebojowość jest tu wszędobylska. Gitarzyści dają czadu w "Black Omen" i jest to prawdziwy killer. Ostre partie gitarowe i pomysłowe melodie to atuty tego kawałka.  Na płycie roi się od szybkich utworów i dobrym tego przykładem jest "Bury The light" czy "Shoot for the sun". Band potrafi postawić na rycerski klimat, na mieszankę tradycyjnego heavy metalu i melodyjnego death metalu co słychać w "Dawn of the Rebirth" czy "Genesis", który zamyka album.

Ciężko tutaj mówić o debiucie, bo płyta jest perfekcyjna. Imponująca mieszanka power metalu i thrash metalu, z dodatkiem melodyjnego death metalu.  Jedna z ciekawszych płyt tego roku i czekam na kolejne dzieła Paladin!

Ocena: 10/10

niedziela, 26 maja 2019

SAVAGE MESSIAH - Demons (2019)

"Hands of Fate"  z 2017 r to był nie zbyt udany krążek brytyjskiego Savage Messiah. Band nie potrafił porwać słuchacza i brakowało ciekawych pomysłów. Z tego powodu nie miałem większych oczekiwań co do "Demons", czyli najnowszego dzieła tej kapeli. Działają od 12 lat i dali się poznać jako specjaliści od grania melodyjnego power metalu z elementami thrash metalu. Rok 2019 to również zmiany personalne, bowiem pojawił się nowy perkusista i gitarzysta. David Hruska idealnie uzupełnia lidera Dave'a Silvera, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Panowie na nowym albumie imponuje zgraniem i ciekawymi pomysłami. Jest energia, jest pazur i dynamika, tak więc jest ciekawiej niż na poprzednim krążku. Dopracowano brzmienie i ozdobiono album ciekawą okładką i w efekcie dostajemy o wiele bardziej interesujący krążek niż "Hands of Fate". Dave Silver i koledzy już na starcie zacierają złe wrażenie z poprzedniego wydawnictwa. "Virtue Signal"to petarda i ten utwór imponuje mocny riffem i przebojowym charakterem. Przypomina trochę twórczość Persuader co jest sporym plusem. Więcej hard rocka i heavy metalu mamy w stonowanym "What Dreams may come" i to również utwór, który zapada w pamięci. Troszkę odstaje komercyjny "Parachute" i dopiero znów moc wraca wraz  z szybszym "Under no illusions". Kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Band potrafi grać też agresywnie, bardziej nowocześnie, co potwierdza to "Down and out". W podobnej stylistyce utrzymany jest przebojowy "Bitter truth" czy zadziorny "Rise then Fall". Całość zamyka "Steal the faith in me"  i to solidny heavy metal w ich wykonaniu. Jako całość płyta wypada dobrze i nie ma większej wpadki. Mamy poukładany heavy/power/thrash metal i jest kilka killerów, tak więc jest to płyta wart uwagi. Nie jest to płyta roku, ale miło posłuchać takiej mieszanki gatunków.

Ocena: 7/10

czwartek, 23 maja 2019

DIAMOND HEAD - The coffin train (2019)

Koniec czekania. Już jest nowy album brytyjskiego Diamond Head. "The Coffin Train" to następca świetnego "Diamond Head" z 2016r. Band wysoko zawiesił sobie poprzeczkę i pokazał, że stary band może zaskoczyć i powrócić w wielkim stylu. Na okładce widać pędzący pociąg i taki właśnie jest Diamond Head na nowym albumie. Pokazuje, że nie są do zatrzymania, a nowy materiał jest dojrzały i niezwykle przemyślany. To jest płyta, która przemyca patenty stricte heavy metalowe, NWOBHM czy hard rockowe. Nie ma grania na jedno kopyto i przez to na płycie dzieje się sporo. Dużym plusem jest to, że band stara się trzymać poziom i styl z poprzedniego wydawnictwa. Z oryginalnego składu pozostał Brian Tatler i perkusista Karl Wilcox. To oni napędzają band i odpowiadają za klimat lat 80.  Duży wkład na płycie ma też drugi gitarzysta Andy i wokalista Rasmus Bon Andersen. Gitarzyści niezwykle urozmaicają swoją grę i często zaskakują swoją pomysłowością i lekkością. Na największą pochwałę zasługuje wokalista Rasmus, który idealnie sprawdza się w roli lidera Diamond Head. Jego zaletami jest technika i znakomite opanowanie w wysokich rejestrach. Człowiek petarda i nie można przestać go słuchać. Kolejnym plusem "The coffin train" jest mocne i nowoczesne brzmienie, które podkreśla jakość płyty.  Na płycie jest 10 kawałków i już otwieracz "Belly of the beast" to killer  z prawdziwego zdarzenia. Rozpędzona sekcja rytmiczna i chwytliwy riff czynią ten utwór wyjątkowy. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Inaczej prezentuje się "The Messenger", w którym słychać elementy NWOBHM i  hard rocka. Tym razem mamy marszowe tempo i to jest urocze. Troszkę odstaje rozbudowany i mroczny "The coffin Train". Stonowany i zadziorny "The Sleeper" znowu imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formą. Słychać w tym echa Black Sabbath. Kolejną szybką petardą na płycie jest melodyjny "Death by design" i to jeden z najciekawszych momentów na płycie. Nutka progresywności pojawia się w "The pheonix" i na koniec jest jeszcze bardziej rockowy "Until we burn". Werdykt? Bardzo dobra płyta i podtrzymuje wysoki poziom z poprzedniego albumu, aczkolwiek jest mniej przebojowo i bardziej klimatycznie. Całościowo brakuje mi więcej killerów i lepsze wrażenie robił "Diamond Head" z 2016r. Mimo wszystko jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 21 maja 2019

STORMLORD - Far (2019)

Moja pierwsza przygoda z włoskim Stormlord to był " Mare Nostrum" z 2008r. Ta płyta szybko trafiła w moje serce i na długo została w pamięci. Co mi zaimponowała to niezwykła mieszanka agresji, podniosłości, przebojowości i mroku. Band działa od 1991r i szczyci się tym że jak mało kto potrafi wymieszać symfoniczny  black metal i power metal.  Z tej kapeli bije świeżość i niezwykły patent jak ożywić wyczerpaną formułę tych dwóch gatunków. Na "Mare Nostrum" błyszczeli i wysoką formę podtrzymywał "Hesperia" i w zasadzie najnowsze dzieło "Far" to kolejna perełka w dyskografii tej wyjątkowej kapeli.

 Na początku muszę pochwalić Stormlord za kolejną świetną okładkę, która zdobi nowy krążek. Jest mrok, jest ciekawa barwa i główny motyw. Przyciąga uwagę słuchacza na samym wstępie. Drugi plus "Far zgarnia za mocne, soczyste i wysokiej klasy brzmienie. Każdy dźwięk przyprawia o dreszcz. Imponuje również forma muzyków, zwłaszcza wokalisty Cristiano Borchiego. Specjalista od harsh wokalu i agresywnego śpiewu. To właśnie on odpowiada za klimat black metalowy.  Kawał dobrej roboty zrobili również gitarzyści. Gianpoalo i Andrea wypełniają album mocnymi riffami i złożonymi solówkami, tak więc nie można narzekać na nudne zagrywki. Album jest dojrzały i przemyślany, a to przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Filmowo zaczyna się "Leviathan" i te orkiestrowe elementy są tutaj urocze. Jest budowanie napięcia i zabawa z słuchaczem. Progresywność też daje się we znaki i w efekcie powstał dość ciekawy otwieracz. Marszowy i zadziorny "Far" to kolejny uroczy kawałek na płycie.  Duży pokład podniosłości i symfonicznego metalu mamy w epickim "Sherden". Więcej power metalu uświadczymy w dynamicznym "Crimson" czy "Levente". Dużo dzieje się w urozmaiconym "Invictus" czy mrocznym "Romulus".

Każdy utwór ma w sobie tutaj coś wyjątkowego. Od początku band znakomicie buduje napięcie i zaskakuje świeżością i pomysłowością. Stormlord znowu błyszczy i pokazuje, że są jedynym w swoim rodzaju bandem. Płyta godna uwagi!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 20 maja 2019

IRONGUARD - Towards Victory (2019)

A o to i kolejny debiut w tym roku, na który warto zwrócić uwagę. Duński Ironguard działa od 2008 r i stawia na mieszankę heavy/power metalu. Wyróżnia ich to, że stawiają na rycerski klimat i na proste granie. Nie kryją zamiłowań Majesty, Stormwarrior, czy Crystal Viper. W ich muzyce słychać klimat lat 90 i to jest ich mocna strona. Prosty i dynamiczny heavy/power metal w klasycznym wydaniu to jest to co możemy usłyszeć na debiutanckim "Towards Victory". Ironguard ma potencjał, tylko szkoda że wokalista Andreas Bigom jest bardzo specyficzny i nie do końca pasuje do zawartości. Niby śpiewa w wysokich rejestrach, niby stara się budować rycerski klimat, ale brakuje tutaj techniki i opanowania. Przybrudzone brzmienie jest bardzo urocze i znakomicie oddaje klimat lat 90. Muzyka jest dobrze wyważona i nie sposób się tutaj nudzić. Start w postaci "Desertion", który idealnie wpasowuje się w styl Jack Starr Burning Starr, czy właśnie Crystal Viper. Duża dawka melodyjności i rycerskiego heavy metalu. Szybko atakuje nas "A second sun", czyli dynamiczny kawałek, w którym można doszukać się elementów power metalu. Więcej agresji, zadziorności mamy w przebojowym "Strangers in Hell".  Gitarzyści Mads i Jeppe dają czadu w sferze partii gitarowych i mają ręce pełne roboty. Jest ogień, jest pazur i prawdziwe pojedynki na solówki. Dobrze to odzwierciedlają rozpędzony "Free again" czy szybki "Wild fire Pride". Prawdziwe killery w rycerskiej oprawie.  Bardzo dobrze wypada agresywny "Hereoic return", który przypomina dokonania Hammerfall, czy Stormwarrior. Mamy jeszcze melodyjny "Storm the walls" i epicki "Towards victory", który zamyka ten krążek. Pomijając specyficzny wokal to można rzec że mamy do czynienia z bardzo solidnym albumem w kategorii heavy.power metal. Duńska formacja dobrze prezentuje się na swoim debiucie i za pewne jeszcze o nich usłyszymy. Płyta godna uwagi dla fanów rycerskiego heavy/power metalu.

Ocena: 8/10

niedziela, 19 maja 2019

MYSTIK - Mystik (2019)

Julia von Krusenstjerna na basie i wokalu, Beatrice Karlsson i Lo Wickman na gitarze i mamy 3 utalentowane kobiety w jednym zespole. Mowa tutaj o szwedzkim Mystik. Skład zespołu uzupełnia perkusista Sven Nillson, który jest jednym facetem w zespole. Ta kapela działa od 2016r i w tym roku prezentują światu swój debiutancki krążek zatytułowany po prostu "Mystik".

Co gra Mystik? Czego można się spodziewać? Przede wszystkim mamy tutaj heavy/speed metalu osadzonego w latach 80.  Pierwsze skojarzenia to Original Sin, choć band nie kryje zamiłowań do Enforcer, Elvenstorm, czy też Crystal Viper. Już samym stylem i pomysłowością band kupuje swoich słuchaczy.  Szwedzka formacja stawia na mroczny klimat i oldschoolowy feeling swoich kompozycji.

Okładka mroczna i taka bardziej w klimatach death metalu, ale co tam. Liczy się zawartość i to na jakim poziomie band gra. Płytę otwiera rozpędzony "Into the Oblivion", który imponuje dynamiką i agresywnością. Beatrice i Lo dają czadu w sferze partii gitarowych. Duża dawka energii i zadziorności, a wszystko podlane sosem Running Wild z pierwszej płyty. Niezwykle porywający jest "Nightmares", który przypomina krążek Original Sin. Prawdziwa peterda. W podobnej konwencji utrzymany jest energiczny "Ancient Majesty",a urozmaicenie materiału nastaje wraz z wkroczeniem "Lake of nacrosis", który zaskakuje mrocznym klimatem i melodyjnością. Więcej w tym utworze heavy metalu, a mniej speed metalu. Mamy też przesiąknięty Judas Priest "Bleed for the night" czy przebojowy i pokręcony "Mystik". Ten ostatni utwór jest znakomitym odzwierciedleniem całości i bardzo dobrze oddaje styl zespołu.

"Mystik" to udany debiut w kategorii sped metalu. Jest to szczere i dopracowane granie i nie ma tutaj żadnej ideologii. Band gra stary dobry heavy/speed metal i grają prosto z serca. Babki są utalentowane i słychać że znają się na swojej robocie. Pozycja obowiązkowa dla fanów takiego grania.

Ocena: 9/10

piątek, 17 maja 2019

HORNADO - Supersonic punch (2019)

Nie dajcie się zwieść tej okropnej okładce. Po frontowej okładce można stwierdzić, że ta kapela nie ma nic do zaoferowania. Kicz bije z daleka i ciężko coś dobrego powiedzieć na temat okładki "Supersonic Punch". Jednak ten drugi album w dyskografii niemieckiego Hornado zasługuje na uwagę. To płyta, która koncentruje się na klasycznym heavy metalu. Band pod tą nazwą działa od 2011r i stara się tworzyć prosty i chwytliwy metal. W ich stylu można doszukać się wpływów Accept, Judas Priest, Grave Digger czy Warlock. To porcja takiego heavy metalu z lat 80 i nie ma się tutaj co doszukiwać wyjątkowych pomysłów czy oryginalności. Ta muzyka ma być miła w odsłuchu i dawać sporo radości z odsłuchu. Tak też jest. Band na nowy krążku zasypuje nas naprawdę udanymi przebojami. Troszkę leży płaskie i takie mało wyraźne brzmienie, ale band nadrabia w innych kwestiach. Kolejnym nieco słabym ogniwem tutaj jest nijaki wokalista Dave Laserchild. Za mało od siebie daje, a szkoda bo drzemie w nim potencjał. Warto na pewno wsłuchać w wyczyny gitarzysty Iana Lownstone;a. Gra z wyczuciem i poszanowaniem do lat 80.

Jak to jest z tym materiałem? Co nas czeka po odpaleniu płyty? Rozpędzony "Masters of Metal" w speed metalowej formule sprawdza się idealnie w roli otwieracza. To taka mieszanka starego Helloween czy Scanner. Hard rockowy "Out in the night" to taka wycieczka do twórczości Scorpions i ta radiowa przebojowość daje o sobie znać. Niezwykle dobrze wypada dynamiczny i przebojowy "Raise the future", który przypomina stary dobry Gravestone. Stonowany "Right from the start" przepełniony jest elementami Judas Priest, choć nie brakuje też elementów hard rocka. Marsowy "Marching of the Blind" to ukłon w stronę klasycznego Accept i to kolejny wartościowy kawałek. Rycerski i bardzo epicki "Call of the Beast" nie kryje inspiracji Manowar i to dobre nawiązanie do tamtego bandu. Jednym z najszybszych kawałków na płycie jest rozpędzony "Undead Revenge".

Wiadomo już że materiał jest wart grzechy Tylko nie ma się co łudzić, że to płyta z górnej półki. Kawał solidnego niemieckiego heavy metalu i nic ponadto. Warto posłuchać !

Ocena: 7.5/10

GRIMGOTTS - dragons of the Ages (2019)

Taka kolorystyczna okładka z smokiem na tle oceanu przykuwa uwagę i znakomicie pasuje do power metalowego światku. Już wiadomo, że szykuje się przednia zabawa w klimatach Gloryhammer, Rhapsody czy Insania. Widać logo zespołu czyli Grimgotts i może nie jest to jeszcze tak rozpoznawalna marka wśród fanów power metalu, ale myślę że powoli zacznie się to zmieniać. Grimgotts to brytyjska formacja, która działa od 2015 roku i specjalizuje się w graniu słodkiego i podniosłego power metalu w symfonicznej odmianie. Band stawia na klimat fantasy i słodki charakter kompozycji. Dużo w tym odesłań do twórczości Gloryhammer, Alestorm, czy Power Quest. Bardzo ciekawa forma podania symfonicznego power metalu i "Dragons of the Ages" to niezwykła przygoda i dowód na to, że można ciekawie zagrać słodki power metal.

Okładka, soczyste brzmienie i można poczuć, że band zadbał o każdy szczegół.  Specyficzny wokal Andy Bartona nadaje całości symfonicznego charakteru. Potrafi brzmieć operowo, ale też i bardzo piracko. Wyjątkowy i ciekawy głos, który zostaje w głowie na długo. Materiał jest ciekawe rozegrany i nie sposób narzekać tutaj na nudę. Wciągający, rozbudowany "War's come to our shores" potrafi ująć swoim pirackim charakterem i podniosłością. Nie jest to Rhapsody, a nieco ugrzeczniony Alestorm. Echa Helloween można uświadczyć w rozpędzonym "The last dragon Warriors". Mocny riff i duża dawka energii dają o sobie znać i mamy pierwszy rasowy killer.  Symfoniczne ozdobniki dominują w melodyjnym "Ancient waters" i tutaj gitarzysta David Hills nie kryje zainteresowań twórczością Dark Moor. Czasy słodkiego Timelles Miracle przypominają si,ę podczas słuchania przebojowego "The king under the sea". No jest coś w tym niezwykłego, choć nie brakuje kiczowatego stylu. Melodyjny "Turning The Tide" to takie miłe nawiązanie do "Land of the light" Freedom Call. Power metal pełną gębą. Dużo energii mamy w "The Great Shadow" i punktem kulminacyjnym na płycie jest zamykający "Here be dragonlords". Znakomite otwarcie kolosa i efekty orkiestrowe przyprawiają o dreszcze. Brzmi to epicko i dość ciekawie. No jest to dość oryginalny pomysł i przypadł mi do gustu.

Nie każdy pokocha ten album. Jest to specyficzna muzyka, może dla wielu być kiczowata i parodią power metalu. Band jednak podchodzi do tematu poważnie. Mamy klimat fantasy, dużą słodkich motywów i ciekawą mieszaninę melodyjnego power metalu i symfonicznego metalu. Słychać echa Alestorm czy Gloryhammer i to do nich skierowana jest ta płyta.  Każdy kto otwarty umysł i kocha power metal ten powinien odpalić nowe dzieło Brytyjczyków.

Ocena: 9/10

RAMPAGE - Eagles Flight (2019)

Rampage to pospolita nazwa w heavy metalowym światku i można natknąć się na kilka kapel o takiej nazwie. Ostatnio na rynku pojawiła się nowa płyta bardziej doświadczonego Rampge, który gra mieszankę hard rocka i heavy metalu. Mowa o niemieckim Rampage, który działa od 1985r.i właśnie ta mało znana formacja powraca z nowym krążkiem. Co znajdziemy tutaj? Mieszankę melodyjnego rocka, hard rocka czy też AOR. Ogólnie najnowsze dzieło zatytułowane "Eaglies Flight" to lekkie i przyjemne granie.  Mamy tutaj podział partii wokalnych na dwie osoby i tak o to pojawia się nam Volker i Tanja, którzy urozmaicają nam zawartość na tej płycie. Muzycznie słychać w pływy Dokken, Whitesnake, Deep purple, czy magnum. Mocnym atutem jest soczyste, lekkie i stonowane brzmienie. Partie klawiszowe są nastrojowe i pełen progresywnego zacięcia. Dobrze to słychać w marszowym "Reverend Brown". Nie brakuje radiowych przebojów co potwierdza lekki "Chained".  Znakomita melodia imponuje w chwytliwym "Misty Morn". Gitarzyści Deppe i Genenger dobrze się dogadują i stawiają na finezje i lekkość. Dobrze to prezentuje "Hard Rock Cafe" z wyraźnymi wpływami Deep Purple. Całość zamyka komercyjny "Transforms". Płyta jest lekka i może bardziej popowa niż rockowa, ale ma kilka ciekawych momentów.  Można spędzić miło czas z muzyką Rampage, lecz nie jest to płyta która zwołuje świat i wyznaczy nowe trendy. Jeśli oczekujecie wysokiej klasy rocka to możecie sobie odpuścić. Jednak jeśli lubicie komercyjny i nieco popowy rock to z pewnością znajdziecie ukojenie w "Eagle's Flight".

Ocena: 5/10

wtorek, 14 maja 2019

STTEL PROPHET - The God Machine (2019)

Amerykański Steel Prophet potrzebował impulsu, by powrócić do grania na wysokim poziomie. Najnowsze dzieło zatytułowane "The God Machine" to najlepsze dzieło od dłuższego czasu i wszystko wskazuje na to, że zmiany które zaszły w Steel Prophet były konieczne.

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Do składu wrócił gitarzysta Jon Paget i perkusista John Tarascio. W dodatku udało się ściągnąć R.D Liapakisa  Mystic Prophecy aby pełnił rolę nowego wokalisty. Silny skład, powiew świeżości i pomysł jak odświeżyć swoją formułę sprawiły że zrodził się bardzo udany i poukładany album. Steel Prophet na "The God Machine" wypada lepiej niż na "Omniscient". Jest więcej agresji, więcej melodyjności i przebojowości. Amerykanie dołożyli starań aby kawałki były mocne i pełne werwy. Dzięki temu przypominają się najlepsze dzieła Steel Prophet, chociaż tym razem band stylistycznie nawiązuje do twórczości Mystic Prophecy.

Klimatyczna okładka i soczyste, mocne brzmienie wzorowane na ostatnich płytach Mystic Prophecy  to kolejne atuty tej płyty. Krążek jest dopracowany, a zawartość sama się broni. Na starcie atakuje nas mocny i agresywny "The God Machine". Świetna praca gitar i do tego mamy znakomitego Liapakisa, co daje nam znakomity kawałek. To dopiero początek. Rozpędzony "Crucify"  kusi swoją przebojowością i wyrafinowaniem. Słychać wpływy Metal Church czy też Accept i to mi się podoba.  Toporność i niemiecką szkołę heavy metalu mamy w rytmicznym "Thrashed Relentlessly" i band cały czas trzyma wysoki poziom. Band zwalnia w ponurym i stonowanym "Damnation Calling" który przemyca trochę elementów hard rocka. Murowany hit na koncertach? Bez wątpienia. Nie brakuje też elementów Judas Priest co słychać w chwytliwym "Soulhunter". Nicym nie zaskakuje słuchacza zadziorny "Lucifer/ The devil inside". To kolejna dawka solidnego heavy/power metalu w wykonaniu Steel Prophet. Całość zamyka rock;n rollowy "life=love= god machine", który idealnie podsumowuje całość, gdzie band stara się trzymać wysoki poziom.

Warto było czekać 5 lat na nowy Steel Prophet, bo jest to płyta dojrzała, przemyślana. Co z tego, że dużo tutaj z Mystic Prophecy, co z tego że mało w tym rasowego US power metalu. Ważne, że jest to muzyka na wysokim poziomie i marka Steel Prophet może znów kojarzyć się z porzadną muzyką.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 12 maja 2019

MIDNIGHT PRIEST - Aggressive Hauntings (2019)

Czas na porcję klasycznego heavy metalu. Zapomnijcie o udziwnieniach, o nowoczesnych aspektach, czy formach mieszania metalu z innymi gatunkami. Portugalski Midnight Priest po 5 latach przerwy wraca z nowym albumem zatytułowanym "Aggressive hauntings". To jest porządna dawka klasycznego heavy metalu w klimatach Judas Priest, Iron Maiden czy Mercyful Fate, która zaspokoi głód najbardziej wygłodniałego fana takiego grania.

Klasyczny heavy metal z lat 80 daje tutaj o sobie znać na każdym kroku.Wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, która na długo zostaje w pamięci.Jest groza rodem z płyt Kinga Diamonda, choć pierwsze moje skojarzenie to "Twilight zone" Iron maiden. Kolejny aspekt, który nawiązuje do lat 80 to oczywiście mocne, ostre i przybrudzone brzmienie. Świetnie to współgra przede wszystkim ze stylem tej młodej i utalentowanej formacji. Midnight Priest kontynuuje to co zaprezentował na poprzednich płytach, tak więc nie ma tutaj zaskoczenia. W składzie pojawił się nowy basista Speedfaias Axecrazy, który wpisał się idealnie do stylu grupy. Trzeba pamiętać, że portugalski band napędza przede wszystkim duet gitarowy Iron Fist i Tiago. Panowie imponuje zwinnością i pomysłowością w sferze partii gitarowych.. Nie  ma powodów do narzekania, bo dużo dzieje się w tej sferze. Midnight Priest nie był sobą gdyby nie charyzmatyczny wokalista Lex Thunder, który sprawdza w wysokich rejestrach. To jest spec od klasycznego heavy metalu.

Na wstępie mamy klimatyczne intro w postaci "The law", który przywołuje na myśl intra Kinga Diamonda. Szybko wkracza zadziorny "Funeral" i tutaj mamy dużo patentów wyjętych z twórczości Mercyful Fate czy Judas Priest. Mroczny klimat i ostry riff to atuty "Aggressive hauntings" .  Band pokazuje tutaj, że potrafi też nieco szybciej grać. Popisy wokalne Lec Thundera mamy w "Eye in the dark", który ma coś z pierwszych płyt Dio. Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest "Holy Flesh" Mamy też hard rockowy "Sins of Satan", w którym nie brakuje elementów NWOBHM. Jednym z najszybszych kawałków na płycie jest energiczny "Iron  Heart". Całość zamyka stonowany "Black leather", który idealnie podsumowuje całość.

Midnight Priest nagrał album na miarę swojego talentu i doświadczenia. Efektem jest wysokiej klasy album heavy metalowy. Śmiem twierdzić, że to najlepszy album tej grupy i prawdziwa uczta dla fanów klasycznego heavy metalu. Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 9 maja 2019

MYRATH - Shehli (2019)


Moja przygoda z tunezyjskim Myrath rozpoczęła się przy okazji premiery "Tales of the Sand" w roku 2011. Od tamtego czasu wciąż jestem pełen podziw dla tej formacji. Jeden z nie wielu przykładów, gdzie ich regionalna muzyka folkowa znakomicie współgra z progresywnym metalem. Myrath to przykład, że można grać melodyjnie, a przy tym nowocześnie. Po 3 latach przerwy band powraca z 5 studyjnym albumem zatytułowanym "Shehili". Jest to jeden z ich najlepszych albumów, który pokazuje jak wyjątkowym zespołem jest Myrath.

Nie raz już zaskakiwał nas Myrath swoimi niezwykłymi pomysłami i ciekawymi rozwiązaniami. Na nowym dziele band pokazuje jak jest dojrzałym zespołem i jak świetnie bawią się szerokim wachlarzem motywów. Nie idą na łatwiznę i tworzą muzyką, którą nie da się podrobić. "Shehili"  zaskakuje świeżością i niezwykłym klimatem. Ta tajemniczość i mrok jest pochłaniająca. Brzmienie jest czyste, mocne i takie pełne chłodu. Zaher Zorgati po raz kolejny imponuje swoim wyjątkowym głosem i wyjątkową barwą. Czysta magia. Kawał dobrej roboty zrobił też gitarzysta Malek Ben Arbia. Mamy sporo intrygujących motywów gitarowych i finezyjnych solówek. Trzeba czasu, że odkryć te wszystkie smaczki. To kolejna zaleta tego wydawnictwa.

Płytę otwiera "Asl" i to otwarcie bardzo klimatyczne. Świat Myrath i Tunezji został zobrazowany za sprawą muzyki i ten świat stoi przed nami otworem. Coś pięknego.  Szybko wkracza melodyjny i stonowany "Born To survive" i to jest klimat, który kojarzy się z takimi zespołami jak Adagio, Orphaned Land czy Kamelot. Więcej agresji i nowoczesnego melodyjnego metalu mamy w intrygującym "You've lost Yourself". Bardzo przypadł mi do gustu przebojowy i pełen regionalnego folku mamy "Dance". Bardzo fajnie współgrają tutaj partie gitarowe i klawiszowe. Mamy też klimatyczny heavy metal w "Monster in my cloeset", który porywa swoim romantycznym klimatem i  chwytliwym refrenem. W "Lili Twil"  band pokazuje bardziej rockowe oblicze zespołu. Kolejnym przebojem na płycie jest "No holding back" czy bardziej agresywny "Darkness Rise". Całość zamyka lekki i przyjemny "Shehili", który idealnie podsumowuje cały krążek.

Znów to zrobili! To było do przewidzenia, że Myrath znów wykroczył poza wyobraźnie słuchacza i skonstruował album niezwykle tajemniczy, pełen ciekawych rozwiązań i wyjątkowych melodii. To coś więcej niż muzyka, to wizytówka ich kraju i ich kultury. Świetna robota!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 7 maja 2019

ASOMVEL - World Shaker (2019)

"World Shaker" to już 3 album brytyjskiej formacji Asomvel. To specjaliści od mieszanki heavy metalu i speed metalu.Nie kryją swoich zamiłowań do Motorhead czy Speedwolf. Band działa od 1993r i pokazał nie raz że grać potrafią i to na całkiem dobrym poziomie.  Trzonem tej grupy jest Ralph, który odpowiada za partie basu i partie wokalne.  Jego głos jest bliźniaczo podobny do świętej pamięci Lemmiego i to jest główna atrakcja tej kapeli. To dzięki Ralphowi "World Shaker" jest pełen energii, zadziorności i brudu. Dużo tutaj starego Motorhead co od razu przedkłada się na jakość muzyki i jej atrakcyjność. Brzmienie jest mocne, przybrudzone i takie mocno wzorowane na płytach Motorhead. Na sam start mamy dwa szybkie kawałki czyli przebojowy "World shaker" i rytmiczny "True Believer".  Mamy też rock'n rollowy "Running the gauntlet" czy stonowany i bardziej hard rockowy "The law is the law". Band najlepiej wypada w nieco szybszym graniu jakie prezentuje w dynamicznym "Steamroller" czy "Railroded". Całość zamyka chwytliwy "The nightmare aint over", który idealnie podsumowuje ten poukładany album. Podsumowanie może być jedno. Bardzo poukładana płyta w klimatach Motorhead i w zasadzie wszystko tutaj zadziałało prawidłowo. Odpowiedni wokal, odpowiednie riffy i dynamika. To jest właśnie to. Płyta godna uwaga nie tylko dla fanów Motorhead.

Ocena: 7.5/10

AXEL RUDI PELL - XXX anniversary live (2019)

Nie tak dawno, bo w 2015r Axel Rudi Pell obchodził 25 lecie swojej działalności i zarejestrował specjalny koncertowy album. Teraz po 4 latach wydaje kolejny album na żywo. Axel Rudi Pell nie szczędzi swoim fanom różnorakich wydawnictw. Jak nie album, to koncertówka albo jakiś zbiór ballad, czyli cały czas się coś dzieje. "XXX anniversary live" to znakomita okazja, by posłuchać jak Axel promował swój najnowszy album czyli "Knights Call". Axel i Johnny Gioeli dają czadu i robią niezłe show. Jest zabawa i dobry kontakt z publicznością, co daje w efekcie miły w odsłuchu album. Przede wszystkim może podobać to jak Axel bawi się różnymi motywami i jak przy ozdabia swoje utwory ciekawymi riffami, czy zagrywkami gitarowymi. Na samym starcie mamy rozpędzony "The wild and the young", który dobrze rozgrzewa przed dalszym koncertem. Miło jest usłyszeć przebojowy "Fool, Fool", który zawsze sprawdza się na żywo. Szkoda tylko, że publika jest troszkę zagłuszona. Dalej mamy stonowany i klimatyczny "Oceans of time", który znakomicie buduje napięcie. Axel często na koncertach sięga po heavy metalowy hymn w postaci "Only the strong will survive". Po raz kolejny Axel przyozdabia utwór ciekawymi motywami i finezyjnymi solówkami. Z nowej płyty pojawia się też przebojowy "Long Live Rock", czy też pełen patentów Rainbow "Tower of Babylon", który jest wpleciony do "Game of sins". Band sięgnął też po takie klasyki jak "Warrior", finezyjny "Carousel", czy rozbudowany " The Masquerade ball".  Bardzo ciekawa setlista, świetny klimat koncertu i zaskakująca forma muzyków sprawiają, że to kolejny udany koncertówy album Axela Rudi Pella.

Ocena: 8.5/10

sobota, 4 maja 2019

SINS OF THE DAMNED - Striking the bell of death (2019)

Rok 2019 obdarowuje nas ciekawymi debiutami i muszę przyznać, że to miłe widzieć że rodzą się nowe kapele, które mają potencjał by zaistnieć na dłużej na rynku muzycznym. Pochodzący z Chile młody band o nazwie Sins of the damned właśnie wydał swój pierwszy album zatytułowany "Striking the bell of death" i jest to pozycja skierowana do fanów speed metalu rodem z lat 80. Band jasno daje do zrozumienia, że ich styl opiera się o patenty wypracowane przez Exciter, Razor czy też wczesny Kreator.

Sins of the damned działa od 2013 r i uwagę przyciąga fakt, że lider grupy jest Renzo Baeza, który udzielał się w speed metalowym Enforcer ( nie mylić z tym szwedzkim). Spełnia się w nowym bandzie i pokazuje, że idealnie radzi sobie w roli wokalisty i gitarzysty. To wszystko przedkłada się na jakość materiału i thrash metalowy feeling.  Okładka jest mroczna i kojarzy się bardziej z doom metalem czy może heavy metalem, a tutaj mamy niespodziankę. Band zadbał też o mroczne, ostre, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla styl w jakim Sins of the damned się obraca. Płyta zawiera 7 kawałków dających 38 minut muzyki.

Na starcie mamy krótkie i klimatyczny "Striking the Bell of Death", który imponuje klimatem grozy i swoją konstrukcją. Dojrzałe i dopracowane intro, które zachęca by przejść do głównego dania. Heavy metalowe otwarcie "They fall and never rise again" szybko przeradza się w speed metalowej łojenie w thrash metalowej oprawie. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i mroczny wokal Razora sprawiają że kawałek robi spore wrażenie. Jeszcze więcej agresji band przemyca w dynamicznym "Take the weapons" czy też w bardziej urozmaiconym "The lion and the prey". Trzeba przyznać, że band bardzo dobrze radzi sobie z bardziej rozbudowaną formą, co pokazuje w energicznym "The outcast (sign of cain), który swoją motoryką przypomina mieszankę Kalmah i Running Wild. Czasy "Walls of Jericho" Helloween gdzieś słyszę w przebojowym "Victims of Hate". Prawdziwa perełka i znakomity przykład potencjału tej kapeli. Drugim długim kawałkiem na płycie jest "Death's all around You".

Sukces tej płyty tkwi po prostu w prostocie i formie podania tego speed metalu. Słychać starą szkołę grania speed metalu i band daje wyraźne sygnały na czym się wychowali. Czerpią garściami z zespołów, które kocham i szanuję i może dlatego nie jestem w pełni obiektywny. A może jednak to ich umiejętności i muzyka zawarta na płycie robią swoje i nie można się oprzeć jakości tej muzyki. Jak dla mnie jedna z ciekawszych tegorocznych propozycji. Przychodzi taki czas, że ma się ochotę na jakieś konkretne granie. Sins of the damned trafił do mnie w odpowiednim czasie i miejscu. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10


piątek, 3 maja 2019

FACING FEAR - Anna Jansen (2019)

Czyżby mamy do czynienia z bandem który idzie w ślady Kinga Diamonda? Tak sugeruje okładka debiutanckiego krążka brazylijskiego zespołu Facing Fear. Okładka "Anna Jansen" to znakomite nawiązanie do "Abigail" Kinga Diamonda. Kolorystyka jak i klimat jest świetny, ale na tym skojarzenia z Kingiem się kończą. Na wokalu jest Terry Painkiller z Steel Wolf i to jest już informacja, która zbliża nas do zamiłowania tej grupy. Tak band idzie bardziej w ślady Judas Priest, czy też właśnie Accept, a nawet Iron Maiden. Dużo tutaj klasycznego heavy metalu w najlepszym wydaniu i band nie kryje swojej miłości do klasycznych płyt z lat 80. Jedno jest pewne. "Anna Jansen"to płyta, której nie można pominąć w tym roku.

"Hell's Killer" to prawdziwy killer i co z tego, że początkowy riff nasuwa na myśl "2 minutes to midnight". Rasowy heavy metalowy kawałek, w którym dużo klasycznych patentów. Również Iron Maiden wybrzmiewa w "Tragedy/the lonely Soldier".  Z kolei dynamiczna formuła i riff w dalszej części to taki hołd dla Running Wild. Rzecz jasna bardzo udany. "Untill the End" wyróżnia się pomysłowym motywem i duchem starego Iron Maiden. Jest też rozpędzony "Run for my life", czy rozbudowany "War of lies", które urozmaicają ten album. Więcej agresji i zadziorności mamy w przebojowym "We are facing Fear" czy w złożonym "Anna Jansen".

Płyta jest przemyślana i na wyrównanym poziomie. Dużo klasycznego heavy metalu i dużo frajdy z odsłuchu. Dobrze, że jeszcze powstają takie kapele jak Facing Fear, które wiedzą jak grać heavy metal.  "Anna jensan" to pozycja obowiązkowa dla fanów klasycznego heavy metalu,

Ocena: 8.5/10



TANAGRA - Meridiem (2019)

Po 4 latach przerwy powrócił Tanagra ze swoim nowym albumem zatytułowanym "Meridiem".  Band pochodzi ze Stanów Zjednoczonych i działa sukcesywnie od 2010 r. Debiutancki krążek był mało wymagającym krążkiem, który uderzał w melodyjny power metal. Band rozwinął się i poszedł w stronę progresywnego power metalu i efektem jest właśnie "Meridem". Słychać jak band bawi się różnymi elementami i nie brakuje tutaj patentów wyjętych  z progresywnego rocka, symfonicznego metalu czy folk metalu. Klimat fantasy daje się we znaki od samego początku i band znakomicie urozmaica swoją muzykę i  buduje przy tym napięcie. Mamy 7 utworów, ale jest to nie lada przygoda, która wciąga i zaskakuje. Nie ma mowy o jednostajnym graniu, w którym nic się nie dzieje. Band stara się nas szokować i dostarczać nowych bodźców.  Szacunek dla wokalisty Toma Socia, który swoją manierą i łagodnym feelingiem potrafi nas zauroczyć.  Band się rozwinął i jakby dojrzał, co słychać w otwierającym "Meridem".  Spokojne, klimatyczne wejście, by potem zaskoczyć mocniejszym riffem i prawdziwym ładunkiem mocy. Przez te 11 minut dzieje się sporo o niektórzy mogą doszukać się pewnych wpływów Falconer, czy Blind Guardian. Gdzieś tam są pewne elementy, ale to już nieco inne granie. Jednym z najkrótszych utworów na płycie jest melodyjny i stricte power metalowy "Sydria". Spokojny klimat daje o sobie znać w progresywnym "Etheric Alchemy" i nie każdy będzie wstanie przebrnąć przez wachlarz różnych motywów, które band prezentuje w jednym utworze. Mnie osobiście podoba się energiczny "The Hidden Hand", w którym klawisze dodają niezłego tajemniczego klimatu.Całość zamyka epicki i majestatyczny "Witness", co jest prawdziwą huśtawką emocji i to przez 14 minut. Płyta nie zwykła i trzeba ją poznawać przez kolejne odsłuchu, bo nie wszystko idzie poznać przy pierwszych odsłuchach. Płyta nie banalna i ma kilka wymagających motywów i to jest spory plus. Dojrzała muzyka dla dojrzałego słuchacza.

Ocena: 8.5/10