sobota, 14 września 2024

SYN ABSENCE - Realm of Hate (2024)


 
Nie często trafia się album, w którym przeplatają się patenty melodyjnego death metalu i power metalu. Amerykański Syn Absence powstał w 2013r  i w ich muzyce znajdziemy szybkie tempo, agresywne riffy, chwytliwe melodie i duża dawka przebojowości. Pomysł na mieszankę gatunkową dobry i w efekcie daję to jeden z ciekawszych krążków roku 2024. "Realm of Hate" to coś więcej niż debiut amerykańskiej formacji.

Okładka troszkę komiksowa, troszkę przypomina Angel Dust, troszkę  Iced earth. Ma swój klimat i od razu przyciąga uwagę. To nie koniec pozytywów. Samo brzmienie jest soczyste i oddaje w pełni klimat amerykańskiego power/thrash metalu.  Motorem napędowym Syn Absence jest wokalista i gitarzysta Antonio Pettinato. Jego wokal wyjęty jakby z płyt z melodyjnym death metalem dodaje całości agresywności i drapieżności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Bardzo pomyślnie układa się współpraca między Pettinato/Rochy w sferze partii gitarowych. Jest urozmaicenie, bowiem przeplatają się patenty nie tylko z melodyjnego death metalu, ale power metalu czy heavy metalu. Band znakomicie się bawi konwencją i co chwili dostarcza nam pomysłowych riffów, czy partii gitarowych. W tej kwestii dzieje się naprawdę dużo i w zasadzie przez cały czas band stara się utrzymać zainteresowania słuchacza dostarczając kompozycji na wysokim poziomie.

Syn Absence rusza z grubej rury i atakuje nas mocnym "Art of War". Jest energia, szybkie tempo, dobra praca gitar i ten niszczący wszystko wokal Antonio. Od razu wiadomo, że nie będzie to płyta niskich lotów. Jeszcze ciekawszy riff dostajemy w "Realm of Hate".  Zaczyna się bardziej w stylu heavy/power metalu i można poczuć pomysłowość zespołu. Nawet pewne echa Running Wild w grze gitarzystów jest miłe dla ucha. Jeszcze więcej tych wpływów można uświadczyć w przebojowym "As You wish".  Kawałek troszkę stonowany, bardziej zdominowany przez motorykę heavy/power metalową i kładąc nacisk na melodyjność. Kolejne świetne wejście mamy w "Tocatta and Fugue" i ta praca gitarzystów jest tutaj imponująca. Bije z tego świeżość i pomysłowość. Band znów błyszczy i pokazuje w pełni swój talent. Brawo! Band nie zwalnia i dalej mamy killery w postaci "Path to glory" i to znów jazda bez trzymanki. Co za moc i co jakość wykonania. W podobnym klimacie utrzymany jest choćby "Warheart" rozpędzony"The eyes in the sky"czy zamykający "unity", który znakomicie podsumowuje co prezentuje band i na jakim poziomie.

Power metal i melodyjny death metal zmieszane dały w efekcie wybuchową mieszankę. Jest energia, szybkie tempo, duża dawka przebojowości i łatwo wpadających w ucho refrenów. Pomysłowa stylistyka, aranżacje, a wszystko zagrane z dbałością o detale. Każdy z muzyków tej grupy został krew, pot i łzy, ale w efekcie powstał znakomity krążek, który jest jednym ważniejszych dla mnie albumów roku 2024.

Ocena: 9/10

piątek, 13 września 2024

SATAN - Song in Crimson (2024)


Nazwa Satan jest dobrze znana fanom NWOBHM, czy brytyjskiego heavy metalu i fanom heavy metalu lat 80.Band działa od 1979r, ale na dobre  po dłuższej przerwie wrócił w 2011r. Teraz regularnie nagrywa nowe albumy z różnymi skutkami. Raz jest bardzo dobrze i jest czym się zachwycać, a innym razem jest wpadka i spadek formy. "Earth Infernal" był słaby, nijaki, bez wyrazu. Niestety, ale najnowszy "Sings in Crimson" to ciąg dalszy słabej formy Satan.

Cieszy fakt, że dalej mamy ten sam skład, cieszy fakt, że jest Brian Ross i jego specyficzny wokal. Okładka typowa dla zespołu, do tego przybrudzone, nieco garażowe brzmienie wzorowane na latach 80. To wszystko zapowiada, że tym razem band wyciągnął wnioski i będzie grał to co umie najlepiej, czyli prosty, melodyjny i przebojowy heavy metal. Niestety tu słychać nieporadność i brak pomysłu na kompozycje. Same aranżacje też pozostawiają sporo do życzenia. Bas bzyczy i denerwuje wydźwiękiem. Całość jest bez mocy i bez uderzenia. Zastanawiam się, czy to jeszcze heavy metalowy album. Poszukajmy plusów.

Otwieracz "Frantic Zero" to jeden z nich. Melodyjne wejście gitar, szybkie tempo i przebojowy charakter. Stonowany i pełen smaczków nwobhm "Sacramental Rites" daje radę i potrafi zapaść w pamięci. "Martyrdom" też jest szybszy, ale też daleki od ideału. Brawa za riff w "Turn The Tide", ale to piszczenie gitar i brzmienie rodem z lat 70. Potem leci utwór za utworem i niczym specjalnym się nie wyróżniają. Trochę lepszy wydaje się zamykający "Deadly Crimson", choć i tu jest pełno niedociągnięć.Na plus skojarzenia z Iron maiden. Wokal już na tym etapie potrafi irytować, a samo brzmienie już zaczyna męczyć. Na szczęście to już koniec katuszy.

Oj dawno, żaden album mnie tak nie wymęczył. Brzmienie niby wzorowane na latach 70, czy 80, a bardziej działa na nerwy niż nastraja i zachwyca. Wokal Briana też nie pomaga i już lepiej wypadł w Blitzkrieg. Same kompozycje i aranżacje po prostu niczym nie zachwycają i raczej chce się o nich zapomnieć niż zapamiętać. Satan jeszcze słabszy niż dwa lata temu. Szkoda.

Ocena: 4/10

STRYPER - When We were Kings (2024)


Trzeba przyznać, że amerykański Stryper to jeden z tych zespołów, który regularnie wydaje nowe wydawnictwa i zawsze stara się trzymać swojego poziomu. Nigdy nie wydali gniota, którego nie dało się słuchać. Od lat pokazują, że christian metal może być równie ciekawy i intrygujący. W ich muzyce znajdziemy elementy power metalu, hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Mają smykałkę do hitów, do przebojów i wyrazistych riffów, a nad całością czuwa nieustannie lider i prawdziwa gwiazda, czyli Micheal Sweet, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. To właśnie jego gra na gitarze i charakterystyczny wokal jest wizytówką Stryper i od lat przyciąga kolejnych fanów. Nowy album zatytułowany "When We were Kings" znajdzie swoich fanów to na pewno.

Płyta może i nie równa i ma kilka niedociągnięć, ale to wciąż kawał dobrze skrojonego christian metalu, w którym znajdziemy łatwo wpadające w ucho melodie, hard rockowy feeling i czasami nawet coś z power metalu. Można odnieść wrażenie, że Micheal Sweet jako wokalista jest co raz lepszy i starzeje się niczym wino. Na "When we were kings" błyszczy i potrafi odnaleźć się w lekkich i nastrojowych kompozycjach, jak i w tych gdzie trzeba pokazać pazur. Po raz kolejny band zadbał o aspekt szaty graficznej, czy samego brzmienia. To już jest klasa sama w sobie.


Brawa należą się za potężny "End of Days", który swoim power metalowym charakterem sieje zniszczenie już na samym wstępie. Melodyjny riff wgniata w fotel, a Micheal Sweet daje czadu jako wokalista. Utwór kipi energią i pokazuje, że Stryper to wysokiej klasy band. Taki "Unforgivable" zabiera nas w rejony bardziej hard rockowe i tutaj Stryper też potrafi się odnaleźć. Niby nic nowego, a dostarcza sporo frajdy. Dobrze też buja stonowany "When We Were Kings" i naprawdę dobrze się tego słucha. Odpowiedni rockowy nastrój i głos Sweeta to udana mieszanka, która dostarcza niezapomnianych przeżyć. Potem troszkę band tkwi w miejscu, bo kawałek następne brzmią identycznie. Stonowane tempo i hard rockowa stylistyka. Troszkę to zmienia agresywniejszy "Trinity" i dostajemy na pewno więcej heavy metalowego grania w tym utworze. "Raptured", czy "Grateful" to solidne rockowe kompozycje, ale nic ponadto. Świetny otwieracz, to i zamykający kawałek trzyma podobny poziom. "Imperfect World" jest bardzo pomysłowy i balansuje między melodyjnym heavy metalem, a hard rockiem.

Stryper zrobił swoje i znów nagrał dobry album, który łączy w sobie elementy melodyjnego heavy metalu i hard rocka, a nawet coś z power metalu się pojawia. Micheal Sweet to motor napędowy tego zespołu i miło jest patrzeć, że z wiekiem brzmi jeszcze lepiej. Fanom Stryper nie trzeba dodatkowej zachęty by sięgnąć po nowe wydawnictwo, ale fani takiej stylistyki też nie powinni narzekać.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 12 września 2024

VICTORY - Circle of Life (2024)


 Hermana Franka fanom heavy metalu nie trzeba nikomu przedstawiać. Znakomity debiut w szeregach Panzer, jeszcze ciekawsza historia i twórczość w Accept, podobnie zresztą solowa kariera pod własnym imieniem i nazwiskiem. Trzeba pamiętać, że Herman Frank może się pochwalić innym kultowym zespołem, który powstał na niemieckiej scenie metalowej. Mowa o Victory, który potwierdza, że i w Niemczech potrafią grać mieszankę heavy metalu i hard rocka. Zawsze uważałem, że to niemiecka odpowiedź na twórczość Krokus, Dokken czy Motley Crue. Band działa od 1984 r i właśnie wydali swój 12 album studyjny zatytułowany "Circle of Life".

Możliwości Hermana znamy i tak jak zawsze tak i tutaj daje z siebie wszystko. Jest bardzo gitarowo, drapieżnie, przebojowo i melodyjnie. Jego współpraca z gitarzystą Mikem Pesinem układa się, ale to nie powinno dziwić, bo przecież to ich 3 zespół, w którym grają razem. Najważniejsze jest to, że czuć ten hard rockowy feeling i klimat lat 80.  Całość pięknie spina głos  Gianniego Pontillo, który troszkę brzmi jak Marc Storace z Krokus. Ta charyzma i styl śpiewania jest bardzo podobny. Ważne że nadaje całości odpowiedniego pazura i charakteru. To za jego sprawą płyta jest hard rockowa i taka old scholowa. Styl oparty jest na sprawdzonych chwytach, na wyrazistych riffach, łatwo wpadających melodiach i chwytliwych refrenach. Ta muzyka ma zarażać pozytywną energią i dostarczać frajdy słuchaczowi. Tak też jest.

Jest zadziorny i przebojowy "Tonight We rock" i chyba już lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Znajdziemy w muzyce Victory sporo nawiązań do klasyki i choćby taki "American Girl" brzmi jakby powstał na patentach Ac/Dc czy Krokus. Victory potrafi też grać bardziej heavy metalowo i to potwierdza energiczny "Count on Me" i tutaj Pontillo nawet brzmi jak Storace.  Coś z solowych płyt Hermana można uświadczyć w stonowanym i mrocznym "surrender my heart".  Rockowy "Moonlit Sky" ma nastrojowy refren i ten prosty motyw gitarowy też robi robotę. Na wyróżnienie na pewno zasługuje stonowany i znów bardziej heavy metalowy "Falling".  Band znakomicie balansuje między heavy metalem, a hard rockiem. Ten prosty refren na pewno porwie tłumy na koncertach. Hit, który zapada w pamięci od pierwszych sekund. Najostrzejszy na płycie jest "Money", który brzmi jakby powstał dla miłośników solowej kariery hermana czy Accept. Mocna rzecz. Finał to niezwykle melodyjny "Virtual Sin" i tutaj postawiono na chwytliwą melodię i zadziornie partie gitarowo. Kawałek buja aż miło. Znakomite zakończenie.

Niemcy potrafią grać mieszankę heavy metalu i hard rocka, a Victory to tylko potwierdza. Brzmi jak niemiecki odpowiednik Krokus czy Dokken i to na pewno żadna ujma. Płyta kipi energią i nie brakuje też w tym wszystkim hitów i hard rockowego szaleństwa. Herman Frank i spółka dają czadu. Płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

FLOTSAM AND JETSAM - I am The Weapon (2024)


 Wydany w 2021r "Blood In the Water" to mój ulubiony krążek grupy Flotsam and Jetsam. Trudno uwierzyć, że ta zasłużona formacja amerykańska działa od 1984r. Nagrali wiele wyśmienitych płyt i od lat trzymają fason i wysoki poziom artystyczny. Ostatnie płyty to przykład jak świetnie można połączyć motorykę thrash metalową i power metalową. Nadzieje i oczekiwania względem nadchodzącego "i am the weapon" były spore, zwłaszcza że zapowiedzi były obiecujące. Jak finalnie jest z nowym dziełem amerykanów?

Na pewno można odnotować lekki spadek formy, ale to wziąć płyta z górnej półki. Ostre riffy, chwytliwe melodie, duża przebojowość i szybkie tempo. To czyni ten album nie wiele gorszym od poprzednika. Jednak już nie ma takiego zaskoczenia i efektu "wow". Można odnieść, że band bardziej postawił tutaj na amerykański power metal, a w mniejszym stopniu gdzieś tam thrash metal. W tej całej machinie kluczową rolę odgrywa wokal Erica, który idealnie pasuje do tej całej stylistyki. Potrafi odnaleźć się w niskich rejestrach, jak i wysokich, potrafi nadać całości drapieżnego wydźwięku. Robi to naprawdę świetnie. Nie można też pominąć dopracowanych partii gitarowych duetu Gillbert/Conley.  Panowie dają czadu i w zasadzie przez cały album jest energia, pasja i jazda bez trzymanki.

Zaczynamy od agresywnego "A new Kind Of Hero" i od razu wiadomo, że Flotsam and Jetsam ciężko pracował nad nowym materiałem, by zbliżyć się do poziomu poprzedniczki. Mocne gitary, wyrazisty riff i łatwo wpadający w ucho refren. To dopiero początek. "Primal" troszkę bardziej stonowany, nieco bardziej melodyjny, ale swoją przebojowością potrafi zarazić. Płytę promował tytułowy "I am the weapon" i ten utwór od razu skradł moje serce i zrobił smaka na nowy krążek. Szybkie tempo, pomysłowy riff i przebojowy charakter sprawił, że utwór rozwalił mnie łopatki. Taki zagubiony killer  z poprzedniej płyty. Więcej power metalu dostajemy w "Burned My bridges" i tutaj znów band błyszczy i pokazuje swoją smykałkę do chwytliwych melodii. Troszkę nieco jakby hard rockowy "Beneath the shadows" wyróżnia się na tle całości. Troszkę bardziej radosny, troszkę bardziej skoczny, ale potrafi zapaść w pamięci. Kolejny killer, który rozrywa na strzępy to "Gates of Hell". Czysta perfekcja i taką mieszankę power metalu i thrash metalu uwielbiam. Nieco bardziej toporny jest "Kings of the underworld" i to tylko dobry utwór. Końcówka płyty to zadziorny "Running throught the fire", gdzie postawiono na bardziej thrash metalowy charakter. Z kolei "Black Wings" to już ukłon w stronę power metalu.


Flotsam and Jetsam przeżywa drugą młodość i "I am the weapon" oraz poprzedni album to czołówka dla mnie, jeśli chodzi o twórczość tej formacji. Znakomita mieszanka power metalu i thrash metalu. Mamy mocne riffy, dużo chwytliwych melodii, a wszystko utrzymane jest na wysokim poziomie. Brawo panowie i grajcie dalej, z taką pasją, pomysłowością i drapieżnością. Jestem na tak i pewnie nie tylko ja.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 10 września 2024

HELVETETS PORT - Warlords (2024)


 Kiczowata okładka, klimat lat 80, nawet logo i styl wykonania okładki sugeruje nam, że to dzieło z lat 80. Tu jednak was zaskoczę, bowiem "Warlords" to najnowsze dzieło szwedzkiej formacji Helvetets Port, która powstała w 2001r. Miłym zaskoczeniem jest również styl i jakość, jaką ze sobą prezentuje ten mało znany band. Stawiają na prosty i chwytliwy klasyczny heavy metal, który czerpie garściami z dokonań Heavy Load, Gotham City, enforcer czy Judas Priest. To już czyni ten album pozycją godną uwagi.

Siłą kapeli jest bez wątpienia Tomas Ericson, który pełni przede wszystkim rolę wokalisty i gitarzysty. Jako wokalista jest tylko dobry i brakuje mu trochę ogłady i techniki. O wiele lepiej układa się gra na gitarze i współpraca z drugim gitarzystą tj Davidem Olofssonem. Panowie stawiają na sprawdzone patenty i utarte schematy. Nie bawią się w eksperymenty i granie czegoś oryginalnego. Wtórność jest wszechobecna i tutaj bardziej chodzi o granie na emocjach i przypomnienie nam szwedzkiej sceny metalowej lat 80. Samo brzmienie płyty też prezentuje tak jakby zostało zmajstrowane w latach 80. Przybrudzone, nieco garażowe, ale na pewno oddaje w pełni klimat tamtych płyt z tamtego okresu.

Band dopiero tutaj zaczyna grać ciekawie i bardziej pomysłowo niż na swoich dwóch poprzednich płytach. Mamy prosty i chwytliwy "Black Knight", który przemyca nie tylko elementy szwedzkiego heavy metalu, ale też coś z amerykańskiego. Prosto i do celu. Więcej energii niesie ze sobą rozpędzony "Wasteland Warriors", w którym nawet pewny cechy hard rocka można uświadczyć. Epicki miał być "mutant march", ale tutaj band pokazuje swoje słabości. Nie mieli pomysłu na te 6 minut i owej epickości też nie czuje. Wieje niestety nudą. Dobrze prezentuje się "tyrants in Tokyo", gdzie band stawia na przebojowość i pewne elementy z pierwszych płyt Iron maiden. Dobrą energię niesie ze sobą "Legions running wild", zwłaszcza jeśli skupimy się na warstwie instrumentalnej. Wokal może troszkę tutaj irytować. Band najlepiej wypada w szybszym graniu i to tylko potwierdza rozpędzony "Cry of the night". Końcówka na pewno jest emocjonująca. Pojawia się zadziorny i niezwykle przebojowy "Golden Axe", który potrafi skraść serca. Jest pasja i pomysłowość. Dobry poziom podtrzymuje "key to the future". Troszkę pomysłu zabrakło, aby rozkręcić "2049". To solidny kawałek, w który jest trochę Omen, trochę Iron maiden, a trochę Heavy Load.

"Warlords" to kawał solidnego klasycznego heavy metalu, w którym jest pełno odesłań do lat 80, pełno nawiązań do szwedzkiej sceny metalowej. Jest to dobrze skrojone, przemyślane i na tyle szczere, że dobrze się tego słucha. Od początku do końca band utrzymuje zainteresowanie słuchacza. Nie przeszkadza w tym nawet momentami irytujący wokalista.Najlepsze dzieło Helvetets Port.

Ocena:6.5/10

niedziela, 8 września 2024

LUNAGE - Tales from the forgotten lands (2024)


 Niemiecki The Praivateer to znakomity przykład, że można połączyć folk metal, power metal i troszkę melodyjnego death metalu, zachowując przy tym agresję, melodyjność i przebojowość. W podobnym kierunku poszedł szwedzki Lunage, który został stworzony przez Miguela De Lysa w roku 2021. Do współpracy zaprosił Manolo Parra, który odpowiada za partie gitarowe, z kolei Eric Castiglia, zaś perkusja to sprawka Jorge Pradana Yuste. Band obrał sobie za cel łączenie stylizacji power metalowej w stylu Blind Guardian, Avantasia, Rhapsody z nutką melodyjnego death metalu w stylu Amorphis, czy Dark tranquility. "Tales from the forgotten lands" to debiutancki krążek od Lunage i może przypodobać się fanom folk/power metalu, ale również miłośnikom melodyjnego death metalu. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy.

Okładka taka trochę może nijaka, taka trochę nie typowa, ale nie odstrasza, a intryguje. Miguel to całkiem pomysłowy kompozytor, który potrafi skomponować solidne kawałki, chwytliwe melodie, ale również hity, które potrafią zapaść w pamięci. Jest to wszystko solidne, nawet powiedziałbym bardzo dobre. Mieszanka folku, power metalu i melodyjnego death metalu zdaje egzamin, co czyni ten album bardzo atrakcyjny dla potencjalnego słuchacza. Troszkę nie do końca leży mi wokal Erica. Brakuje troszkę techniki i drapieżności. Pod względem gitarowym dzieje się dużo dobrego.

Płytę otwiera "Lord of the Wolves" i to dobrze skrojony utwór, który ukazuje folkowe zacięcie zespołu. Dobra melodia, solidny riff i mamy udany start płyty. Więcej energii i przebojowości niesie ze sobą "Through the realms of death" i w końcu można poczuć power metal. Refren robi tutaj robotę.Nieco zwalniamy tempo w marszowym "black Wings" i ta próba grania bardziej epicko też wychodzi Lunage. Dalej mamy rozpędzony i przebojowy "Fire and Blood", gdzie znów dochodzi do skrzyżowania power metalu i folk metalu. Warto też chwilę zatrzymać się przy energicznym "Shadows in my heart", który wyróżnia na pewno pomysłowa melodia i motyw przewodni. Jest szybko, agresywnie i z pomysłem. To pokazuje, że Lunage potrafi grać na wysokim poziomie. Godny uwagi jest też niezwykle melodyjny "Stormrage", czy rozbudowany i klimatyczny "Wise Mans Fear".

Znajdzie się kilka niedociągnięć, kilka słabszych momentów i wad, ale całościowo debiut Lunage wzbudza pozytywne emocje. Jest energia, duża dobrych melodii i łatwo wpadających w ucho refrenów. Dobrze się tego słucha od początku do końca. Dobry start i czekam na kolejne dzieła tej szwedzkiej formacji.

Ocena: 7/10


sobota, 7 września 2024

WOLFHEART - Draconian Darkness (2024)


 Tuomas Saukkonen to zapracowany człowiek. Tworzył dla Black Sun Eon, a obecnie dzieli i rządzi w Dawn of Solace, Before The dawn, czy właśnie Wolfeart. To specjalista w swoim fachu i dobrze rozpoznawalny wśród fanów melodyjnego death metalu. Akurat Wolfheart zaliczam do ulubionych zespołów z tego gatunku i lubię poznawać ich nowe wydawnictwa. "Draconian Darkness" to 7 album tej formacji i znów jest to prawdziwa uczta dla miłośników takiego grania.

Mocne, dopieszczone brzmienie, klimatyczna okładka i muzycy w bardzo dobrej formie, co przedkłada się na jakość wydawnictwa. Wolfheart nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze można na nich liczyć, że dostarczą swoim fanom dopracowany i godny uwagi album. Tak też jest tym razem. Mroczny klimat unosi się nad całością. Fundamentem muzyki Wolfheart są bez wątpienia pełne pasji i pomysłowości partie gitarowe. Jest technika i agresja, a zarazem nie zapominają o chwytliwych melodiach. Wszystko jest spójne ze sobą i bardzo przejrzyste. Warto zaznaczyć, że Tuomas sprawdza się idealnie jako wokalista w kapeli grającej melodyjny death metal. Jego głos jest mroczny, zadziorny i potrafi dodać mocy danej kompozycji. Wolfheart gra swoje i dobrze, że nie eksperymentuje.

Płyta zwarta i treściwa, bo trwa 40 minut. Otwieracz w postaci "Ancient Gold" imponuje podniosłością i rozmachem. Agresywny "Evenfall" to prawdziwy pokaz mocy i jakości Wolfheart. Rasowy killer! Przepiękne wejście gitar mamy w "Burning Sky" i taki melodyjny death metal to ja uwielbiam. Melodie sieją zniszczenie. Stonowany, wręcz marszowy "Death leds the way" pozytywnie zaskakuje formułą i aranżacjami. Dalej znajdziemy rozpędzony i dynamiczny "Grave", który oddaje w pełni potencjał Wolfheart. Coś z Running wild słyszę w energicznym "Trail by Fire" i to jeden z najlepszych momentów na płycie. Totalne zniszczenie ! Troszkę odstaje stonowany i za spokojny "The Gale". Nie jest to gniot, ale na pewno jeden z słabszych momentów na nowym krążku.

Wolfheart nie zawiódł. Nagrał bardzo udany album z melodyjnym death metalem. Jest agresja, szybkość, klimat, pomysłowość i dbałość o detale. "Draconian Darkness"  to jeden z tych albumów, które trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się melodyjny death metal. Kawał dobrej roboty.

Ocena: 8.5/10

RAKESTER - Wanderer of Time (2024)


 Rok 2024 obfituje w wysyp płyt z polskiej sceny heavy metalowej. Najlepsze w tym wszystkim jest fakt, że to są naprawdę płyty godne uwagi. To płyty, które imponują jakością, pomysłowością i co ciekawe, chce się wracać do tych wydawnictw. Młody, debiutujący Rakester pochodzi z Wrocławia i jest głodny sukcesu. Kto kocha heavy metal z lat 80, proste motywy, dużo gitarowego grania, dużo zadziornych riffów i łatwo w padających w ucho melodii ten śmiało może odpalić "Wanderer Of Time". Przypominają się płyty Monstrum.

Okładka robi wrażenie i potrafi zapaść w pamięci. Na plus oczywiście klimat grozy, który jest widoczny gołym okiem. Pod względem stylistycznym jest dobrze, bo jest w tym coś z Judas Priest, Iron Maiden, czy nawet Running Wild. Okurowski/Biegański dają czadu i bawią się konwencją. Jest to szczere i ta pozytywna energia potrafi zarazić. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ani oryginalnego. Wtórność jest wszechobecna, ale słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie od pierwszych sekund. Najsłabszym ogniwem wydaje się być wokal Jakuba Bagińskiego, który za wiele nie ma do zaoferowania. Ani pod względem techniki, ani pod względem maniery Jakub nie porywa. Ot co solidny krzykacz, który nie zapada w pamięci.

Band zaczyna od ponad 6 minutowego "Wanderer of Time" jako otwieracza. To zagranie nie jest wcale takie głupie. Utwór bardzo dynamiczny, pokazujący różne atuty kapeli. Jest mocno, przebojowo i z pazurem. Bardzo udany początek płyty. Imponujący jest riff w "Rakester".  Dużo w tym klasyki gatunku i klimatu lat 80. Panowie wiedzą co dobre. Echa Running Wild pojawiają się w przebojowym "Pirate Song"., czy epickim i rozbudowanym "Rite of the Crimson Moon". W tym ostatnim to nawet coś z Deep Purple można uchwycić, a wszystko za sprawą klimatycznych klawiszy. Band potrafi wykreować riffy, czy melodie, które potrafią pozytywnie zaskoczyć. Tak też jest w przypadku "Since that day". W agresywnym i energicznym "Rebirth" tak jakby band wkroczył rejony power metalu. Co za moc, co za ogień. Brawo panowie! Jest jeszcze old schoolowy "Scarface", który zachwyca chwytliwy melodiami i prostym refrenem. Dobrze to brzmi, jak cała płyta.

Rakester zalicza udany debiut, który wstydu nie przynosi, a zespołowi powinien przynieść rozgłos. Płyta przemyślana, dopracowana i dojrzała. Solidne riffy, chwytliwe melodie i dużo szczerości i miłości do heavy metalu lat 80, co potrafi zarazić od pierwszych sekund. Rakester wpisuje się na mapę polskiego heavy metalu i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy.

Ocena: 7.5/10

MALLEVS - The Hammer (2024)

 


Niby debiut z Grecji, a jakoś bardziej w tym wszystkim specyfika niemieckiej toporności i heavy metalu z lat 80. Co by nie mówić, wiem jedno. Dobrze widzieć, że powstaje tam kolejna formacja, która chce grać taki prosty, szczery heavy metal, który mocno wzorowany jest na latach 80. "The Hammer" to debiut od Mallevs, który ukazał się 6 września nakładem Floga Records.

Stylistycznie band niczym specjalnym się nie wyróżnia. Stawia na proste i sprawdzone chwyty. Stawia na zadziorne riffy i gitarowy charakter. To właśnie partie gitarowe tworzone przez Thomasa i Manosa stanowią trzon i główną atrakcję Mallevs. Panowie stawią na zadziorność, na prostotę i klimat lat 80. Nie ma w za grosz oryginalności i nie ma  w tym też przebłysku geniuszu. Ot co solidne granie oparte na oklepanych patentach. Troszkę problem w tym, że ciężko o jakiś powiew świeżości czy element zaskoczenia. Najsłabszym ogniwem zespołu jest specyficzny wokalista Panos Takos. O ile górne rejestry mu wychodzą, o tyle w niższych niczym specjalnym nie przyciąga. Brzmi jak słabsza wersja Blaze Bayley'a. Samo brzmienie też dopasowane do stylistyki i klimatu płyty. Jest troszkę szorstkie i przybrudzone.

Sam materiał zawiera kilka godnych uwagi utworów i taki "Fire and Blade" do nich należy. Klasyczny heavy metal, w który dzieli i rządzi melodyjność i solidny riff.  Jeszcze ciekawszy jest agresywny i bardziej dynamiczny "Barricade Of Steel". Bardziej klimatyczny i epicki wydaje się być "Black Abyss" jednak mrok wszystko przyćmiewa. Zabrakło tutaj też pomysłu na ciekawy motyw przewodni. Coś z Manilla Road czy omen słychać w stonowanym "Hydra of Lerna" i znów potencjał na coś większego, a dostajemy solidny heavy metal i nic ponadto. Najlepszy na płycie wydaje się być energiczny i dopracowany "Astral Plains".

Okładka narobiła smaka na coś wielkiego i godnego zapamiętania. Niestety tak się nie stało. W zamian za trochę naszego czasu dostajemy solidny heavy metal, który jest bardzo rzemieślniczy. Nie ma w tym za wiele, co by utkwiło w głowie znacznie dłużej. Płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 6/10

piątek, 6 września 2024

VEONITY - The Final Element (2024)


 
Pamiętam jak dziś premierę debiutanckiego albumu szwedzkiego Veonity. Z miejsca "Gladiators Tale" skradł moje serce i wiedziałem, że na naszych oczach rośnie nowa gwiazda power metalu. Minęło 11 lat i faktycznie, ta marka jest rozpoznawalna i nagrywa albumy na wysokim poziomie. Nie uświadczyłem słabego krążka w ich dyskografii.  Teraz band powraca z 6 albumem studyjnym zatytułowanym "The Final element". W dalszym ciągu grają europejski power metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 90 czy 80. Nic oryginalnego nie tworzą, nie próbują tworzyć niczego odkrywczego i wybierają drogę, która opiera się na sprawdzonych patentach. Ciężka droga, bo można łatwo polec. Te spojrzenia i narzekania słuchaczy, że przecież to było i zero oryginalności, a poza tym ile razy to już się słyszało. Łatwo można tutaj polegnąć. Veonity pokazuje, że świetnie czuje się w tej oklepanej formule. Brzmią jak mieszanka Helloween, Gamma Ray, Bloodbound, Hammerfall, Twilight Force czy Majestica. Wpływów i nawiązań do wiele znanych kapel jest sporo. Nie przeszkadza mi to, póki idzie za tym jakość i pomysłowość. Veonity to ma.

"The Final Element" to pierwszy album z nowym wokalistą. Isak Stenvall, który śpiewał w Lancer brzmi jak młodsza wersja Kiske czy Joakima Cansa z Hammerfall. Czysty głos, który w górnych rejestrach sieje zniszczenie. Znaleźli właściwą osobę. Veonity na nowym albumie porywa i niszczy. Nie biorą jeńców, nie zatrzymują się i tutaj killer goni killer. Odnoszę wrażenie, że to najlepszy album Veonity. Od początku do końca są niezwykłe emocje i wszystko jest przemyślane. Nie ma się do czego przyczepić. Klimatyczna okładka, przypomina nieco covery Hammerfall, co jest miłym dodatkiem. Nie tylko wokal imponuje i pozytywnie zaskakuje. To co wyprawia duet gitarowy Lundstrom/ Skold jest godne podziwu. Jest szybkość, pasja, zaangażowanie, technika, ale przede wszystkim chemia, zrozumienie i pomysłowość co do melodii czy solówek. Słucha się tego jednym tchem. Klasa sama w sobie. Sekcja rytmiczna też nie jest wcale gorsza. Dzięki niej płyta ma kopa i odpowiedni ładunek mocy. Każdy zrobił swoje, każdy zadbał by płyta wgniatała w fotel.

44 minuty muzyki. 44 minuty czystego power metalu. 44 minuty prawdziwej ekscytacji i hołdu dla klasyki gatunku. Czas z Veonity płynie szybko i te 44 minut zlatuje jak 4 minuty. Nie wiem czemu, ale intro "Premonition" ma klimat podobny do tego z "No World order" Gamma Ray. Podniośle, z przytupem i epickim rozmachem. Już wiem, że szykuje się coś wyjątkowego, już wiem, że Veonity mierzy tutaj wysoko. Riff w "Chains of Tyranny" to taki hołd dla klasyki. Znajdzie się coś z starego helloween, coś z Stratovarius, czy Gamma ray lat 90. Podręcznikowy przykład jak powinno grać się power metal. Refren rozrywa na strzępy i zostaje z nami. Lepiej nie można było tego rozegrać. Przepiękna jest ta melodia w "Horseman of The Dark" i do tego ta praca gitar. Prawdziwe cudo i gitarzyści nie spoczywają na laurach. Cały czas się coś dzieje i dostajemy sporą dawkę chwytliwych melodii. "Carry On" mógłby zdobić "Keeper of the Seven Keys  part II". Jest energicznie, jest melodyjnie i nawet podobny charakter.  Band nie raz pokazał, że potrafi zwolnić, grac bardziej w klimatach true heavy metalu ocierając się o Manowar, czy Majesty. Taki "Riders of The Revolution" to taki typ kawałki, a do tego jest też w tym trochę dokonań Hammerfall co dodaje smaku. Niby lekki utwór, a bije z niego niezwykła moc i epicki feeling. Do tego te chórki, które podkreślają epicki rozmach i rycerski charakter. Dalej mamy rozpędzony "warriors Code", który skierowany jest do miłośników grania w stylu Wizard, czy Majesty. Ta praca gitarzystów na tym krążku jest imponująca. Kocham takie zagrywki, gdzie cały czas się coś i nie brakuje w tym melodyjności i przebojowości. Uczta dla duszy power metalowca. Jeszcze szybciej i zadziornej jest w "Powerstone" i znów gdzieś coś z Gamma ray można wyłapać. Mocne wejście gitar w "Heart of Warrior", ale utwór szybko zbacza w kierunku stonowanego i marszowego kawałka. Jest znów coś z Hammerfall, a może też coś z "Three hammers" Dragonforce. Epickość i rycerski klimat znów receptą na killer. Riff z "Kings of Dreamland" też taki old schoolowy i zakorzeniony w latach 90. Klasyka power metalu i znów ukłon w stronę choćby dokonań Gamma Ray. Można słuchać w kółko i nigdy się nie znudzi. Tytułowy "The Fifth Element" znów świetna praca gitarzystów i czerpanie garściami z klasyki gatunku. Nic nowego, ale ile radości dostarcza. Można słuchać i słuchać i tak naprawdę nigdy się nie znudzi.

Jechanie na nostalgii? Duża wtórność? Kopiowanie wielkich graczy? Wiele zespołów młodego pokolenia musi się odnaleźć w rzeczywistości, gdzie coraz ciężej się przebić, a konkurencja jest silna i nigdy nie śpi. Veonity naprawdę ciężko pracuje od czasów debiutu i cały czas tworzy muzykę wysokich lotów. Brawo za to. "The final Element" to taka wisienka na torcie i znakomite podsumowanie tego co band gra od lat i pokazanie tego co najlepsze w nich. Zagubiony klasyk power metalu lat 90. Tak można by określić "The final Element". Veonity nagrał wiele genialnych płyt, ale jakoś ten najnowszy pasuje mi do miana tego najlepszego. Nie ma słabych punktów.

Ocena: 10/10

czwartek, 5 września 2024

BOGUSŁAW BALCERAK'S CRYLORD - Endless Life (2024)


 Były zachwyty nad Timeless Fairytale, a teraz trzeba pochwalić polski projekt muzyczny Crylord, który został stworzony przez gitarzystę Bogusława Balceraka.  Projekt działa od 2009r i przyniósł nam w sumie 5 albumów studyjnych. Najnowszy "Endless Life" , który ujrzał światło dzienne 4 września tego roku to wg mnie najlepsze co Bogusław stworzył pod szyldem Crylord. W dalszym ciągu zostajemy w stylistyce, gdzie pełno neoklasycznego power metalu, gdzie nie brakuje melodyjnego metalu, nutki progresywności i rockowych patentów. Dla fanów Iron mask, Yngwie Malmsteena, czy Alcatrazz pozycja obowiązkowa.

Porzucono pomysł na dużą liczbę gości jak wcześniej i zamiast tego Goran Erdman w całości zaśpiewał cały materiał. Dzięki temu zabiegowi całość jest spójna, klimatyczna i przebojowa. Przypominają się jego stare dobre czasy u boku yngwie Malmsteena. Stylistyka podobna i jakość nie wiele gorsza. Goran to wokalista wysokiej klasy i potrafi pozytywnie zaskoczyć swoją techniką i manierą. Bogusław z koeli wygrywa swoje partie życia. Jest w tym wszystkim finezja, pomysłowość i niezwykła technika. Kto by pomyślał, że w Polsce można grać i tworzyć muzykę z tego gatunku.

Sama okładka też najciekawsza w dorobku Boguslaw Balcerak;s Crylord, podobnie jak i brzmienie, które uwypukla wszystkie dźwięki i potrafi przeszyć słuchacza. Odpalając płytę już na dzień dobry dostajemy klimatyczny "Train to Nowhere", który od razu pokazuje co band gra i na jakim poziomie. Co za jakość, co za pasja i co mocna dawka neoklasycznego power metalu. Troszkę nutki progresywności mamy w "King of the Hill", z kolei lekkość i romantyczny feeling to atuty "Endless Life". Troszkę bardziej rockowy jest w swojej konstrukcji "Hard Enough",  potem jeszcze pojawia się nieco przekombinowany "Stargazer". Za dużo chcieli tutaj upchać.  Druga część płyty to rozpędzony "Fly never Burn", który oddaje piękno neoklasycznego power metalu. Stonowany "Feel for love" potrafi oczarować romantycznym klimatem i rockowym charakterem. szybko w ucho wpada "Troublemaker" za sprawą pomysłowego riffu.  Całość wieńczy bardziej złożony i nastrojowy "Face the End", w którym znowu powraca nieco progresywny charakter.

Sukces tej płyty tkwi w chemii jaką tworzą między sobą Bogusław i Goran Erdman. Panowie rozumieją się i uzupełniają. Bogusław czaruje swoją grą. Pięknymi solówkami i pomysłowymi riffami. Goran otacza nas klimatycznym i pełnym emocji głosem. Panowie czarują i dostarczają najlepszy album projektu muzycznego Boguslaw Balcerak;s Crylord. Duma rozpiera, że taki album zmajstrował polski gitarzysta.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 3 września 2024

DRAKKAR - Spread Your Wings (2024)


Bywają takie zespoły, które nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zawsze jestem spokojny o ich kolejne wydawnictwo. Włoski Drakkar to przykład takiej kapeli. Działają od 1995 r i zawsze stoją na straży bardzo dobrego miksu heavy metalu i power metalu. Do tej pory nie zawiedli, a 7 album studyjny zatytułowany "Spread Your Wings" to kolejny udany album w ich bogatej dyskografii.

Cieszy fakt, że band nie kombinuje, nie eksperymentuje i po prostu gra swoje. W dalszym ciągu można zachwycać się bardzo dobrą współpracą gitarzystów. Duet Beretta/Rusconi zdaje egzamin i dostarcza nam sporo emocji.  Panowie potrafi grać energicznie, z pazurem i nie zapominając o melodii. To stara dobra szkoła tworzenia mocnych i wyrazistych riffów. Davide Dell Orto to rasowy włoski wokalista, który bez problemu wyciąga górki i potrafi też śpiewać klimatycznie i podniośle. Ma w swoim głosie to coś, co przykuwa uwagę od pierwszych sekund. To jest właśnie Drakkar taki jaki kochamy i dobrze widzieć, że band mimo 3 letniej przerwy wciąż ma w sobie ten ogień i pomysłowość. Okładka miła dla oka, a samo brzmienie podkreśla pracę gitar i dodaje całości drapieżności.

Płyta nie jest specjalnie jakoś długa. 45 minut muzyki upchanej w 9 utworach. Dobrze wybrano otwieracz, bowiem rozpędzony "Thunderhead" to taki ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej. Prosty, zadziorny riff i wyraźne wpływy Primal Fear czy Mystic Prophecy sprawiają, że kawałek brzmi jakoś tak znajomo. Refren sieje zniszczenie. Tytułowy "Spread your Wings" to już taki bardziej klasyczny power metal. Znów Drakkar błyszczy i pokazuje swój potencjał. Troszkę hard rockowo, troszkę z pewnymi elementami True heavy metalu jest na pewno w "Knife in the dark". Zmieniłby za pewne klawisze, które brzmią bardziej w stylu Deep Purple. Przepiękny jest motyw przewodni w "Ode to polaris". Jest rozmach, jest epicko i ten główny motyw jest imponujący. Dalej mamy bardziej klasyczny i rycerski "A man in Black". Solówki tutaj wgniatają w fotel. Wypełniaczem jest "Stand by You" i ten utwór totalnie tutaj nie pasuje. Na tej płycie słychać też echa Gamma Ray i dobitnie je słychać w takim zadziorny "Shields of The Brave". Nie brakuje też uderzenia na miarę hammerfall. Pokaz mocy i talentu Drakkar. Jeden z najciekawszych kawałków na płycie i rasowy hicior, który na długo zostaje w pamięci.

"Spread Your Wings" to kolejny udany album w dorobku włoskiego Drakkar. Band jest na fali i się nie zatrzymuje. Panowie wciąż dostarczają pełen emocji heavy/power metal, gdzie z jednej strony mamy mocne riffy i dużą dawką melodyjności. Album dostarcza sporo frajdy i niezapomnianych chwil. Na pewno nie raz będę wracał do tego wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 2 września 2024

TANTRUM - No place for the damned (2024)


 Drugi album brytyjskiej formacji Tantrum zatytułowany "Another Life" został ciepło przyjęty przez fanów heavy metalu i nic dziwnego, że band szybko zdecydował się wydać nowy materiał. "No place for the damned" miał premierę 30 sierpnia. Względem poprzednika mamy nieco inny skład. Chris Horne to nowy basista, a Mark riches to nowy perkusista. Z koeli basista Micah Snow objął funkcję gitarzysty.  Stylistycznie band dalej gra klasyczny heavy metal, w którym są echa NWOBHM, Iron maiden, Saxon czy Diamond Head. Niby wszystko pięknie, ale poziom ciut słabszy niż "another Life". Jednak spokojnie, bowiem Tantrum wciąż nagrał solidny i bardzo heavy metalowy album.

Pojawiają się wpływy Iron Maiden, które dobrze słychać w rozbudowanym i złożonym "The pit and the pendulum". Utwór w pierwszej fazie nijaki, jednak potem nabiera rumieńców. Jest moc, chwytliwa melodia i duża dawka energii. To potwierdza jak utalentowany jest Tantrum. Odpalamy otwieracz "Manifest Destiny" to pokaz mocy i umiejętności komponowania hitu. Tantrum to potrafi i słychać tutaj ich talent i przebłysk geniuszu. Fitzsimmons/Snow wykreowali zgrany i pełen wigoru duet gitarowy. Jest zadziorność, melodyjność i pasja. Dają czadu i za to im chwała. Nie wiem czemu, ale w "minotaur" słyszę podobieństwa do "Where Eagles Dare" i dużo w tym Iron Maiden. Prosty motyw i duża dawka przebojowości do atuty "W.A.I.L", który zachwyca od pierwszych sekund. "Hellbound Planet" to już bardziej granie w klimatach Saxon czy Judas Priest. Zostajemy dalej w brytyjskiej manierze. Mroczny i stonowany "the Judge" imponuje pomysłowym głównym motywem gitarowym i zadziornością. "Traveller" to równie dobry utwór, którzy utrzymuje klimat brytyjskiego heavy metalu lat 80. Prosto i do celu.

Czy nam się to podoba czy nie, to Tantrum to gwiazda młodego pokolenia jeśli chodzi o brytyjską scenę heavy metalową. Wokalista Mark Reid swoim głosem sieje zniszczenie i potrafi nadać odpowiedni klimat całości. Dopracowane brzmienie i klimatyczna okładka też robią robotę. Album ciut słabszy od poprzednika, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Tantrum w natarciu!

Ocena: 8/10

niedziela, 1 września 2024

SAINT - Immortalizer (2024)


 W latach 80 amerykański Saint wydał dwa naprawdę znakomite albumy, które obrosły kultem wśród fanów klasycznego heavy metalu. Tak, lata 1982-1989 to był złoty okres tej grupy. Potem rozpad na kilkanaście lat i powrócili na dobre w 1999r. Następne płyty były już różne. Raz lepiej raz gorzej, ale na pewno poniżej poziomu z pierwszych płyt. Solidny heavy metal z nutką hard rocka i tyle. Nie czekałem specjalnie na premierę "immortalizer", ale muszę przyznać, że band w końcu wydał coś dobrego i godnego uwagi. Tak dalej jest to heavy metal z elementami hard rocka, ale brzmi to znacznie lepiej i nie raz band potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na pewno dla fanów Saint i klasycznego heavy metalu jest to pozycja, której nie można pominąć.

Saint w roku 2024 to przede wszystkim Dave Nelson na wokalu, który potrafi śpiewać agresywnie, a przede wszystkim też rockowo. Pasuje do muzyki Saint i nadaje mu charakteru. Dobrze spisuje się duet gitarzystów, choć do ideału jeszcze sporo brakuje. Jednak słychać, że duet Johnson/Smith trochę się dotarł i teraz skupił się na ciekawych melodiach i solidnych riffach. Pojawiają się killery i kompozycje godne uwagi.  Taki bez wątpienia jest otwierający "Immortalizer", który nasuwa na myśl Judas Priest, czy Ovedrive. Soczysty riff, mocne uderzenie, drapieżność i bardzo melodyjne solówki. Dawno Saint tak nie błyszczał. Troszkę toporniejszy "Repent" to również kawał dobrze skrojonego heavy metal, gdzie partie gitarowe są zadziorne, a główny motyw wcale nie nudzi. Jest dobrze.Początek płyty bez wątpienia należy do Dave;'a, który imponuje niesamowitą formą wokalną. Ma głos i nie boi się go użyć. Bardziej hard rockowy jest na pewno "eyes of Fire" i sam utwór może nie jest zły, ale zabrakło troszkę pomysłowości, aby go dopracować.  Dalej mamy solidny heavy metal bez fajerwerków, czyli "The congregation" czy stonowany "Pit of Sympathy". Nie tylko otwieracz potrafi skraść serce, bo marszowy, pomysłowy "Into the Kingdom" też to robi. Znakomita mieszanka heavy metalu i melodyjnego hard rocka, a wszystko rozegrane z rozmachem i pomysłem na melodie. Mocna rzecz! W dalszej części pojawia się solidny hard rockowy "blood of god", który jest tylko dobry i nic ponadto. Oklepane patenty i główny motyw bez większego wyrazu. Całość wieńczy zadziorny i bardziej żywiołowy "Salt in the wounds", który znów wnosi życie i heavy metalowy zapał. Taki Saint chciałoby się słuchać.

Płyta pozytywnie zaskakuje, bo w końcu po wielu latach można słuchać album Saint bez zażenowania i można nawet pochwalić za zaangażowanie i niektóre killery. Daleka jeszcze droga do stworzenia czegoś ocierającego się o ideał, ale jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Jest gitarowo, jest pazur i duża dawka melodyjności. Dobrze się tego słucha od pierwszych sekund i Dave wyrasta na rasowego heavy metalowego krzykacza. Dużo plusów jak na album Saint. Warto posłuchać.

Ocena: 7/10