piątek, 31 stycznia 2025
KLIMARA - Journey to the sun (2025)
Nie jeden fan power metalu może zacierać rączki, bowiem po 7 latach ciszy powrócił hiszpański band o nazwie Klimara. "Journey to the sun" ukazał się dzisiaj tj. 31 stycznia nakładem RPM Records. Muzycznie tworzą taki radosny i nieco komiksowy power metal, w który jest coś z Victorious, coś z Dragonforce, jest też coś At Vance, Masterplan czy Beast in black. Nie ważne są wpływy, a jakość. Bez wątpienia jest to pozycja warta uwagi.
Na pewno komiksowa okładka sprawia, że owe skojarzenia są jak najbardziej na miejscu. Ma to coś i zapada w pamięci. Samo brzmienie czyste i dopasowane do zawartości. Każdy dźwięk jest podkreślony i daje to całości mocy. Płyta nastawiona na melodie, na zróżnicowanie, na przebojowość i pomysłowe motywy gitarowe. Warto nadmienić, że w 2019r band zasilił perkusista Killer Lethat, którego możemy znać z Redshark. Filarem zespołu są wokalista Dani Ponce, którego głos dodaje klimatu i przebojowego charakteru. Gitarzyści Salse i Portillo stawiają na energię, na chwytliwość i przebojowość. Dużo dobrego się dzieje i słychać, że każde dźwięk dopieszczany i dopracowany. Ostateczny efekt jest zadowalający.
Intro pełne smaczków, syntezatorów i brzmi to intrygujący. Po krótkim czasie wkracza killer w postaci "Journey to the sun" i słychać, że Klimara wciąż ma to coś i wciąż stać ich na tworzenie genialnych utworów. Niezwykle melodyjny jest "Alliance Of The Free" to lekki i przyjemny kawałek, który zachwyca pomysłowym motywem gitarowym. Jest oldscholowo i przebojowo. Nowoczesność i progresywność to atuty "Liberticide", który pokazuje, że band potrafi odnaleźć się na różnych płaszczyznach i nie tracą przy tym na jakości. Radosny "An Even Whole" też dostarcza sporo pozytywnej energii i nawet dyskotekowe klawisze nie psują odbioru. Całość bardzo dobrze podsumowuje lekki i dynamiczny "Take me Back", który idealnie podsumowuje całe te 46 minut muzyki.
Oczywiście, że znajdą się tutaj wady, nieco słabsze momenty. Mimo tych niedociągnięć płyta wywiera ogromne wrażenie i zaskakuje pozytywną energią i przebojowością. Klimara wciąż trzyma poziom. Płyta obowiązkowa dla fanów power metalu i melodyjnego heavy metalu.
Ocena: 8/10
EBONHEART - Face Our fear (2025)
Widzę smoka i pełno rycerzy, w dodatku klimat fantasy, więc nie trzeba mi dwa razy powtarzać i już czuje, że muszę posłuchać owego wydawnictwa. Fakt, okładka debiutanckiego krążka Ebonheart przyciąga uwagę i zachęca by sięgnąć po "Face our Fear". Oficjalnie ta formacja, czy też projekt muzyczny powstał w 2001r. Długa droga do wydania debiutanckiego albumu. Warto nadmienić, że w składzie jest wokalista jan Thore Grofsted z Saint Demon, do tego gitarzysta Lesse M. Solem Jensen z Oceans of Time. Ebonheart gra słodki i czasami kiczowaty power metal. Czy muzyka równie ciekawa co okładka i znane nam nazwiska?
Zadbano o aspekty techniczne, bowiem brzmienie i okładka robią robotę. Wszystko brzmi tak jak być powinno i ciężko do czegoś się przyczepić. Sami muzyce też znają się na rzeczy, więc problem leży gdzie indziej. Same pomysły na kompozycje raz potrafią pozytywnie zaskoczyć, a raz można odnieść wrażenie że jest za bardzo przekombinowane. Silenie się na nowoczesność i progresywność to nie jest mocna strona Ebonheart i w takich momentach brzmią troszkę komicznie.
Niby dobra melodia i motyw napędzają słodki i radosny 'Face Our Fear" i wszystko byłoby piękne, gdyby nie te wstawki elektroniki. Sam utwór kipi energią i sieje zniszczenie. Stonowany i nastrojowy "The Bringer of Light" przemyca patenty hard rockowe i patenty Avantasia i tutaj ta elektronika zaczyna przeszkadzać i irytować. Podniosłość i epickość to atuty "Antity", ale znów są tutaj słabsze momenty i próba bycia nowoczesnym. Energiczny "Blood in the sand" to kolejny udany utwór na płycie. Szybkie tempo, ciekawe przejścia i chwytliwy refren napędzają ten kawałek. Jasne pewne dziwne wstawki też tu się zdarzają. Kicz i totalne disco metal dostajemy w "Dont Be Afraid" i to jest ten moment kiedy ma ochotę się wyłączyć płytę. Straszne dziwadło. Rockowy "Why cant you see" też jest tutaj zbyteczny i nijaki.
Doświadczeni muzycy nie zagwarantowali tym razem dobrej jakości. Niby jakiś pomysł i miał to być nowoczesny heavy/power metal., ale same pomysły i aranżacje są tutaj często irytujące. Zobaczymy co przyszłość przyniesie, a póki co to wydawnictwo należy traktować w kategorii ciekawostek.
Ocena: 4/10
czwartek, 30 stycznia 2025
THE HELLACOPTERS - Ovedriver (2025)
The hellacopters to hard rockowa formacja działająca od 1994 i przyznaję się bez bicia, że wcześniej nie znałem ich twórczości. W sumie mają na koncie 9 albumów, a najnowszy zatytułowany "Ovedriver" ukaże się 31 stycznia 2025. Płyta intryguję i potrafi zapaść w pamięci, a wszystko przez umiejętne nawiązanie do lat 70, do rock;n rolla i momentami czuje się jakbym słyszał T Rex, Sweet czy innego tego typu bandy. Znajdą się też patenty Kiss, czy Deep Purple, a to zawsze muzyka dla moich uszu. To czyni z miejsca "Ovedriver" godną uwagi pozycją.
Zadbano o to, żeby brzmienie, klimat, klawisze również nam przypomniały lat 80. Band się napracował sporo, by to wszystko zmierzało w tym kierunku i z tym nam się kojarzyło. Nie do końca przemawia do mnie okładka. W końcu najważniejsze jest muzyka i to co prezentuje band. Warto pochwalić Andersa Lindstorma za intrygujące, wciągające partie klawiszowe, które dodają uroku i klimatu całości. Kluczową rolę odgrywa tutaj Nicke Andersson, który odpowiada przede wszystkim za nastrojowe i pełne przebojowości partie wokalne. To dzięki niemu tak szybko nasuwają się lata 70. Styl śpiewania, barwa to wszystko ma znaczenie i jeszcze bardziej zbliża nas do lat 70. Jego popisy gitarowe z Dregenem są również imponujące i warte uwagi. Dużo dobrego się dzieje i nie ma wałkowania w kółko tego samego motywu. Jest urozmaicenie i przebłysk geniuszu w niektórych momentach. To dobry znak.
Zaczynamy od nieco bardziej komercyjnego "Token Apologies", który od samego początku trąci klimatem lat 80. Pomysłowo zostało to rozegrane i słucha się z dużą przyjemnością. Co za świetny motyw przewodni zdobi "Dont let me bring you down" i to rasowy hicior. Refren porywa i zapada w pamięci, a melodie są po prostu obłędne. Brawo The hellacopters! Rock;n rollowy "Wrong face on" też ma kopa i pomysłowy riff. Prostota czasami najlepsza. Pewna echa Black Sabbath z ozzym można wyłapać w przebojowym i nieco mroczniejszym "Soldier On". Coś z Deep purple mamy w "Doomsday dayDreams"i to również udana pozycja kompozycja. Jest tutaj też miejsce na radosny hard rock, jak ten w "Faraway looks". Znakomity hicior, który wyrywa z kapci. Dużo dobrego rocka lat 70 uświadczymy w "The Stench" czy "Coming Down". Każdy dźwięk jest przemyślany i dojrzały.
W swojej rockowej kategorii nowy album The Hellacopters wypada bardzo dobrze i zasługuje na uwagę. Nie często słyszy się tak dobrze skrojony rockowy album, gdzie dominują klimaty lat 80. Warto dać szansę i posłuchać, nawet jeśli nie jest się specem w tej dziedzinie i może gram nam w sercach coś innego. The Hellacopters zrobili kawał dobrej roboty!
Ocena: 7.5/10
BRAINSTOM - Plague Of Rats (2025)
Od czasu wydania "Midnight Ghost" w 2018r niemiecki band o nazwie Brainstorm przeżywa swoją drugą młodość. Band stawia na drapieżność, chwytliwe refreny, mocne riffy i dużą dawkę przebojowości. To coś podobnie jak Mystic Prophecy. Brainstorm nie trzeba nikomu przedstawiać, bo to zasłużona i rozpoznawalna marka. Teraz po 4 latach ciszy kapela powraca z nowym materiałem. "Plague of Rats" będzie miał premierę 28 lutego nakładem Reigning Phoenix Music.
Warto wspomnieć, że w 2024r dołączył do zespołu nowy basista tj Jim Ramses, ale stylistycznie band dalej gra swoje. Wszystko kręci się wokół dobrze rozegranych partii gitarowych Milana i Torstena, gdzie jest nacisk na zadziorność, nowoczesne brzmienie, a wszystko utrzymane w heavy/power metalowej konwencji. Znajdziemy sporo dobrych melodii, solówek czy riffów i w tej sferze nie ma nudy. Może momentami wdziera się monotonia i można by to bardziej urozmaicić, albo wstawić więcej szybkich killerów. Nie ma co narzekać, bo nie jest źle. Brainstorm znów nagrał godny uwagi album. Jak zwykle swoim głosem niszczy Andy B Franck, który jest motorem napędowym tej formacji i jej znakiem rozpoznawczym. Bez niego to nie byłby ten sam Brainstorm.
Piękna okładka, soczyste brzmienie to dopiero początek dobrych wiadomości. Intro nie wiele zdradza, ale "Beyond Enemy Lines" to rasowy killer i coś dla fanów power metalu spod znaku gamma ray czy Primal Fear. Przewodni motyw sieje zniszczenie i daje nam poczuć potęgę Brainstorm. Można chwalić i chwalić, bo wszystko tutaj zagrało tak jak trzeba. Więcej toporności i niemieckiego heavy metalu uświadczymy w "Garuda" i to całkiem udany utwór, ale do ideału trochę brakuje. Kolejny killer godny pochwały to "False Memories" i to znów power metalowa jazda bez trzymanki. Znajdziemy tu elementy Wizard, Iron Savior czy Paragon. Ostry niczym brzytwa riff, a do tego duża dawka melodyjności. Orientalny motyw w "the Shepherd Girl" całkiem pomysłowy, ale sam utwór tylko dobry. Zabrakło pomysł na wykończenie tego w pełni. Dalej jest nieco stonowany "Your soul that lingers in me" i to znów słabszy moment na krążku. Gościnny występ zalicza tutaj Elina Sirrala i to też nic nie zmienia. O szybsze bicie serca przyprawia "Masquerade Conspiracy", który znów oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy/power metalu, a momentami ocieranie się o thrash metal też jest jak najbardziej na plus. Jeden z najlepszych utworów na płycie i dowód na to, że stać Brainstorm na przejaw geniuszu. Podobne emocje wywołuje " From hell" z gościnnym udziałem Alexem Kullem i uwielbiam jak Brainstorm gra tak agresywnie. Co za moc, co za energia! Znów lekko i troszkę mniej wyraziście jest w "Dark of Night" czy "Crawling". Znacznie ciekawszy jest "Curtains Fall", który wieńczy ten album. To znów mroczniejszy heavy/power metal, do którego przyzwyczaił nas band.
Jest sporo dobrej muzyki, tylko jakoś materiał ma słabsze momenty, przez co zawartość jest troszkę nie równa. Mimo pewnych niedociągnięć, czy wad, to wciąż wysokiej klasy materiał, który zasługuję na uwagę. Brainstorm póki co nie zawodzi i ta marka wciąż ma znaczenie. Warto było czekać 4 lata !
Ocena: 8/10
środa, 29 stycznia 2025
ON FIRE - Bite on blade (2025)
Muzycy Gatekeeper, Konquest, Ice War jednoczą siły, aby grać rasowy heavy/speed metal w klimacie lat 80, a wszystko pod nazwą On Fire. Ta formacja działa od 2022r i w tym roku 24 stycznia nakładem wytwórni Witches Brew ukazał się debiutancki album o nazwie "Bite the Blade". Kto kocha taki prosty, drapieżny heavy/speed metal w stylu exciter, czy też debiut amerykańskiego Original Sin ten szybko odnajdzie się na tym wydawnictwie.
Można tu zapomnieć o oryginalności, o czymś świeżym, Nie ma tutaj też niczego ocierającego się o geniusz, ale jest za to sporo solidnych melodii, zadziornych riffów. Wszystko zagrane na przyzwoitym poziomie i słucha się tego bardzo dobrze od początku do końca. Nie ma uczucia zmęczenia i każdy utwór to dobrze skrojony heavy/speed metal. Jest szybko, dynamicznie, melodyjnie i z pazurem. Na pewno uwagę przykuwa wokalistka Cara, który mocno przypomina nam złote lata 80. To taki surowy, nastrojowy głos, który dodaje całości uroku. Technika może nie jest mocną stroną, ale nadrabia klimatem i stylem śpiewania. Basista Jo to oczywiście lider ice war, a za perkusję odpowiada Alex z Konquest. Sekcja rytmiczna jest zgrana i to jest mocny atut zespołu. Za partie gitarowe odpowiada Jeff z Gatekeeper i za jego sprawą mamy tu sporo udanych riffów, chwytliwych melodii, ciekawych zagrywek, motywów. Sporo dobrego się tutaj dzieje.
Okładka kiczowata, brzmienie surowe, ale wszystko żeby nas zbliżyć do klimatu lat 80. Płyta zdominowana jest przez szybkie, energiczne kawałki jak "Bite the blade" czy "Death stare". Rasowy speed metal i słucha się tego przyjemnie. Proste, szybkie granie dostajemy w "Cry of the wolf" i znów nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Dużo wpływów NWOBHM znajdziemy w "On Fire" i jest coś z Iron Maiden, czy Angel Witch. Klasyka w starym dobrym wydaniu. Jakoś starym Helloween zaleciało w energicznym "I;ll Destroy You" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Minus na pewno, że płyta trochę na jedno kopyto i taki "Kill em all" czy "Tommorow" nie zaskakują, choć to kawał solidnego speed metalu.
On fire zalicza naprawdę udany debiut, ale będą musieli nieco ulepszyć swoją formułę, bo drugi raz podobny materiał może już nie podbić serc fanów speed metalu. Prosta stylistyka, chwytliwe melodie, zadziornie riffy, klimat lat 80 sprawiają, że "Bite on blade" robi wrażenie i dostarcza sporo radości. Do tego wokalistka Cara ma w sobie to coś i dodaje uroku całości. Warto posłuchać debiutu On Fire!
Ocena: 7.5/10
wtorek, 28 stycznia 2025
CENTURY - Sign of the Storm (2025)
Debiut szwedzkiego Century w postaci "The Conquest o Time" z 2023r okazał się bardzo udaną pozycją, który przysporzyła sporo radości fanom klasycznego heavy metalu spod znaku Mindless Sinner, Heavy Load czy nwobhm. Przyszedł czas na weryfikacje, czy band faktycznie ma w sobie to coś, czy to był przypadek że nagrali udany album. "Sign of the Storm" ukazał się 24 tycznia nakładem Electric Assault Records i ten krążek potwierdza że Century to uzdolniony band, który stać na dużo.
Pod wieloma względami to kontynuacja tego co mieliśmy na pierwszym krążku. Wystarczy porównać okładki, brzmienie czy styl w jaki band się obraca. To wszystko jest znajomo i w sumie dobrze, bo w takiej formie band radzi sobie bardzo dobrze. Bez problemu potrafią nam przybliżyć klimat lat 80, te proste riffy, łatwo wpadające w ucho refreny. Materiał i tym razem jest równy, dynamiczny i każdy utwór potrafi dostarczyć sporo radości. Century tworzą Leo Sollenmo, który odpowiada przede wszystkim za perkusję, zaś za resztę odpowiada Staffan Tengner. Warto pochwalić za klimatyczny i zadziorny wokal, a także dobrze rozegrane partie gitarowe. To prawdziwy lider, który napędza ten band. Minusem może być to, że nie znajdziemy tutaj niczego odkrywczego, ani też coś co można okrzyknąć mianem arcydzieła.
Płytę otwiera "Sacrafice" i to szybkie i chwytliwe granie, które jest utrzymane w heavy/speed metalowej formule. Troszkę to przypomina twórczość Enforcer. Solidny heavy metal z nutką hard rocka dostajemy w lżejszym "Children of the past". Bardzo dobrze się słucha energicznego "Necromancer", który pokazuje, że band potrafi stworzyć rasowy hicior. Jest energia, pazur i przebojowość. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Ciekawe zmiany temp, aranżacje i mroczniejszy klimat to atuty "The Chains of hell". Pozytywną energię niesie ze sobą dynamiczny "Fallen Hero" i takich hitów tu pełno. Century brzmi pewnie i nie bierze jeńców. "Fly away" przemyca patenty Accept czy Judas Priest i to faktycznie taka stara szkoła heavy metalu. Motyw przewodni i partie gitarowe w "Possessed by the night" potrafią oczarować i to również prawdziwa perełka na płycie. Przypominają się stare dobre hity enforcer. Rasowy killer! Przepiękny jest też instrumentalny "Sorceress", który jest instrumentalny kawałkiem, który czerpie garściami z Iron maiden.
"Sign of the storm" potwierdza, że szwedzki Century to band dojrzały, pomysłowy i potrafiący dostarczyć materiał wysokiej jakości. Takiego klasycznego heavy metalu w stylu lat 80 nigdy za dużo, zwłaszcza jeśli dostajemy materiał energiczny, melodyjny i pełen klimatu lat 80. Brawo Century, oby tak dalej!
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 27 stycznia 2025
ICE WAR - Feel the Steel (2025)
Prędzej czy później musiało dojść do wydania nowego albumu Ice War. To projekt muzyczny Jo Capitalicide, który w sumie istnieje już 10 lat. Jo pod tym szyldem wydał 7 albumów, a wszystko skierowane do maniaków heavy metalu lat 80, nwobhm. "Feel The Steel" miał premierę 24 stycznia roku 2025. Nic odkrywczego i w zasadzie Ice War miał lepsze płyty, ale ta miewa ciekawe momenty. Nowy krążek to rzemiosło, które za jakiś czas nie będzie pamiętane.
Kiczowata okładka i nieco przybrudzone brzmienie sprawiają, że można poczuć klimat lat 80. W zasadzie to same aranżacje, to balansowanie między hard rockiem i heavy metalem też mocno przypomina tamte lata. Przede wszystkim nie uświadczymy tutaj nowoczesnego brzmienia, ani też agresywnego wokalu czy nowoczesnego podejścia do tworzenia. To wszystko jest bardzo oklepane i nie jest wstanie nas czymś zaskoczyć. Tak wtórność i monotonia to przekleństwo "Feel the Steel".
Już otwierający Feel the Steel" jest obdarty z mocy i agresji. Kompozycja brzmi jakby nie była skończona. O wiele ciekawszy jest bez wątpienia rozpędzony "Venom", który oddaje to co najlepsze w Iron maiden z pierwszych płyt i złotych czasów NWOBHM. Mimo pewnych braków, kompozycja broni się. Dalej mamy "Red fire" i tutaj z kolei słychać Manowar i kultowy "Battle Hymn". Finałowy efekt też nie jest zły i to też jedna z ciekawszych kompozycji na płycie. Hard rockowy i kiczowaty "Memories" troszkę tutaj zawadza. Tajemniczo zaczyna się "Shine bright", ale to znów udana galopada w klimatach iron maiden. Melodyjny "Life in waste" to też rzemiosło i słabsza wersja tego co można usłyszeć na wielu innych płytach. Zamykający "Damnation" zbyt przekombinowany i ogólnie ciężkostrawny.
"Feel the steel" to płyta dla zabicia czasu, ale nic więcej z tego nie będzie. Kilka dobrych momentów to za mało, żeby traktować ten album jako coś porządnego i godnego uwagi. Wokal potrafi też zmęczyć na dłuższą metę, ale to byłoby do przełknięcia jeśli materiał byłby ciekawsze i bardziej zapadający w pamięci. Tak niestety wszystko zagrane na siłę i trochę wymuszone. Szkoda.
Ocena: 4/10
niedziela, 26 stycznia 2025
BONFIRE - Higher Ground (2025)
Bywają jeszcze takie kapele, które mają ogromny staż gry za sobą, a wciąż nagrywaj bardzo udane albumy, które potwierdzają, że wiek nie gra roli, że to tylko liczby. Niemiecki Bonfire gra przecież od 1986r i nagrali pełno albumów, a najnowszy krążek zatytułowany "Higher ground" tylko potwierdza, że nie myślą jeszcze o emeryturze muzycznej. To już 3 świetny album, który ukazał się 24 stycznia nakładem Frontiers Records. Był The Ferrymen, Labyrinth, a teraz Bonfire.
Okładka i owszem kiczowata. Jest gorąca dziewczyna w roli głównej, pełno ognia i w zasadzie materiał jest pełen ognia i drapieżności. Co cieszy to fakt, że band potrafi grać z pazurem, dynamicznie i bardzo przebojowo. W takiej stylistyce to bardzo ważna cecha. Chwytliwe melodie, zadziorne riffy to zasługa duetu Pene/Ziller. Panowie dogadują się i ta chemia zapewnia nam odpowiednią jakość kompozycji. Wokalista Dyain Mair w sumie jest w zespole od 2022r to już zagrzał sobie miejsce i śpiewa tam bardzo pewnie i z dużą pasją, tak jakby tam śpiewał od początku. Pasuje idealnie do tego co Bonfire gra i nadaje całości hard rockowego pazura.
Znajdziemy tutaj lekkie, hard rockowe utwory jak "Higher Ground", heavy metalowe hymny jak "I will rise", ale też łatwo wpadające w ucho rockowe hity jak "I died tonight". Co ciekawe znalazło się też miejsce na bardziej agresywne i mroczniejsze granie jak to w "Lost all Control" i to ocieranie się o power metal jest godne podziwu. Mocna rzecz i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Coś z Dio czy Judas Priest można wyłapać w klasycznie brzmiącym "Fallin" i hołd dla lat 80 jak najbardziej udany. Troszkę black sabbath można wyłapać w stonowanym i mroczniejszym "Come Hell or high water" i to kolejny świetny utwór, a w dodatku znakomicie urozmaica całość. Klimat heavy/power metalu wraca w energicznym "Jealousy" , który przypomina nieco dokonania Brainstorm, Primal Fear, a nawet troszkę ostatnim Cloven Hoof mi zaleciało. Band trzyma poziom aż do końca i "Spinnin in the black", to kolejny hicior na płycie, który wpada w ucho.
Bonfire mimo upływu czasu to wciąż świetnie pracująca machina, która potrafi dostarczyć produkt wysokiej jakości. "Higher Ground" to przede wszystkim kopalnia hitów, dobrze wyważony album, gdzie mieszanka heavy metalu i hard rocka jest naprawdę wybuchowa. Nic tylko słuchać i oby Bonfire grał jak najdłużej !
Ocena: 8.5/10
sobota, 25 stycznia 2025
THE FERRYMEN - Iron Will (2025)
24 stycznia roku 2025 to dzień starcia dwóch gigantów, a mianowicie The ferrymen i Labyrinth. Dwa nowe albumy, który ukazały się w tym samym czasie i oba wydawnictwa wydane przez wytwórnię Frontiers Records. Uwielbiam płyty wydawane przez tą wytwórnię, bo dużo to wysokiej jakości płyty i wiele z nich trafia w mój gust. Labyrinth nowy znamy i można rzec, że to płyta idealna. "Iron will" to już 4 album tego znakomitego trio, który tworzy Ronnie Romero, Mike Terrana oraz Magnus Karlsson. Płyta równie świetna co poprzednia i to znów wysokiej jakości album, który łączy w sobie power metal, symfoniczny metal, odrobinę progresywnego metalu, czy hard rocka. Każdy znajdzie coś dla siebie, a najlepsze jest to że płyta nie wiele gorsza od nowego Labyrinth. To się nazywa muzyczna uczta.
Receptura ta sama i ta kontynuacja tyczy się stylistyki, szaty graficznej, czy brzmienie. Muzyków też znamy i ich możliwości również. To prawdziwy czarodzieje, którzy nawet z niczego stworzą coś genialnego i poruszającego, co pozwoli na długo zapamiętać ów materiał. Pełno tu odesłań do Lords Of Black, Primal Fear, ale też solowego Jorna czy przede wszystkim Masterplan. Panowie znają się narzeczy i wiadomo czego można się spodziewać. Po raz kolejny mamy do czynienia z materiałem zróżnicowanym i dobrze wyważonym.
Płytę otwiera najdłuższy na płycie "Choke Hold" i to utwór nastrojowy, a zarazem melodyjny i pełen power metalowej drapieżności. Otwarcie godne marki The Ferrymen. Imponuje podniosły, marszowy, klimatyczny "Mother Unholy" i te gregoriańskie chórki, ta posępność i patenty Masterplan jak najbardziej na plus. Mocna rzecz i uwielbiam takie klimaty. Dobrze znany jest singlowy "Iron Will", który jest przebojowym i taki typowy dla twórczości Magnusa. Balans między heavy metalem, a hard rockiem jest tutaj naprawdę godny podziwu. Pełen romantyzmu, melancholii jest "Above it All", który imponuje rozmachem i pięknymi ozdobnikami. Do tego ten niszczący głos Ronniego. Oj można się zakochać od pierwszych dźwięków. Coś z Primal Fear na pewno można uchwycić w agresywniejszym "Adrenaline" i ta dynamika, ten zadziorny riff robią wrażenie. Taki killer też jest potrzebny, żeby nie popaść w monotonie. Świetna rzecz i pokazuje, że The Ferrymen jest do tańca i różańca. Kolejny chwytliwy riff pojawia się w "Darkest Storm" i jakoś skojarzyło mi się z starym dobrym Masterplan. Magnus to też w końcu utalentowany gitarzysta, który potrafi zaskoczyć. Znów idealne balansowanie między agresywniejszymi partiami gitarowymi, a tymi nieco stonowanymi. Taki rollercoster też potrafi być niezłą atrakcją.Nagrać dobrą i godną zapamiętania balladę jest ciężko, ale "Dreams and Destiny" sprawdza się i robi furorę. W zasadzie to mamy tutaj niesamowitego Ronniego, a reszta to szumy w tle i miłe ozdobniki. Magia. Więcej power metalu i agresji dostajemy w "Dust to Dust" i znów band zabiera nas w rejony Masterplan czy Lords of black. Ta paleta dźwięków, ten wachlarz możliwości imponuje i chce się jeszcze więcej muzyki The ferrymen. Co za nastrój, emocje. Brawo, brawo! Dalej dostajemy nieco bardziej energiczny i przebojowy "The Darknes That Divides". Praca gitar i mroczny klimat w "Mind Games" idealnie trafia w mój gust. Posępne tempo, łatwo wpadający w ucho refren i te zaloty pod Masterplan. Finał to prosty i przebojowy "You re the Joker", który również nie kryje wpływów Primal Fear.
The Ferrymen to klasa i w zasadzie każdy ich album to wielkie przeżycie i uczta dla fanów takie grania. Najlepsze jest to, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ronniego Romero nigdy za dużo i póki idzie za tym jakość i mamy kolejną dawkę świetnej muzyki to jestem jak najbardziej na tak. 3 wielkie osobistości razem tworzą zgrane trio i oby było jeszcze więcej takich płyt jak "Iron Will". Dla mnie to po Labyrinth kolejna petarda roku 2025. W sumie to było do przewidzenia, prawda?
Ocena: 10/10
piątek, 24 stycznia 2025
LABYRINTH - In the Vanishing Echoes of Goodbye (2025)
To jak wielkim zespołem jest włoski Labyrinth to każdy fan power metalu oczywiście powinien wiedzieć. Zrobił sporo dla gatunku i pokazał piękno progresywnego power metalu. Od roku 1994 budował swoje imperium i pokazywał jak grać na wysokim poziomie. Kto by pomyślał, że band jest w stanie tak długo trzymać wysoką formę. Wydany w 2021r "Welcome to the Absurd Circus" pozamiatał mną i z miejsca stał się jednym z najważniejszych albumów owego roku. Płyta perfekcyjna i oddająca w pełni to co gra mi w duszy. Band pokazał, że można grać atrakcyjny, przebojowy i urozmaicony progresywny power metal. Nie sądziłem, że uda im się powtórzyć owy sukces, zwłaszcza że na nowy album przyszło nam czekać 4 lata. Warto było. "In the Vanishing Echoed of Goodbye" to kolejna perełka w dorobku włoskiego zespołu. Wypatrujcie daty 24 stycznia, bo właśnie wtedy Frontiers Records wyda to cudo!
Okładka jak zwykle miła dla oka i zapadające w pamięci. Lubię właśnie takie szaty graficzne, a samo brzmienie to już czysta perfekcja. Wszystko dzięki temu brzmi mocarnie i drapieżnie. Mocny skład, muzycy doświadczeni i obyci w metalowym światku. Mają opracowany styl i wiedzą jak podziałać na zmysły. Receptura się sprawdza, to nie ma sensu jej zmieniać. Znakomita kontynuacja tego co było na poprzedniej płycie. Za sukces odpowiada każdy z muzyków. Roberto Tiranti to spełniony wokalista, który może nam zaśpiewać wszystko. Jego głos pasuje do wszystkiego. Perfekcja i nic więcej nie można dodać w tej w kwestii. Kocham tego typu głosy. Oleg Smirnoff zapewnia progresywny klimat za sprawą partii klawiszowych. Matt Peruzzi jako perkusista nadaje całości odpowiedniego tempa i dynamiki. Dobrze znany jest też basista Mazzucconi, którego znamy z Archon Angel i też dokłada swoje 3 grosze. Jednak trzeba oddać, że gitarzyści Thorsen i Canterelli przenoszą nas do zupełnie innej rzeczywistości. Świat magii stoi otworem przed nami. Wystarczy przejść przez bramę. Świat pięknych melodii, gdzie nie ma miejsca na rutynę i oklepane melodie. Jest świeżość, urozmaicenie, rozmach i emocje, które towarzyszą nawet nam, kiedy gdzieś ta muzyka cichnie w głośnikach.
Mrok, nowoczesność, agresja, szybkość to atuty petardy "Welcome Twilight". Jaka energia bije z tego kawałka. Ta dbałość o detale, o jakość. To znak rozpoznawczy Labyrinth. Te chórki, ta ozdobniki to wszystko ma sens. Dalej mamy 7 minutowy "Accept The Changes" i te zmiany temp, przejścia są zrobione perfekcyjnie. To wciąż power metalowa jazda bez trzymanki. Można też odpłynąć w lżejszym, nieco rockowym "Out of place" i takich nastrojowych utworów jest tu pełno. Jest też miejsce na killery, a takim bez wątpienia jest "At the rainbows end" i taki power metal to ja kocham. Ostry riff w roli głównej, szybka sekcja rytmiczna, przepiękny wokal i znakomita praca gitar. Cudo! Jakoś Iron maiden wybrzmiewa w pierwszej fazie "The Right side of this world", który potem zaczyna skręcać w rejony Helloween czy Stratovarius. Przewodnia melodia, riff to istny majstersztyk i od razu skradła mi serce. Nastrojowy "The Healing" stawia na klimat, na wyszukane melodie i nieco rockowy wydźwięk. Wejście progresywnych partii klawiszowych w "Heading for nowhere" to tak naprawdę rozgrzewka przed prawdziwą jazdą bez trzymanki. Utwór momentami ociera się o thrash metal. Co za agresja, co za świeżość. Prawdziwa petarda i definicja power metalu. Jak dla mnie najlepszy kawałek na tej cudownej płycie. Zwalniamy w stonowanym "Mass Distraction", który przedstawia bardziej heavy metalowe oblicze. Rozbudowany i pełen smaczków "To the son that i never had" też pokazuje bardziej progresywne oblicze zespołu. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Band zamyka album w wielkim stylu, bo przebojowym "Inhuman Race". Power metal pełną gębą i na takie perełki zawsze warto czekać. Jak oni to robią? Specjaliści od hitów i świetnych melodii.
Tak wiem, dopiero styczeń, ale już mamy przed sobą mocnego kandydata do płyty roku. Labyrinth znów to zrobił. Nagrał album bez błędny, który definiuje to co jest najpiękniejsze w progresywnym power metalu, ale też w pełni oddaje to co mi w duszy gra. Uwielbiam ich i warto było czekać te 4 lata na nową dawkę muzyki od tej znakomitej włoskiej formacji. Oby tak dalej!
Ocena: 10/10
AXETASY - Withering Tides (2025)
Kto lubi dwie pierwsze płyty Blind Guardian, debiut Helloween, czy tez twórczość Stallion ten pokocha to co prezentuje młody niemiecki band o nazwie Axetasy. Działają od 2019r i w składzie jest perkusista Christian Kroner z Shred Attack, gitarzysta Izzy Fetch, basista Jaxxy Star, ale największą gwiazdą jest wokalista i gitarzysta Johnny Kroner, którego dobrze znamy z Stormwitch. Muzycznie dostajemy rasowy heavy/speed metal w niemiecki wydaniu. Panowie zadbali o szybkość, jakość i hity. To czyni debiutancki album "Withering Tides" pozycją obowiązkową dla maniaków takiego grania.
Płyta ukazała się 17 stycznia nakładem wytwórni Dying Victims production i nie znajdziemy tutaj niczego odkrywczego. Proste i oklepane granie, którego pełno. Na plus, że Axetasy potrafi grać, ma odpowiednie wyszkolenie techniczne i odnajduje się w tej formule. Te 40 minut zawarte na płycie szybko mija. Okładka nie wiele zdradza, ale ma klimat lat 80. Samo brzmienie też wzorowane na wydawnictwach z lat 80. Ostoją kapeli jest Johny Kroner, którego drapieżny wokal nieco przypomina popisy wokalne Hansena z Walls Of Jericho. Tworzy też udany duet gitarowy z Izzy Fetchem, gdzie jest pełno chwytliwych riffów i wciągających solówek. Panowie nie nudzą się i jest chemia między nimi. To wszystko sprawia, że płyta jest miła w odsłuchu od początku do końca.
Płyta zaczyna się od intra, które nic nam nie zdradza. Dopiero 'Withering Tides of Space" pokazuje co nas czeka i w jakich klimatach obraca się Axetasy. Szybkie partie gitarowe, duża dawka energii i starej dobrej, niemieckiej szkoły heavy/speed metalu. Podobne tempo i drapieżność prezentuje "Fatal Maze" czy przebojowy "slicing Dreams". Co za piękny i chwytliwy riff dostajemy w "Beyond all order" i miło jest usłyszeć pewne patenty Iron maiden z pierwszych płyt. Rasowy hicior, a to jeszcze nie koniec. Coś z Running wild w pewnym momencie można wyłapać w "Voidcrawler". Kolejny killer to "Axetasy (of Murder), który przenosi nas do lat 80. Oklepana formuła, ale band robi wszystko bardzo umiejętnie i jest radość z słuchania ich w akcji. Całość wieńczy również szybki, zadziorny "Nebulous Nightmares", który jest najbardziej melodyjnym kawałkiem na płycie. Słychać, że chcieli się pokazać z nieco łagodniejszej strony.
Axetasy atakuje i ma do zaoferowania wysokiej klasy heavy/speed metal w niemiecki wydaniu. Mają do zaoferowania coś więcej niż dawkę szybkich riffów. Pełno ciekawych melodii, chwytliwych refrenów, a wszystko jest bardzo spójne. Jestem na tak !
Ocena : 9/10
poniedziałek, 20 stycznia 2025
LETHAL X - 90 tons of thunder (2025)
Okładka rodem z gier PC działa odstraszająca. Niestety taka szata została wybrana na debiutancki album amerykańskiej formacji Lethal X. "90 Tuns of thunder" to mieszanka heavy metalu w klimatach Saxon czy Judas Priest z nutką hard rocka w klimatach Bonfire czy Twisted Sister. Płyta ukazała się 17 stycznia nakładem Metallic Blue Records.
Wokal jest istotny w muzyce heavy metalowej, to za jego sprawą dany utwór jest interpretowany, nam że tak powiem sprzedawany. Niestety, ale Jeff Martin to wokalista, który nie ma ani ciekawej barwy, ani też odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Stara się jak może, ale momentami można odnieść wrażenie, że się męczy. Najlepiej radzi sobie wtedy kiedy trzeba krzyknąć i pokazać pazur. Gitarzysta Milan Polak serwuje solidne riffy, ale troszkę brakuje pomysłowości i przejawu świeżości. To wszystko oklepane i podane bez pomysłu. Solidna dawka heavy metalu z nutką hard rocka i nic ponadto.
Pierwsze dźwięki nasuwają na myśl Judas Priest i wystarczy odpalić taki "Daredevil" czy właśnie taki "Dancing with the shadows", który przypomina Lighting Strike Judasów. Stonowane, rockowe dźwięki jak te zaprezentowane w "Dead by Sunday" pokazują właśnie słabsze oblicze zespołu. Jeszcze bardziej irytuje przekombinowany "Tormental" i takie kompozycje nie powinny mieć tu miejsca. Więcej życia i heavy metalowego pazura mamy w drapieżnym "Running away from Freedom" i jest na pewno lepiej niż przez większość płyty. Najbardziej zapada w pamięci energiczny i niezwykle melodyjny "Chasing the flaw" i mogło być więcej tego typu kompozycji. Było więcej życia i radości z odsłuchu.
Lethal X to band, który zalicza fals start. Kilka ciekawych momentów, mało wyrazisty wokalista i oklepane patenty i brak pomysłów na kompozycje sprawiają, że ten album to pozycja na którą w sumie szkoda czasu. Lepiej poszukać czegoś lepszego z nowości, albo zapuścić sobie jakiś klasyk z lat 80.
Ocena: 4/10
niedziela, 19 stycznia 2025
THE BIG DEAL - Electrified (2025)
W 2022r Serbski The Big Deal wydał swój debiutancki album "First Bite". Pokazali, że stawiają na hard rockowe szaleństwo. To muzyka łatwa w odbiorze, może nieco radiowa, może nieco komercyjna, ale da się tego słuchać i w podróży może zdać egzamin. Teraz band powraca ze swoim drugim krążkiem zatytułowanym "Electrified", Dalej w roli głównej wokalistki Nevena Brankovic i ana Nikolic. Za partie gitarowe odpowiada Srdjan Brankovic. Dalekie to ideału, ale jest kilka hitów, które potrafią zapaść w pamięci.
Takim prostym hitem jest bez wątpienia "Like a Fire". Hard rockowym w starym dobrym wydaniu. Ta prosta formuła sprawdza się. Kicz też gdzieś w tym wszystkim jest. Nikt chyba nie oczekuje poważnego materiału patrząc na kiczowatą okładkę. Melodyjny, z nutką heavy metalu "Fairy of White" też jest miły w odsłuchu. Partie klawiszowe Nevena dodają klimatu i melodyjności. Band przyspiesza w słodkim "Broken Wings", choć i tutaj wieje kiczem. Podobne emocje wywołuje "Burning Up" i w takiej stylizacji band wypada znacznie korzystniej. Coś z Sabaton można wyłapać w "They Defied" i to też nie jest taki zły utwór. Cały czas jest oczywiście walka z głosem wokalistek, który są takie bardziej popowe niż rockowe. Kolejny szybki utwór na płycie to słodki, kiczowaty "Break down the walls". Hard rock znajdziemy również w zadziornym "Dare To dream".
To już kolejna płyta w tym roku, gdzie są momenty, ciekawe melodie, ale materiał jest nie równy. Bywa że kicz doskwiera, że wokalistki przeszkadzają. Jest hard rock, jest to na swój sposób solidne. Gdyby tak zmienić wokalistki, wyrzucić klawisze, to byłoby całkiem nieźle. Kilka utworów potrafi zapaść w pamięci. Jak ktoś lubi komercyjny, może nieco popowy hard rock to coś więcej z tego wyciśnie?
Ocena: 5/10
TOKYO BLADE - Time is the fire (2025)
Nazwa Tokyo Blade jest dobrze znana i ten zespół nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeden z tych ekip, co wywodzi się z NWOBHM i odegrała ważną rolę w brytyjskim heavy metalu. Tylko jakoś nie mogę pojąć co z nimi się stało. Jeszcze nie tak dawno, bo w 2018r wydali "Unbroken" i potem w 2020r ""Dark revolution", które sa naprawdę mocne i wartościowe. Tak potem wydali "Fury" i znaczny spadek formy. Niestety zmartwię was, ale najnowsze dzieło zatytułowane "time is the Fire" to w dalszym ciągu słaba forma tej zasłużonej kapeli.
Można pochwalić za brzmienie, za miłą dla oka okładkę, za to że wydali nowy materiał, że dalej im się chce. Tylko czemu to jakieś takie bez wyrazu i bardziej hard rockowe? Co z tego, że Alan Marsh potrafi dobrze śpiewać, co z tego że gitarzyści Andy Boulton i John Wiggins są doświadczeni i stać ich na więcej? Jakoś zabrakło pomysłów na kompozycje i to silenie się na zagranie czegokolwiek słychać. Wystarczy odpalić "Moth into the Fire", by przekonać się o słabości Tokyo Blade. Płyta miała premierę 17 stycznia za sprawą Dissonance Productions. W tej hard rockowej formule sprawdza się otwierający "Feeding the rat", który przemyca troszkę patentów Judas Priest, co nie jest takie złe. Stonowane tempo i nieco mroczniejszy klimat to atuty "Man on the stair", który jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Band stara się pokazać pazur w rozpędzonym "The Devil in You" i ta sztuczka udała się. Rasowy heavy metalowy kawałek o cechach przeboju. W tej hard rockowej formule dobrze prezentuje się "Written in Blood", choć do ideału też sporo brakuje. Band gra jakoś bez wiary, bez przekonania. Dobrze wypada taki nieco żywszy i przebojowy "We burn" i jeszcze marszowy "Ramesses".
Kilka momentów, kilka utworów na plus, ale to za mało. Za mało jak na zespół tej klasy i za mało jak tyle utworów. W końcu materiał trwa tutaj 1 godzinę i 14 minut. Sporo, tylko nie było zupełnie pomysłów na ten czas, by zaciekawić słuchacza. Kolejne rozczarowanie albumem Tokyo Blade.
Ocena: 5/10
HAZZERD - The 3rd dimension (2025)
Pierwsze dwie płyty kanadyjskiego zespołu Hazzerd przeszły bez większego echa. Teraz po 5 latach band wraca z nowym dziełem zatytułowanym "The 3rd Dimension". To rasowy thrash metal, który przemyca patenty Toxik, Havok,Angelus Apatrida, czy Warbringer. W zespole pojawił się w roku 2023 gitarzysta Nick Schwartz i jakoś teraz band ma coś więcej do powiedzenia. W końcu zmajstrowali prawdziwy majstersztyk.
Okładka taka typowa dla gatunku i w pełni oddaje klimat lat 90. Przyciąga uwagę i zachęca by mieć owy album w swoich zbiorach. Brzmienie również wzorowane na latach 90. Jest moc, jest dojrzałość i dbałość o detale. Cała siła tej płyty opiera się gitarzystach Nicku i Toryinie, którzy stawiają na szybkość, drapieżność, ale przede wszystkim melodyjność. Pełno tu ciekawych solówek, riffów, a wszystko z nutką heavy/speed metalowej motoryki. To jest najpiękniejsze w tej płycie. Dzięki temu "The 3rd dimension"może trafić do znacznie szerszego grona słuchaczy. Całość bardzo dobrze spina zadziorny i pełen agresji wokal Dylana. Hazzerd prezentuje się znakomicie i nie ma tu słabych punktów.
Tu nie ma miejsce na podchody i band od razu nas atakuje rozpędzony "Interdimension". Ta praca gitar, ten wokal, te aranżacje, to wszystko trafia idealnie w mój gust. Heavy metalowy pazur pojawia się w takim "scars" , który jest przykładem przebojowości na tej płycie. Co za killer, a to dopiero początek przygody. Podobne emocje wzbudza "Unto ashes", w którym też pełno patentów wyjętych z heavy metalu lat 80. Te przejścia, zwolnienia są naprawdę urocze i tylko zwiększają wartość tego wydawnictwa. Początek "Deathbringer" brzmi jakby to był hołd dla Iron maiden i NWOBHM. Te wpływy żelaznej dziewicy można usłyszeć w dalszej części. Ciekawie to brzmi z agresywnym wokalem Dylana. Taka mieszanka bardzo mi odpowiada. Chwilę oddechu można złapać przy spokojniejszy instrumentalny "t.t.t". Agresja wraca w rozpędzonym "Plagueis", w którym też nie brakuje chwytliwych melodii. Sporo thrash metalu mamy w dynamicznym "Thrash Till Death" i ta prosta formuła sprawdza się tutaj. Szybko wpada w ucho zadziorny riff "Parastic", który też przemyca elementy heavy metalu. Band potrafi wykreować chwytliwe melodie, pomysłowe riffy i wszystko szybko potrafi zaintrygować i zapaść w pamięć. Dalej jeszcze znajdziemy 9 minutowy "A fall omen", który jest kompozycjom instrumentalną. Nie ma nudy i sporo dobrego się tutaj dzieje. Płytę zamyka "Control" i to znowu thrash metalowa jazda bez trzymanki.
Mówi się do trzech razy sztuka i faktycznie Hazzerd dopiero za 3 albumem rozwalił system. Thrash metal pełen agresji, ale też pełen chwytliwych melodii, wartościowych riffów, partii gitarowych. To wszystko jest przemyślane i składa się w spójną całość. Taki thrash metal to ja uwielbiam i kto nie zna Hazzerd niech to szybko nadrobi. Warto!
Ocena: 9/10
sobota, 18 stycznia 2025
TUMENGGUNG - Back on the Streets (2025)
Z nowym albumem po 5 latach przerwy powraca pochodzący z Indonezji Tumenggung. Działają od 2007 r i dorobili się dwóch albumów, a ten najnowszy zatytułowany "Back on The Streets", Band obraca się w stylistyce heavy/power metalu. Pełno tu odesłań do klasyki i znajdziemy elementy Scorpions, Judas Priest, czy Accept. Nie ma tu nic odkrywczego, ani świeżego, ale słucha się tego z duża przyjemnością. Z resztą czy ta okładka zalatująca klimatem Judas Priest może kłamać?
Duet gitarowy tworzony przez Rizaldy i Arif stawia na dobrą zabawę, na klasyczne dźwięki i klimat lat 80. Pełno tu prostych i oklepanych riffów, solówek czy melodii. Na szczęście band to umiejętnie wykorzystuje i tworzy solidny materiał. Tak solidny, bo nie ma mowy o stworzeniu czegoś genialnego i perfekcyjnego. Nieco słabszym ogniwem zespołu jest wokal Arifa Ramadhana, który jest daleki od jakiegoś technicznego i drapieżnego wokalu. Spisuje się w tej roli, ale do ideału tez mu brakuje.
Płyta jest krótka i treściwa, bo trwa 34 minuty. Najdłuższy utwór to "Symphony of Hate" który trwa trochę ponad 5 minut. Szybkie tempo, zadziorny riff i wszystko brzmi znajomo to fakt, ale zabawa jest przednia. Kocham takie intra jak "Wall Breaker" , gdzie gitary wprowadzają nas do albumu. Tytułowy "Back on the Streets" to klasyka w świetnym wydaniu. Riff znajomy i oklepane, ale szybsze tempo robi robotę. Znajdą się tutaj echa NWOBHM. Coś z Accept z czasów "Metal Heart" można wyłapać w "Living on the Edge" i taki hołd mi pasuje. Nie przeszkadza mi to, bo starego accept nigdy za dużo. Hard rockowy feeling dostajemy w nastrojowym "Deja Vu", jest jeszcze marszowy "1000 tons of Metal", który nieco przypomina "They Want War" Udo. Miks Judas Priest i Accept dostajemy w "Strangers" i znów dobry hołd dla heavy metalu lat 80. Finał to rozpędzony "Soul Reaper" i może chcieli mieć swój "Fast As a Shark"?
Tumenggung nagrał album o wiele ciekawszy niż debiut i widać, że się rozwijają. Stawiają na hołd dla heavy metalu lat 80, wykorzystują ograne motywy i czerpią z nich inspirację. Wszystko brzmi podobnie i nie raz to można już było gdzieś to usłyszeć. Mnie to nie przeszkadza, bo jest to świetna rozrywka. Kto lubi heavy metal w stylu starego Judas Priest czy zwłaszcza Accept, ten niech odpala czym prędzej "Back on The Streets".
Ocena: 8.5/10
MASTER SWORD - Toying with Time (2025)
Czy ktoś czekał czy nie, ale właśnie ukazał się najnowsze dzieło amerykańskiego bandu o nazwie Master Sword, a krążek nosi tytuł "Toying with Time", który premierę miał 17 stycznia. Poprzednie płyty przejawiały się jako rzemieślnicze wydawnictwa bez polotu i czegoś godnego zapamiętania. To były płyty z serii posłuchać i zapomnieć. Minęło 6 lat od czasu wydania "The Final Door". W zespole pojawił się nowy basista tj Will Lopez, który dołączył w roku 2021. Nie wpłynęło to na styl grupy i dalej gra mieszankę heavy/power metalu, gdzie jest miejsce na progresywne i symfoniczne ozdobniki.
Znów mam mieszane uczucie. Niby z jednej strony gitarzyści Matt i Kojo dwoją się i troją i potrafią stworzyć ciekawy riff, czy solówki. Tylko nie potrzebne są te dłużyzny, zwolnienia i próby tworzenia czegoś nastrojowego. Pomysł może był na to, żeby było to ciekawe ale band poległ. Nie wszystko jest tu spójne i nie wszystko jest najwyższej jakości. Muzycy grać potrafią i to słychać. Tak samo dobrze spisuje się wokalistka Lily Hoy. Do tego klimatyczna okładka, która intryguje, a samo brzmienie też dopracowane. Band po prostu nie zadbał o ciekawy materiał, o to żeby był równy i ciekawy przez cały czas. Pomysły są, przebłyski są i to mógł być naprawdę bardzo udany album.
Płytę otwiera intrygujący "the Salesman", gdzie jest ponury klimat, jest pełno symfonicznych ozdobników, a nawet nutka progresywności. Troszkę zbyt przekombinowane i odnoszę wrażenie, że jest przerost formy nad treścią. Jakże mocny i wyrazisty riff pojawia się w "Dance Of The Demon" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Pomysłowe rozplanowanie i aranżacje, troszkę przeszkadza zwolnienie w sferze solówek. "How You Hide" też świetnie się zaczyna, potem troszkę siada tempo, ale to również pozytywny moment na płycie. Nastrojowy, nieco taki komercyjny, nieco spokojniejszy "My last Breath" nie jest taki zły i może się podobać. "Son of Stone" trwa 11 minut i trochę wieje tu nudą. Brakuje energii i drapieżności. Troszkę to zbyt rozlazłe. Ciekawe momenty ma "Child of the night", ale do ideału też brakuje.
Materiał nie równy, momentami na siłę wydłużany, czasami przekombinowany i niestety traci na tym słuchacz. Płyta wydaje się chaotyczna, ale miewa swoje ciekawe momenty, jest kilka godnych uwagi melodii czy riffów. Band grać potrafi, tylko jakoś nie potrafi wykorzystać swój potencjał. Szkoda.
Ocena: 6/10
piątek, 17 stycznia 2025
GRAVE DIGGER - Bone Collector (2025)
Nie wiem jak wy, ale ja już straciłem rachubę co do ilości płyt nagranych przez niemiecki Grave Digger. Ich status, ich pozycja nie jest zagrożona. To wciąż band, który gra swoje i dzielnie reprezentuje niemiecki, teutoński heavy metal. Co do jakości, to też raz mamy petardy i świetne płyty. Bardzo miło wspominam "return of The Reaper", the Clans will rise Again", czy choćby taki "Fields of Blood", ale jest też pełno płyt, które się słucha i mija trochę czasu i się zapomina o danej płycie. Niestety najnowsze dzieło Niemców zatytułowane "Bone Collector" to właśnie takie wydawnictwo. Dobre do posłuchania i w sumie zapomnienia.
Okładka typowa dla tej formacji, aczkolwiek nie w moim typie. Wole już taką szatę "The Ballad of hangman" czy "Return of the reaper". Samo brzmienie to już takie typowe dla kapeli i obyło się bez niespodzianki. To co potrafią muzycy to wiemy i nie trzeba nad tym się rozdrabniać. Chris mimo upływu czasu wciąż brzmi tak samo i to robi wrażenie. Problem tkwi w muzykach, ale w samych kompozycjach. Materiał jest solidny, ale mało tutaj kompozycji, które by poruszyły i zostały zapamiętane.
Na pewno plus za dynamiczny i agresywny "Bone Collector" i to jest Grave Digger jaki uwielbiam. Podobne emocje wzbudza zadziorny "The rich the poor the dying" , który mocno inspirowany jest Paragon, co bardzo cieszy. Jeden z ostrzejszych kawałków na płycie. Dalej mamy solidny i również energiczny "Kingdom of Skulls", ale do ideału trochę brakuje. Echa lat 80 można wyłapać w hard rockowym "The Devils Serenade", z kolei "Killing is my pleasure" zalatuje twórczością Judas Priest. Troszkę nijaki jest "Mirror of Hate", gdzie postawiono na mroczny klimat. Coś z Udo mamy w "Rivers of Doom" i znów jest jakoś tak nijako, topornie. Dobrze prezentuje się szybszy "Made Of Madness", czy złowieszczy "Forever Evil & Buried Evil" i właśnie takie kompozycje są ostoją tej płyty.
Grave Digger regularnie wydaje płyty i jest jak dobrze naoliwiona maszyna. Tylko, że raz wyjdzie z tej produkcji coś wyjątkowego i godnego zapamiętania, a czasami typowy produkt, który niczym się nie wyróżnia. Spełnia podstawowe kryteria, wymagania i jest dobry, ale nie ma efektu wow i daleko mu do najlepszych sygnowanych marką Grave Digger. Właśnie taki jest "Bone Collector".
Ocena: 7/10
czwartek, 16 stycznia 2025
RISEN CROW - Requiem For A damned Love (2025)
Co powiecie na mieszankę gotyckiego heavy metalu z symfonicznym power metalem? Co powiecie na tajemniczy klimat? Na pomysłowe melodie i pojedynki wokalne? Włoski Risen Crow spieszy, żeby spełnić nasze wymagania. To formacja, która działa od 2020r i czerpie garściami z Visions of Atlantis, nightwish, Helloween czy Kamelot, ale nie kopiuje nikogo i idzie własną ścieżką. Kto szuka świeżości i pomysłowości ten musi posłuchać "Requiem for a damned love", który jest czymś więcej niż kolejnym debiutem z Włoch.
Płyta ukaże się 28 lutego nakładem Rockshot Records i to płyta skierowana do tych co kochają ciekawe, wciągające melodie, złożone konstrukcje utworów, podniosły klimat i ciekawie rozplanowane wokale. Band ma pomysł na siebie, na kompozycje i styl, a to czyni ich smakowitym kąskiem dla fanów takie muzyki. W składzie mamy uzdolnionych gitarzystów tj Giuseppe Longo i Francesco Menale, którzy stawiają na energię, pomysłowe pojedynki i przebojowość. W tej sferze nie ma miejsce na nudę i cały czas próbują zaintrygować słuchacza. Kawał dobrej roboty robi też klawiszowiec Alessandro Bernabei, który dodaje całości tajemniczości i podniosłości. Całą uwagę jednak skupiają na sobie wokaliści, czyli Claudio Vattone i Antonella Della Monica. Bardzo ciekawe układa się współpraca między nimi. Rozbicie wokali na partie męskie i damskie dodaje urozmaicenia i rozmachu. Bardzo udany zabieg, który jest w sumie główną atrakcją tego wydawnictwa.
Na starcie mamy rozpędzony, pełen power metalowego kopa "Never Surrender", choć zaczyna się spokojnie i tak tajemniczo. Dalej mamy "Black Widow" i tutaj jest ukłon w stronę bardziej melodyjnego heavy metalu. Lekko, przyjemnie i w przebojowym charakterze. Urozmaicony jest "Funeral Jack", ale i tutaj band stara się nas zaskoczyć i postawić na nie oczywiste rozwiązania. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Nie zwalniamy i "Risen Crow" to kolejny zadziorny i dynamiczny kawałek, który ukazuje potencjał tej grupy. Przepiękny jest ten refren w "Revelation" i nawet ta nutka progresywności dodaje uroku. Spokojniejszy, bardziej mroczny, z nutką gotyckiego metalu "Dark in my life" też prezentuje się zjawiskowo. Jeden z najciekawszych momentów na płycie. Mocny riff, ostrzejsze partie gitarowe i power metalowa jazda bez trzymanki to atuty "Believe in me". Troszkę słabszym ogniwem jest ballada "black Rose", która wieńczy album.
Risen Crow zalicza naprawdę udany debiut, który zasługuje na pochwały i wyróżnienie. Muzycy mają coś do powiedzenia, mają pomysł na siebie, a kompozycje to tylko potwierdzają. Bardzo miłe zaskoczenia i mam nadzieje, że to dopiero początek wielkiej kariery Risen Crow.
Ocena: 9/10
DIRKSCHNEIDER - Balls to the Wall Reloaded (2025)
"Balls to The Wall" to klasyka heavy metalu i jeden z najważniejszych albumów dla mnie, który ukształtował mój gust i moje upodobania muzyczne. Klasyk, który w żaden sposób nie zestarzał się i wg mnie nie wymaga odświeżenia. 40 lat to ładny jubileusz, który Udo postanowił święcić grając na żywo w całości ten klasyk. Bardzo dobra decyzja, tylko po co bawić się w nagrywanie na nowo tego klasyka, tylko że z ciekawymi gośćmi. Udo nie ma już takiej mocy i agresji jak w latach 80 czy 90, a w dodatku nie dostajemy tutaj nic więcej niż odgrzany kotlet. "Balls to The Wall" to płyta, która należy traktować w zasadzie jako ciekawostkę i w zasadzie tyle.
Sensu powstania płyty nie pojmuje i raczej jestem na nie, przy tego typu projektach. Szkoda czasu na nagrywanie na nowo swoich klasyków. Jeszcze rozumiem, że chcemy poprawić jakiś album bo było kiepskie brzmienie, ale powstało w innym składzie, albo śpiewaj inny wokalista. Taki sens jeszcze mógłby zrozumieć. Tutaj jakoś czuje niesmak. Płyta nie brzmi oryginał, a sami goście jakoś momentami nie trafieni. Joakim Broden z Sabon jakoś średnio mi pasuje do tytułowego kawałka. Kocham jego głos, ale tutaj jakoś mi się to gryzie. Lepiej wypada Biff Byfford z Saxon w "London Leatherboys" i tutaj brzmi to dobrze, a sam Udo z Biffem stworzyli ciekawy duet i jest gdzieś w tym wszystkim ten pazur z lat 80. Szokuje obecność Mile Petrozza i w kawałku "Fight It Back" też nie do końca mi pasuje, a do tego wokal Udo wypada tutaj troszkę słabiej. Pojawia się też Nils Molin w "Head Over Heels" i to dobra interpretacja klasyka. Lepiej jednak wspominam cover Hammerfall. Kolejny ciekawy gość to Michael Kiske i znów jakoś nie do końca pasuje mi dobór głosu. Jakby zderzyć dwa różne światy. Kiske wiadomo błyszczy i ładnie tu śpiewa, ale jakoś nie do końca przemawia do mnie ta wariacja. Może gdyby utwór zostałby inaczej zagrany, to może wtedy Kiske miałby większe pole do popisu i może by się to tak nie gryzło ze sobą. Jest jeszcze Danko Jones, Dee Snider, Doro Pesch czy Tim Ripper Owens. Znane nazwiska, ale to nic nie zmienia. Płyta troszkę jakby wymuszona i tylko potrafi zaspokoić ciekawość, jak te wielkie głosy spisują się w tym klasycznym.
Może lepiej było by wydać ewentualnie album zagrany na żywo albo z orkiestrą? Jaki jest sens? Co raz więcej takich płyt i troszkę szkoda na to czasu, pieniędzy. Lepiej wyciągnąć z półki klasyk z 1983r. Nic nie stracił na jakości, na świeżości. Ponadczasowy album, który nie wymaga odświeżenia. Ciekawość zaspokojona.
Ocena: 5/10
środa, 15 stycznia 2025
BLACK SUN - Karma Somnium (2025)
Po cichu, bez rozgłosu i wielkiego szumu powraca po 6 latach grecki Black sun. To formacja działająca od 1993r i mająca na koncie tylko jeden debiutancki album. Band obraca się w kręgu melodyjnego heavy metalu z nutka progresywności i power metalu. Pierwszy album był godny uwagi i trzeba przyznać, że mimo roszad personalnych "Karma Somnium" też jest pozycją, którą trzeba znać. Premiera płyty odbyła się 10 stycznia.
Piękna, mroczna okładka robi robotę i potrafi zachęcić do wydawnictwa. Soczyste, zadziorne brzmienie idealnie współgra z zawartością. Warto wspomnieć, że w 2023 r skład zasilił wokalista Manos Xanthakis i perkusista Thomas Chalanoulis. Trzeba przyznać, że wokalista Manos potrafi czarować swoim głosem i nadać odpowiedni klimat. Niby nic odkrywczego i jest kilka niedociągnięć, to mimo wszystko każdy kto ceni emocjonalne granie, gdzie podziałać na nasze zmysły, ten doceni to co prezentuje Black Sun na nowym wydawnictwie. Gitarzyści Minas i Vassillis wg mnie bardziej stawiają na rozmach, wyszukane motywy i emocjonalny klimat, a gdzieś na dalszym planie mamy melodie, chwytliwość czy przebojowość.
Na płycie znajdziemy 9 utworów, a jeden z tych najbardziej wyrazistych kawałków jest bez wątpienia "Last Chapter" i słychać tutaj nawiązania do klasycznego heavy metalu i nawet głos Manosa przypomina poniekąd Bruce;a Dickinsona. Świetny kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Więcej progresywności i mrocznego klimatu uświadczymy w "Mirror" , a "Warriors fate" potrafi zachwycić rozbudowaną formą i ciekawymi przejściami. "Tearing Me Apart" troszkę nijaki, troszkę za mało agresji i przebojowości w tym. Nie trafił do mnie ten utwór. Na płycie jest jeszcze rockowy "Forever Lost" i mnie osobiście odpowiada takie agresywniejsze granie, ocierające się o power metal jak to w "Till The End". To bez wątpienia jeden z jaśniejszych kawałków na płycie. Pomysłowy motyw przewodni, duża dawka melodyjności i nawet progresywne aspekty nie przeszkadzają. Kolejny świetny utwór na płycie to "Light Remains' i znów dostajemy power metalową petardę. Zakończenie płyty z przytupem.
"Karma Somnium" to dojrzały album z ciekawymi melodiami i udaną mieszanka melodyjnego heavy metalu i progresywnego power metalu. Panowie grać potrafią i nie raz to udowadniają, tylko sam pomysł na kompozycje nie zawsze do mnie przemawia w 100 %. Brakuje mi troszkę energii, drapieżności i większej przebojowości. Mimo wad, to wciąż solidna pozycja z Grecji.
Ocena: 7/10
wtorek, 14 stycznia 2025
CRIMSON STORM - Livin on the bad side (2025)
Od jakiegoś czasu napotykałem się na materiały marketingowe dotyczące debiutu włoskiego Crimson Storm. Wytwórnia Fighter Records odwaliła dobrą robotę i to była jedna z tych płyt, którą wypatrywałem w styczniu roku 2025. Działają od 2009r i w skład tej grupy wchodzą Loanshark czy Redshard. To sprawia, że "Livin on the bad Side" z miejsca staje się pozycją godną uwagi. Każdy kto gustuje w stylizacji heavy/power metal z nutką speed metalu ten odnajdzie się w muzyce Crimson Storm.
14 stycznia to dzień premiery debiutanckiego krążka włoskiego Crimson Storm i trzeba przyznać, że jest to płyta dynamiczna, zadziorna i z pewnością godna uwagi. Nie ma tu oryginalności, nie ma niczego odkrywczego, ale jest to kawał porządnie skrojonego heavy/speed metalu z nutką power metalu. Kto słyszał taki Redshark, Liege Lord, Exciter czy Enforcer ten wie czego może się spodziewać i szybko odnajdzie się w świecie Crimson Storm. Sekcja rytmiczna pełna dynamiki, szybkości i do tego pomysłowe i dobrze rozegrane partie gitarowe Logana Headsa. Całość dobrze spina wokal Pau Correas z Redshard, którego uwielbiam i jest dodatkowym atutem.
Intro "Night of the Tyrant" to solidne otwarcie płyty i jest bardzo klasycznie. Potem wkracza zadziorny "Raging eyes of darkness" i to rasowe heavy/speed metalowe granie i naprawdę dobrze się tego słucha. Mocny riff, łatwo wpadający w ucho refren i sprawdzone patenty sprawiają, że chce się więcej. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia rozpędzony i przebojowy "Outrageous" i podobne emocje wzbudza ostry "Abuse of Power". Dalej znajdziemy nieco stonowany i toporny "Nightmare Deceiver", który przemyca elementy Judas Priest, czy Accept. Cały czas unosi się tutaj klimat lat 80, co jest dodatkowym atutem tego wydawnictwa. Kolejny killer na płycie to energiczny "Speed Hammerin Metal" i w podobnej tonacji mamy "Headfukker". Całość zamyka szybki i zadziorny "seven days of mayhem". Speed metalowa jazda bez trzymanki.
Debiut prosto z Włoch, który przyciągnie miłośników heavy/speed metalu lat 80. Do tego pełno tu wpływu amerykańskiej sceny metalowej. Crimson storm tworzą muzycy, którzy grać potrafią i to przedkłada się na jakość płyty. Pozytywne zaskoczenie i na pewno będę obserwował poczynienia Crimson Storm.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 13 stycznia 2025
THE HALO EFFECT - March of The Undead (2025)
Minęły 3 lata od wydania debiutanckiego albumu szwedzkiej formacji The Halo Effect, który obraca się w sferze melodyjnego death metalu. To supergrupa, która działa od 2019r . W składzie mamy wokalistę Mikaela Stanne z Dark Tranquillity , gitarzystę Niclasa Engelin z In Flames, basistę Petara Iwersa z In Flames,perkusistę Daniela Svenssona z In Flames i gitarzystę Jespera Stromblada który grywał w In Flames i Hammerfall. Wielkie nazwiska i wielkie oczekiwania. Szwedzi to specjaliści w dziedzinie melodyjnego death metalu, więc gdzieś tam można być spokojnym o jakość. Czy faktycznie tak jest? Czy drugi album zatytułowany "March of The Undead" faktycznie jest pozycją godną uwagi i robi furorę?
Na próżno szukać tutaj czegoś oryginalnego, świeżego i pomysłowego, gdzie na lewo i prawo słychać pełno elementów wyjętych z twórczości Arch Enemy, In flames czy Soilwork. Na pewno band gra dobrze skrojony melodyjny death metal, gdzie jest energia, a chwytliwe melodie potrafią przyciągnąć uwagę. Band potrafi stworzyć godne uwagi melodie, motywy, dlatego płyta jest miła w odsłuchu. Troszkę momentami przeszkadzają wolniejsze momenty, czy nastawienie na komercyjny wydźwięk. Na szczęście idzie się do tego przyzwyczaić i czerpać radość z odsłuchu. Muzycy to wiadomo, prawdziwa śmietanka melodyjnego death metalu i każdy z nich to specjalista w swoim fachu. Mikael swoim głosem sieje zniszczenie i słuchanie jego głosu to prawdziwa przyjemność. Partie gitarowe Jespera i Niclasa są ekscytujące i tym razem odnoszę wrażenie, że jest lepiej niż na debiucie.
Płytę otwiera melodyjny i nieco stonowany "Conspire to Deceive" sprawdza się jako otwieracz i to rasowy hit.Troszkę komercyjnie, troszkę spokojnie, ale słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Stonowany i bardziej wyważony "Detonate" brzmi jak kawałek w klimatach melodyjnego heavy metalu. Pierwszy rasowy killer "Our channel To the Darkness" i czuć tą moc. Jest pazur, szybkość i dużo dobrego się tutaj dzieje. "Cruel Perception" to kolejny lekki, melodyjny i przyjemny kawałek. Nie ma super szybkości, czy agresywnego riffu, ale jest to spójne. Mocniejszym kawałkiem jest bez wątpienia "What We Become" i znów band pokazuje wyszkolenie technicznie i umiejętne tworzenie hitów. "March Of The Undead" to solidny utwór, ale jakoś więcej tu komercji, a za mało konkretów. Od tego momentu troszkę zaczyna wiać nudą, a taki "Between Directions" jest taki nieco radiowy i jest przerost formy nad treścią. Emocje wracają wraz z agresywnym i rozpędzonym "The burning point", który również jest jasnym punktem tego wydawnictwa.
Solidna porcja melodyjnego death metalu, gdzie początek płyty jest imponujący i potrafi rozpalić zmysły. Końcówka płyty troszkę już bardziej spokojniejsza, nieco bardziej komercyjna. Znakomici muzycy tutaj są gwarancją jakości i dostarczyli nam udany album, który zasługuje na uwagę. Troszkę rozczarowuje fakt, że nie jest to album petarda, bo mając takich muzyków powinien powstać album perfekcyjny. Niestety tak nie jest.
Ocena: 7.5/10
niedziela, 12 stycznia 2025
RAGING FATE - Mutiny (2025)
Uwielbiam twórczość Running wild i zawsze z miłą chęcią sięgam po wydawnictwa, gdzie pojawiają się wyraźne wpływy muzyki Rock;n Rolfa. W końcu nigdy za wiele rasowego heavy metalu w klimatach pirackich. Raging Fate to kolejny bardzo dobry przykład, że można czerpać garściami z dokonań Running wild i stworzyć przy tym materiał na tyle solidny, że zasługuje na uwagę. Ten szwedzki zespół jest na scenie od 2014r i w sumie należy to traktować jako solowy projekt Mattiasa Lovdala. "Mutiny" to najnowsze dzieło Raging Fate i jest to ich 3 album w dorobku. Premiera płyty odbyła się 11 stycznia nakładem Stormspell Records.
Instrumentalnie to wypada naprawdę dobrze i do tego czuć piracki klimat. Największą bolączką Raging Fate jest wokal Mattiasa, który jest bez mocy i drapieżności. To najsłabszy punkt muzyki Raging Fate. Znacznie lepiej wypada sekcja rytmiczna czy partie gitarowe. To muzyka skierowana do maniaków Blazon Stone, Running wild czy Silverbones. Nie ma tu nic odkrywczego, ani też powalającego na kolana. Okładka od razu zdradza co nas czeka i okładka frontowa też jakoś niczym specjalnie nie zachwyca. Tak samo brzmienie, dobrze zmiksowane, nieco przybrudzone na wzór wydawnictw z lat 80. Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić, ale partie wokalne potrafią być jednak przeszkodą.
Całkiem dobrze otwiera się ta płyty, bo od szybszych kawałków w postaci "Skull and Bones" czy "Dead man's land", który przemycają sporo patentów Running wild. Brak przebłysku geniuszu, ale dobrze się tego słucha. Nijaki jest "horror movie mania" i ani riff, ani tez refren nie rozwalają system. To niestety klasa średnia. Pierwsze takie mocne i wyraziste uderzenie dostajemy za sprawą rozpędzonego "blood Red Sky", który mocno nawiązuje do czasów "Black Hand Inn" Running wild. Można odnieść wrażenie, że Raging Fate najlepiej wypada właśnie w tych szybszych kompozycjach. Najostrzejszy riff dostajemy w agresywnym 'Mutiny" i znów pozytywne zaskoczenie. Jest piracki heavy/power metal i to na bardzo dobrym poziomie. Wokal troszkę lepiej tutaj wypada. Refren, motoryka i riff robią tutaj robotę. Toporny i stonowany 'Powder and Flame" też trochę ospały i przewidywalny. "The Vendetta Ride" wypada znacznie lepiej, ale to znów szybszy kawałek na płycie. Cieszy, że finał płyty to rasowy, epicki kolos w klimatach Running Wild. "The Great Heathen Army" daje radę i może się podobać. Pomysłowe wejście, przewodni motyw i sama partie gitarowe też bardzo dobrze rozplanowane. Sam Rolf z Running wild by nie powstydziłby takim utworem.
Mimo sporych wad, mimo słabszego wokalu, mimo nierównego materiału, wtórności to trzeba przyznać, że płyta jest miła w odsłuchu, zwłaszcza jeśli ma się bzika na punkcie muzyki Running Wild. Wiem, że płyta jest daleka od ideału i nie ma startu do top 10, ale radość z odsłuchu była, więc płyta zasługuję na pewno na uwagę. Niech każdy posłucha i sam oceni. Fani running wild nie powinni narzekać.
Ocena: 6.5/10
sobota, 11 stycznia 2025
SACRED - Fire to Ice (2025)
Nazwa Sacred może nie zrobiła szumu w okół siebie, może marketing nie był odpowiedni, ale trzeba przyznać, że zebrano tutaj całkiem dobre nazwiska. Nazwiska dobrze znane w świecie heavy/power metalu. Ta szwedzka kapela powstała w 2019r i mamy w składzie wokalistę Gustava Bilde z Seven Thorns, jest gitarzysta Jonathan Hallberg z Crystal Eyes, gitarzysta Christoffer Cederstrand z Katana, perkusista Pontus Andren z Lancer, a basista Robin Ubult z Vicious Rumors czy air Raid. Znane nazwiska przyciągają uwagę, podobnie jak i okładka, ale czy debiut w postaci "Fire to Ice" robi furorę?
Płyta ukazała się 10 grudnia pod skrzydłami Stormspell Records. Wpływy macierzystych kapel oczywiście są, podobnie jak innych szwedzkich formacji. Znajdziemy patenty Hammerfall, czy Heavy load. Brzmienie wzorowane na wydawnictwach z lat 80, co jest plusem. Więcej tu w zasadzie heavy metalu niż power metalu. Nie to jest problemem. Po prostu band gra taki ostrożny, nieco zachowawczy heavy metal, który jest jakby bez emocji. Leci muzyka, ale niczym nie rusza. Otwierający "Into the Light" jest melodyjny, przebojowy, ale nie powala na kolana. Ot co solidna porcja heavy metalu w klasycznych wydaniu. Brakuje trochę drapieżności i świeżości. Riff z "Gateway to The Gods" przypominał mi twórczość Hammerfall i trochę ostatni album Running wild. Heavy metal pełną gębą to fakt, ale tu znowu jakoś bez emocji, bez elementu zaskoczenia. "On the Verge of a Becoming a shadow" niby miał być epicki, rozbudowany i klimatyczny. Tempo i zamysł może i dobre, ale trochę wieje nudą. Szkoda, zmarnowano potencjał. Więcej życia i energii ma w sobie "Caught in a snowstorm" i to na pewno jeden z ciekawszych momentów na płycie. Dobre słowo można napisać o stonowanym i klasycznym "tyrannical Warfare". W ucho szybko wpada tytułowy "Fire To ice" i to przykład, że band potrafi tworzyć godne uwagi kawałki. Powinno być więcej tego typu utworów. Dobrze wypada też zamykający "The Flying Dutchman" i w końcu udało się utrzymać zainteresowanie słuchacza przez 7 minut. Jest klimat, jest pomysł i dobrze rozegranie w solówkach i sam refren tez wpada w ucho. Dobra robota.
Nasuwa się jedno słowo. Rozczarowanie. Znane nazwiska, doświadczeni muzycy, a tak spartolili robotę. To mógł być zgrabnie zagrany szwedzki heavy metal. Grać potrafią, tylko zabrakło pomysłów na kompozycje i ciekawe aranżacje. Jest kilka momentów, ale to za mało żeby podbić świat i trafić do grona najlepszych wydawnictw roku 2025. Szkoda.
Ocena: 5/10
środa, 8 stycznia 2025
TWINS CREW - Chapter IV (2025)
To jedna z tych płyt, na które czekałem jeśli chodzi o rok 2025. Pierwsze płyty tej szwedzkiej formacji o nazwie Twins Crew bardzo miło wspominam. To band, który specjalizuje się w mieszance heavy/power metalu, który mocno przypomina dokonania takich kapel jak bloodbound, Gamma ray czy Hammerfall. Pierwsze albumy robiły furorę, a "Veni Vidi Vici" to dla mnie prawdziwa perełka i najlepszy album tej formacji i jedno z najlepszych wydawnictw roku 2016. Minęło 9 lat, a band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Chapter IV". Album ukaże się 21 lutego nakładem Scarlet Records.
Co do samego składu, to w roku 2024 do zespołu dołączył perkusista Fredrik Norgaard Graff i trzeba przyznać, że wpisał się w styl grupy. Band dalej gra swoje i również na wysokim poziomie. Mimo długiej przerwy Twins Crew nie zapomniał jak tworzyć pomysłowe melodie, jak porwać słuchacza dynamiką i przebojowymi refrenami. Rozrywka zagwarantowana i te 41 minut muzyki szybko mija w towarzystwie szwedzkiej formacji. Bracia David i Dannis Janglov nie raz pokazali, że potrafią grać, tworzyć i dostarczyć frajdy fanom takiej muzyki. Tu jest nie inaczej i wciąż mają to coś. Mocnym ogniwem zespołu jest bez wątpienia wokalista Andreas Larsson. Co moc w głosie, co za umiejętność przekazania mocy i drapieżności. Dzięki niemu płyta jak i zespół sporo zyskuje. Do tego trzeba dodać miłą dla oka okładkę, która od razu daje do zrozumienia, że to płyta w kategorii heavy/power metalu. Samo brzmienie również mocne, wyraziste i dopasowane do muzyki.
41 minut i tylko 8 kawałków. Może i mało, ale jest treściwie i nie ma jakiś zbytecznych dźwięków. Od początku do końca dostajemy porcję dobrze wyważonego heavy/power metal. Tutaj przemawia jakość i to słychać od pierwszych dźwięków. Czy jest tak idealnie jak na poprzednim krążku? Raczej nie. Jednak można czerpać sporo frajdy z tej płyty.
Płytę otwiera "Choose Your Gods" i tutaj jakoś zalatuje mi Manowar. Ten bas, ten epicki klimat, stonowane tempo i taki true heavy metalowy refren. Mocne otwarcie płyty i to jest właśnie heavy metal! Jednym z najdłuższych utworów na płycie jest "Never Stop Believing" i to rasowy power metal, który czerpie garściami z Sonata Arctica, Helloween czy Gamma Ray. Power metalowy killer, który odzwierciedla to co najlepsze w tej muzyce. Na takie perełki zawsze warto czekać i przypominają się lata 90. Znalazło się miejsce na nieco bardziej komercyjny, lekki i przebojowy hicior w postaci "Living in a Dream". Nie jest to pop, nie jest to ballada, a pozytywnie zakręcony heavy/power metalowy hicior, który opiera się na prostym i łatwo wpadającym w ucho refrenie i riffie. Ja to kupuje i chętnie jeszcze posłucham więcej tego typu hitów. "Warrrior of The North" rozpoczyna się niczym mieszanka Wizard i Paragon i gamma Ray. Jak to obłędnie brzmi. Ta praca gitar, ten kruszący mury wokal, a do tego brzmienie ostre niczym brzytwa. Wszystko brzmi idealnie i nie ma do czego się przyczepić. Toporny, nieco mroczny i taki na wzór niemieckiego heavy metalu jest "Fire". Dużo tutaj wpływów Grave Digger czy Paragon. Dobrze to zostało rozegrane. Troszkę może nie potrzebna jest tu ballada "Without You", która troszkę psuje cały efekt mocnej, dynamicznej płyty. Dalej mamy nieco stonowany, lekki i może bardziej hard rockowy "Order 69", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Klimatycznie rozpoczyna się "Fighting for The World". Jest tajemniczo, epicko i troszkę w klimatach Manowar. To kolejny energiczny i wyrazisty kawałek, który potrafi skopać tyłki. Oj dużo się dobrego dzieje, a band znów pokazuje pazur. Świetny finał płyty.
"Chapter IV" troszkę ustępuje poprzedniemu krążkowi, ale to płyta świetnie wyważona. Przede wszystkim przebojowa, zróżnicowana i dopracowana. To przede wszystkim jakość, pomysłowość i dbałość o detale. Twins Crew mimo długiej przerwy wciąż trzyma formę i ten album potwierdza. Wypatrujcie 4 albumu szwedzkiej grupy Twins Crew, wciąż mają to coś w sobie!
Ocena: 9/10
piątek, 3 stycznia 2025
ENCHANTED STEEL - Might And Magic (2025)
Był kiedyś taki polski zespół o nazwie Pathfinder, który szedł nieco w klimaty Rhapsody i starał się grać podniosły, pełen epickości i rozmachu power metal. Nie brakowało hitów, dobrych melodii i klimatu fantasy. Odnoszę wrażenie, że debiut Enchanted Steel zatytułowany "Might and Magic" jest troszkę ukłonem w stronę tamtej formacji. Enchanted Steel to polski projekt muzyczny za którym stoi Arion Galadriel. Początki tego jednoosobowego projektu sięgają 2023r i owocem ciężkiej pracy Ariona jest właśnie ten album.
Miło jest widzieć, że powstają płyty z taką muzyką jak ta na naszej rodzimej scenie metalowej. Troszkę może przesadzono z słodkością, kiczem i momentami z humorem, ale jest to power metal pełną gębą. Znajdziemy tutaj solidne kompozycje, kilka klasycznie brzmiących riffów wzorowanych na Helloween czy Rhapsody. Znajdziemy kilka chwytliwych i łatwo wpadających refrenów. Nie ma tu oryginalności, nie ma przebłysku geniuszu, nie ma też idealnego materiału. Jednak dobrze się tego słucha i wstydu nie ma. Arion w pojedynkę poradził sobie z zadaniem.
Materiał krótki, bo trwa 30 minut. Jest klimatyczne intro, nie trafiony cover "No cock like Horse Cock" autorstwa Pepper Coyto. Okładka oddaje klimat muzyki power metal i jest widoczny świat fantasy. Brzmienie też nie jest gorsze, a co może nieco kłóć to troszkę sztuczna perkusja i kiczowate klawisze. Do wszystkiego idzie przywyknąć i można nieźle się bawić przy radosnym "the greatest Warriors" i brzmi hołd dla lat 90. Rasowy power metal na udanym poziomie. Nieco bardziej stonowany jest "Quest for the Elven Blade" i tutaj dostajemy rzemieślniczy kawałek, który niczym nie porywa. Ballada "The Flame of Warriors Might" ma nastrój i potrafi zauroczyć swoją formułą. Troszkę progresywności, troszkę symfonicznych ozdobników i epickości dostajemy w "Defender of Realms", który jest jasnym punktem tej płyty. Więcej radosnego grania z nutką folk metalu dostajemy w "Keeper of The Seven Beers", który nieco przypomina Alestorm. Podobne skojarzenia wywołuje folkowy i niezwykle energiczny "Quest for the battle of Battle". Jest moc! Pozytywne emocje wzbudza też złożony "We'll Fight", który kipi energią, ciekawymi popisami gitarowymi. Troszkę brzmi jak miks Avantasia, Helloween, czy Orden Ogan.
Nie jest to płyta idealna, ani oryginalna, ani też pomysłowa. Nie ma przebłysku geniuszu, a wszystko już można było usłyszeć i nie raz w lepszym wydaniu. Jednak mimo wszystko Arion serwuje nam kawał solidnego power metal, który czerpie garściami z klasyki i to słychać. Miło jest widzieć, że polaków też stać na udany power metalowy album. Miłe zaskoczenie.
Ocena: 6/10
czwartek, 2 stycznia 2025
MALCHUS - Aż żal Umierać (2024)
Malchus to band, które nie istnieje od dziś. Ma bogatą historię, która sięga roku 2004. Kapela powstała z inicjatywy Radosława Sołka. To co grają to nowocześnie zagrany progresywny heavy metal z elementami melodyjnego death metalu. Stawiają na mroczny klimat i zadziorne riffy. Mają na swoim koncie 9 albumów, z czego najnowszy "Aż Żal Umierać" ukazał się 20 grudnia roku 2024. Warto wspomnieć, że to pierwszy album z nowym gitarzystą Łukaszem Pyrą. Nie jest to może najlepsze co usłyszałem w roku 2024, ale jest to solidna pozycja.
Liderem grupy jest Radosław Sołka, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jego zadziorny głos idealnie współgra z zawartością i style, w którym obraca się grupa. Ma ciekawe pomysły na kompozycje i wystarczy wsłuchać się w rozpędzonym "Pokuta" i tutaj można poczuć, że w tej formacji jest potencjał. Prosty motyw i chwytliwa melodia robią swoje i mamy rasowy hicior, który zapada w pamięci. Nowy album to tak naprawdę świetne podsumowanie 20 letniej działalności zespołu i to taki Malchus w pigułce. Dobrze wypada też agresywniejszy "Talitha Kum" i te folkowe wtrącenia są tutaj miłym dodatkiem. Pozytywna energia wydobywa się z folkowego "kwiecień", "Prawda" ma nieco rockowy feeling i sama początkowa mroczna faza jest naprawdę urocza. Progresywność pojawia na pewno się w "Ja jestem" i to taki bardziej złożony i nowocześnie zagrany kawałek. Więcej takiego klasycznego heavy metalu można uświadczyć "Różowy gwizdek", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Pozytywna energia i taki bardziej klasyczny heavy metal wraca w "Kto mnie obudzi".
Okładka przyciąga uwagę, materiał "Aż żal umierać" jest dobry do posłuchania, lecz to płyta która ma wady, niedociągnięcia i troszkę brakuje mi tu pazura, konsekwencji i pomysłów na cały materiał. Płyta do posłuchania, ale nie oczekujcie, że wywróci wasz heavy metalowy świat do góry nogami. Malchus to solidna kapela, którą na pewno stać na więcej, bo potencjał tam jest.
Ocena: 6/10