Końcówka lat 90 to okres kiedy szybko rozwoju nabrał gatunek power metalu i zaczęły powstawać różnego rodzaju hybrydy i jedną z takich jest fiński NIGHTWISH, który w dość krótkim czasie uzyskał status światowej gwiazdy. Wszystko się właściwie zaczęło w roku 1996 kiedy to zespół powstał i jakże ważne było wydanie debiutanckiego albumu w roku 1997. Biografii NIGHTWISH nie mam zamiaru opisywać, bo każdy cieszący się fan ją zna, a jak nie to zawsze można się zagłębić w jakże bogatą historię zespołu. Debiutancki „Angel Falls First” nie poruszył mnie i nie chodzi tutaj o jakieś skrzywiony przesąd, że heavy metal to nie jest miejsce dla kobiet, a z powodu nijakiego materiału. Choć wielkim fanem tego zespołu nie jestem to potrafię docenić ich późniejsze albumy wydane po debiutanckim lp. „Oceanborn” z 1998 r to album już bardziej dojrzały, cięższy i trzeba przyznać, ze nowy nabytek w postaci basisty Samiego Vanska dał powiew świeżości do zespołu i ich muzyki. Przez wielu tzw „metalowców” zespół jest karcony przez jego komercyjny wydźwięk i przez sam fakt że mamy tutaj kobietę na wokalu, co dla wielu jest powodem do dyskwalifikacji zespołu. Jednak nie można być ślepym, głuchym na ambitną muzyką która opiera się ostrych riffach, wyeksponowanych partiach klawiszy oraz na operowym głosie oryginalnej, charyzmatycznej Tarji Turunen, który szybko stała się ikoną symfonicznego power metalu. To co jest charakterystyczne dla tego albumu to nie tylko wyżej wspomniane elementy, to także zbiór melodii, motywów nawiązujących do muzyki poważnej, a także partie gitarowe, które czerpią garściami z gigantów gatunku power metalu. To co mi się podoba na tym albumie, a także w początkowym okresie NIGHTWISH, to że ich muzyka jest bogata w różnego rodzaju smaczki, w partie wygrywane przez instrumenty orkiestrowe takie jak wiolonczela, flet i taka muzyka robi wrażenie, zwłaszcza kiedy uzupełni się ją poetycką warstwą liryczną poruszającą tematykę fantasy i astralną. „Oceanborn” to jeden z najlepszych albumów tej fińskiej formacji i to powie wam nie tylko ja, a także każdy fan NIGHTWISH. Poza piękną okładką Mayera, poza krystalicznym, magicznym, wręcz baśniowym brzmieniem które stworzył Tero Kinnunen, mamy też jakże wyrównany i przebojowy materiał. Klimat na albumie jest z górnej półki, bo połączyć dynamiczne power metalowe granie z baśniowym, przesiąkniętym klimatem fantasy światem tak jak w utworze „Stargazers” nie jest łatwe, ale zespołowi to wychodzi płynnie. W takiej typowo power metalowej stylistyce jest jeszcze „Devil and the Deep Dark Ocean” w którym to swojego wokalu użyczył Tapio Wilska, a także rozbudowany „The Pharaoh Sails to Orion”, który jest pięknym dialogiem między męskim wokalem, a kobiecym , a także dialogiem między monumentalnymi klawiszami a power metalowymi riffami. Ale oprócz galopad power metalowych mamy pełno nastrojowych kompozycji jak „Gethsemane” z jednym z najpiękniejszych motywów klawiszowych i podobne odczucia mam przy złowieszczym singlowym „Sacrament of Wilderness”, w którym to Toumas Holopainen przeszedł sam siebie jako kompozytor i muzyk. Przykład, że power metal może wywoływać emocje, że może być muzyką ambitniejszą, pełną bogactwa i niesamowitego baśniowego klimatu. Fani łamaczy serc i balladowych klimatów na pewno zmiękną przy dźwiękach”Swanheart”, który dowodzi, że Tarja to prawdziwy diament, który błyszczy nie tylko w szybkich, dynamicznych kawałkach, ale też w tych nastrojowych, gdzie właściwie, mógłby zostać sam wokal i też było by to piękne. To jest właśnie magia tego zespołu i jeden z jej znaków rozpoznawczych. Charyzmatyczna Tarja, która jest osobą kreującą klimat, przestrzeń utworów i ich głębie. Operowy wokal nie należy do moich ulubionych, ale są wyjątki jak choćby właśnie NIGHTWISH, POWERWOLF, czy też THERION. O pozostałych muzykach też można pisać same dobre rzeczy i tutaj mam na myśli przede wszystkim gitarzystę Emppu, który często wygrywa interesujący partie gitarowe, pełne emocji i finezji, a to właśnie jest niezbędne przy takiej muzyce. Jeden z najlepszych albumów NIGHTIWSH i niech dowodem tego będzie fakt, że album uzyskał status złotej płyty i znalazł się na piątym miejscu fińskiej listy przebojów. Ocena: 8.5/10
niedziela, 27 listopada 2011
sobota, 26 listopada 2011
GRINDER - Dawn Of Living (1988)
Na przełomie lat 80/90 funkcjonowała na terenie Niemiec kapela speed/ thrash metalowa o nazwie GRINDER. Kapela powstała w 1984 i działała aż do 1991 r i przez ten czas wydali tylko trzy albumy. Dorobek skromny, ale pamiętajmy w muzyce nie liczba, ilość jest ważna a jakość i w tym przypadku jest to kapela, o której poziomie decyduje nie liczba 15 albumów, a tylko 3. Po serii dem, kapela w 1988 wydała swój debiutancki album „Dawn For The Living” i trzeba przyznać, że kluczową rolę odegrał Kalle Trapp jako producent i ten kto pozwolił zespołowi wypłynąć na szerokie wody. Dał też debiutanckiemu albumowi znakomite nieco surowe, ale drapieżne brzmienie takie wręcz charakterystyczne dla płyt z kręgu thrash/speed metal. Kolejnym jakże ważnym elementem muzyki GRINDER jest wokalista Adrian Hahn, który śpiewa zadziornie, z dużą dawką mocy i łączy przy tym manierę wokalisty heavy metalowego i thrash metalowego i to zdało swój egzamin. Złego słowa nie można powiedzieć o pozostałych muzykach, którzy znają się na swojej robocie, zwłaszcza duet gitarzystów Lario Teklic/ Andy Ergun. W tym aspekcie mamy nie mal wszystko odrobinę szaleństwa, luzu, dystansu i tu na myśl przychodzi rock'n rollowy „F.O.A.D”, po bardziej heavy metalowe zacięcia, czy też thrash metalowe. Tak więc na brak różnorodności czy energii nie można narzekać. Otwieracz „Obsession” właściwe daje obraz tego co będzie się dziać w dalszej części tego albumu. Daje przedsmak agresji i zadziorności zawartej na tym krążku. „Dawn For the Living” ma bardziej heavy metalowy motyw i więcej tutaj stonowanych melodii i w podobnej stylistyce jest utrzymany tajemniczy, ponury „Frenzied Hatred”. Jednak najwięcej na albumie takich dynamicznych petard jak „Sinners Exile” czy też „Traitor” z najlepszym riffem z całego albumu. Bawienie się w opisywaniu poszczególnych utworów jest w tym przypadku zbyteczne, zwłaszcza kiedy kompozycje są utrzymany na takim samym wysokim poziomie i utrzymane są w podobnej dynamicznej stylistyce. Jak sami widzicie, że o zaletach można by pisać i pisać, a jak jest z wadami? Hmm można zarzucić rutynę i wałkowanie tego samego, ale na tym właśnie polega urok tego zespołu i to jest źródło ich mocy. Zespół zapomniany, podobnie jak jego twórczość co jest wręcz niedopuszczalne, zwłaszcza dla fana speed/thrash metalu. Ocena: 8.5/10
BLACK ANGELS - Black And White (1985)
„Black And White” to dla wielu najgorszy album szwajcarskiej formacji BLACK ANGELS, która łączy niczym KROKUS heavy metal z hard rockowym zacięciem. Zespół powstał w 1979 roku i chyba najważniejszym faktem w przypadku BLACK ANGELS był rok 1985 kiedy to został zwerbowany z kapeli XANTILON Rona Phillips jako nowy wokalista i to on po dzień dzisiejszy pozostał w kapeli i to on ją właściwie reaktywował w roku 2009 wydając album „Changes”. Oprócz Rona znaczącą rolę odegrał na albumie „Black And White” gitarzysta Andy Mckay, który rozegrał znacznie różnorodniejsze partie gitarowe aniżeli na wcześniejszych albumach. Czy „Black And White” jest taki zły jak to nie którzy przedstawiają? Cóż niestety tak. Choć jest kilka pozytywów.. Jest charyzmatyczny wokal Rona który przypomina maniery Klausa Meine z SCORPIONS, jest też kilka chwytliwych partii gitarowych, melodii z których płynie sporo energii. To z kolei determinuje kolejną zaletą tego albumu jaką bez wątpienia jest różnorodność i zadziorność. Muzyka jest może określona pewnymi granicami i słychać że zespół wzorował się na takich kapelach jak KROKUS, LED ZEPELLIN, DEEP PURPLE czy WHITESNAKE. Jednak mimo pewnych określonych ram mamy zróżnicowany materiał, gdzie występują szybkie rozpędzone kompozycje. Gdzie liczy się zadziorność, dynamika i rock'n rollowy feeling i takie też są otwierający „Running With The Wind” , przebojowy „Queen Of the Night” z jakże chwytliwym refrenem, ale są też bardziej stonowane kompozycje jak „Bad Strike”, czy „Call Back”.I gdzieś pomiędzy tymi dwoma kategoriami są komercyjne, nieco lżejsze„Stand By Me” czy też „Straight To the Border” i tak na dobrą sprawę poza kilkoma motywami i świetnym „Queen Of The Night” to zbytnio nie ma na czym zwiesić ucho, bo wszystko jest średniej klasy, nie ma też jakiś tam zapadających przebojów, a brzmienie też sprawy nie ułatwia. Wkład owej kapeli w sceną metalową tamtego rejonu nie podlega dyskusji, ale to niestety nie przedkłada się na poziom prezentowanej muzyki na tym albumie. Pomysł, muzycy to jedno, zaś aranżacje i wykonanie to drugie. Jedno bez drugiego nie da nam dobrego wydawnictwa. Ocena: 4.5/10
czwartek, 24 listopada 2011
IRON ANGEL- Hellish Crossfire (1985)
W roku 1983 w Hamburgu powstała kapela IRON ANGEL, który łączy speed metal z thrash metalem i co ciekawe nie ma w tym za wiele niemieckiej kultury, a więcej w tym wszystkim jest amerykańskiej szkoły grania. Okres działalności przypada na drugą połowę lata 80 i to właśnie wtedy wydali dwa albumy. To właśnie w 1985 roku ukazał się debiut „Hellish Crossfire”, który jest idealnym przykładem, że można połączyć heavy/ speed metalowe granie w stylu ACCEPT, GRAVE DIGGER, AVENGER z agresywnym thrashem spod znaku takich kapel jak DESTRUCTION, SODOM, czy KREATOR. Jak przystało na kapele z tego kręgu jest surowe, drapieżne brzmienie, jest rasowy wokalista Dirk Schroder który w swojej manierze ma coś z Udo Dirkschneidera choć jego wokal jest głębszy i bardziej charyzmatyczny i to ten element ciągnie poniekąd ocenę w górę. Cóż co by nie napisać o zawartości to jest to dobre, nawet bardzo dobre, ale powiedzmy sobie szczerze, szybkość, dynamika i naparzanie maskuje wszelkie niedoskonałości. Jest kilka nie dociągnąć w kategorii technicznej, czy też w przypadku umiejętności muzyków, można również zarzucić wtórność itp., ale kiedy słucha się całego albumu przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie, bo ta muzyka zawarta na tym wydawnictwie potrafi wciągnąć i zauroczyć swoją szczerością, naturalnością, prostotą i dynamiką. Najlepsze kompozycje? Hmm heavy metalowy „Black Mass” który zdobi jeden z najlepszych gitarowych motywów na płycie, oparty na wczesnym RUNNING WILD „Hunter In Chains”, no i także cała seria prawdziwych killerów, gdzie jest speed metal a także agresja wyjęta z thrash metalowych płyt i do tych kompozycji należą : „Sinner”,„Wife Of The Devil”, „Legions Of Evil” „Heavy Metal Soldier” z atrakcyjną sekcją rytmiczną, gdzie popis swoich nie banalnych umiejętności dał Mike Mattes. Dobrze też spisuje się na tym albumie duet wioślarzy, a mianowicie Peter Wittke i Sven Struven, którzy odeszli z tego świata pozostawiając po sobie ten album, na którym znalazły się agresywne pojedynki gitarowe i popisy umiejętności grania na gitarze. Fakt, może nie ma w tym za wiele oryginalności i może nie ma takiej finezji, czy techniki, ale energia i agresja jaka wypływa z tych riffów i solówek jest znieczulająca . Tak też jest w przypadku całości. Co z tego, że to było, co z tego, że dalekie jest to od perfekcji i ideału, że nie ma tutaj grania nastawionego na technikę. Wszystko staje się niczym w porównaniu z dynamiką, energią, agresją jaką niesie ze sobą ten album. Po dwóch albumach kapela się rozpadła, by reaktywować w roku 2000 jednak nic z tego nie wynikło i w 2007 roku zespół rozpadł się na dobre, zostawiając po sobie bardzo dobry debiut, który warto znać mimo owej wtórności i innym wszelkim mniej istotnym wadom. Ocena: 8/10
THEOCRACY - As the World Bleeds (2011)
Kiedyś mieszanie gatunków było nie do pomyślenie, ale dzisiaj już mnie nic nie zadziwi nawet etykieta christian epic progressive power metal jaka jest przyklejana do amerykańskiego THEOCRACY. Zespół został założony w 2002 roku z inicjatywy gitarzysty Matta Smitha i właściwie to był jedno osobowy projekt i tak też należy postrzegać debiut z 2003 roku. I każde wydawnictwo tego zespołu jakoś zawsze mnie odtrącało, aż do teraz kiedy wydali swój trzeci krążek zatytułowany „As The World Bleeds” i muzycznie mamy w dalszym ciągu miks power metalowych kapel z kręgu : EDGUY, HELLOWEEN, ICED EARTH z progresywnym światem wykreowanym przez SYMPHONY X, czy też DRAM THEATER. Nie jestem ani fanem tego zespołu i ani takich mieszanek, a jednak coś pękło we mnie i strasznie przypadło mi to zróżnicowanie gatunków i samego materiału. Właściwie mamy tutaj wszystko: długie utwory takie jak nastrojowy, monumentalny, z różnymi motywami „As The World Bleeds”. Mamy też jeszcze dłuższe kolosy jak choćby otwierający „I Am”, który jest w swojej konstrukcji, stylizacji nadzwyczajny i jedyny w swoim rodzaju. Genialny przykład, że można grać energiczny, nowoczesny, pełny przebojowości power metal, gdzie przeplatają się motywy symfoniczne, epickie, power metalowe, folkowe i muzycznie mamy tutaj praktycznie wszystko i co ciekawe nie ma chaosu i wszystko ładnie zostało splątane w całość. Jeśli tak ma brzmieć progressive power metal to jestem jak najbardziej za. Aha pamiętajcie, że i nastrój i emocje tutaj dają osobie znać. Takich bardziej nastrojowych kompozycji na tym albumie nie brakuje, wymienić należy tutaj także 7 minutowy „The Gift Of Music” z jakże atrakcyjną power metalową solówką. Energia, atrakcyjne melodie, power metal pełną parą to potęga tego albumu i tutaj jest dość pokaźna lista, którą tworzy rozpędzony „The Master Storyteller” z przebojowym refrenem, drapieżny „Nailed” z motywem nawiązującym do twórczości ICED EARTH, hansenowski „Hide In the Fairytale”,czy też „30 Pieces Of Silver” . Epickość najczęściej przejawia się w chórkach, czy tez w niektórych motywach i w tej roli sprawdza się nastrojowy „Drown”. I tak można bez końca słodzić, ale skupmy się na innej jakże istotnej rzeczy, a mianowicie solówkach. Słyszałem sporo albumów z tego kręgu i płyty, które mnie zachwyciły pod względem partii gitarowych, czy też solówek mogę policzyć na palcach jednej ręki, a ten album trafia do tego grona. To co wyprawia duet Val Allen Wood/ Jon Hinds przekracza wszelkie granice i tutaj zostałem jakże pozytywnie zaskoczony, jest pomysłowość, gracja, finezja i melodyjność. Warto wspomnieć że Wood podobnie jak basista Jared Oldham to nowy nabytek zespołu. Matt Smith jako wokalista jest również idealnie dopasowany do całości i poniekąd jest to kolejna zaleta tego albumu. Jest świeżość i lepsza organizacja. Są lepsze pomysły i całościowo w końcu zachwycił mnie ten zespół. Tak więc mamy album naszpikowany pomysłowością, przebojowością, energicznymi, ambitnymi solówkami, chwytliwymi refrenami, melodiami, do tego wszystko to podano w dopieszczonym brzmieniu. Perełka w swoim gatunku, który ostatnio przeżywa stagnacje. Ocena: 9.5 /10
IRON SAVIOR - The Landing (2011)
„Heavy Metal nigdy nie umiera” rzekł Piet Sielck lider niemieckiego power metalowego IRON SAVIOR tworząc kolejny hymn metalowy, które zapewne będzie kolejnym klasykiem zespołu. „Heavy Metal Never Dies” to właściwie utwór który pojawił się nagle, tak samo jak wieść w połowie tego roku, że zespół po 4 latach tułaczki i braku o znaku życia wydaje nowy album zatytułowany „The Landing”. Nie ma w gronie muzyków basisty Yenza Leonhardta, ale wrócił do składu Jan Eckert, który występował na albumie „Condition Red” i żeby nie było, ja nic nie sugeruje. Akurat w przypadku tego zespołu jest tak, że nie eksperymentuje i gra w kółko swoje i wiadomo czego można się po nich spodziewać i „The Landing” to typowy album tej formacji, choć trzeba też zaznaczyć, że są pewne elementy, które wyróżniają ten album. Brzmienie, tak może w stylu Pieta Sielcka, ale tym razem mam wrażenie że jest bardziej ugłaszczone, bardziej łagodniejsze i to wszystko pod ową przebojowość, które przejawia się nie tylko w brzmieniu, ale w melodiach, partiach gitarowych, czy też refrenach, ale mam wrażenie, że jednak zawsze to był element jakże istotny dla zespołu, ale nie kosztem agresji, drapieżności i energiczności. Tutaj jest przebojowo, ale też mam wrażenie że monotonnie. Wspomniany na początku „Heavy Metal Never Dies” jest tylko dowodem, że zespół przeżywa kryzys. Kompozycja tylko dobra i wszystko poszło za modnym byciem true heavy metalowcem (patrz HELLOWEEN i GAMMA RAY). Co z tego, że jest ładny refren, skoro słodkość i zmiękczenie muzyki IRON SAVIOR zniesmacza. W podobnej stylistyce jest utrzymany ponury „The Savior”, true heavy metalowy „Hall Of Doom”. Najlepiej wypadają te bardziej power metalowe kompozycje, które przypominają stare dobre czasy, kiedy ekipa Pieta miała jaja żeby grać dynamicznie i z pazurem. Do tej kategorii należy przyporządkować „Starlight” z hansenowskim riffem, zadziorny „March Of Doom”, rozpędzony „RU Ready?” , czy też z ciekawym motywem basowym „Moment In Time”. Jednak pomimo swojej przebojowości i licznych nawiązań do najlepszego albumu jakim jest „Unification” są to utwory co najwyżej dobre i w tej kwestii Piet Sielck nie zaskakuje już ani jako wokalista, jako kompozytor, ani jako gitarzysta. To wszystko już gdzieś było i uważam że od takiego zespołu należy wymagać nieco więcej niż przyzwoitości. To, że zespół jest w nie najlepszej formie może świadczyć jakże dobitny fakt zawarcia na wersji digipack 2 klasyków zagranych na nowo. „Coming Home”i „Atlantis Falling”, które dowodzą, że zespół zatracił swój potencjał, energię i właściwie są na dobrej drodze ku upadkowi. Jestem fanem IRON SAVIOR, ale ten album brzmi jak materiał zrobiony od niechcenia, a raczej po to żeby dać coś fanom po długoletniej ciszy. Killery można policzyć na palcach jednej ręki, a sam wydźwięk i zawartość pozostawia wiele do życzenia. Nie jest to „Unification”, ani „Condition Red” a jedynie cień tych znakomitych wydawnictw, zaś „The Landing” ląduje na drugiej pozycji....od końca. Oczekiwałem od Pieta Sielcka czegoś więcej niż przyzwoitego albumu. Heavy metal może nie umiera, ale IRON SAVIOR tak. Ocena: 6.5/10
środa, 23 listopada 2011
ATTAXE - Attaxe (1989)
Czy ktoś zna amerykański ATTAXE? I nie mam tu namyśli thrash metalowego ATTAXE który również pochodzi z tego kraju, a heavy metalową kapelę założoną w 1983 r, nic dziwnego że nie, bo to jeden z tych zespołów, który dał się poznać światu za sprawą jednego albumu, który został zatytułowany po prostu „Attaxe” i ukazał się w roku 1989r. I to też jest jeden z tych wynalazków, które nie leżą do szerzej znanych i za sprawą napływu lepszych rzeczy z gatunku heavy metalowego w owym czasie, ale to nie oznacza że mamy do czynienia z jakimś niszowym graniem. Wiem, wtórne to jest, wiem też że niczego odkrywczego tutaj nie znajdziemy, ale wiem też że jest to urocze rasowe heavy metalowe granie, nieco surowe, pełne nawiązań do takich klasyków jak IRON MAIDEN, BLACK SABBATH, czy też JUDAS PRIEST, a to tylko pierwsze z brzegu przykłady. I słuchając tego krótkiego materiału rozpisanego na 7 utworów można dojść do wniosku że kompozycje są pełne dynamiki, melodyjności i tak naprawdę jest tutaj niemal wszystko. Począwszy od rozpędzonego otwieracza „Are You Ready”, gdzie zespół nawiązuje do szaleństwa z jakiego znany jest MOTORHEAD. W podobnej stylistyce jest utrzymany hard rockowy „Leave It All Behind” czy też przebojowy „Out Of Storm”, który jest taką wisienką na torcie pokazując, że można grać wtórnie, ale z taką energią, zadziornością i melodyjnością, że człowiekowi nie przeszkadzają zaloty pod znane kapele. To właśnie tutaj Paul Konjicija wygrywa jakże znaczący riff, jakże elektryzującą solówkę, który pretenduje do tej najlepszej na płycie. Cały czas można natknąć się na ciekawe partie gitarowe, ale to właśnie ta najbardziej zapadła mi w pamięci. Skoro już jesteśmy przy nazwiskach, to wymienię kolejne, a mianowicie Juan Ricardo który w roli wokalisty się sprawdza. Może nie jest jakimś tam wysokiej rangi krzykaczem, ale pasuje do tej całej układanki, dając od siebie zadziorność i charyzmę. Najlepiej wypada w utworze „Blood On the Moon”, czy też w balladowym „Playing With Fire”. Również sekcja rytmiczna się spisuje i właściwie nie można mieć większych zastrzeżeń do całości. Pytanie tylko czy akceptujesz któryś raz to samo, kolejny odgrzany kotlet? A że smakowity to już inna sprawa. Ocena: 6/10
AVALON- Live Or Die (1988)
Lata 80 to nie tylko wysyp najlepszych płyt w dziejach gatunku muzyki heavy metalowej, to również okres słabszych płyt o których nikt nie chce pamiętać. Kiedyś amerykański AVALON, który wydał jeden album miał wartość zerową, a dziś ma wartość historyczną i jest nie lada gratką dla kolekcjonerów. Natomiast rozpatrując debiutancki album tej kapeli powstałej w 1987r to trzeba przyznać że krążek jest przewidywalny, wtórny i nudny, a skromna liczba miłych zagrywek, melodii nie potrafi uratować sprawy. Pomijam kwestię brzmienia w tym przypadku, bo nie jest najgorsze i wiele płyt taką miało oprawę w latach 80, ale forma muzyków i ich umiejętności pozostawia wiele do życzenia i poza tym, że umieją grać, ciężko coś więcej napisać. Najsłabszym ogniwem w zespole jest wokalista Charles M. Roselli, który po prostu śpiewać nie potrafi, a jego nie udane próby są irytujące i odstraszają do zapoznania się z całością, takie wrażenie sprawia stonowany „Live Or Die”, który nasuwa działalność IRON MAIDEN i duża w tym zasługa jakże udanej sekcji rytmicznej, zwłaszcza Williama Lopeza, który szarpie struny gitary basowej niczym Steve Harris. Album to zbiór nie trafionych pomysłów, zbiór nie przemyślanych aranżacji i to odzwierciedla nijaki „Lonely Mountain”, który jeszcze bardziej zniechęca. Jak to bywa na tego typu płytach, zawsze jest coś w miarę strawnego, co jest tylko prezentem na otarcie łez i tak też jest w przypadku takich hymnów jak „Wings Of Steel”, czy też „New King Rise”, które mają nieco więcej zadziorności, drapieżności a i ciekawie poprowadzonej aranżacji nie brakuje. Skoro już wymieniamy najlepsze utwory to wymienić należy dynamiczny, wręcz hard rockowy „Sea Of Fate” z jakże atrakcyjną melodią w roli głównej i to jest jeden z tych utworów gdzie gitarzysta Bob Trai pokazuje się z nieco lepszej strony, bo zawsze wygrywa miałkie riffy, które z metalem za wiele nie mają i swoją monotonnością potrafią uśpić słuchacza. W gronie najlepszych znajdzie się też miejsce dla „Lords Of Chaos” gdzie jest bardziej stonowane tempo i dużo tutaj true heavy metalu, a skojarzenia z IRON MAIDEN idą w tym przypadku na plus. Niczego sobie jest też reszta i całościowo album nie jest taki zły jak to sugerowały dwa pierwsze utwory i kilka ciekawych motywów tutaj znajdziemy, jednak nie ma ani zniszczenia, ani miłości od pierwszego usłyszenia, natomiast jest zauroczenie niektórymi melodiami, riffami, czy motywami basowymi, które mógłby wykorzystać bez problemu Steve Harris. Jednak kiedy przypomnę sobie wokal i niektóre kompozycje,zwłaszcza dwie pierwsze, to już nie jest tak różowo i szybko wracam na ziemię. Album jakich pełno, album który jest ukierunkowany do pewnego grona słuchaczy, pytanie czy wytrzymają próbę wokalu? O to jest pytanie. Ocena: 5.5/10
STAMPEDE - Hurricane Town (1983)
Do niedawna pochodzący z Wielkiej Brytanii heavy metalowy STAMPEDE był zespołem jednej płyty, która pojawiła się w okresie NWOBHM. Właśnie do niedawna bo zespół się reaktywował w 2009 roku i po 2 latach wydał drugi krążek, ale je nie mam zamiaru pisać o powrotach po latach. Moim celem jest przybliżyć zapomniany przez świat debiutancki album który się zwie „Hurricane Town”. To że jest to album z 1983 roku nie trzeba zbytnio zerkać na tył okładki, żeby się o tym przekonać. Wystarczy włożyć płytę do stacji dysku i dać się wciągnąć w wir tego mało dopieszczonego brzmienia, które ma w sobie naturalny wydźwięk i charakter i tutaj Nick Tauber odegrał swoją rolę. Jednak brzmienie to tylko przystawka, główne danie to zawartość tego albumu. I szczerze jest to kawał solidnego heavy metalu/ hard rocka z wpływami wielu kapel i najwięcej chyba rodzimego DEMON z ery klawiszowej. Oczywiście nic odkrywczego tutaj nie znajdziemy, a jedynie kolejny porządny materiał z kilkoma przebłyskami. Takie utwory jak „I' ve Been Told” czy „The Other Side” są może w swojej konstrukcji przewidywalne i mało przekonujące, ale mają trochę zadziorności i to czyni je strawnymi utworami. Lepiej bez wątpienia prezentuje się przebojowy „Love Letters” gdzie można się doszukać wpływów również DEF LEPPARD. Jasne, że jest to komercyjne i może słodkie, ale przyjemne w odsłuchu. To, że ciężko tutaj o ciekawy riff, czy drapieżność to akurat prawda, ale zdarzają się wyjątki od reguły i tutaj wkracza jeden z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Casino Junkie” z jakże idealnie dopasowanymi klawiszami. Reuben Archer nie jest jakimś wygórowanym wokalistą i bez wątpienia jest jednym z słabszych elementów muzyki STAMPEDE, ale trzeba przyznać, że swoją manierą i umiejętnościami pasuje do tej całej otoczki heavy/hard rockowej. Z kolei Lawrence Archer jako gitarzysta nie popisuje się niczym nadzwyczajnym i wiadomo z jego gry tylko tyle, że jest dobrym rzemieślnikiem i jeśli chodzi o jego popisy gitarowe to urzekła mnie dość ekspresyjna solówka w rozbudowanym „Hurricane Town”. Sekcja rytmiczna też za wiele do roboty nie ma i pod tym względem bez wątpienia wyróżnia się rock'n rollowy „The Runner”, który należy zaliczyć do najlepszych kompozycji na albumie. Kiedy znika dźwięk z głośników i kiedy czasomierz się zatrzymuje to pierwsze uczucie to zażenowanie i niedosyt. Pomysł był, ale forma muzyków, brak pomysłów, nie najlepsze aranżacje czy też mało przekonujące melodie czynią ten album słabym wydawnictwem, który nie potrafi wciągnąć i zauroczyć. Nic dziwnego, że się po tym debiutanckim krążku rozpadli. Może w oczach fana NWOBHM ten album więcej zyska? Choć wątpię, bo nawet w tym jakże bogatym nurcie były lepsze rzeczy. Ocena: 5/10
wtorek, 22 listopada 2011
TOUCHED - Back Alley Vices (1984)
W ramach co raz większej popularności NWOBHM powstał w 1983 roku TOUCHED, który działał przez 3 lata zostawiając po sobie dwa krążki z tego gatunku. „Back Alley Vices” to tytuł pierwszego albumu, który ukazał się w 1984 r i to od niego wszystko się zaczęło. Jak przystało na album z tego kręgu jest szybko, melodyjnie, ale trzeba jedno przyznać, takiego grania było pełno, więc czym oni się wyróżniali? Ano niczym, ale to nie jest powód, żeby ich dyskryminować z powodu takiego, ze ktoś kilka lat wcześniej zaprezentował takie granie. Zespół gra z pasją, gra z odrobiną szaleństwa, a przede wszystkim gra melodyjnie dając słuchaczowi sporą dawkę przebojów. I tutaj można sporządzić pokaźną listę poczynając od stonowanego „Warrior”, gdzie można ocenić nie całkiem udany wokal Ronniego Wolstenholma, który śpiewać może i potrafi, a że mało przekonująco to już nieco inna sprawa, ale ogólnie pozostawia dobre wrażenie po sobie. Jeśli chcemy poznać jego prawdziwe oblicze radzę zapuścić, nieco hard rockowy, nieco punkowy „Heartbreaker” gdzie kłaniają się albumy IRON MAIDEN z Paulem Di Anno i tutaj już nie chodzi tylko o wokal, ale o całą resztę, sekcję rytmiczną, partie gitarowe, melodyjne solówki. Wtórne? Owszem. Zajebiste? Owszem. Są momenty takie jak „Nothing To Lose” gdzie szybkość wkracza na teren speed metalowy uwalniając się od skojarzeń z IRON MAIDEN i w takiej skórze TOUCHED najbardziej mi odpowiada. Bo oprócz świetnie dopasowanej sekcji rytmicznej, wokalu, mamy też atrakcyjne partie gitarowe w postaci riffu, czy solówek, a energia to bez wątpienia argument, który przemówi do każdego czytelnika. Nie brakuje też szosowych, hard rockowych przebojów i taki właśnie jest „Dream Girl”, czy też „Take It All Away”. I tak na dobrą sprawę, każda z kompozycji trzyma pewien określony poziom i całościowo brzmi to sympatycznie i potrafi zauroczyć klimatem NWOBHM, surowością i zadziornością. Ale żeby nie było tak różowo to muszę wytknąć kilka błędów, które są wręcz podane na tacy. Pierwszym z nich jest mało klarowne brzmienie, drugim wtórność, a trzeci za mało zapadających utworów i to właściwie czyni ten album jednym z wielu, szufladkując ich do rzemieślników i średniej klasy muzyków, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie. Dobra rzecz, mająca swoją wartość wśród fanów NWOBHM. Ocena: 6.5/10
ZENITH - Prisoner (1986)
Czy każdy heavy metalowy krążek prosto z niemieckiej sceny musi zawierać toporną muzykę, gdzie wszystko jest na granicy smaku i atrakcyjności? Odpowiedź jest w tym przypadku jak najbardziej przecząca. Przykład? ZENITH, który mało komu jest znany, bo jak mógłby skoro wydali jedynie debiutancki album „Prisoner” w 1986 roku. I jak na niemiecki zespół, to trzeba przyznać, że nie ma tej toporności, która jest charakterystyczna dla tej sceny metalowej. Na debiucie słychać piętno niemieckiej legendy power metalowej HELLOWEEN i to zaledwie w paru utworach, ale tutaj mamy przede wszystkim kulturę brytyjską, ale nie tylko. Gdzieś pobrzmiewa IRON MAIDEN, a to gdzieś wleci nieco hard rockowego KROKUS, czy też coś z CJSS. Jednak nie skojarzenia przekonały mnie do tego albumu, a takie czynniki jak choćby wokal, który nasuwa erę DIO w BLACK SABBATH i najlepszym dowodem tego jest choćby otwierający „She's lady” które idealnie oddaje tą zadziorność i przebojowość z „Heaven And Hell” czy „Mob Rules”. Co mnie urzekło też w tym albumie to bez wątpienia również zadziorna sekcja rytmiczna, która stawia na urozmaicenie i pomysłowość i to właśnie słychać w przebojowym „Nightmare”. I tak dochodzimy do kolejnej jakże ważnej cechy tego albumu, a mianowicie partie gitarowe, w których jest pełno ekspresji, finezji, hard rockowego szaleństwa i jakże idealnie odzwierciedla to dynamiczny „Prisoner” czy też rozpędzony „Turn Around” z atrakcyjnym riffem w roli głównej. Skoro tak sprawnie idzie mi wymienianie najlepszych utworów, to wspomnę także o zadziornym „Black Out New York”, hard rockowym „Lovesong”, czy też power metalowym „And I Feel”, którym jest prawdziwą petardą i to nie tylko przez wzgląd na swoją szybkość, czy drapieżność. Reszta również ciekawa, choć bardziej emocjonalna, albo jak kto woli bardziej komercyjna. Czy zła? Na pewno nie, tylko że w nieco innym stylu. Weźmy taki balladowy „Waiting For Her” i tutaj coś z EUROPE, czy KROKUS da się wyłapać i takie kompozycje też są atrakcyjne, aczkolwiek nie sieją już takiego zniszczenia. Konkluzja? Płyta można rzec, jakich pełno było w latach 80, trochę heavy metalu, trochę NWOBHM, trochę hard rocka, niedopieszczone brzmienie, wtórność i takie tam bzdety, ale niektórym po prostu brakowało to co ma ten album ZENITH, a mianowicie przeboje, chwytliwe melodie i całościowo jest to atrakcyjne granie, dodam że mało niemieckie, co też powinno przesądzić o fakcie zainteresowania się tym albumem na nieco poważniej. Zespół jednego albumu, ale w statystykach nie liczy się liczba, a jakość. Ocena: 6/10
ATTIKA - Attika (1988)
Ktoś zna, pamięta amerykański zespół heavy metalowy który się zwał ATTIKA? Nie? Nie dziwię się bo to jest jeden z tych zespołów ogarniętych mrokiem, zapomnieniem przez słuchaczy. W tym przypadku zdanie większości nie mija się wiele z moim i stoję murem za nimi. Okres działalności tej kapeli przypada na końcówkę lat 80 i początek lat 90 i jedynie co po niej zostało to dwa średniej klasy albumy, które nie wywarły większego wpływu na scenę i słusznie zostały przemilczane. Debiut w postaci „Attika” z 1988 roku tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jest to kapela, która się czymś wyróżnia przed szeregi i fakt umiejętności grania w tym przypadku nie jest monetą przetargową, bo takich zespołów było w owym czasie pełno i zapewniam że o wiele ciekawszych niż Attika. Jak przystało na debiutancki album jest sporo nie dociągnięć i właściwie to ich liczba przesądza o tym, że krążek niczym nie zachwyca. Brzmienie, które powinno stanowić źródło mocy i kopa, jest po prostu rozlazłe i nie dopracowane. Wokalista Robert Van War jest mało przekonujący w swojej roli. Nie ma ani warsztatu technicznego, a i charyzma pozostawia wiele do życzenia. Nie ma za grosz w nim zadziorności czy tez porywczości. Takie same wrażenie na mnie robi chaotycznie poprowadzona sekcja rytmiczna i strasznie monotonne partie gitarowe Longobardiego i właściwie już mamy prawie obraz całej płyty. Zawartość, ano tak wypada napisać, że jest owe zróżnicowanie materiału, jednak nie dajcie się zwieść. Już otwieracz w postaci hard rockowego „Blindman;s Run” daje obraz całości i co gorsze zniechęca do dalszej I tak słuchając każdej kompozycji można doszukać się wpływów starego BLACK SABBATH, IRON MAIDEN, ale wykonanie, aranżacja i sama pomysłowość wręcz odstrasza. Mógłbym napisać, że „Kings In Hell” jest rozbudowany i nasycony różnymi motywami, albo że „Glory Bound” jest dynamiczny i drapieżny tylko po co skoro to mija się z prawdą. Każda z tych kompozycji powiela te same wady i cały materiał zlewa się w jedną niestrawną papkę, gdzie jest wszystko i nic, gdzie nie ma punktu zaczepienia w oparciu o wokal, melodie, partie gitarowe i właściwie zostaje tylko fakt odznaczenia w swoich notatkach: znajomość tego zespołu i ich działalności. Jednak czy czas poświęcony temu słabemu albumowi jest tego warty? Zdecydowanie Nie. Ocena: 3.5/10
czwartek, 17 listopada 2011
STEEL HORSE - In The Storm (2011)
STEEL HORSE to jeden z tych młodych zespołów heavy metalowych, który jest głodny sukcesu. Kapela pochodzi z Madrytu i od czasu założenia, czyli roku 2007 wydała już dwa albumy, ciepło przyjęty debiut „Wild Power”, a także świeżutki „In The Storm”. Nie dajcie się zwieść kiczowatej okładce, czy irytującej nazwie zespołu, bo pod tymi złudnymi cechami kryje się kawał porządnego heavy metalu wzorowanego na patentach wprowadzonych w okresie lat 80 rozwinięty o kilka autorskich pomysłów STEEL HORSE. Atutem zespoły jest nic innego jak biegłość w komponowaniu naprawdę chwytliwych kompozycji, które potrafią zauroczyć dynamizmem, lekkością, przejrzystością, przebojowością i kiedy trzeba ostrością i agresją. W porównaniu do debiutu jest tylko jedna znacząca różnica a mianowicie nowy perkusista, który jest Ruben Salvador, a tak mamy kontynuację tego co zespół już prezentował na debiucie, choć tym razem jest to jeszcze bardziej dojrzalsze i bardziej dopieszczone aniżeli na „Wild Power”. Wtórność to cecha, która towarzyszy od samego początku, bo „The rebel” brzmi znajomy i słuchacz się zastania czy to ACCEPT, czy to JUDAS PRIEST i wiecie co? To nie ma znaczenie, bo sekcja rytmiczna jest rozpędzona i zróżnicowania, partie gitarowe Willa Gascon'a są naprawdę atrakcyjne, a to choćby z tego względu że towarzyszy im duża dawka energii i finezji, a płynność przechodzenia między motywami jest tu wręcz wzorowa i godna naśladowania. Ozdobą tego albumu i jego motorem są hałaśliwe, dynamiczne i drapieżne kompozycje i tutaj można wymienić melodyjny „In The Storm”, przesiąknięty power metalem „Cross The Edge”, czy też hard rockowy „Live To Rock”. Na szczęście kapela nie trzyma się kurczowo jednego stylu i zapewnia nam bardziej wszechstronny materiał i większe urozmaicenie, gdzie pojawiają się bardziej stonowane, zadziorne kompozycje jak choćby „Thunderdome”, czy też bardziej rozbudowany „Nocturne” , gdzie jest nastrój, jest epickość, jest słyszalne piętno IRON MAIDEN jakie wywarł na muzykę STEEL HORSE. Jeśli jesteśmy przy długich kompozycjach, to na wyróżnienie zasługuje „Crystal Grave” gdzie nie ma nudy, a wachlarz różnorakich melodii i motywów czyni ten utwór jednym z atrakcyjniejszych na albumie. Natomiast jeśli chodzi o oryginalny, nie powtarzalny nastrój, czy styl to świetnie tutaj się odnalazł instrumentalny „The Secred Runes” gdzie emocje biorą górę. Materiał na tym albumie nie zawodzi, bo jak by mógł skoro jest utrzymany równy poziom, a i atrakcji i różnych smaczków tutaj nie brakuje. Do tego dopasowane czyste brzmienie, a także niezwykła forma muzyków, która podyktowana jest więcej niż przeciętnymi umiejętnościami i jeśli zespół będzie drążył dalej ten styl i będzie kontynuować obraną drogę, to zapewne w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy. Jedna z ciekawszych propozycji z Hiszpanii w kategorii heavy/power metalu. Ocena: 8.5/10
OZ - Burning Leather (2011)
Po co bawić się w sklejanie składanek metalowych, po co tracić czas na wybieranie poszczególnych metalowych hymnów, kiedy można sprawić sobie prawdziwą szafę grającą czyli nowy album fińskiego OZ, a mianowicie „Burning Leather”. Słuchając tego albumu ma się rzadko spotykane uczucie, że naprawdę się znaleźliśmy w roku 1986 i że wszyscy noszą kurtki skórzany i ćwieki. Nie każdemu to się udaje, więc na czym polega sekret heavy metalowego OZ? Hmm jest to kapela po przejściach, bo choć założona w 1977 po wydaniu 5 albumów musieli zakończyć w 1991 roku działalność, a wszystko przez falę krytyki i brak akceptacji ze strony słuchaczy, ale nie zmienia faktu, że ich muzyka miała ogromny wpływ na sceną heavy metalową tamtego rejonu. I tak po 20 latach zapomnienia i martwej ciszy, zespół się reaktywował w 2010 za sprawą wokalisty Ape De Martiniego, perkusisty Marka Ruffnecka i basisty Jay'a C. Blade'a i są to muzycy którzy ze sobą grali wcześniej. Jednak musieli dobrać nowego gitarzysty i w tej roli zadebiutował Mark Petander. Słuchając nowego wypieku ma się wrażenie, że czas się zatrzymał dla tego zespołu i brzmią jakby wyjęto ich z lat 80, a sprzyja temu na pewno fakt, że niektóre utwory to na nowo nagrane stare kompozycje i należą do nich: szalony, rock'n rollowy „Search Lights”, gdzie użyto sprawdzony motyw z syreną, a także elementy z muzyki MOTORHEAD, zakorzeniony w NWOBHM i debiucie IRON MAIDEN 'Fire In The Brain”, czy też nieco hard rockowy „Gambler”, które pierwotnie pojawiły się na albumie „Fire In The Brain” z 1983. Z albumu „III warning” wzięto do odświeżenia tytułowy „Third Warning” z zadziornym riffem, a także dynamiczny „Total Metal” w którym słychać coś z JUDAS PRIEST i „Hell Bent For Leather”, tak więc słowo metal daje znać, że mamy konkretny hymn metalowy. Natomiast pozostała część to nowe utwory i co ciekawe nie słychać jakieś rozbieżności między nimi i całość jest spójna i na takim samym poziomie i nie czuć różnic pokoleń w kompozycjach. OZ jak przystało na kapelę heavy metalową wyjętą z lat 80, stara się wmieszać w heavy metalową strukturę, nieco hard rockowego szaleństwa, a także przebojowości i zadziorności z ery NWOBHM i wychodzi to im nadzwyczaj udanie i świetnie to odzwierciedla otwieracz „Dominator”. Recepta OZ na bycie kapelą lat 80 z prawdziwego zdarzenia to nie tylko rasowe i dopasowane do tamtego okresu brzmienie, to nie tylko zadziorny wokal De Martiniego, który jakże się świetnie odnajduje w takim graniu, a doświadczenie zebrane w ciągu kilku ładnych lat w OZ znakomity efekt w postaci zadziornego, urozmaiconego i mocnego wokalu. Ale to również świetnie dostrojone gitary duetu Petander/ Hautamaki którzy stoją wg mnie za sukcesem tego albumu. Bo większość tego typu kapel daje moc, daje chwytliwe granie, ale bez tego kopa, bez porywających partii gitarowych, które przecież w latach 80 zazwyczaj przesądzały o tym czy dany album przypadł komuś do gustu i czy odniósł sukces. I to świetnie oddaje rytmiczny „Lets Sleeping Dogs Lie” czy też rozpędzony “Turn The Cross Upside Down” , w którym zaliczam do jednych z najlepszych utworów na płycie i to nie tylko z powodu elektryzującej solówki, czy też zalotów pod IRON MAIDEN. OZ co ciekawe nie kryje wpływów do wielkich kapel lat 80 i przewinęło się już trochę tych nazw i śmiało można dopisać MANOWAR, który wybrzmiewa z epickiego „Seasons In The Darkness”. Tytułowy „Burning Leather” jest czymś pomiędzy starym graniem AC/DC czy też KROKUS. Natomiast jeśli chodzi o komercję i kontrowersję to bez wątpienia będzie tu królował „Enter The Stadium” gdzie słychać nawiązania do utworu „We Will Rock You” QUEEN i szczerze podoba mi się ten odświeżony motyw i to rockowe, nieco bluesowe podejście czyniąc kawałek prawdziwym hiciorem na koncerty. Z powyższego opisu wynika, że materiał jest jednym wielkim tribute to..., patrząc na liczbę zespołów i motywów jakie się tutaj przejawiają to można rzecz, że jest to wtórne i nie warte czasu. Błąd, bo w przeciwieństwie do wielu innych kapel chcących dotknąć geniusz wyżej wymienionych zespołów, czy też tamtego złotego okresu ponosi klęskę. Natomiast OZ jako jedna z tych kapel która grała w tamtym okresie wie jak się za to zabrać, wie jak zapewnić rozrywkę, szaleństwo i ucztę dla słuchacza, nie tylko tego żyjącego w tamtym okresie. Tak się powinno grać heavy metal, tak się powinno tworzyć album z energiczną muzyką, która jest czymś więcej niż chwilowym zauroczeniem. W kategorii heavy metal jakże mocna propozycja z Finlandii, której obce są wady, niedoskonałości. Powrót w glorii i chwale. Ocena: 9/10
WIDOW - Life's Blood (2011)
Tradycyjności stanie się zadość,w dobie rozwoju co raz to bardziej nowoczesnych, coraz to bardziej różnorodnych odmian heavy metalu jakże ważne są takie albumy jak nowy wypiek WIDOW pochodzący z północnej Caroliny. Kapela, który została założona w 2000 r kazała czekać 4 lata na swój nowy album, który został zatytułowany „Life's Blood” i tak jak poprzednie tak i ten jest pełen tradycyjnego heavy metalu zakorzenionego w latach 80, pełen wpływów NWOBHM, power metalu. I tak naprzeciw wszystkim nagrali po raz kolejny krążek gdzie można się doszukać wpływów takich kapel jak IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, CRIMSON GLORY, a także coś z kapel KINGA DIAMONDA gdy się przyjrzy uważnie warstwie lirycznej. Jasne, jest wtórność, nie ma niczego nowego i właściwie to co powinno się uznać za wadę, w tym przypadku jest zaletą. Nie mam nic przeciwko korzystaniu z utartych patentów, struktur i melodii. Grania pod kapele lat 80 nigdy za wiele, zwłaszcza kiedy ktoś to robi na takim poziomie co WIDOW. Co wyróżnia ten album na tle innych o podobnym zaciągu do lat 80? Przede wszystkim ogromne złoże energii i przebojowości i to się przedłożyło na taki a nie inny efekt. Ale nie można zapomnieć również o klarownym, rasowym brzmieniu w stylu lat 80, a także zadziornym i charyzmatycznym wokalu Johna E Wootena funduje nam wycieczkę w przeszłość. No i najważniejszy element tej układanki to duet gitarzystów Bennett/ Wooten którzy poprzez ostre, pełne energii riffy, przez ich melodyjność czy też energiczność ma się wrażenie że sięgnęli po stare albumy z lat 80 i wyciągnęli to co najlepsze. Album wypełnia sporo metalowych hymnów, które kipią energią, werwą, melodyjnością i właściwie co utwór się coś dzieje. Otwieracz „Lady Twilight” jest perfekcyjny w swojej konstrukcji i jest harmonia między wokalem, między gitarami i nie sposób odsunąć tutaj skojarzeń z NWOBHM. Niektóre kompozycje jak „Take Hold On The Night” po prostu zachwycają dynamiką i ostrymi partiami gitarowymi i do tego jedna z ciekawszych solówek, które są nie lada atrakcją dla słuchacza. I w podobnej dynamicznej strukturze utrzymany jest speed metalowy „I Scream For Icy Queen”, natomiast najwięcej jest takich nieco stonowanych utworów, w których to nacisk jest na chwytliwą melodię i hymnowy refren, który za zadanie ma zapaść w głowie na nieco dłużej niż jedną noc i taki właśnie jest „In Dreams”, nieco hard rockowy „Behind The Light”, czy też true metalowy „Live Beyond”. A niektóre kompozycje mają w sobie troszkę z szaleństwa hard rockowego, gdzie wszystko ma być chwytliwe i proste w odbiorze i takie są „Judgment Day” i „The One I Know”. I nie mogło się obejść w takim retro albumie z muzyką w stylu lat 80 bez klimatycznej ballady i w tej roli „Another Fallen Angel” może nie jest najlepszą tegorocznym łamaczem serca, ale jest solidna, zresztą jak cały album. Materiał sprawia wrażenie równego i chwytliwego, gdzie jest sporo metalowych hymnów. Muzycy są w formie, a i brzmienie jest dopieszczone. Ciężko się doszukać jakieś luki w tym wszystkim i jedyną rzeczą, która mi się zbytnio nie podoba to może właśnie owa wtórność i brak nieco pomysłu jak zapewnić odrobinę szaleństwa, bo niestety ale album zdominowały utwory w średnim tempie, które na dłuższą metę jest nieco uporczywe. Liczy się relaks i przyjemność z słuchania muzyki, a ten album to zapewnia. Ważna pozycja dla maniaków heavy metalowych, którzy kochają wycieczki w przeszłość. Ocena: 7.5/10
środa, 16 listopada 2011
CJSS - Praise The Loud (1986)
Wydanie dwóch albumów w tym samym roku dzisiaj wydaję się być czymś nierealnym i spotykane jest z zaskoczeniem i nie dowierzaniem miłośników ciężkiego brzmienia. Jednak takie zjawisko było na porządku dziennym i tutaj pozwolę sobie przytoczyć jakże świetny przykład jakim bez wątpienia jest amerykański zespół CJSS i ich drugi album „Praise The Loud”, który został wydany w tym samym roku co debiutancki „World Gone Mad” czyli w 1986r. Muzycznie albumy nie powinny się zbytnio między sobą różnić, bo co można uczynić w ciągu kilku miesięcy, zwłaszcza kiedy ma się za sobą trasę koncertową. Tak, pierwsza odpowiedź jaka przychodzi na myśl to, że nic. I tutaj właśnie przegraliście główną nagrodę, gdyż drugi album jest bardziej dojrzalszym dziełem, jest znacznie więcej przebojów, jest o kilka klas lepsze brzmienie, forma muzyków już nie budzi takich kontrowersji, podobnie jak kwestia aranżacji, gdzie na debiucie były tylko przyzwoite i brzmiały jakby ktoś wyssał z nich całą energię i zadziorność. Na „Praise The Loud” tego nie ma, a zamiast tego finezyjne, pełne szaleństwa popisy gitarowe Chastaina i jest poziom tych z CHASTAIN, choć trzeba być świadomym tego, że w przypadku CJSS jest więcej hard rockowego szaleństwa czy też jakby więcej popisów Davida. I to przesądziło o tym, że materiał jest równy i co ważne pozbawiony monotonnej rutyny i jednostajnego stylu, tempa. Mamy tutaj niemal wszystko,zarówno szybkie, pełne werwy i zadziorności kompozycje takie jak „Land Of The Free”, przesiąknięty power metalem „Don't Play With Fire”, czy też rozpędzony „Praise The Loud” z ambitnymi partiami gitarowymi, stawiające muzykę Davida Chastaina w nowym świetle. Hard rockowe podejście, które przypomina mi działalność KROKUS z lat 80 słyszę choćby w otwierającym „Out Of Control” , który już na wstępie daje prawie całkowity obraz całości, uświadamiając nas że postęp zrobił każdy z muzyków, a zwłaszcza David, który wygrywa o wiele atrakcyjniejsze partie, w których emocje dają o sobie znać. Drugim bohaterem, który już od pierwszych nut zdradza, że szkolił się w swoim fachu jest Russel Jankins, który brzmi o kilka klas lepiej niż na debiucie i talentu nie można mu odmówić. Śpiewa zarówno zadziornie, mocno, różnorodnie nie porzucając przy tym niezwykłej techniki. Poza petardami, mamy też bardziej stonowane kompozycje, gdzie jest posępne tempo, jest nieco mroku i bardziej true metalowe podejście i w tej roli idealnie się sprawdza „Citizen Of Hell” czy też rozbudowany „The Bargain”.Mamy też hard rockowy przebój „Danger” z jednym z najlepszych motywów gitarowych na płycie, a także hymn metalowy, który bez wątpienia jest dynamiczny „Metal Forever”. Jeszcze wyższy poziom urozmaicenia zapewnia nam jakże atrakcyjna i pełna finezja kompozycja instrumentalna, a mianowicie „Thunder And Lighting”. Z powyższego zestawu każdy znajdzie coś dla siebie, ale te kompozycje świetnie się uzupełniają i tworzą znakomitą całość. Nie brakuje świetnych melodii, atrakcyjnych, porywających solówek Davida, które zaliczam do jednych z najlepszych, do tego zwyżkowa forma muzyków. Przebój goni przebój, czego poniekąd brakowało na debiucie. Poziom CHASTAIN został osiągnięty zarówno pod względem kompozycji, riffów, refrenów, wokalu, solówek, czy też brzmienia, które wyostrza każdy instrument. „Praise The Loud” należy rozpatrywać w kategoriach klasyki muzyki heavy metalowej, nie inaczej. Ocena: 8.5/10
CJSS - World Gone Mad (1986)
David T. Chaistain to gitarzysta, który pojawiał się w wielu wcieleniach i dla tych, którzy nie do końca pokochali CHASTAIN z Leather Leone na wokalu to mam alternatywę, a mianowicie pierwszy album kolejnej kapeli tego utalentowanego gitarzysty i kompozytora, który bez wątpienia jest David Chastain, czyli CJSS. Warto wspomnieć, że między CHASTAIN, a CJSS był zespół SPIKE i jeden ich album z 1983 r i to właśnie z perkusistą SPIKE Lee Sharpem w 1984 r założył CJSS uzupełniając skład o basistę Mika Skimmerhorna i wokalistę Russela Jinkensa. SPIKE nie przetrwał jako zespół, gdyż David uznał, że kapela nie odniosła pożądanego sukcesu i tak powstał CJSS. W 1986 roku CJSS wydał swój debiutancki album „World Gone Mad”, który zawiera muzykę bardziej komercyjną i o ile CHASTAIN zawierał muzykę z pogranicza heavy/power metalu, o tyle CJSS gra na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Punktem łączącym oba zespoły jest postać samego Davida, który gra sporo ciekawych partii gitarowych, sporo atrakcyjnych melodii, ale pytanie, które się nasuwa, czy komercja i spiłowanie „pazurków” nie stanie się jedną z wad. Cóż, gdy słucham debiutu to mam wrażenie, że tak, bo gdzieś uleciała zadziorność, agresywność, przebojowość, że nie wspomnę o samych kompozycjach, które są co najwyżej przyzwoite. Oczywiście jest kilka klasyków, że tak ujmę, o których warto pamiętać podczas słuchania tego albumu. Wymienić należy tutaj zadziorny „Hell On Earth” z motywem gitarowym wzorowanym na działalności JUDAS PRIEST, a także z kilkoma ciekawymi zagrywkami Davida, a także koncertowy "World Gone Mad" , true metalowy „Destiny” czy też przebojowy "No Man's Land" , gdzie coś jest z hard rocka, coś z NWOBHM i nie sposób tutaj powstrzymać się od skojarzeń z IRON MAIDEN. Do tej śmietanki można dorzucić rodzynka w postaci covera LED ZEPELLIN, czyli "Communication Breakdown". To byłoby na tyle, jeśli chodzi o jasne punkty tego albumu, bo reszta najzwyczajniej nie wyróżnia się ponad przeciętną i można się doszukać tylko parę przyzwoitych elementów. Tak więc zawartość jest na poziomie strawnym, podobnie jaka produkcja albumu. Jednak forma muzyków, zwłaszcza Davida T. Chastaina pozostawia wiele do życzenia, biorąc pod uwagę to co przedstawił na CHASTAIN i co przedstawi na drugim albumie CJSS. Album kierowany przede wszystkim do fanów gitarzysty Davida Chastaina, a także wtórnego rasowego heavy metalu lat 80. Ocena: 6/10
STORMZONE - Zero To Rage (2011)
Nowy miesiąc, nowe płyty i w tym miesiącu światło dzienne ujrzał trzeci album irlandzkiego STORMZONE, a mianowicie „Zero To Rage” i za nim napiszę słowa krytyki na temat nowego albumu, to opiszę w kilku słowach historię zespołu. Jest to irlandzka kapela założona w 2004 roku przez wokalistę Johna "Harv" Harbinsona (ex-Sweet Savage) i do tej pory wydali dwa albumy, a mianowicie „Caught In The Act”, a także „Death Dealer”, który pojawił się w roku 2010. I tak zespół po roku koncertowania i po kilku roszadach personalnych , gdzie pojawił się na początku roku 2011 nowy gitarzysta Steve Moore, który występował w zespole FIRELAND, a także jako muzyk grający na żywo w takich zespołach jak choćby DRAGONFOCE, czy KREATOR irlandzki zespół wydał swój trzeci krążek. STORMZONE jest akurat tą kapelą, który nie gustuje w zmianach i nie oczekujcie jakiejś rewolucji i właściwie zespół dalej kontynuuje to co na dwóch poprzednich albumach i dla jednych to dobra nowina, a dla mnie już nie bardzo, bo już poprzednie albumy jakoś nie zapadły mi w pamięci, a trzecie, świeże wydawnictwo jakoś tego nie zmieniło. Muzycznie można rzec, że jest wszystkiego po trochu, a to jest heavy, a to jest hard rock, czy też nawet nieco NWOBHM jednak owa mikstura na nic się nie zdała, zwłaszcza kiedy leży komponowanie, kiedy leży forma muzyków, a może raczej ich umiejętności. Najlepsze kompozycje? Oj ciężkie o takie na tym albumie, ale najbardziej porwał mnie te dynamiczniejszy, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, gdzie jest nieco cięższy riff i w tej kategorii rządzi „Uprising” z ciekawie rozplanowanym i zaaranżowanym popisem gitarowym duetu Harris /Moore i jest to jeden z niewielu przykładów, gdzie ich partie nie są rozlazłe, miałkie, bez mocy i bez dawki szaleństwa. Niektóre utwory mają kilka przebłysków, gdzie np. jest ciekawy motyw tak jak ten z „Where We Belong” gdzie można doszukać się nieco epickości, nieco sprawdzonych patentów i ciekawą solówkę, a całościowo jest to po prostu kolejny średniej klasy heavy metal. I to samo można tak naprawdę napisać o wszystkich kompozycjach zawsze można coś tam wyłapać, jakiś ciekawy refren jak ten w „This Our Victory” czy też riff i sam główny motyw w „Empire Of Fear” i tak na dobrą sprawę wszystkie charakteryzują się tymi sami wadami. Wokal to największa bolączka tego albumu, bo John wg mnie po prostu męczy swoją nieporadnością i brakiem warsztatu technicznego. Czasami coś więcej wycisną gitarzyści, ale też to brzmi co najwyżej dobrze i reprezentują wg mnie co najwyżej zaplecze rzemieślnicze, a kilka melodii, atrakcyjnych solówek to trochę za mało. Sekcja rytmiczna w normie, a samodzielnie wypracowane brzmienie też jest co najwyżej dobre. Gdy dorzuci się do tych wad jeszcze brak wyraźnych killerów to uzyskamy obraz słabego albumu, który potrafi zanudzić słucha na śmierć, a długość trwania materiału w tym przypadku nie jest naszym sprzymierzeńcem. Materiał kierowany przede wszystkim do fanów zespołu i ciekawskich takich jak ja. Ocena : 4.5/10
wtorek, 15 listopada 2011
MORBID SAINT - Spectrum Of Death (1988)
Brutalność i przebojowość za wiele wspólnego z sobą nie mają i raczej oba pojęcia siebie nawzajem wykluczają. Jednak jak w przypadku każdej reguły, zasady są odstępstwa, czy też wyjątki, które należy traktować jak wybryk natury. Jeśli chodzi o brutalny thrash rodem z pierwszych dwóch płyt KREATOR to należy przytoczyć przykład MORBID SAINT. Zespół został założony w 1986 roku i jest jednym z tych, który szybko zniknął ze sceny metalowej. Okres ich działalności przypada na końcówkę lat 80 i początek lat 90 i dorobili się w tym czasie 2 dem i jeden jakże kultowy album czyli „Spectrum Of Death”. Ze względu na ową brutalność jaką zespół zaprezentował na swoich wydawnictwach to od razu zaczęto ich mieszać z death metalem i gdzieś punkty styczne są, ale tak w rzeczywistości jest to czystej krwi thrash metal, pełen amerykańskiej agresji i zadziorności spod znaku niemieckiego KREATOR. Skoro jest brutalność, agresja, to musi też być dynamika, surowość czy też naturalność. Jednak co ciekawe na debiutanckim lp wystąpiło zjawisko przebojowości. Każdy utwór mimo swej dość brutalnej natury potrafi zapaść w pamięci za sprawą chwytliwych riffów, czy też zadziornych refrenów. Tak więc o typowym napierdalaniu nie ma mowy. W przypadku materiału trzeba przyznać, że ciężko jest opisywać każdy utwór osobno. A to wszystko z jednego ważnego powodu. Wszystko jest perfekcyjne, na takim samym wysokim poziomie i wszystkie kompozycje są zbudowane w oparciu o podobną strukturę, czyli złowieszczy wokal Pata Linda i co jak co ale lubię takie mroczne, brutalne wokale i przypomina mi to poniekąd wokal Mile Petrozzy z 2 pierwszych albumów. Kolejną ważnym elementem każdej kompozycji na tym albumie to bezapelacyjnie duet gitarzystów Fergades/ Visser i choć może nie skupiają się na jakimś tam technicznym graniu, to jednak ta szczera złość, agresja, ta naturalna zadziorność i chwytliwość po prostu wciąga i robi z słuchaczem dosłownie wszystko. A to że grają w owej ograniczonej granicami strukturze urozmaicenie jest tylko dowodem że można grać agresywnie, ale nie koniecznie topornie. Świetnie to zróżnicowanie słychać na tym albumie, początek pełen agresywnych, dynamicznych, złowieszczych kompozycji takich jak „Lock Up Your Children” poprzez bardziej urozmaicone, rozbudowane takie jak „Assassin”, „Scars” kończąc na bardziej stonowanym, posępnym „Beyond The Gates Of Hell”.Czym byłby „Spectrum Of Death” bez sekcji rytmicznej? Pewnie albumem niższej klasy. Basista Peletti jest tym, który dba o przestrzeń w utworach i momentami o klimat i to słychać w tytułowym „Spectrum Of Death”, który stylistycznie wręcz się wyróżnia, ale nie psuje wydźwięku całości. Kolejnym ważnym elementem, który łączy wszystkie kompozycje, który przesądza o niepowtarzalności tego albumu jest bez wątpienia osoba perkusisty Lee Reynoldsa i muszę przyznać, że ów muzyk ma niezłą dynamikę, a także umiejętność finezyjnego walenia w gary i robi to w wielkim stylu i co ciekawe nie wali w jednym stylu i sporo zróżnicowania uświadczyłem z jego strony. I najlepsze popisy w jego wykonaniu to bez wątpienia rozpędzony „Burned At The Stake” czy „Damien” gdzie wskaźnik szybkości przekracza wszelkie limity i ograniczenia. Nie byłoby mowy o perfekcyjnym albumie, gdyby leżała kwestia kompozytorstwa, aranżacji. A te są tutaj jedyne w swoim rodzaju, dając przykład innym że da się połączyć brutalność z przebojowym graniem i gdzie nie będzie się to nawzajem wykluczać, a tylko uzupełniać. Nie byłoby mowy o arcydziele, gdyby brzmienie, produkcja byłaby skopana i tutaj Eric Greif zrobił swoje, dając albumowi i jego muzyce własne życie. Zespół przez wielu słuchaczy nie znany, przez wielu zapomniany, ale dobrze że są ludzie którzy pamiętają o nich i zarażają tą znajomością innych. Kto wie, może kiedy wyjdzie nowy album reaktywowanego w 2010 r MORBID SAINT to może będzie nimi o wiele większe zainteresowanie? Póki co czekam na reedycję tego albumu, które ma wyjść w 2012 roku. Nie jestem jakimś tam wielkim fanatykiem thrash metalu, ale to jest to co lubię w tym gatunku i to jest właśnie dla mnie definicja „thrash metalu”. Jeden z najlepszych albumów w tej kategorii. Ocena: 10/10
LIGHT FORCE - Mystical Thieves (1988)
Fani IRON MAIDEN jeśli tam jesteście to mam coś dla was. Tym razem wypiek z krainy kangurów , w której to w okresie lat 80 pojawił się heavy/power metalowy LIGHT FORCE, który powstał w 1985 roku i funkcjonował do początku lat 90 i zostawił po sobie dwa krążki i najlepiej wypada w zestawieniu obu wydawnictw „Mystical Thieves” z 1988 roku. Przede wszystkim zawiera nieco cięższy materiał, bardziej dojrzały, bardziej chwytliwy i łatwiej tutaj o przebój. Co łączy oba krążki to tematyka związana z chrześcijaństwem, a także spore nawiązanie do IRON MAIDEN czy też do JUDAS PRIEST, ale trzeba przyznać, że LIGHT FORCE gra szybszą muzykę i momentami można wyłapać cechy wręcz thrash metalowe co najlepiej oddaje surowe, nieco nie dopracowane brzmienie. Wracając do skojarzeń i punktów z stycznych z IRON MAIDEN to wspólną cechą jest podobny styl gry basisty Stewa Rowe'a, a także konstrukcja owy kompozycji i ładunek melodyjności. Jak większość zespołów z tamtego okresu, grają typowo, wtórnie i ciężko o jaką oryginalność ze strony muzyków, co staje się jednym z głównych powodów dzięki którym album sporo traci, stając się kolejnym rzemieślniczym wydawnictwem z kilkoma przebłyskami. Jest takich świetnych momentów całkiem sporo i tutaj należy wymienić: rozbudowany, urozmaicony i posępny „Mystical Thieves”, który przypomina kolosy IRON MAIDEN zwłaszcza te z ery Paul Di Anno. W czołówce znajduje się też cała seria rozpędzonych, dynamicznych, agresywnych kompozycji takich jak „City Streets', „ Children Of Sorrow”. Steve Rowe zna się na rzeczy i basistą jest nie przeciętnym i ten instrument w jego rękach jest czymś więcej i jak tu nie ulec mrocznej, posępnej partii basowej w „Metal Missionary”? Trzeba przyznać, że nie tylko basista odgrywa znaczącą rolę, bo nie sposób tutaj zapomnieć o dość energicznych, szalonych wręcz popisach gitarzysty Murray'a Adamsa i świetnie to odzwierciedla „Searching”. No i moim ulubionym utworem z tego albumu jest bez wątpienia epicki, nieco mroczniejszy „Babylon” i ta kompozycja odzwierciedla najlepsze cechy IRON MAIDEN. Spora zmian, temp, motywów jest w przypadku tego utworu jest po prostu urocza. Wadą albumu jest wtórność, kiepski wokalista, ale można to podarować, zwłaszcza kiedy materiał miło się słucha i jest kilka atrakcyjnych kompozycji, które warto znać. Solidna dawka heavy/power metalu w stylizacji IRON MAIDEN. Ocena: 7.5/10
MIDNIGHT PRIEST - Midnight Priest (2011)
Nie wiem czemu, ale w przypadku muzyki metalowej cenię sobie, żeby językiem którym posługuje się owa kapela był oczywiście język angielski a wszystko z powodu chęci wiedzy o czym śpiewa dany zespół. I tak stosuję zasadę omijania kapel śpiewających w ojczystym języku już od bardzo dawna. Aż do dnia przedwczorajszego kiedy to natknąłem się na portugalski MIDNIGHT PRIEST. Co mnie skłoniło do nagięcia mojej złotej reguły? Dwa, a w sumie trzy czynniki. Pierwszy to to nazwa kapeli, która najzwyczajniej w świecie zapadła w pamięci i miała to coś co nie dawało spokoju, drugi czynnik to okładka, która po prostu ma klimat grozy i lat 80 i takie nastrojowe okładki to w dzisiejszym świecie technologii rzadkość. Trzeci powód to zachwalanie owego zespołu na pewnym forum muzycznym. Zespół powstał w 2008 roku i ich celem jest granie heavy metalu opartego na patentach z lat 80 i klimacie NWOBHM, do tego mroczna otoczka i mroczne teksty związane z okultyzmem, czy też czarną magią i to da się wyczuć na tym albumie. Może nie jest to tak mroczne jak choćby MERCYFUL FATE, ale pewne nawiązania są. Kapela wydała do tej pory dwa dema i ostatnio debiutancki album, który się zwie „Midnight Priest”. I pełno tutaj dobrego heavy metalu, który jest i przebojowy i dynamiczny, a i atrakcyjnych melodii nie brakuje. Już samo otwarcie albumu w postaci „Sábado Negro” przypomina wejście niczym na ostatnim albumie POWERWOLF. Organy, monumentalizm, nutka tajemniczości. Jednak potem jest o wiele ciekawiej, jest waleczność, odrobina epickości rodem z MANOWAR i melodyjność, której nie powstydziłby się IRON MAIDEN. Jest luz, swoboda, nie ma silenia się, a muzycy mają dystans do tego co robią, czego dowodem mogą być dość wymowne pseudonimy artystyczne. Sam utwór zaś jest rozbudowany i wypchany po brzegi ciekawymi, zróżnicowanymi motywami. To jak brzmią gitary i cały wydźwięk w 'Feitiço Do Cabedal' to nasuwają się takie kapele jak MANOWAR czy CRYSTAL VIPER. I tak właściwie jest tutaj pewien polski akcent, a mianowicie brzmienie, które zostało zarejestrowane w MP studio pod okiem Barta Gabriela. Wokalista, który ukrywa swoją tożsamość pod pseudonimem The Priest jest odpowiednim człowiekiem do takiego grania. Potrafi śpiewać zadziornie na niskich rejestrach, a kiedy trzeba to krzyknie z takim dość oryginalnym falsetem. Szkoda tylko, że nie śpiewa po angielsku, może tak ma być i może na tym polega urok tego krążka i samem muzyki MIDNIGHT PRIEST? Nie brakuje też na albumie dynamicznych, przebojowych kompozycji i tutaj należy przytoczyć choćby 'Ferro Em Brasa”,czy też „No Calor Do Inferno”. Mimo ostrych zagrywek pełnych dynamiki, nie zabrakło nieco wolniejszych klimatów i tu sprawdził się w tej roli krótki, instrumentalny „A Uma Caveira Dourada”. „Segredo De Família” , „À Boleia Com O Diabo” to bardzo dobre kompozycje utrzymane stylistyce JUDAS PRIEST, zaś „Cidade Fantasma” ze względu na konstrukcję i linię melodyjną przypomina IRON MAIDEN. I to, że album miło się słucha bez zażenowania, bez jakiegoś kręcenia nosa to duża zasługa instrumentalistów, którzy grają na bardzo dobrym poziomie, dając popis szaleństwa, nieco finezji. Jedynie co można zarzucić temu albumowi to że już gdzieś to było i właściwie zespół nic nowego nie wnosi do gatunku i fakt śpiewania w języku ojczystym. Ale czy to jest powód żeby kogoś dyskryminować? Czy to jest powód, żeby nie dać szansy temu młodemu, pełnego zapału zespołowi? Muszę przyznać, że ten krążek MIDNIGHT PRIEST nie co zmienił mój światopogląd na kapele z różnych zakątków świata, które śpiewają w ojczystym języku, za co należą się słowa uznania i rozpowszechnianie nazwy MIDNIGHT PRIEST szerszej publiczności. Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 14 listopada 2011
CHASTAIN - Ruler Of Wasteland (1986)
Kolejnym przejawem działalności amerykańskiego CHASTAIN był rok 1986 który jest również rokiem pojawienia się innego zespołu, w którym udzielał się David Chastain, a mianowicie CJSS, które skupiało się na bardziej hard rockowym wcieleniu heavy metalu, stawiając przede wszystkim na przebojowość. Wracając do CHASTAIN po niezbyt udanym debiucie trzeba było usunąć wszelkie czynniki, które miały zły wpływ na muzykę CHASTAIN. Zawiódł perkusista? No to pod naciskiem zarządcy wytwórni Sharpnel Records – Mike'a Varney zespół zatrudnia Kena Mary'ego, który znany był z występów w FIFTH ANGEL. Brzmienie było niedopracowane? No to zatrudniamy nowego producenta w postaci Steve'a Fontano. Melodie na debiucie były mało atrakcyjne, były chaotycznie? No to pracujemy nad komponowaniem i dajemy słuchaczom kawał porządnego heavy metalu z dużą dawką energii i zadziorności. W skrócie drugi album „Ruler Of The Wasteland” jest pod każdym względem bardziej dojrzalszym krążkiem i właściwe to on rozpoczyna serię tych lepszych wydawnictw, które można polecić z czystym sercem każdemu fanowi heavy metalu. Tak jak na debiucie wejście było nie trafione, tak tutaj „Ruler of the Wasteland” jest strzałem w dziesiątkę. Dynamiczny heavy metal z nawiązaniem do neoklasycznego nurtu i tutaj słowa uznania dla Davida, który wygrywa o wiele ciekawsze i bardziej urozmaicone partie gitarowe, aniżeli na debiucie. Oczywiście drugi motor zespół Leather Leone też zrobił krok na przód, stawiając na bardziej agresywniejszy wokal i nie ma złudzeń, że muzyka na tym albumie nie byłaby tak agresywna, drapieżna i zadziorna, gdyby nie wokal owej pani. W podobnej stylistyce jest utrzymany „One Day to Live” który wyróżnia się nie tylko dynamiczną sekcją rytmiczną i zadziornym motywem gitarowym , ale też koncertowym refrenem. Solówka Davida w przypadku tego utworu również zjawiskowa, pełna ekspresji i finezji. Pomysłowość na tym albumie nie zna granic i tutaj zaskakuje ciekawą partią gitary basowej w 'The King Has the Power' czy też wplątaniem hard rockowego zacięcia w „Fighting to Stay Alive”, który ma jakże udany refren.. Miło, że zespół urozmaica owy materiał i bez problemu wpasowały się w tło bardziej stonowane kawałki, z których wybrzmiewa epickość, ale nie tylko. W tej kategorii dzielą i rządzą nastrojowy „Angel Of Mercy” czy też wzorowany na patentach MANOWAR „The Battle of Nevermore'. Jeśli chodzi zaś o ostre partie gitarowe i szybkie tempo to z pewnością należy wyróżnić przebojowy „There Will Be Justice” . Jeśli się kocha popisy perkusisty, jeśli się lubi dynamiczną sekcję rytmiczną i ostry riff, to nie można nie po lubić „Living in a Dreamworld”. Zaś zamykający „Children Of Eden” ma ciekawy true heavy metalowy motyw. Z powyższego opisu wychodziłoby że mamy do czynienia z naprawdę zjawiskowym albumem. Hmmm, tak i tym razem jest coś więcej niż dwie osobistości. Jest zespół, który całościowo to wypracował i bez wątpienia największa zasługa jest po stronie wokalistki i Davida. Tym razem brzmienie bardziej wyselekcjonowane, bardziej dopieszczone i każdy instrument brzmi o wiele drapieżniej. Jednak to materiał sam tutaj za siebie mówi, przekonując o swojej wewnętrznej sile, o swojej atrakcyjności, przebojowości i zróżnicowaniu. Jeden z najlepszych albumów CHASTAIN i jedna z ciekawszych propozycji z tamtego rejonu. Ocena: 9.5/10
CHASTAIN - Mystery Of Illusions (1985)
Nie będę ukrywał, że przez bardzo długi czas DORO miała dla mnie miano królowej metalu i najlepszej wokalistki w historii metalu. Do czasu, bo owa sentencja została mocna zachwiana, a wszystko za sprawą wokalistki Leather Leone, z którą to amerykański heavy metalowy zespół CHASTAIN nagrał 5 albumów w okresie 1985 – 1990. Zespół został założony w 1984r z inicjatywy gitarzysty Davida Chaistaina, który okazał się bardzo ambitnym muzykiem i pojawił się w jeszcze innych wcieleniach, ale to temat na inną recenzję. Ich debiutancki album pojawił się w 1985 roku i został zatytułowany „Mystery Of Illusions” i zawiera on przede wszystkim dość tajemniczy, potężny heavy metal. O ile nie jest to jakieś wygórowane granie i większość z tych pomysłów zawartych na debiucie nie rzuca na kolana, a raczej zniesmacza. Przede wszystkim problem leży po stronie kompozytorskiej, za którą odpowiedzialny jest David Chastain i nie da się ukryć że nie popisał się, bo kompozycje nie są aż takie atrakcyjne, przynajmniej tak jak to słychać na późniejszych albumach, może za mało energii, za mało porywające melodie, a może po prostu dość oklepane motywy. Skoro nie jest ciekawie, ani atrakcyjnie to dlaczego piszę o tym debiucie? Hmm, powody są dwa. Wokalistka Leather Leone, który ma głęboki dość taki męski wokal jak na kobietę, ale problemu z rozpoznaniem płci nie ma i to ona jest najważniejszym motorem na tym albumie i nie raz odciąga uwagę od rzemieślniczego materiału. Drugi powodem, dla którego warto znać CHASTAIN i jego debiut to sam David Chastain, który wyróżnia się kunsztem gitarowym, który jest wszechstronnym gitarzystą. Odnośnie materiału: „Black Knight” jest do bólu prosty i monotonny, a wszystko przez wałkowanie w kółko tego samego motywu i bardziej cenię sobie taki nieco dynamiczniejszy, nieco bardziej zwariowany „When the Battle's Over” w którym to David daje popis swoich umiejętności i potwierdza że to on jest jednym z głównych powodów dla którego warto sięgnąć po ten album. Niektóre motywy brzmią może i znajomo, ale przez pomysłowe zagranie, przez ciekawą aranżację stają się prawdziwą atrakcją i tak jest w przypadku „Mystery of Illusion” . Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia agresywny i dynamiczny „I've Seen Tomorrow”, który brzmi jak większość kompozycji z kręgu speed metalowego. „Endlessly” ma potencjał na dobrą balladę, ale wszystko jest jakieś rozlazłe, a sam motyw też nie porywa. „I Fear No Evil” jest atrakcyjny ze względu na chwytliwy refren, a także z powodu jednej z najpiękniejszej solówki na albumie. Na pewno sprzyja temu utworowi fakt nawiązania do twórczości IRON MAIDEN. Najgorszy jest wg mnie „Night of the Gods” choć klimat jest imponujący. W podobnej stonowanej, mrocznej stylistyce jest utrzymany zamykający „The Winds of Change”. Zaś moim ulubionym utworem z tego albumu jest „We Shall Overcome” gdzie główny motyw gitarowy i sam popis Davida jest tutaj fenomenalny i gdyby było więcej takich pomysłowych i atrakcyjnych pod względem melodii kompozycji to kto wie. Niedosyt i zawód można odczuć po wysłuchaniu materiału i kiedy pomyśli się o samej produkcji, brzmieniu, które zafundował nam Peter Marrino to można odczuć, że to album z muzyką jakiej było pełno w owym czasie i uważam że o wiele lepiej podanej niż na debiucie CHASTAIN. Co zachwyca na tym albumie to dwie osobistości a mianowicie wokalistka Leather Leone oraz David Chastain i gdyby nie oni, to nie wiem czy ktoś by pamiętał o tym lp i zespole. Jednak CHASTAIN ostatniego słowa jeszcze nie powiedział i na następnych albumach jest już właściwie inny, lepszy CHASTAIN. Natomiast debiut należy potraktować jako falstart. Ocena: 5.5/10
niedziela, 13 listopada 2011
DEMON - Hold On To The Dream (1991)
Najlepszy album brytyjskiej formacji DEMON? Mój ulubiony krążek, który ukształtował mój młody gust w okresie dzieciństwa? Album z roku 1991 czyli „Hold On To The Dream” który w dużej mierze jest kontynuacją stylu wypracowanego na poprzednim albumie, z tym że tutaj jest wszystko odpowiednio wyważone. Jest łagodne brzmienie, które towarzyszy wydawnictwom DEMON już od dłuższego czasu, do tego melodyjny metal, w którym można doszukać się cech zarówno heavy metalowych jak hard rockowych. Jest umiar w progresywnych zacięciach, jest duża dawka przebojowości, która też skądinąd jest znana nam z poprzednich albumów. Oczywiście elementem łączącym ten album z poprzednimi jest fakt starannego wykonania kompozycji, przeprowadzenie przemyślanych aranżacji i w tej kwestii każdy z muzyków odegrał znaczącą rolę. Watts jako klawiszowiec, który wytwarza znakomitą przestrzeń, ale także jako kompozytor, który jest odpowiedzialny za najlepsze utwory DEMON. Hill jako jeden z tych, który jest łącznikiem między wszystkimi płytami, tworząc to wszystko w historię DEMON i to on też doszedł do swoich granic wokalnych dając perfekcyjny występ na tym krążku. I tak jak na poprzednim albumie tak i tutaj duet gitarzystów Waterhouse/ Brookes odgrywa najważniejszą rolę rozplanowując poszczególne chwytliwe melodii czy też nieco bardziej zadziornych partii czyniąc materiał bardziej zróżnicowanym, bardziej atrakcyjniejszym i przystępniejszym dla słuchacza. Wejście w postaci “No More Hell On Earth” jest strzałem w dziesiątkę, to wejście magiczne poparte klawiszami nasuwa choćby „Future World” PRETTY MAIDS. Tylko Brytyjczycy jakby w swoim graniu mają więcej gracji, finezji. A ta płynność i biegłość w zmianach temp, motywów, partii gitarowych jest po prostu perfekcyjne. „New Frotniers” to jeden z najlepszych utworów w historii DEMON, a wszystko przez unikatowy motyw, w którym gdzieś da się wyczuć duch BLACK SABBATH z „Headless Cross” czy też działalność WASP. I w podobnej stylistyce jest utrzymany „Hold On To The Dream” który również jest zbudowany na posępnym motywie i gdzieś tutaj jest wymieszana epickość z hard rockową przebojowością i łagodnością. Jeśli chodzi o dynamikę i nieco ostrzejsze granie, to polecam w słuchać się w teatralny, monumentalny „Barons Of Darkness” czy też w zadziorny „The Lion's Share”, gdzie stylistycznie można doszukać się nawiązań do DEEP PURPLE. Długie kompozycje takie jak “Eastern Sunset” zachwycają nutką tajemniczości i płynącą sekcją rytmiczną, a także pomysłowością, gdzie wokal jest nieco schowany, a trzeba dodać że druga połowa jest zaskoczeniem, ponieważ mamy zmianę stylu o 180 stopni. Jeśli szukacie odskoczni i bardziej nastrojowej kompozycji, gdzie górę biorą emocję i piękność to zapraszam do posłuchania „Ivory Towers” z gościnnym udziałem Kena Duckersa w roli saksofonisty. I gdzieś pośród wyżej wymienionymi kompozycjami mamy typowe hard rockowe przeboje, z zadziornym riffem i chwytliwym refrenem i tutaj odzwierciedlają to takie kawałki jak „Nothing Turned Out Right”, „Out Of Shadows” czy też rozpędzony „Shoot For The City”, a całość zamyka klimatyczna ballada „Coming Home”, która znajduje się w gronie tych najlepszych. Pamiętać należy przy wystawianiu ostatecznej oceny o łagodnym, ciepłym brzmieniu, które tak czyste i tak doskonałe jak sam materiał i w tym duża zasługa Mike'a Stone'a który zajął się produkcją i także Charliego Bauerfrienda, który zmiksował całość. Należy wziąć również pod uwagę takie czynniki jak najwyższa forma muzyków, repertuar, piękny wciągający rysunek Duncana Storra, który zdobi okładkę albumu. To wszystko złożyło się w moim przypadku na maksymalną ocenę, czyniąc ten album najlepszym wydawnictwem DEMON obok „Breakout”. Piękna, ambitna muzyka, którą wciąga i uzależnia jak narkotyk. Ocena: 10/10
DEMON- Taking the World By Storm (1989)
Kolejnym wcieleniem brytyjskiego DEMON było to z roku 1989 w którym przybrał formę zespołu składającego się już nie tylko z klawiszowca, ale też z drugiego gitarzysty, którym został Steve Brookes. Zmiany objęły również sekcję rytmiczną i to właśnie z nowym składem nagrano kolejny, jakże istotny album dla DEMON, który został zatytułowany „Taking the World by Storm”. Nowa forma DEMON to nie tylko zmiana w kategoriach personalnych to także zmiany w stylu, konstrukcji utworów. Przede wszystkim postawiono na nieco dłuższe kompozycje, w których można doszukać się wpływów progressive metalu, hard rocka, NWOBHM, czy też bluesa. I wszystko jakby zakorzenione w muzyce DEEP PURPLE. W dalszym ciągu pozostało łagodne brzmienie, ciepłe, nastrojowe melodie i nie brakuje tutaj wewnętrznej siły. Zaskoczeniem nie powinno być to, że cały materiał skomponował duet Dave Hill & Steve Watts i tak jak to zdało swój egzamin na poprzednim albumie tak i tutaj się sprawdziło. Mamy materiał równie urozmaicony i wypełniony po brzegi przebojami, pełne ekspresji i dużej dawki melodyjności. Na pierwszy rzut poszły krótsze utwory czyli rozpędzony „Commercial Dynamite” i melodyjny „Taking The World By Storm”. Te dwa utwory wiele łączy, duża dynamika, niezwykła biegłość w przepływie melodii i poszczególnych motywach, przelew melodyjności który przejawia się nie tylko w atrakcyjnych partiach gitarowych, które są pełne ekspresji i finezji ale także w linii wokalnej. Dodanie drugiej gitary dodało jakby nieco agresji, nieco szaleństwa i to słychać. Muzycy zrobili duży krok na przód i wystarczy zestawić pierwsze albumy z tym tutaj opisywanym. Dave Hill śpiewa niezwykle energicznie, zadziornie, a duet gitarzystów Waterhouse/Brookes rozumie się bez słów i stanowi ostoję albumu. Przejdźmy zatem do drugiej części albumu to tej bardziej zaawansowanej, bardziej rozbudowanej. "The Life Brigade" jest po prostu epicki, a ta harmonia między klawiszami, a dynamiczną pracą gitarzystów jest po prostu fenomenalna. Ballady trwające prawie 10 minut nie co odstraszają, bo co można robić przez tyle czasu? Można sporo czego najlepszym dowodem jest "Remembrance Day". Wejście w postaci partii wygrywanej przez flet jest po prostu magiczne. Nastrój jest tu naprawdę dramatyczny i do tego te posępne, podniosłe partie gitarowe i bez wątpienia jest to jedna z piękniejszych ballad jakie stworzył DEMON i co ciekawe nie nudzi, bo jest w swojej konstrukcji urozmaicona. "What Do You Think about Hell" i tutaj też jest posępny klimat i w pewien sposób można się doszukać podobnego wydźwięku co na poprzedni utwór. "Blue Skies in Red Square" nawiązuje do stylu z „The Life Brigade”, zaś "Time Has Come" to najdłuższa kompozycja, bez wątpienia najpiękniejsza w swojej strukturze, koncepcji i stylu i nie przeraża ani czas trwania, ani balladowy wydźwięk bo mogło by ta kompozycja trwać wiecznie, gdyż wprowadza słuchacza w stan błogości. Materiał jest nastrojowy, zróżnicowany i przede wszystkim równy i jest to zaleta tego albumu, tak samo łagodne brzmienie, czy też niezwykła różnorodność dźwięków i melodii wygrywanych przez gitarzystów i to oni odgrywają na tym albumie najważniejszą rolę. Jeśli miałbym do czegoś się przyczepić, to do nieco dużej dawki smutnego, posępnego czasami nastroju. Jedna z najlepszych pozycji DEMON, którą wstyd nie znać. Ocena: 9.5/10
MADE OF HATE - bullet In Your Head (2008)
"Polski Children of Bodom " uważam że takie stwierdzenie można śmiało podpisać pod polskim Made of Hate , który gra melodyjną odmianę death metalu.
Właściwie to zespół jest młody a ich album Bullet in Your head jest niby debiutem ,pisze niby bo tak naprawdę w tym składzie zespół funkcjonował jak Archeon i grali podobną muzykę tylko tyle że były klawisze.
I jest to kolejny album który dumnie nasz kraj prezentuje na całym świecie.
I w sumie powodów do wstydu nie powinni mieć ani muzycy a tym bardziej polscy słuchacze metalu. Bo zespół nie zawiódł ,nagrał naprawdę bardzo dobry materiał, który w moim od czuciu kasuje nawet ostatni album dzieciaków. A sam album imponuje zawodowstwem, i poziomem produkcji ,skończywszy na samych kompozycjach.
Album jak słychać jest spójny i bardzo przemyślany i nie znajdziecie tutaj jakiś wielkich uchybień no chyba że komuś nie będą odpowiadały same kompozycje które są kwestią gustu,ale praca muzyków oraz całej reszty ekipy Made of Hate jest powalająca.
A sam album jest przynajmniej dla mnie bardzo istotny o rok ubiegły, bo jakoś album ma w sobie to coś co pozwala mi do niego wracać i nie będzie to jakiś przymusowe odświeżanie czy coś,ale powrót do przyjemnych dla ucha rejonów.
W samej muzyce Made of hate słychać szacunek dla takich gatunków jak power,speed czy tez melodyjnego death metalu , a wszystko jest tak zgrabnie zagrane,że album ma prawo się podobać.
A co można powiedzieć o samej zawartości?
Album wypełnia 9 kompozycji ,utrzymanych w podobnej tonacji i na takim samym poziomie, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o nudzie!!!
Wszystko jest tak umiejętnie ułożone że album wręcz porywa a krótki czas album działa tutaj na korzyść.
Trzeba przyznać że zespół zaczął najlepiej jak mógł, od znakomitego otwieracza który jest tez zarazem tytułowym - Bullet in Your Head który jest jednym z moich najbardziej cenionych utworów na tym albumie ale nie tylko , uważam go za jeden z najlepszych utworów 2008! A co w nim takiego świetnego? Ano sama sekcja rytmiczna, ta niesamowita melodia która od razu wpada w ucho a do tego wokal Michała,który nieco podobny jest do wokalisty dzieciaków.
Solówki tutaj brzmią bardzo profesjonalnie jak na debiutantów nie sądzicie?
Zresztą nie tylko one, bo utwór całościowo jest perfekcyjny.
Oczywiście drugi utwór również niszczy ale nie jest kopią otwieracza,An Eye for An Eye który ma już nieco inne tempo , inną również zapadającą melodię.
Mocny wstęp to tylko przed smak tego co czeka nas dalej. Świetne tęmpo daję się we znaki już od samego początku. Znów mamy bardzo ciekawy refren któremu towarzyszy w tle znakomita melodia. I znów nie mogę znaleźć wad.
Kolejną perełką który również jak otwieracz są dla mnie istotne jeśli chodzi o utwory 2008,mowa o utworze numer 3-On the Edge i zawsze gdy słucham tego utworu,nie mogę dowierzać że jest on tworem chłopaków z warszawy.
To brzmi jakby to stworzył jakiś zespół istniejący przynajmniej 10 lat na scenie a tu proszę nie dość że młodzi to jeszcze z Polski!A co można powiedzieć o samym utworze?
Znów muzycy postarali się o ciekawą ,wręcz imponującą melodią wykrzesaną prosto z gitary ,a nie jak kiedyś przez klawisze. A że utwór melodyjny to w żadnym wypadku nie wyklucza ostrości i dzikości. Melodie to nie jedyne co stanowi o potędze tego utworu, oj tak refren to kolejna istotna rzecz w tym utworze! Utwór prosty ale za to szybko w pada do głowy! No tak pominąłem solówki ,a nie można o nich zapomnieć, bo to co słychać w tym utworze, brzmi fantastycznie!!! Aż się prosi o owację na stojąco.
Pewnie myślicie że już co najlepsze mamy już za sobą, hehe no to jesteście w błędzie.
Żeby nie było zbyt monotonnie i na jedno kopyto ,otrzymuje w następnej kolejności My Last Breath który robi za najwolniejszy utwór na albumie! Ale mocy ani melodyjności mu nie można odmówić. Fakt tempo jest utrzymane w wolnym stylu, ale melodie oraz wokal Michała ,sprawiają wrażenie że ten utwór nie jest w cale gorszy od poprzednich. Ostre solówki oraz zapadający refren to atuty tego utworu.
Pierwsza połowa za nami i wg mnie druga jest jeszcze ostrzejsza od pierwszej.
Już sam Mirror, Mirror o tym przekonywuje słuchacza. Choć utwór tytułu jest oklepana już tyle razy że mogło by się wydawać że to będzie jakiś nudny i wtórny utwór.
Utwór zaczyna się szybko ,ostro i bardzo melodyjnie i tak jest przez cały kawałek.
Bardzo umiejętnie im wychodzą zmiany temp co tez słychać podczas znakomitego refrenu. Nie wnikając w szczegóły ,przejdźmy od razu do kolejnego killera - Hidden . Uważam że takiej sekcji rytmicznej nie powstydziłby się nie jeden power metalowy zespół. Ano tak warstwa instrumentalna budzi tutaj podziw, świetnie zgranie gitar, a wokal Michała jest tylko dopełnieniem tego ideału. Najbardziej mi zaimponował główny riff oraz solówki.
Kolejny zaś utwór Judgement z początku przypomina mi Sabaton.
Jednak po paru sekundach główny riff ulega nieco zmianie i znów mamy jazdę na pełnych obrotach.Jest to kolejny utwór na którego nic nie mam ,żadnych dowodów słabości czy też wad albo nie dopracowania. Dobra robota panowie!
Bardzo mocnym punktem albumu jest również DeadEnd i tutaj nie usłyszycie nic innego. Podobna stylizacja, zmienia się melodia ,refren tekst i cała reszta ,ale perfekcja i genialny talent muzyków oczywiście zostaje. Znów mamy szybki utwór napakowany po brzegi imponującymi melodiami. Co można chcieć więcej?
No jedynie dobry utwór na zakończenie który całkowicie już nas dobije.Myślę że Fallout spełnia swoją rolę. A gdybym miał na to wszytko spojrzeć z boku, to ten utwór jest najostrzejszym na płycie. Ale to może być każdy z nich, no sprawa jest zapewne kłopotliwa przy 9 równych i utrzymanych na podobnym poziomie utworach ,ale tutaj sam riff jest może mniej pochłonięty przez melodyjność ,więcej jakby ciężaru słychać.
Ale bez owijania w bawełnę, kolejny killer który nie może w żadnym wypadku pominąć, a co w nim takiego świetnego? Wystarczy posłuchać solówek, oraz całej sekcji rytmicznej a zrozumiecie co.
Co można więcej powiedzieć o muzyce na Bulelt In your head?
Ano to że imponuje pomysłowością, świetnym zrozumieniem muzyków i miłością do muzyki co jest słyszalne. Panowie umieją nagrać równy materiał nie zarażonym wypełniaczami.
Do czego można by mieć małe pretensję, że album może i zapewne jest przewidywalny, odrobina nie przewidywalności na pewno by wzniosła ten album na jeszcze wyższy poziom,ale powodów do większych narzekań nie ma .
Ci którzy będą zaraz tutaj wyzywać album o brak oryginalności o kopię dzieciaków ,najpierw bym się na ich miejscu zastanowił jak często słyszą taki album, no a poza tym czy można z takim czymś wyjeżdżać do albumu który pobił nawet album samych dzieciaków?
Bullet in Your head dowodzi że zespół jest jak słychać gotowy na podboje międzynarodowe. Zespół ma ostrą amunicję w zanadrzu , a cel tez został obrany i pozostaje tylko strzelać.
Uważam że możemy być dumni z naszych muzyków którzy dostarczyli światu naprawdę bardzo dobry materiał, i jeśli utrzymają taki poziom na kolejnych albumach to kto wie,jak wysoko zajdą. Na zakończenie ,chciałbym zachęcić tych co nie słyszeli zarówno tego gatunku jak i tego albumu. Krążek powinien podejść sporej grupie słuchaczy i wg mnie nie powinni oni narzekać na nudę czy coś w ten deseń,śmiało sięgać i słuchacz.
A Nota za ten album będzie 8/10
Właściwie to zespół jest młody a ich album Bullet in Your head jest niby debiutem ,pisze niby bo tak naprawdę w tym składzie zespół funkcjonował jak Archeon i grali podobną muzykę tylko tyle że były klawisze.
I jest to kolejny album który dumnie nasz kraj prezentuje na całym świecie.
I w sumie powodów do wstydu nie powinni mieć ani muzycy a tym bardziej polscy słuchacze metalu. Bo zespół nie zawiódł ,nagrał naprawdę bardzo dobry materiał, który w moim od czuciu kasuje nawet ostatni album dzieciaków. A sam album imponuje zawodowstwem, i poziomem produkcji ,skończywszy na samych kompozycjach.
Album jak słychać jest spójny i bardzo przemyślany i nie znajdziecie tutaj jakiś wielkich uchybień no chyba że komuś nie będą odpowiadały same kompozycje które są kwestią gustu,ale praca muzyków oraz całej reszty ekipy Made of Hate jest powalająca.
A sam album jest przynajmniej dla mnie bardzo istotny o rok ubiegły, bo jakoś album ma w sobie to coś co pozwala mi do niego wracać i nie będzie to jakiś przymusowe odświeżanie czy coś,ale powrót do przyjemnych dla ucha rejonów.
W samej muzyce Made of hate słychać szacunek dla takich gatunków jak power,speed czy tez melodyjnego death metalu , a wszystko jest tak zgrabnie zagrane,że album ma prawo się podobać.
A co można powiedzieć o samej zawartości?
Album wypełnia 9 kompozycji ,utrzymanych w podobnej tonacji i na takim samym poziomie, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o nudzie!!!
Wszystko jest tak umiejętnie ułożone że album wręcz porywa a krótki czas album działa tutaj na korzyść.
Trzeba przyznać że zespół zaczął najlepiej jak mógł, od znakomitego otwieracza który jest tez zarazem tytułowym - Bullet in Your Head który jest jednym z moich najbardziej cenionych utworów na tym albumie ale nie tylko , uważam go za jeden z najlepszych utworów 2008! A co w nim takiego świetnego? Ano sama sekcja rytmiczna, ta niesamowita melodia która od razu wpada w ucho a do tego wokal Michała,który nieco podobny jest do wokalisty dzieciaków.
Solówki tutaj brzmią bardzo profesjonalnie jak na debiutantów nie sądzicie?
Zresztą nie tylko one, bo utwór całościowo jest perfekcyjny.
Oczywiście drugi utwór również niszczy ale nie jest kopią otwieracza,An Eye for An Eye który ma już nieco inne tempo , inną również zapadającą melodię.
Mocny wstęp to tylko przed smak tego co czeka nas dalej. Świetne tęmpo daję się we znaki już od samego początku. Znów mamy bardzo ciekawy refren któremu towarzyszy w tle znakomita melodia. I znów nie mogę znaleźć wad.
Kolejną perełką który również jak otwieracz są dla mnie istotne jeśli chodzi o utwory 2008,mowa o utworze numer 3-On the Edge i zawsze gdy słucham tego utworu,nie mogę dowierzać że jest on tworem chłopaków z warszawy.
To brzmi jakby to stworzył jakiś zespół istniejący przynajmniej 10 lat na scenie a tu proszę nie dość że młodzi to jeszcze z Polski!A co można powiedzieć o samym utworze?
Znów muzycy postarali się o ciekawą ,wręcz imponującą melodią wykrzesaną prosto z gitary ,a nie jak kiedyś przez klawisze. A że utwór melodyjny to w żadnym wypadku nie wyklucza ostrości i dzikości. Melodie to nie jedyne co stanowi o potędze tego utworu, oj tak refren to kolejna istotna rzecz w tym utworze! Utwór prosty ale za to szybko w pada do głowy! No tak pominąłem solówki ,a nie można o nich zapomnieć, bo to co słychać w tym utworze, brzmi fantastycznie!!! Aż się prosi o owację na stojąco.
Pewnie myślicie że już co najlepsze mamy już za sobą, hehe no to jesteście w błędzie.
Żeby nie było zbyt monotonnie i na jedno kopyto ,otrzymuje w następnej kolejności My Last Breath który robi za najwolniejszy utwór na albumie! Ale mocy ani melodyjności mu nie można odmówić. Fakt tempo jest utrzymane w wolnym stylu, ale melodie oraz wokal Michała ,sprawiają wrażenie że ten utwór nie jest w cale gorszy od poprzednich. Ostre solówki oraz zapadający refren to atuty tego utworu.
Pierwsza połowa za nami i wg mnie druga jest jeszcze ostrzejsza od pierwszej.
Już sam Mirror, Mirror o tym przekonywuje słuchacza. Choć utwór tytułu jest oklepana już tyle razy że mogło by się wydawać że to będzie jakiś nudny i wtórny utwór.
Utwór zaczyna się szybko ,ostro i bardzo melodyjnie i tak jest przez cały kawałek.
Bardzo umiejętnie im wychodzą zmiany temp co tez słychać podczas znakomitego refrenu. Nie wnikając w szczegóły ,przejdźmy od razu do kolejnego killera - Hidden . Uważam że takiej sekcji rytmicznej nie powstydziłby się nie jeden power metalowy zespół. Ano tak warstwa instrumentalna budzi tutaj podziw, świetnie zgranie gitar, a wokal Michała jest tylko dopełnieniem tego ideału. Najbardziej mi zaimponował główny riff oraz solówki.
Kolejny zaś utwór Judgement z początku przypomina mi Sabaton.
Jednak po paru sekundach główny riff ulega nieco zmianie i znów mamy jazdę na pełnych obrotach.Jest to kolejny utwór na którego nic nie mam ,żadnych dowodów słabości czy też wad albo nie dopracowania. Dobra robota panowie!
Bardzo mocnym punktem albumu jest również DeadEnd i tutaj nie usłyszycie nic innego. Podobna stylizacja, zmienia się melodia ,refren tekst i cała reszta ,ale perfekcja i genialny talent muzyków oczywiście zostaje. Znów mamy szybki utwór napakowany po brzegi imponującymi melodiami. Co można chcieć więcej?
No jedynie dobry utwór na zakończenie który całkowicie już nas dobije.Myślę że Fallout spełnia swoją rolę. A gdybym miał na to wszytko spojrzeć z boku, to ten utwór jest najostrzejszym na płycie. Ale to może być każdy z nich, no sprawa jest zapewne kłopotliwa przy 9 równych i utrzymanych na podobnym poziomie utworach ,ale tutaj sam riff jest może mniej pochłonięty przez melodyjność ,więcej jakby ciężaru słychać.
Ale bez owijania w bawełnę, kolejny killer który nie może w żadnym wypadku pominąć, a co w nim takiego świetnego? Wystarczy posłuchać solówek, oraz całej sekcji rytmicznej a zrozumiecie co.
Co można więcej powiedzieć o muzyce na Bulelt In your head?
Ano to że imponuje pomysłowością, świetnym zrozumieniem muzyków i miłością do muzyki co jest słyszalne. Panowie umieją nagrać równy materiał nie zarażonym wypełniaczami.
Do czego można by mieć małe pretensję, że album może i zapewne jest przewidywalny, odrobina nie przewidywalności na pewno by wzniosła ten album na jeszcze wyższy poziom,ale powodów do większych narzekań nie ma .
Ci którzy będą zaraz tutaj wyzywać album o brak oryginalności o kopię dzieciaków ,najpierw bym się na ich miejscu zastanowił jak często słyszą taki album, no a poza tym czy można z takim czymś wyjeżdżać do albumu który pobił nawet album samych dzieciaków?
Bullet in Your head dowodzi że zespół jest jak słychać gotowy na podboje międzynarodowe. Zespół ma ostrą amunicję w zanadrzu , a cel tez został obrany i pozostaje tylko strzelać.
Uważam że możemy być dumni z naszych muzyków którzy dostarczyli światu naprawdę bardzo dobry materiał, i jeśli utrzymają taki poziom na kolejnych albumach to kto wie,jak wysoko zajdą. Na zakończenie ,chciałbym zachęcić tych co nie słyszeli zarówno tego gatunku jak i tego albumu. Krążek powinien podejść sporej grupie słuchaczy i wg mnie nie powinni oni narzekać na nudę czy coś w ten deseń,śmiało sięgać i słuchacz.
A Nota za ten album będzie 8/10
czwartek, 10 listopada 2011
ATC - Cut In Ice (1984)
Lata 80 w Szwecji jak i w innych krajach był to okres w którym to masowo wypływały heavy metalowe zespoły, które tak jak szybko pojawiały się, tak szybko z nikały. Tutaj należy wymienić choćby ATC, który został założony w 1978, który wydał w 1984 r debiutancki album „Cut In Ice” . Dlaczego warto zwrócić uwagę na ten zespół? No może nie tyle z pobudek muzycznych, bo nie grają nic specjalnego, ale ze względu na nazwisko Mats "Mappe" Björkman, gitarzysta znany niektórym bliżej z występów w zespole CANDLEMASS. I nie da się ukryć, że to on odegrał znaczącą rolę na tym albumie, wygrywając melodyjne partie gitarowe co sprawia że materiał jest miły w odsłuchy i na swój sposób przebojowy. Jednak to wszystko jest tylko na przyzwoitym poziomie i właściwie to jest średnia krajowa. Bo materiał miło się słucha, ale to wszystko jeśli chodzi o jego cechy, bo ciężko wyróżnić jakiś szczególny kawałek, gdyż większość brzmi podobnie i tak samo jest mało wyrazista. Otwarcie w postaci „Cut In Ice” już daje zarys czego należy się spodziewać po muzyce ATC. Czego? Heavy metalu wymieszanego z hard rockiem i gdzieś tutaj można wyczuć feeling NWOBHM. Niestety tak jak mało wyrazisty jest gitarzysta, tak samo mało przekonująca jest sekcja rytmiczna, która gra bez energii i przekonania. Zaś wokalista H. Spider Söder śpiewa łagodnie, nawet kiedy chce wejść na wyższe rejestry i w tej kwestii jak i w kwestii melodii można doszukać się powiązań z DEF LEPPARD z „High'n Dry”. „I'm Alive” to przykład że wymyślenie chwytliwego motywu nie jest miernikiem poziomu danego utworu i dalekie jest to od bardzo dobrego poziomu. Brakuje gdzieś w tym wszystkim nieco ostrości i nieco ognia. Jest kilka szybszych kompozycji wzorowanych na działalności KROKUS i tu patrz „Reach Out”, „Its Arlight”. Z kolei na szczególne wyróżnienie zasługuje ponad 7 minutowa kompozycja „Above The Clouds” i tutaj o dziwo zespół się spiął wyciskając ciekawe melodie, motywy, wszystko jest ładnie, konsekwentnie połączone ze sobą, a płynność i przechodzenie pomiędzy poszczególnymi warstwami jest po prostu urocza. Zaś same motywy i poszczególne elementy są atrakcyjne dla ucha. Bez wątpienia najlepsza kompozycja na tym rzemieślniczym albumie. Opis pozostałych utworów w tej sytuacji jest zbędny, natomiast głębsza analiza doprowadza do jednego stwierdzenia, album nie miał większego wpływu na muzykę heavy metalową ani regionalną, ani światową, gdy przyjrzy się kompozycjom, średniej klasy brzmieniu, nie zbyt doskonałym umiejętnościom muzykom. Można rzec „Cut In Ice” to jeden z wielu typowych metalowych albumów z tamtego okresu. Można to potraktować jako ciekawostkę, czy też genezę gitarzysty CANDLEMASS, który tutaj stawiał pierwsze nie pewne kroki w muzyce heavy metalowej. Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)