czwartek, 22 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA LIPIEC 2011

Lipiec to dla wielu czas odpoczynku, czas urlopów, czas relaksu, czas gdzie magazynuje się energię na przyszły sezon szkolny, na szczęście w muzyce takie słowo jak wakacje, takie słowo jak odpoczynek nie istnieje, dzięki Bogu. Bo o czym miałbym teraz pisać? Co miałbym zestawiać, jeśli nic by nie wyszło w tym miesiącu? Jednak ten problem nas nie dotyczy, a w miesiącu lipiec pojawiło się kilka ciekawych pozycji, dla wielu niektóre pozycje, mogły dotrzeć wysoko, ba mogły stać się jednym z potencjalnych kandydatów do miana płyty roku. Zanim pomówimy o wielkich wygranych opiszę nieco przegranych. Typowo takowych nie ma, ale to nie oznacza że płyt słabych nie było. Jedną z nich wydał power metalowy THUNDERBOLT, który jakoś zawsze był gdzieś pośrodku i nigdy nie pchał się przed szeregi, STONELAKE z każdą płyt gra co raz gorzej, niczym się tez nie popisał amerykański PREDATOR, który nagrał płytę monotonną i wręcz zupełnie inny od poprzedniej. Wśród płyt, które warto posłuchać we własnym zakresie, bo są różne gusta i może akurat komuś dany album przypadnie do gustu bardziej niż mi? Jedną z nich jest debiut CRAWLER, który gra w stylu IRON MAIDEN, debiut CULT OF FOX, który nie szczędzi elementów spod znaku BLACK SABBATH. Warty przesłuchania jest też pierwszy album nowo powstałego FIREWOLF, w którym śpiewa David Fefolta. Fani różnego rodzaju projektów z dużą liczbą gości powinni się zainteresować płytą KAKTUS PROJECT. I to byłoby na tyle jeśli chodzi o płyty, które są warty uwagi, a teraz ja przedstawię moje 3 ulubione albumy z tego miesiąca. 

1. POWERWOLF - BLOOD OF THE SAINTS (29.07.2011) (Niemcy)

Czwarty album zespołu, który skupia się na tematyce związanej z wilkołakami, stawiając jednocześnie na energiczną warstwę instrumentalną. Znakiem rozpoznawczym POWERWOLF jest już nie tylko operowy wokalista, ale też niezwykła biegłość w tworzeniu materiału od początku do końca wypełnionego przebojami. Jeden z kandydatów do płyty roku.


2. ANTHEM - HERALDIC DEVICE ( 06.07.2011) (Japonia)

 Można rzec legenda japońskiego heavy metalu, która wraca z znakomitym albumem, który cechują się nie tylko wysokim poziomem produkcji, formą muzyków, ale też niezwykłą przebojowością, co czyni owe wydawnictwo bardzo atrakcyjne dla słuchacza.


3. SPELLCASTER - UNDER THE SPELL (12.07.2011) (USA)

 Kolejne zaskoczenie tego roczne i znów za sprawą debiutantów. Tym razem kapela z Portland, której zadaniem jest podtrzymanie tradycji związanej z speed/ heavy/ power metalem, jaki był grany przez kapele z tamtego rejonu w latach 80. Album charakteryzuje niezwykła dynamika, klimat lat 80 no i przebojowy wydźwięk poszczególnych kompozycji. To trzeba po prostu usłyszeć.

PLYTA MIESIĄCA CZERWIEC 2011

Wraz z miesiącem czerwiec 2011 zamknęliśmy pierwszą połowę roku i już można powoli wnioskować czy rok jest udany pod względem muzyki heavy/ power metalowej. Jakie płyty dostarczył czerwiec? Dla mnie ten miesiąc okazał się póki co najbiedniejszy, dostarczając sporą liczbę rozczarowań i słabych płyt. Co ciekawe zawiodły mnie też renomowane marki, które mają ogromny staż grania muzyki heavy metalowej. Zawiódł mnie RHASPODY, który po udanym powrocie w 2010 r z bardzo dobrym krążkiem, zaliczył spadek formy „From Chaos to Eternity” , który jest jak dla mnie albumem mało spójny i nie przemyślanym. Nie wiele lepiej sobie poradziła legenda brytyjskiego heavy metalu, czyli SAXON. „Call To Arms” może nie jest to gniot roku, ale jak na zespół tego formatu, poniżej ich poziomu. Wśród tych marek wymienię też FALCONER, który po prostu gdzieś zatracił ten power, ta werwę z albumy z 2008 roku, który podbijał serca słuchaczy. Było jeszcze kilka średnich płyt, które jakoś mnie na tyle nie przekonały, żeby jakoś szerzej tutaj o nich wspominać, dlatego od razu skupię się na najlepszych wydawnictwach jakie pojawiły się w czerwcu 2011. 

1. ALESTORM - BACK THROUGH TIME  (03.06.2011) (Wielka Brytania)

To już trzecia płyta tego pirackiego zespołu, który łączy folkowe patenty z power metalem, stawiając przede wszystkim na melodyjność i radosny wydźwięk, który sprawdzi się niemal w każdej sytuacji, nawet tej gdzie będzie potrzebna muzyka do zabawy. Album o wiele bardziej dopracowany aniżeli poprzednik i pod względem przebojowości i aranżacji całego materiału dorównuje debiutowi, kto wie może nawet go przebija?


2. LOVE. MIGHT.KILL - BRACE FOR IMPACT (17.06.2011) (Międzynarodowy)


Kolejne zaskoczenie w tym roku, czyli kolejny debiut o którym było cicho przed premierą, a o którym zrobił się głośno już po premierze. Płyta dla tych co cenią są melodie i ich przyjemny wydźwięk, pozycja wręcz obowiązkowa dla fanów melodic heavy metal.

3. VERSAILLES - HOLY GRAIL (15.06.2011) (Japonia)

Nie jestem fanem japońskiej sceny heavy metalowej, również nie jestem jakimś wielkim fanem neoklasycznej odmiany heavy metalu, ale to w jaki sposób zostały skomponowane utwory, to w jaki sposób brzmi całość, po prostu same w sobie jest na tyle piękne, że nie mają znaczenia wszelkie uprzedzenia. Jedna z najlepszych pozycji w tej dziedzinie.




środa, 21 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA MAJ 2011

Wraz z końcem miesiąca Maj 2011 przyszła pora żeby podsumować to co pojawiło się w tym jakże ciepłym miesiącu. Niestety kiedy patrzy się na ten miesiąc jako całość, to już można śmiało powiedzieć, że muzycznie nie było tak słonecznie i właściwie ciężko było zebrać tym razem 3 znaczące albumy z gatunku heavy/power metal w miesiącu Maj 2011. Najbardziej oczekiwanym albumem przeze mnie był „Infected” HAMMERFALL. Powodem owego wyczekiwania na ten album był nie tylko fakt, że lubię tą kapelę, ale zapowiedź nieco innego podejścia do stylu w którym grają. Zmiany są, choć może mało drastyczne to jednak są. Z jednej strony niby miło jest wyczuć powiew świeżości w kapeli która przeżywa stagnację, ale niestety z drugiej strony mamy zatracenie własnego charakteru czy tożsamości. Ogólnie otrzymałem dobry album, bez większego zaskoczenia. Drugim albumem w kolejności najbardziej wyczekiwanych albumów w tym miesiącu był też „Heathen Warrior” STORMWARRIOR, niestety nie przepuszczałbym że moje cierpliwie czekania zostanie nagrodzone jednym z najgorszych albumów jakie słyszałem w tym roku. Tym razem zespół poszedł na bitwę bez błogosławieństwa Odyna, co sprawiło że ten album zaliczam do rozczarowań roku. Trzecim i ostatnim takim bardzo wyczekiwanym albumem, który miał się ukazać w maju był „Rav Raptor” U.D.O. Choć to było raczej ciekawość, czy były wokalista ACCEPT jest w stanie odpowiedź na wielki powrót swojej macierzystej kapeli. Niestety otrzymaliśmy to co zawsze, bardzo dobry heavy metal oparty na patentach ACCEPT, ale to nie ta liga co „Blood of The Nations” ACCEPT. Na co warto było zwrócić uwagę? Niemiecki heavy metal zaprezentowany przez STEELPREACHER, na pokręcony, ale ambitny album pioniera progresywnego power metalu czyli PEGANS MIND. Fanom Kaia Hansena i jego zespołów na pewno przypadnie do gustu nie jaki MARGING FLARE, w którym wystąpił gościnnie sam Kai Hansen. Z kolei fani „Kill'em All” powinni zwrócić na debiut włoskiego MEGAHERA, a fani heavy/power metalu na bardzo udany album legendarnego ANVIL oraz mroczny HELL. To tyle w takim telegraficznym skrócie, a teraz moje trzy ulubione albumy z tego miesiąca.

1. PORTRAIT - CRIMEN  LAESAE MAJESTATIS DIVINAE (09.05.2011) (Szwecja)
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów MERCYFUL FATE , czy KINGA DIAMONDA, ale dla każdego kto lubi posłuchać heavy/ power metalu zakorzenionego w latach 80. Można rzec udana konkurencja dla OVEDRIVE, w którym również śpiewa Per Karlsonn.


2. ASGARD - THE SEAL OF MADNESS  (07.05.2011) (Włochy)

Przykład, że debiutujące kapele też potrafią zaskakiwać, też potrafią stworzyć znakomity materiał. Tym razem mamy przebojowy speed/ heavy/ power metal oparty na patentach z lat 80, a także na nowoczesnym brzmieniu.
3.. STORMHUNTER - CRIME AND PUNISHMENT  (06.05.2011) (Niemcy)

No kto może dobrze skopiować styl niemieckiego RUNNING WILD niż rodzimy zespół grający heavy/power metal. Nawiązań do stylu Rock'n Rolfa są liczne, a liczba przebojów i znajomo brzmiących riffów czy refrenów dostarcza nie bywałej frajdy i przypomina że charakterystyczny piracki styl Rolfa Kasperka nie jest zarezerwowany dla zespołu RUNNING WILD.



wtorek, 20 grudnia 2011

BATTLEAXE - Power From The Universe (1984)


W okresie NWOBHM pojawił się też BATTLEAXE, który często był kojarzony z takimi kapelami jak SAXON, MOTORHEAD, czy też AC/DC. Kapela założona w 1979 dorobiła się dwóch albumów w ciągu swojej kariery i mimo załamania artystycznego w połowie lat 80, zespół się reaktywował w roku 2010. Tym którzy lubią bardziej metalowe granie to polecam debiut, zaś fanom bardziej rockowego podejścia i fanom AC/DC czy KROKUS to polecam „Power From The Universe” z 1984 roku. Tym razem album zdobi o wiele ładniejsza okładka aniżeli debiut, mamy też bardziej dopieszczone brzmienie, szkoda tylko że tendencji zwyżkowej nie odnotowałem w przypadku materiału czy formy poszczególnych muzyków. Wokalista Dave King jest dobry w tym co robi, jednak niczym charakterystycznym się nie wyróżnia i można go w sumie uznać za dobrego rzemieślnika i w podobnej roli tutaj występuje gitarzysta Steve'a Hardiego, który też potrafi grać, też potrafi a to zagrać pod JUDAS PRIEST, a to pod AC/DC ale nie ma w tym zbyt wiele naturalności i jakiegoś pomysłu. Wszystko jest odtwórcze i bez jakiegoś polotu i słychać, że mamy do czynienia z rzemieślnikiem, który od siebie za wiele nie daje. Najlepiej wypada oczywiście sekcja rytmiczna, który potrafi dostarczyć sporo urozmaicenia, ale też zadziorności i słychać to świetnie w posępnym „Fortune Lady”, który należy zaliczyć do jednej z najlepszych kompozycji na albumie. Tutaj każdy z muzyków wyciska sporo ze swojego rzemiosła i nawet Steve jakby bardziej tutaj zapracowany. Ten utwór jest też dowodem na tym, że partie klawiszowe nie odegrały większej roli na tym albumie i właściwie często są zagłuszone i wycofane. Dobrze też się prezentuje utrzymany w stylu JUDAS PRIEST otwierający „Chopper Attack”, czy też rozpędzony „Power From the Universe”, który ze względu na rock'n rollowe szaleństwo może przypominać MOTORHEAD. Czego jest najwięcej na tym albumie? Hmm utworów wzorowanych na tym do czego nas przyzwyczaił AC/DC i KROKUS. Do tej kategorii zalicza się prosty „Movin' Metal Rock, łobuziarski „License To Rock”, czy też „Shout it Out”, ale co z tego skoro utwory były dalekie od tego co prezentowały wcześniej wspomniane zespoły. Problem leżał przede wszystkim w kwestii braku łatwo wpadających melodii i przebojowych refrenów, co wykluczało je jako atrakcyjne kompozycje, czyniąc kolejnymi szarymi utworami, które nie potrafią przykuć uwagi słuchacza. I poza otwieraczem, „Fortune Lady” i tytułowym to reszta jest mało wyraźna. Niestety jakie umiejętności muzyków, jakie pomysły taki materiał. Grać pod AC/DC czy KROKUS to jedno, ale tworzyć tak jak te zespoły to już nie taka prosta sztuka o czym można się przekonać słuchając tego albumu, który dowodzi, że zespół ma problemy stworzeniem atrakcyjnego materiału, który łatwo wpada w ucho i odbija piętno na słuchaczu. Niestety rzeczywistość jest bardziej brutalna. Ocena: 4.5/10

SHINING BLADE - Touch The Night (1986)


Ostatnio w ramach wygrzebywania staroci natknąłem się na włoską kapelę SHINING BLADE, który według pewnego źródła gra speed metal. No mam słabość do tego gatunku to czym prędzej wziąłem się za odsłuchanie jedynego albumu tej formacji jakim jest „Touch The Night” z 1986. Warto podkreślić, że ten album nigdy nie został oficjalnie wydany, to tym bardziej zyskuje jako staroć, czy też skarb muzyczny. Zespół został założony w 1981 r i pod koniec lat 80 zakończył swoja działalność zostawiając 2 dema i ów wspomniane wcześniej wydawnictwo. Wracając do gatunku w jakim niby się obraca zespół i owego wysłuchania owego albumu, stwierdzam, że speed metal do spore nadużycie, ba nawet nieudane zaszufladkowanie stylu SHINING BLADE. Takim kawałkiem, którym można zaciągnąć do gatunku speed metalu jest „Freakish Footsteps”, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, jest ta odpowiednia dynamika i konstrukcja utworu. Sekcja rytmiczna złożona z basisty Francesco Collela i perkusisty Micheala Rainieri nie zawsze jest taka dynamiczna i w tej kwestii jest naprawdę w czym wybierać. Od spokojnych, nastrojowych partii, bo bardziej urozmaicone. Również daleki od jednostajności są partie gitarowe wygrywane przez duet Pignataro/Trocolli, gdzie można natknąć się na tak wyżej wspomnianych utworze, szybkie, ostre partie gitarowe, ale też na te zakorzenione w hard rocku, czy też progresywnym rocku, albo partie bliższe gatunkowi melodic metal. To tylko świadczy o tym, że choć mamy włoski album to jednak muzyczne rejony wykraczają poza granice Włoch. Słychać tutaj amerykańską scenę, czy też brytyjską. Skoro jesteśmy przy personaliach, to nie można tutaj pominąć wokalistę Francesco d'Elia , który niczym kameleon dopasowuje się do każdego kawałka, do tych spokojnych klimatycznych, czy też bardziej heavy metalowych. Łagodne, takie ciepłe hard rockowe brzmienie, klimatyczna okładka, czy też nie przeciętne umiejętności muzyków to tylko część z zalet tej płyty. Na albumie mamy spory wachlarz kompozycji i właściwie znajdziemy tutaj niemal wszystko. Od klimatycznego instrumentalnego intra, przez bardziej heavy metalowe utwory takie jak instrumentalny „140 Rph” , czy też nawiązującym do melodic metalu „On The Battlefields”. Zespół też dostarcza nam też bardziej hard rockowe utwory, takie jak „Foolish Life”, gdzie nieodzownym elementem są klawisze i nastrojowy riff. W podobnej koncepcji utrzymany jest też „Blood Birthday”, czy też nieco mroczniejszy „Winged Snake”. Kolejną i ostatnią grupą utworów na tym albumie stanowią kompozycje przepełnione delikatnością, melancholijnością, ciepłem i klimatem, stawiając na emocje, a należą do nich piękny „Tonight” gdzie Franscesco przekonuje po raz któryś, że pasuje do każdego stylu, ale jak dla mnie idealnie pasuje do takich klimatów. W podobnym stylu jest tez utrzymana nastrojowa ballada „Nightwalk”, która jednocześnie stanowi najdłuższa kompozycję na albumie. I tak o to można uznać zawartość za kolejną zaletę. Minusu i jakieś większej wpadki nie uświadczyłem. Tylko najbardziej mnie zastanawia gdzie jest ten speed metal? Szkoda, że zespół nie wydał tego albumu oficjalnie, może zdobyłby szersze grono słuchaczy? Nic pozostaje włączenie „repeat” i ponowny odsłuch. Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 19 grudnia 2011

NIGHTWING - Something In The Air (1981)

Tym którzy lubią NWOBHM, ciepły, przebojowy hard rock, a także muzykę w stylu URIAH HEEP, DEEP PURPLE, czy DEMON śmiało mogę polecić brytyjski NIGHTWING, który został założony w 1978 r z inicjatywy basisty Gordona Rowley'a i klawiszowca Kenniego Newtona i zespół dorobił się kilku płyt i mimo rozpadu pod koniec lat 80, zespół się odbudował i do dzień dzisiejszy tworzy. Pierwszym album w ich karierze był „Something In The Air” z 1981 roku i tutaj już zespół zaprezentował swój styl, który opierał się na syntezatorach i kreatywnych melodiach, momentami ocierającymi się o progresywny rock. Tak więc choć były w tym wszystkim klimat NWOBHM, to jednak to co prezentował było pewnym odstępstwem od tego co grały inne kapele z tego kręgu. Tak na dobrą sprawę więcej w tym wszystkim hard rocka i progresywnego rocka, aniżeli heavy metalu. Muzycy charakteryzują się niezwykłą pomysłowością i nie banalnymi umiejętności i dalekie jest to od stylu żółtodziobów, którzy właśnie nagrali swój pierwszy album. Podoba mi się biegłość muzyków w melodyjności i w urozmaiconych partiach, można rzec bardzo wyszukanych i precyzyjnych. Wokal jest tu ciepły, łagodny i dopasowany do tej miłej dla ucha muzyki. Materiał jest bardzo ambitny i pełen różnych smaczków. Od klimatycznego, pełnego emocji intra w postaci „Fantasia”, po dynamiczne, energiczne rock'n rollowe kompozycje jak „Nightwing”, czy „Edge of knife”, które wzorowane są na twórczości kapel z lat 70 a więc DEEP PURPLE, czy URIAH HEEP. Partie gitarowe są bardzo finezyjne, pełen luzu i radosnego podejścia, które wraz z partiami klawiszowymi stanowi duet nie do przebicia. Miło się też słucha bardziej rockowych, bardziej progresywnych kompozycji jak choćby przebojowy „Cold love”, czy melodyjnego „Barrel Of Pain”. Największą atrakcją stanowią dwa najbardziej rozbudowane utwory, które udowadniają, że łagodny wydźwięk i że spory wachlarz melodii, często bardzo ambitnych nie musi stanowić o nudzie. Świetnie to odzwierciedlają klimatyczny „Something In The Air”, czy też wzruszający „You Keep Me hanging On”. Zaś fanom bluesowego podejścia do hard rocka polecam „Boogie Woman”, które poniekąd przypomina mi WHITESNAKE. To tyle jeśli chodzi o zawartość. W pakiecie oprócz urozmaiconej zawartości i nie przeciętnych umiejętności muzyków dostajemy naprawdę krystaliczne czyste i dopracowane brzmienie, a także świetną okładkę, które zupełnie nie pasuje do tego co słychać na albumie. Album kierowany przede wszystkim do smakoszy muzyki z pogranicza heavy metalu, NWOBHM, progresywnego rocka lat 70 i wszystkich tych kapel, które tutaj się przewinęły w tej recenzji. Ocena: 8/10

RIPPER - ...And Dead Shall Rise (1986)


Mam słabość do dwóch rzeczy, a mianowicie do horrorów i do heavy metalu. Nie ukrywam, że lubię kiedy te dwie rzeczy się mieszają. W latach 80 nie było z tym problemu, zwłaszcza w horrorach różnego rodzaju można było bez większych problemów usłyszeć soundtrack zbudowany w oparciu o heavy metalowe kompozycje, ale gorzej już było z mieszanką w drugą stronę. Czyli horror w heavy metalu. Okładki może i często było utrzymane w klimacie grozy, ale rzadko można było spotkać kapele, które stawiały na upiorny image, często może i kiczowaty, kapelę, która stawiała na tematykę z gatunku grozy w swoich utworach, a także kapele które stawiały na klimat grozy w swojej muzyce. Tak na myśl przychodzi przede wszystkim KING DIAMON, czy MERCYFUL FATE, jako pionier takowej muzyki. Cóż gdzieś w międzyczasie pojawił się też amerykański RIPPER, który również można śmiało zaliczyć do gatunku horror metal. RIPPER choć został założony w 1977 to dopiero swój pierwszy album wydał w 1986 roku i „...And Dead Shall Rise” należy uznać za największe osiągnięcie tego zespołu. Na ten fakt złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim mroczny wokal Roberta Gravesa, który ocierał się momentami o black metalowe wokale, a momentami o thrash metalowy wokal. Może nie był tak zjawiskowy i teatralny co wokal Kinga Diamonda, ale nastrój też potrafił zbudować. Warto dodać, że wraz z Johnym Cryptem stworzył też zgrany duet gitarowy, który stawia na posępny, mroczny wydźwięk jak ten który słychać w otwierającym „Death Awaits You”, który rozpoczyna dość mroczne intro. I takimi mrocznymi wstawkami zaczyna się większość utworów w tym „Sinister Mister”, który zachwyca dość intrygującym wydźwiękiem i nieco krzywymi partiami, co poniekąd nasuwa zespoły Kinga Diamonda. Nawet Robert stara się śpiewać tutaj pod Kinga wyśpiewując poszczególne kwestie falsetem. Nie odmownym elementem muzyki RIPPER były ciężkie partie gitarowe i ponure refreny i świetnie to odzwierciedla „The Executioner”. Świetnie też się sprawdziły szybkie, dynamiczne utwory jak „Metal Mission”, czy energiczny „Halloween”. Ciekawym zabiegiem było odstąpienie niektórych kompozycji na rzecz kobiecego wokalu i muszę przyznać, że owy eksperyment urozmaicił ów album i nadał mu sporo przestrzeni. Wokal basistki Sadie Paine w rozbudowanym, pełnym grozy „Night Cruizer” uczynił ów utwór jeszcze bardziej naturalnym, jeszcze bardziej złowieszczym i to jest bez wątpienia najciekawsza kompozycja z całego albumu. I ciekawi mnie jakby brzmiał cały materiał z wokalem Sadie. Jej wokal sprawdzał się nie tylko w stonowanych kompozycjach, ale i też w tych bardziej dynamiczniejszych jak „Don't Tie Me Down”. Materiał jest równy i bardzo urozmaicony, ma swój klimat i styl. Choć jest to bliskie temu co prezentował KING DIAMOND, choć jest to ta sama dziedzina, to jednak muszę przyznać, że RIPPER brzmi świeżo i nie kopiuje tutaj innych. Ma swój pomysł na granie, na bycie zauważonym i muszę przyznać, że zespołowi udało się stworzyć własny styl, który nie jest kopią innego zespołu i to nie lada wyczyn. Szkoda tylko, że pomimo tego wszystkiego, pomimo wydania bardzo dobrego debiutu kapela się rozpadła w 1990r i właściwie w 2005 się reaktywował RIPPER za sprawą Sadie i Roberta, tylko co z tego skoro ich album „The dead have rizen” w ogóle nie odnalazł się w natłoku innych ciekawszych rzeczy. Nic pozostanie czekać na nowy album, który będzie czymś na miarę debiutu, który stanowi trzon muzyki, którą można śmiało określić horror- metalem. Ocena: 9/10

OBSESSION - Scarred For Life (1986)


Bardzo dobrym sposobem na odkrywanie jakieś kapeli jest wzięcie pod lupę twórczość jednego ze swoich ulubionych muzyków co da w efekcie spis rzeczy, które najczęściej na pierwszy rzut oka nie wiele mówią. Tak też zrobiłem z jednym z moich ulubionych wokalistów Michaelem Vescerą i w wyniku tego wyszukiwania trafiłem na kapelę OBSESSION, która była pierwszym przystankiem Michaela na trasie wiodącej go do wielkiej, światowej kariery czyniąc go jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych. Tak na dobrą sprawę amerykańska kapela właściwie przysporzyła sobie taką popularność wśród słuchaczy, dzięki wokaliście, bo tak na dobrą sprawę niczego spektakularnego nie zrobili i właściwie dużo w tym wpływów JUDAS PRIEST, czy PRETTY MAIDS z „Red, Hot and Heavy”. OBSESSION, który został założony w 1982 r, który zadebiutował utworem „Shadows Of Steel” na łamach składanki „Metal Massacre” to tak naprawdę kapela, która grała jak większość zespołów z tamtego złotego okresu. Jednak rozpatrując debiutancki lp” Scarred For Life” z 1986r pod względem samych kompozycji to trzeba przyznać, że zespół od razu awansował do grupy tych bardzo dobrych kapel, pozostawiając za sobą przeciętniaków. O atrakcyjności tego krążka stanowi nie tylko młody, nieokiełznany wokal Micheala, ale też dobrze współgrający ze sobą duet gitarzystów Vitale/Maco, którzy zapewniają serię łatwo zapadających riffów, czy finezyjnych solówek. To z kolei przedkłada się na to, że materiał jest przystępny dla słuchacza. Są klimatyczne kompozycje takie jak otwierający „Intro / Scarred for Life”, który przypomina JUDAS PRIEST, czy też ACCEPT z okresu „Metal Heart”. Ale ten utwór to jest dobitny przykład, jak zespół wysoko ceni sobie przebojowość i chwytliwe melodie. Album przede wszystkim jest zdominowany przez dynamiczne, zadziorne utwory takie jak choćby „Winner take All” , rozpędzony „Bang 'em Til They Bleed” , klimatyczny, speed metalowy „My Lai 31568 / Take No Prisoners”, czy też przebojowy „ Run Into the Night” z koncertowym refrenem. Mamy też rasowe heavy metalowe kawałki i w tej roli mamy „Taking Your Chances”, czy „Losing My Mind”, który cechują się prostym riffem, stonowanym tempem i mało skomplikowanym refrenem, ale to właśnie te utwory są jakby mniej atrakcyjne. Najbardziej rozbudowaną kompozycją i zarazem najłagodniejszą jest zamykający album „Tomorrow Hides No Lies”. Oprócz zawartości i umiejętności muzyków trzeba też pochwalić klimatyczne, dobrze wyważone brzmienie, a także klimatyczną okładkę autorstwa Ioannisa. Minusem albumu jest jego powszechnie brzmiący materiał, który może nie grzeszy oryginalnością, ale jego przebojowy charakter wraz z wcześniej wspomnianymi plusami czyni ten album bardzo dobrym wydawnictwem, który powinien znać nie tylko fan wokalu Michaela Vescary. Po tym albumie zespół wydał jeszcze jeden album i potem się rozpadł. Micheal trafił do Yngwiego Malmsteena i potem przewijał się jeszcze w innych zespołach, aż do roku 2002 kiedy znów reaktywowano OBSESSION, co dało w efekcie dwa kolejne albumy i po dzień dzisiejszy zespół cieszy się statusem „aktywny”. Ocena: 8.5/10

STEEL FURY - Lassers Of Two Evils (1989)


Szperając ostatnio w amerykańskiej scenie heavy metalowej lat 80 trafiłem na kolejny ciekawy zespół, tym razem speed/ thrash metalowy. Nazwa kapeli to STEEL FURY i ze względu na krótki okres działalności stała się szybko jedną z wielu zapomnianych kapel. Znajdą się głosy nie zadowolenie, ale i głosy, które dostrzegą w debiutanckim albumie „Lasser Of two Evils” kawał ostrego heavy metalu, który zbudowany jest na następujących filarach. Pierwszym z nich jest thrash metalowe brzmienie, drugim jest ciężar, który znów nasuwa skojarzenia z thrash metalem, dalej mamy szybkość, energiczność charakterystyczną dla gatunku speed metal, a także melodyjność charakterystyczną dla heavy metalu. STEEL FURY to przede wszystkim dynamiczna, pełna energii i werwy sekcja rytmiczna. Najsłabiej wypada wokal Tima Casina, który brzmi nieco nie pewnie i jakby bez mocy, ale nie sposób tutaj oprzeć się skojarzeniom z Hatfieldem, czy Mustainem. Również jeśli się dokładnie w słucha w poszczególne kompozycje to też ma się wrażenie że gdzieś już to było, że to co prezentuje STEEL FURY jest dalekie od oryginalności, ale kiedy weźmie się pod uwagę takie czynniki jak zadziorność, dzikość, naturalność czy melodyjność to materiał zaczyna sporo zyskiwać i staje się mocną rzeczą. „Justice Day” to tylko przedsmak tego co można usłyszeć na albumie. A więc ostre, szybkie partie gitarowe, rozpędzona sekcja rytmiczna, spora ilość melodyjnych, zadziornych solówek, czy też wyrazisty bas dudniący w tle. Atutem STEEL FURY jest przede wszystkim pomysłowość co do głównych motywów poszczególnych kompozycji i świetnie to odzwierciedla „No More”, czy też melodyjny „The Old Man”. Sporo na albumie naprawdę szybkich utworów, pełnych agresji i dynamiki, a taki właśnie jest „The Cage”, nieco chaotyczny „Choose Death”, czy krótki i zwięzły „Too Fast”. Żeby nie powiedzieć że zespół cały czas trzyma się jednego stylu, to wrzucono na krążek jeszcze rozbudowany „ Nowhere To Hide”, który stawia na posępny, bardziej stonowany wydźwięk. Choć styl już nieco mniej wyzywający, choć mniej agresywny, to i tak bardzo atrakcyjny a to zarówno pod kątem chwytliwych melodii, czy też mrocznego klimatu. Z powyższego opisu można tylko wywnioskować, że STEEL FURY to nie tylko paczka dobrych instrumentalistów, to także muzycy mający sporo pomysłów w głowie i to muzycy, którzy świetnie sobie radzą z komponowaniem własnego materiału. Jednak najwidoczniej żadna z tych cech nie przekonała słuchaczy i wytwórnie, co w efekcie doprowadziło zespół do kresu jego istnienia. Szkoda, bo słuchając debiutu ma się wrażenie że przed zespołem stała otworem wielka kariera, ale cóż rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Niechaj ocena będzie wyznacznikiem tego czy warto znać ten album. Ocena: 8.5/10

niedziela, 18 grudnia 2011

CITIES - Annihilation Absolute (1986)


W heavy metalowym światku znajdą się perełki okryte kurzem i zapomnieniem wręcz nie słusznie. Jednak czasami nie odpowiedni kontrakt płytowy, nie odpowiedni wydźwięk i wszystko szlak trafiał. Ostatnio trafiłem na taką perełkę i się zwie CITIES. Ta amerykańska formacja została założona w 1980 r z inicjatywy perkusisty A.J Pero, który znany jest szerszej publiczności z TWISTED SISTER. Jak większość zapomnianych kapel, CITIES ma na swoim koncie tylko jeden album, ale za to jaki. Klimatyczny, pełen atrakcyjnych melodii, dynamiczny, przebojowy, ukazujący szczerość, naturalność i finezyjność, a także radość z wygrywania poszczególnych partii gitarowych. To wszystko sprawia że „Annihilation Absolute” jest w swojej kategorii zawodnikiem nie przeciętnym, które ma pełno cech o które dzisiaj naprawdę ciężko. Wszystko w tym albumie zostało przemyślane i zadbane do tego stopnia, żebyśmy otrzymali kawał porządnego heavy/power metalowego grania. Chwalenie można zacząć od klimatycznej okładki, przez dobrze wyważone między drapieżnością, a klimatem brzmienie, kończąc na świetnie ułożonym materiale, który w swej postaci nie nudzi, a z każdym utworem tylko się wyostrza słuch w celu nie przegapienia poszczególnych riffów, czy solówek które stanowią jakby fundament muzyki CITIES. Za ten element odpowiedzialny jest Steve Mironovich, który stawia w swoim fachu na radość z grania i finezyjność, a to wszystko bliskie jest shredowemu graniu. Solówki nie są krótkie i pozbawione ducha co jest częstą bolączką współczesnych albumów heavy metalowych. Najlepszym utworem reprezentującym umiejętności tego nie przeciętnego gitarzysty jest dynamiczny, wręcz power metalowy „Shades Of Black”.Kolejnym rodzynkiem zespołu jest bez wątpienia wokalista Ron Angel, który jest specjalistą od pisków, a także od zadziornego śpiewania, ale i w czystym śpiewaniu zakorzenionym w NWOBHM się sprawdza. Sekcja rytmiczna też zapewnia zróżnicowanie w ramach tempa, a także jest tym elementem który przesądził o dynamice albumy i właściwie szybkich, pełnych werwy kompozycji nie brakuje. Przede wszystkim należy wymienić tutaj „Deceiver” w którym można usłyszeć dość znajomo brzmiący motyw gitarowy, które wykorzystał WARLOCK, zadziorny „Another Victim” oparty na dość ciężkim i dynamicznym riffie, a także mroczny „Not Alone in the Dark” pasuje do tego zestawu. Podobnie jak w rodzimym CHASTAIN tak i tutaj wyeksponowane melodie odgrywają znaczącą, wręcz pierwszoplanową rolę. Świetnie tą cechę odzwierciedla otwierający „Stop The Race”, który przyniósł zespołowi chyba najwięcej popularności. „Burn Forever” z kolei cechuje się energiczną solówką i koncertowym wydźwiękiem, zwłaszcza kiedy wkracza moment refrenu. CITIES to kapela radzi sobie także z dłuższymi kompozycjami, gdzie trzeba umieścić sporo motywów, gdzie trzeba utrzymać zainteresowanie słuchacza przez ponad 6 minut i to się zespołowi udało za sprawą true metalowego, mrocznego „Cruel Sea” i w podobnym klimacie utrzymany jest też „In the Still of the Night”. Nie ma czasu na słodzenie, na miałkie ballady, tutaj rządzi szczery naturalny heavy/ power metal, a ten album tylko dowodzi, że heavy metal był niegdyś grą uczuć, szczerości, umiejętności i finezji, a nie to co dziś, gdzie technologia wszystko kamufluje i zabija tym samym naturalność i szczerość, która niegdyś tyle znaczyła. Choć kapela nagrała znakomity album to nie zyskała większej popularności i rozpadła się w 1987 roku. Jeden z najbardziej nie docenionych albumów lat 80. Ocena: 9.5/10

sobota, 17 grudnia 2011

WILDFIRE - Brute Force and Ignorance (1983)


Paul Mario Day to nazwisko, które nie każdemu się kojarzy z IRON MAIDEN, a powinno. W okresie kiedy zespół Steva Harrisa stawiał pierwsze kroki w latach 70 to właśnie Paul Mario Day występował w roli wokalisty. Potem pojawił się też w takich kapelach jak MORE, czy WILDFIRE i właśnie chciałbym się nie co dłużej zatrzymać przy tym ostatnim zespole. Kapela została założona na początku lat 80 i w szybkim czasie podpisała kontrakt płytowy z belgijską wytwórnią Mausoleum pod skrzydłem której okazał się debiutancki album „Brute Force and Ignorance „ z 1983 roku. W przeciwieństwie do wielu kapel z kręgu NWOBHM WILDFIRE prezentował dość łagodnie brzmiący heavy metal, w którym można było się doszukać wpływów hard rocka. Istotną cechą stylu WILDFIRE był duży nacisk na melodie i te zazwyczaj były nad wyraz atrakcyjne i pełne wigoru. Tak jak Paul nie zachwycał swoimi występami w poprzednich zespołach, tak tutaj się sprawdza i muszę przyznać, że potrafi śpiewać zadziornie, ale też klimatycznie. Tyle samego dobrego można by napisać o duecie gitarzystów, który zapewnia ostre partie gitarowe, energiczne, zadziorne solówki, który tylko napędzają tą całą machinę. Wachlarz propozycji utworów na albumie jest całkiem spory. Mamy dynamiczne utwory, które przypominają dwa pierwsze krążki IRON MAIDEN i taki właśnie jest otwierający album „Violator” z rozpędzonymi galopadami i wyrazistym basem, czy też dynamiczny „Another Daymare”. „Victim Of Love” to już duży nacisk na główną melodię, a także nacisk na chwytliwy refren, który poniekąd przypomina mi SCORPIONS. I w podobnej hard rockowej koncepcji utrzymany jest również „Lovelight”. Jeden z ciekawszych riffów zdobi „Search and Destroy” i brzmi to poniekąd jak utwór zespołu WARLOCK, czy JUDAS PRIEST. Nie wiele gorzej się prezentuje energiczny „Redline” w którym sporo hard rocka jak i NWOBHM i właśnie tutaj należy zwrócić szczególną uwagę na atrakcyjną solówkę. Najłagodniejszy wydźwięk ma „If I Tried” , który nawiązuje do klasycznego rocka. Najmniej przypadł mi do gustu zamykający „Eyes Of Fortune”, który jest w swej konstrukcji nijaki i zbyt duże tutaj rozbieżności są jak dla mnie. Całościowo materiał prezentuje się wybornie i kiedy zestawi się to z bardzo dobrą produkcją albumu jak na warunki belgijskiej wytwórni to wyjdzie bardzo dobry album, który warty jest swoich 40 minut. Jasne takich albumów była cała masa, ale nie z takimi muzykami, którzy zaistnieli przecież po rozpadzie w takich kapelach jak TANK, PRAING MANTIS, czy STATETROOPER. „ Brute Force and Ignorance” to kolejny istotny album w historii NWOBHM i heavy metalu Wielkiej Brytanii lat 80. Ocena: 8/10

AXE VICTIMS - Another Victim (1984)


„Niemiecki JUDAS PRIEST” takie określenie często adresowano do niemieckiej kapeli AXE VICTIMS. Na pewno nie jest one bezpodstawne, ale w podobnej stylistyce grali choćby GRAVESTONE, czy też FAITHFUL BREATH i jakoś im takiej etykiety nikt nie przylepił. Zanim zestawię niemiecką grupę z JUDAS PRIEST, warto wspomnieć, że kapela powstała w 1982 roku i właściwie znana jest z debiutanckiego albumu „Another Victim” z 1984 roku, bo drugi album choć został nagrany to jednak nigdy nie ujrzał światła dziennego. Styl AXE VICTIM to wypadkowa NWOBHM, niemieckiego rasowego metalu w stylu ACCEPT, GRAVESTONE, czy też WARLOCK, a także JUDAS PRIEST. Również wpływy KROKUS dają osobie znać i w kategorii samego stylu jaki zespół prezentował można przyznać pierwszy plus. Bo choć jest to wtórne i powszechnie obstukane granie, to jednak swoją przebojowością i atrakcyjnością melodii potrafi zauroczyć słuchacza. Tak jak styl tak i brzmienie jest takie typowe dla niemieckiej sceny, a więc solidne. Przydomek niemieckiego JUDAS PRIEST najprawdopodobniej został przyznany na podstawie partii gitarowych wygrywanych przez duet Bohn/Hag, który jest jakby kopią duetu Tipton/Downing. Podobnie dostrojone gitary, podobny wydźwięk solówek, riffów i w tym aspekcie album jest naprawdę atrakcyjny i miły dla ucha. Szkoda tylko, że całość nieco zaniża średniej klasy wokalista Frank Fanfare, któremu brakuje ogłady, a także siły. Nie jest zły, ale dobry też, ot co średnia krajowa. Najlepszą bronią maskującą wszelkie niedoskonałości zespołu jest sam materiał, który kipi energią, a i przebojów nie brakuje. Jednym z nich jest bez wątpienia „Shoot From the stars”, który pod względem rozbudowanych melodii i partii gitarowych, a także pod względem zadziorności i niemieckiej solidności kojarzy mi się z GRAVESTONE. Oprócz dynamiki zespół miał do zaoferowania nieco emocji, łagodnego wydźwięku, który jest przesiąknięty amerykańskim hard rockiem i w tej roli się sprawdził „Heartbreaker”, czy melodyjny „For The Ladies” z dość rozbudowanymi solówkami i wszelkimi popisami gitarowymi. Minusem tego utworu jest jego zbyt długie trwanie, bo uważam, że 4minuty byłyby w sam raz. Na albumie jest pełno rasowych heavy metalowych kompozycji będących ukłonem w stronę JUDAS PRIEST i to słychać po „Can't Stand It „, dynamicznym „Young And Wise”, czy hard rockowym „Soldier Of Life” który nieco brzmi jak „Living After Midnight”. „I've Got the Power” może nie jest jakimś wyjątkowym utworem, ale atrakcyjnie rozplanowana sekcja rytmiczna i hard rockowy feeling sprawia, że utwór miło się słucha i najgorzej wypada paradoksalnie najdłuższa kompozycja, którą jest „Turn It Loud”, w której to nie sprawdziło się złagodzenie i odstąpienie od zadziorności. Zamiast tego mamy rozlazły kawałek z mało przekonującym refrenem. Pomimo przebojowego wydźwięku owego materiału, pomimo soczystej dopieszczonej produkcji, pomimo skojarzeń z JUDAS PRIEST krążek nie odniósł sukcesu komercyjnego, a zespół się rozpadł stając się jednym z wielu zapomnianych bandów. Powód takiego obrotu sprawy leży poniekąd w wokalu Franka, a także w problemie stworzenie od początku do końca atrakcyjnego materiału. Ocena: 7/10

WARFARE - Metal Anarchy (1985)


Jeśli lubisz speed metalowe granie przesiąknięte rock'n rollem w stylu MOTORHEAD, NWOBHM w stylu TANK, czy VENOM, to śmiało możesz posłuchać angielskiego WARFARE. Kapela została założona w 1982 r i rozkwit tej grupy przypada na lata 80, a także na początek lat 90. Jednak surowe granie, które opierało się na prostocie , które pozbawione było jakichkolwiek urozmaiceń, balladowych fragmentów nie do każdego słuchacza trafiało, to też grono słuchaczy nie było zbyt wielkie i zespół po jakimś czasie się rozpadł. Warto wspomnieć, że zespół w nowym tysiącleciu przypomniał o sobie za sprawą komplikacji. Wracając do ich twórczości, to najbardziej charakterystycznym dla nich albumem jest „Metal Anarchy” z 1985r. Krążek jest napiętnowanym tymi wszystkimi wcześniej wspomnianymi cechami, a trzeba pamiętać, że ów album jak i styl zespołu jest zbudowany w oparciu o dość charakterystyczny wokal Puala Evo, który jest daleki od ideału i właściwie jego maniera irytuje, pomimo skojarzeń z Lemmym. Dużo hałasuje, ale bez większego sensu i podobnym jest perkusistą, gdyż jego partie są dynamiczne, ale momentami zbyt chaotyczne. Natomiast wioślarz Gunner choć potrafi grać, to często jest zagłuszany co nieco psuje ostateczny wydźwięk całego albumu. Produkcja nie jest najwyższych lotów, co nieco dziwi zwłaszcza kiedy nad brzmieniem pracował Lemmy z MOTORHEAD. Również materiał daleki jest od ideału i na dobrą sprawę wszystko jest zbudowane na jednym motywie ala MOTORHEAD, gdzie jest sporo punkowego feelingu i szaleństwa. I cała płyta jest poprowadzona w tej stylizacji. Tak więc pełno jest szybkich, dynamicznych kompozycji utrzymanych w stylu MOTORHEAD („Electric Mayhem”, „Death Vigilence”, czy też „Metal Anarchy”). Patrząc na długość utworów, zwłaszcza na czas choćby melodyjnego, zadziornego „Disgrece” to ma się wrażenie, że zespół zbyt dużej wagi nie przywiązał do aranżacji, a także do pomysłów w ramach komponowania, co dało w efekcie krótki album trwający zaledwie 33 minuty. Cóż w przypadku tego wtórnego i niszowego grania to jest bez wątpienia zaleta. Strasznie ciężko wyróżnić jakiś utwór, zwłaszcza kiedy w kółko jest wałkowany podobny motyw i styl MOTORHEAD co sprzyja efektowi zlania się utworów czyniąc go jedną papką, z której mało co wynika. Idealny przykład, że sama energia i szaleńcze podejście do metalu nie wystarcza by podbić serce słuchacza. Słuchając tego albumu, można się zastanawiać jak udało się zespołowi tak długo tworzyć? Ocena: 5.5/10

piątek, 16 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA KWIECIEŃ 2011

Wiosenna odsłona premierowych płyt z kręgu heavy/ power dostarczyło wiele atrakcji i dla wielu już nawet płytę roku. Kwiecień to był zaskakujący o tyle miesiąc bo zniszczyły właściwie mnie kapele, które właściwie zaczęły występować przed szerszą publicznością. Ale to miło, że jest element zaskoczenia i że się pojawiają nowi zawodnicy w dziedzinie heavy/ power metalu. Największą demolkę w tej dziedzinie zapewnił mi nie jaki CYPHER SEER, który pokazał że power metal, który jest postrzegany jako ten słodszy gatunek może być brutalny niczym death metal. Natomiast największy zastrzyk emocji dostarczył mi BOREALIS, który wniósł ów power metal na nowy poziom, czyniąc go muzyką ambitną i czułą. A pomiędzy tymi albumami świetnie odnalazł się debiutujący fiński STARGAZERY który udowodnił, że melodyjny metal się dobrze i że nie trzeba wielkiego stażu żeby tworzyć killerskie albumy. Sporo kontrowersje na pewno wzbudził projekt Andre Matosa i gitarzysty STRATOVARIUS Timo Tolkiego – SYMFONIA. Cóż wiem że nie jest to jakieś wielkie dzieło, ale ten album naprawdę przypadł mi do gustu, na pewno w większym stopniu niż ostatni album STRATOVARIUS. Warty wzmianki jest też heavy metalowy BATTLE BEAST i meksykański SPLIT HEAVEN, które wydały naprawdę bardzo dobre krążki, zakorzenione w klasycznym heavy metalu lat 80. Do grona udanych albumów na pewno zaliczę też krążek węgierskiego WISDOM, czy też power metalowy DREAMTALE, który kontynuuje ścieżkę radosnego power metalu. W marcu również mamy polski akcent w ramach power metalu, a mianowicie NIGHT MISTRESS, który swoim debiutanckim lp „The Back of Beyond” zauroczył wielu słuchaczy. Tak jak zawsze było też kilka wpadek i tutaj największe zaliczyli power metalowy WHEN THE EMPIRE FALLS, australijski PEGASUS dowodząc że tamtejsza scena ostatnio strasznie kuleje, a także spory spadek formy zaliczył norweski GUARDIAN OF TIME.

1. CYPHER SEER – ORIGINS (12.04.2011) (USA) 
 
Spore zaskoczenie jeśli chodzi o ten rok. W życiu bym nie obstawiał, że ten album takie zniszczenie będzie niósł ze sobą. Kto by pomyślał, że ten młodziutki zespół będzie wstanie zdefiniować na nową definicję power metalu, żeby wstanie uczynić go bardziej brutalniejszym. Jeden z ciekawszych albumów w kategorii power metal.

2. BOREALIS - FALL FROM GRACE  (13.04.2011) (Kanada)
Kolejna kinder niespodzianka, który jest dowodem na to, że nie wszystko zostało zaprezentowane w gatunku power metal i że wciąż można odkrywać nowe rejony tego rodzaju metalu. BOREALIS jak mało kto pokazał, że power metal może być muzyką ambitną i pełną emocji. Piękno w czystej postaci.

3. STARGAZERY - EYE ON THE SKY  (04.2011) (Finlandia)

 Jak dla mnie debiut roku i idealny przykład, że melodic metal ma się całkiem dobrze. Kapela choć rozpoczyna właśnie swoją przygodę z muzyką to już zaczyna od genialnego albumu o którym będzie się jeszcze nie raz pisać, do którego nie raz się będzie wracać. Kopalnia atrakcyjnych melodii i nie tylko.

PŁYTA MIESIĄCA MARZEC 2011

Im bardziej się rozkręcał rok 2011 tym więcej ciekawych rzeczy z kręgu heavy / power metal zaczęło wychodzić. Jeśli o mnie chodzi, już przed rozpoczęciem owego miesiąca miałem już upatrzone swoje płyty na które będę czekał. Część z nich mnie rozczarowała, a cześć wyjątkowo zaskoczyła. Spore nadzieje wiązałem z niemieckim WIZARD, który w 2009 namieszał w moich rankingach płytą „Thor”, niestety kapela się nie popisała i choć „…Of Wariwulfs And Bluotvarwes „prezentuje się jako najcięższy album w dorobku grupy, to jednak nijakie melodie i mało porywające kompozycje szybko weryfikują owe zachwyty nad owym ciężarem na tej płycie. Gdzieś też po cichu liczyłem na dobry album norweskiego THUNDERBOLT, który gra pod IRON MAIDEN, niestety ich nowe wydawnictwo okazało się jednym z najgorszych albumów w tym roku, a wszystko przez oklepane motywy i nie przemyślane aranżacje. Również zawiedli HIGHLAND GLORY, który spieprzył cały album przez źle dobrany wokal. Kilka nowych zespołów wcześniej mi nie znanych zaprezentowało się z dobrej strony przedstawiając solidny materiał, który trzyma przyzwoity poziom. Do tej kategorii zaliczam : włoski WALPURGIS NIGHT, niemiecki ELVENPATH, czy też power metalowy 4th DIMMENSION.  Co do czołówki, to w moim przypadku większych niespodzianek nie było. Znalazł się na podium DEMON'S EYE, który obok VOODOO CIRCLE okazał się najlepszym albumem w klimacie DEEP PURPLE, RAINBOW. Również znalazło się miejsce dla powracającego do wielkiej formy BLOODBOUND z nowym wokalistą Patrikiem Johanssonem (DAWN OF SILENCE). Jeśli chodzi o najlepsze albumy z lutego to muszę przyznać, że nie zabrakło też u mnie polskiego akcentu i to właśnie polska kapela CETI zajęła u mnie pierwsze miejsce. Kapela byłego wokalisty TURBO i ich album „Ghost Of Universe” to przykład, że polska scena heavy metalowa ma się nie najgorzej i że stać naszych też na genialny album. 

1. CETI - GHOST OF UNIVERSE  (22.03.2011) (Polska)

Polacy nie gęsi, swój heavy metal mają. Po tym jak TURBO błysnął "Strażnikiem Światła" przyszła pora na odpowiedź byłego wokalisty TURBO i myślę że odpowiedź jakże konkretna. Oba albumy są fantastyczne, ale CETI w moim  odczuciu zagrało ciężej i zapewne dzięki anglojęzycznym  tekstom album trafił do szerszej liczby słuchaczy, aniżeli album TURBO. Fani IRON MAIDEN nie powinni narzekać.

RECENZJA http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Ceti


 2. BLOODBOUND - UNHOLLY CROSS (18.03.2011) (Szwecja)
Czasami zmiany personalne wychodzą na dobre danemu zespołowi, a ten album BLOODBOUND jest tego niezbitym dowodem. Kapela która zatraciła swój charakter w 2009 za sprawą albumy "Tabula rasa", wraca do korzeni, do stylu z dwóch pierwszych płyt, które przyniosły sławę zespołowi. Wraca do starego stylu, ale już nowym wokalistą Patrikiem Johanssonem, który idealnie się wpasował do struktury BLOODBOUND wlewając do tej formacji nieco świeżej krwi. 

 
3. DEMON'S EYE - THE STRANGER WITHIN (18.03.2011)

 
Drugie tegoroczne uderzenie w ramach grania pod RAINBOW, czy też DEEP PURPLE, choć nieco słabsze od VOODOO CIRCLE to i tak jest to pozycja z górnej półki. Sporo nawiązań do dokonań Blackmore'a, sporo atrakcyjnych melodii i łatwo wpadających refrenów.  A dla zachęty niech będzie fakt wystąpienia tutaj byłego wokalisty RAINBOW - Doggiego White'a.





PŁYTA MIESIĄCA LUTY 2011

Miesiąc Luty objawił się jako miesiąc wysypu heavy metalowych albumów, a także krążków nawiązującymi do lat 80. Można ponarzekać, że zabrakło akcentu power metalowego, można również ponarzekać na brak takiej zaciętej walki pomiędzy zespołami i właściwie odnotowałem stoicki spokój wśród kapel. O ile w styczniu było w czym przebierać, było sporo kandydatów na podium, o tyle w lutym ciężko było znaleźć ową trójcę. Największymi przegranymi dla mnie są: bez wątpienia SCHEEPERS i jego solowy album, który rozczarował na całej linii, potwierdzając przy tym że Ralf Scheepers i Mat Sinner przeżywają ostatnio kryzys jeśli chodzi o kompozytorstwo. Również nie popisała się legenda amerykańskiego power metalu JAG PANZER, który zakończył karierę w kiepskim stylu. Zaś moje oczekiwania na nowe albumy power metalowego DEMONLORD grającego w stylu GAMMA RAY czy też kopiującego HELLOWEEN – EMERALD SUN okazały się czasem zmarnowanym. Nie zawiedli, ani też nie zaskoczyli rzemieślnicy tacy jak hard rockowy BULLET, czy też kanadyjski CAULDRON, a więc kapele bazujące na erze lat 80. Sukces i wielkie zwycięstwo odniosły właściwie kapele na które w ogóle nie obstawiałem, bo liczyłem z ich strony wyłącznie na dobre albumy, które będą odzwierciedleniem dotychczasowej działalności owych kapel. Najbardziej mnie zniszczył album niemieckiej kapeli VOODOO CIRCLE w gwiazdorskiej obsadzie. To jest tylko przykład, że wraca moda na granie w stylu lat 70/80, na granie spod znaku DEEP PURPLE, czy RAINBOW. Innym albumem, który mnie oczarował jest „Out from The Cold” hard rockowego zespołu COLDSPELL. W końcu ktoś mi przywrócił wiarę w to, że hard rock nie ma się aż tak źle jak mogło by się wydawać. Hmm a trzeci album, który zasługuje na wyróżnienie to dla mnie jest VISION OF ATLANTIS, który zaprezentował energiczny, pełen symfonicznych patentów materiał, który kładzie wiele płyt z tego gatunku w tym roku. Wybór ciężki bo tuż za nimi czaił się nie jaki HELLFIGHTER, który zdobył nie mało grono słuchaczy, ale nie ma się czemu dziwić, skoro zespół tworzą muzycy XENTRIX. Tak więc o to moja lista :

1. VOODOO CIRCLE - BROKEN HEART SYNDROME  (25.02.2011)(Niemcy)
Kocham działalność Ritchiego Blackmore, ale od czasu kiedy bawi się on w BLACKMORE NIGHT brakuje mi grania w stylu RAINBOW, czy DEEP PURPLE. Nie każdy się mierzyć z tymi kapelami, bo przecież Ritchie jest jeden, ale w końcu się pojawił zespół które może wypełnić lukę po tych dwóch kapelach. Póki co są na dobrej drodze ku temu.


2. COLDSPELL - OUT FROM THE COLD   (25.02.2011) (Szwecja)
Brakowało mi ostatnio jakieś porządnego hard rocka, takiego w klimacie starego DEF LEPPARD. Większość hard rockowych kapel zbyt często skupia się na efektywności, pomijając przy tym stare dobre zamiłowanie do atrakcyjnych melodii, a także szaleństwa, które wypływało z danych kompozycji. Może COLDSPELL zmieni owy stan rzeczy?


3.  VISION OF ATLANTIS - DELTA (25.02.2011) (Austria)
Sympohonic Power metal z kobiecym wokalem to nie tylko NIGHTWISH, czy WITHIN TEMPTATION, to także VISION OF ATLANTIS i w tej formule namieszał sporo a to wszystko za sprawą bardzo energicznego albumu "Delta", który zaliczam do największego osiągnięcia tej austriackiej kapeli.

 

PŁYTA MIESIĄCA STYCZEŃ 2011

Rankingi płyt metalowych wydanych w danym miesiącu robią prawdziwy maniacy owej muzycy, albo ci którzy z tego żyją. Cóż ja raczej zaliczam się do tych pierwszych osób, a rankingi premierowych płyt pozwala nie tylko później skonstruować statystykę dotyczącej najlepszych płyt danego roku, ale też pozwala w łatwy sposób wskazać na co warto zwrócić uwagę, a co należy omijać szerokim łukiem. Moje rankingi będą dotyczyć przede wszystkim gatunków tych bardziej melodyjnych, tak więc będzie wzięty pod uwagę heavy i power ,ewentualnie hard rock, czy thrash metal. Rok 2011 zaczął się od mroźnego miesiąca jakim jest Styczeń, ale płyty jakie miały premierę w owym miesiącu potrafiły rozgrzać i nie raz podnieść temperaturę o kilka stopni. Tak jak w każdym miesiącu są płyty na które się czeka z oczekiwaniem i te które zupełnie nas nie interesują, tak więc w tym miesiącu wyczekiwałem premierę przede wszystkim brazylijskiego HIBRIA, który jest w owym czasie na fali, również zmieniony POWER QUEST, czy też heavy metalowy OVEDRIVE, który jak mało kto potrafi odtworzyć lata 80 tworząc przy tym autorski materiał. Również z dużą niecierpliwością wypatrywałem nowego albumu SKANNERS, który przejął pałeczkę po PRIMAL FEAR i śmiało kontynuuje granie pod JUDAS PRIEST. I tak na dobrą sprawę batalia dokonała się między tymi albumami, zespołami. Choć muszę przyznać, że niektóre płyty zaskoczyły i to bardzo pozytywnie. Mam tu na myśli speed metalowy ALLTHENIKO, który nagrał od początku do końca energiczny materiał, włoski DREAM OF ILLUSIONS pokazując że można nagrać nowoczesny melodyjny power metal, bez kopiowania innych. Kto zawiódł? No mnie przede wszystkim STRATOVARIUS, a także liczne grono młodych zespołów takich jak choćby KATANA, które poza dobrą produkcją i oklepanymi melodiami nie mieli za wiele do zaoferowania. Mimo wszystko trzeba przyznać, że rok 2011 rozpoczął się od prawdziwego Boom! U mnie top 3 z tego miesiąca wygląda następująco:

1. SKANNERS – FACTORY OF STEEL ( 21.01.2011) (Włochy) 
Przykład , że granie w koncepcji JUDAS PRIEST wcale nie musi być wtórne i do bólu przewidywalne. idealne połączenie zadziornego heavy metalu i luzackiego hard rocka. Szukasz fabryki przebojów? Właśnie ją znalazłeś.


2. OVEDRIVE - ANGELMAKER (21.01.2011) (Szwecja)
Próby zmierzenia się z latami 80 najczęściej kończą się nie powodzeniem, jednak OVEDRIVE łamie wszelkie granice i dokonuje nie możliwego, nagrywając album tak klasyczny, tak zakorzeniony w tamtym okresie, że gdyby nie produkcja owego dzieła to zapewne wielu by się zastanowiła dwu krotnie nad rokiem wydania owego albumu. Jeden z najlepszych tegorocznych krążków z taką muzyką, czyli klasycznym heavy metalem opartym na patentach z lat 80. 

RECENZJA :  http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Overdrive

3. POWER QUEST - BLOOD ALLIANCE (19.01.2011) (Wielka Brytania)
Oj bez wątpienia najcięższy wybór przypadł na miejsce trzecie i muszę przyznać, że wybór dość kontrowersyjny, a to dlatego, ze przynajmniej dwa albumy były lepsze od tego. Zarówno DREAM OF ILLUSIONS, czy też ALLTHENIKO, ale do POWER QUEST częściej wracałem, stąd taka a nie inna decyzja. Czasami jest właśnie tak, że albumy dobre intrygują i to na tyle, że częściej się wraca do nich w celu odkrycia tego co inni pominęli. Cóż POWER QUEST wraz z nowym wokalistą Somapalą odświeżyli formułę tego zespołu podając ją w najbardziej przystępnej formię jaką kiedykolwiek zapodał ten zespół. Jak dla mnie najlepszy album tego słodkiego power metalowego zespołu. Niech w tym aspekcie przemówi jakże melodyjna i łatwo wpadająca w ucho zawartość. 

RECENZJA  http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Power%20Quest

WILD DOGS - Wild Dogs (1983)


Jednym z mniej znanych zespołów amerykańskich jest bez wątpienia WILD DOGS, choć nieco to dziwi bo kapela wydała sporo solidnych albumów i do dzisiaj pomimo wielu zawirowaniom i zgrzytom jest aktywna. Historia tego zespołu zaczęła się wraz z rokiem 1980 kiedy to została założona w miejscowości, która się zwie Portland. Na pierwszy przejaw aktywności zespołu trzeba było czekać 3 lata i przejawiło się ono w postaci dema, zawierającego 5 utworów, a także debiutanckiego albumu, który został zatytułowany po prostu „Wild Dogs”. Album ukazał się pod skrzydłem wytwórni Sharpnel i zawierał muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka, stawiając duży nacisk na przystępność melodii i przebojowość przejawiającą się w łatwo zapadających refrenach, czy też prostych riffach. Zapewne nie pisałbym o tych wszystkich cechach, gdyby nie dwie osoby, a mianowicie gitarzysta Jeff Mark, który stawia na pomysłowość i szaleństwo w swoich partiach. Drugą osoba jest wokalista Matthew McCourt, który łączy w sobie możliwość śpiewania czystego, w wysokich rejestrach, jak i też zadziornego w niskich. Ale czy ktoś by zwracał uwagę na takie detale, kiedy materiał by zawodził? O to jest pytanie. Na szczęście nie musimy gdybać, gdyż materiał jest solidny, dopieszczony i nie ma większych powodów do narzekania. Na albumie znajdziemy praktycznie wszystko, od szybkich, dynamicznych kompozycji ( „Life is Just a Game”, „Two Wrongs”, czy „Never Gonna Stop”), po hard rockowe kompozycje, w których jest i szaleństwo i luz ( „The Tonight Show” z pomysłową partią gitarową, czy „Born To Rock”), aż po bardziej heavy metalowe propozycje (zakorzeniony w niemieckim heavy metalu „The Evil In Me”, czy też przebojowy „Take No Prisoners”, który pretenduje do najlepszej kompozycji z tego albumu). Całość jest spójna i równa, co przedkłada się na miły odsłuch. Choć nie brakuje tutaj atrakcyjnych melodii, przebojów, to jednak wszystko jest utrzymane w granicach przyzwoitości, bez próby wykroczenia poza tą granicę. Ta cecha w połączeniu z oklepanym stylem grania sprawia, że album jest tylko dobry, a szkoda bo mogło być coś więcej z tego. Ocena: 7/10

BLOODY SIX - In the Name Of Blood (1984)


Wokalista Peter Tanner najczęściej kojarzony jest z zespołem KROKUS i albumem „Stempade”. Mało kto zna jego występ w szwajcarskim BLOODY SIX, który gra mieszankę heavy metalu i hard rocka, co po części stanowi pomost między tym co robił w tym zespole, a tym co robił w KROKUS. Jednak o ile w KROKUS były słyszalne wpływy AC/DC, o tyle tutaj więcej słychać wpływów ACCEPT, JUDAS PRIEST, czy SCORPIONS, które również gdzieś dawały osobie znać na albumach KROKUS zwłaszcza takich jak właśnie „Stempade” czy „Headhunter”. Niestety BLODDY SIX, który został założony w 1984 nigdy nie osiągnął takiego statusu jaki osiągnął KROKUS i nigdy się nie dorobił tylu wydawnictw co koledzy po fachu. To wszystko sprowadza się do tego, że BLOODY SIX to kolejny, praktycznie jeden z wielu zespołów lat 80, który przepadł w natłoku innych rzeczy. Uważam, że nie słusznie, bo w porównaniu do niektórych kapel oni mieli potencjał, potrafili dostarczyć dużo energii i atrakcyjnych melodii. Co jest wręcz priorytetem kiedy zawodzi oryginalność. BLOODY SIX zostawił po sobie ślad w postaci debiutanckiego „In The Name Of Blood” z 1984 roku. Album może nie grzeszy oryginalnością, ale ma inne aspekty, które stanowią o jego atrakcyjności. Przede wszystkim solidność, przebojowość, charyzmatyczny wokal Petera, który łączy maniery Roba Halforda i Udo Dirkschneidera. Oprócz tego wydawnictwo wyróżnia się na tle dość niespotykanym zjawiskiem jakim jest gra 3 gitarzystów. Zazwyczaj w tamtym okresie w kapelach metalowych występowało co najwyżej dwóch wioślarzy, a tutaj mamy odstępstwo od tej reguły. Jednak patrząc na to od strony audialnej to niestety nie słychać, że grają tutaj trzej gitarzyści. A że grają z werwą, z polotem i atrakcyjnie dla ucha to już inna sprawa, które przesądziła w moim przypadku o tym, że album dość wysoko cenię. Brzmienie przyrządzone przez Manfreda Lohse zapewnia nie tylko klimat lat 80, ale i drapieżność, a każdy z dźwięków nabiera niezwykłej przestrzeni, zwłaszcza wokal Petera. Oprócz produkcji do zalet można śmiało zaliczyć również zwarty i przemyślany materiał, który trwa zaledwie 37 minut. Album jest solidny o czym można przekonać się słuchając poszczególnych kompozycji. Otwarcie w postaci „Starchaser” jest klimatyczne i początkowo może kojarzyć się z zespołami Ritchiego Blackmore, ale po organowym wstępie mamy już wypadkową niemieckiego heavy metalu spod znaku ACCEPT, SCORPIONS, brytyjskiego spod znaku JUDAS PRIEST, a także rodzimego KROKUS. Tak mało w tym oryginalności, ale utwór jest na tyle atrakcyjnym pod względem aranżacji i chwytliwości, że lista zespołów z którymi ma się skojarzenia nie ma większego znaczenia. Dynamiczny „High Clash'n Wild” może przypominać nieco utwory z pierwszego krążka RUNNING WILD, a zadziorny „Let It burn” z ACCEPT i nie tylko w ramach wokalu, ale całego wydźwięku. Na albumie odnalazł się też chuligański „Fuck the nation”, czy też spokojny, pełen emocji „Cold winds Blow”. Z kolei najostrzejsze riffy, wzorowane na twórczości JUDAS PRIEST usłyszymy w szybkim „Rough Stuff”, czy też w true heavy metalowym „Black eagle”. A największym metalowym hymnem z tego albumu jest nie jaki ‘Way of the Hunter’ który świetnie odzwierciedla poziom całego albumu i świetnie interpretuje styl BLOODY SIX. Tyle tu u zaletach, tyle tu pochwał, więc czas podać coś w ramach wad. Jeśli mam patrzeć nieco szerzej, jeśli mam spojrzeć obiektywnie to trzeba tutaj wypisać ową wtórność i budowanie własnego materiału w oparciu o twórczość innych kapel. Nie zmienia to jednak faktu, że BLOODY SIX nagrał w owym czasie naprawdę bardzo dobry album zawierający klasyczny heavy metal wymieszany z hard rockiem. Ocena: 8.5/10

czwartek, 15 grudnia 2011

WITCHFYNDE - Give Em Hell (1980)


Mimo licznych zawirowań i przeszkód brytyjski WITCHFYNDE wytrzymał próbę czasu i dziś może się pochwalić statusem „aktywny”. Kapela została założona w 1975 r w dużej mierze przez muzyków, którzy interesowali się okultyzmem. Ich pierwszym taki ważnym krokiem na scenie muzycznej był singiel „Give'em Hell” z 1979 r, który stał się fundamentem do pełno metrażowego debiutanckiego albumu o takim samym tytule, czyli „Give Em Hell”. Album ukazał się w 1980 roku pod skrzydłem wytwórni Rondelet. Do kogo jest kierowany ów album? Przede wszystkim do fanów NWOBHM, ale też do fanów wczesnego BLACK SABBATH, THIN LIZZY, czy też nawet LED ZEPELLIN. Charakterystyczne dla muzyki tego zespołu jak i większość z kręgu NWOBHM było przede wszystkim prostota w partiach gitarowych, melodyjność, łatwo wpadające w ucho refreny no i mało porywający wokalista Steve Bridges, który trzyma się prawie cały czas niskich rejestrów i do tego strasznie się męczy próbując dać upust mocy. Również i pozostali muzycy nic nadzwyczajnego nie robią, poza przyzwoitą grą na poszczególnych instrumentach. Jednak to można jeszcze zrozumieć, młodość, pierwsze kroki na scenie muzycznej. Niestety zawartość jest adekwatna do umiejętności muzyków i ciężko o jakieś dobre melodie, o jakiś dobry kawałek. Co z tego, że zespół stawiał na mroczny klimat, skoro jakoś to nie odegrała większego wpływu ponieważ kompozycje większości są po prostu średnie. Dobrze wypadły utwory oparte na rock'n rollowy fellingu, czyli takie jak otwierający „Ready To Roll”, czy „Gettin Heavy”.Do udanych kompozycji można bez wątpienia zaliczyć dość ostry jak na owe czasy „Give em Hell” z drapieżnym riffem w tle, który może poniekąd przypominać późniejsze dokonania VENOM, zaś „The Divine Victim” mógł kojarzyć się z BLACK SABBATH, czy też ANGEL WITCH. Reszta kompozycji albo nie spójna i nudna na dłuższą metę tak jak choćby 9 minutowy „Unto the Ages of the Ages” albo zbyt melancholijna jak np. „Leaving Nadir” . I tych wpadek nie wynagradza nawet taki dynamiczny i przebojowy „Pay Now Love Later”. Z powyższego krótkiego opisu można wywnioskować że materiał jest nie równy, muzycy nie błyszczą umiejętnościami, a dobrych melodii, motywów jest strasznie mało. Co im wyszło na tym albumie to bez wątpienia brzmienia, które oddaje klimat lat 80 czy też nawet 70, gdzie wszystko tak miło surowo brzmi. Choć nie pochwalam tego albumu, to jednak wiem jaką znaczącą rolę odegrał dla NWOBHM. A sam fakt sukcesu owego wydawnictwa i jego dobrego przyjęcia przez słuchaczy, a także występy przed takimi zespołami jak IRON MAIDEN, czy SAXON mogą tylko dowodzić że album jak i zespół odniósł komercyjny sukces. Album kierowany przede wszystkim do fanatyków NWOBHM. Ocena: 5/10

WAR MACHINE - Unknown Soldier (1986)


Taka osoba jak Steve White powinna być znana fanom heavy metalu lat 80, zwłaszcza tego proponowanego przez Brytyjczyków. Ci którzy nie kojarzą owej osoby, przytoczę dwa największe zespoły, w których występował, a mianowicie ATOMKRAFT i VENOM. Oba zespoły z kręgu NWOBHM. Jednak po tym jak odszedł od tych dwóch znanych marek założył własną w 1983 r o nazwie WAR MACHINE. Na przejaw aktywności w postaci debiutanckiego lp przyszło fanom troszkę poczekać bo aż 3 lata. I właśnie w 1986 roku ukazał się pierwszy i ostatni album tej formacji o tytule „Unknown Soldier”. W muzyce WAR MACHINE słychać echa NWOBHM, ale w dużej mierze jest to heavy metal z doom metalową atmosferą. Tak na dobrą sprawą to nie jedyna kwestia, która wyróżnia ten album, bo dochodzi do tego wszystkiego wokalistka Bernadette Mooney, który stawia na czystość i wyrafinowanie, nie pomijając przy tym klimat. Analizując warstwę instrumentalną poszczególnych utworów to można znaleźć kilka wspólnych cech, jak właśnie doom metalowy klimat, chwytliwe, melodyjne riffy i zapadające refreny. Takie cechy można śmiało wypisać przy rozpędzonym, momentami thrash metalowym „Dangerous”. Melodie dla WAR MACHINE mają ogromne znaczenie i prze ważnie to one grają pierwsze skrzypce w poszczególnych utworach. Już w otwieraczu w postaci „Sacred hold” słychać wyeksponowaną melodię, ale słychać też sekcję rytmiczną przesiąkniętą NWOBHM. Można się przyczepić do wokalu, który jest może mało zadziorny, mało charyzmatyczny, ale cóż wszystkiego mieć nie można. Steve White to bez wątpienia najjaśniejsza postać tego zespołu jak i albumu, bo to on zazwyczaj przyciąga uwagę słuchacza swoimi melodyjnymi, zapadającymi w pamięci partiami gitarowymi, czy też finezyjnymi solówkami. To właśnie jego wkład najbardziej słychać w „On The Edge”, czy zadziornym „Power” z dużą dawką melodyjności. Czasami jest tak, że poza partią gitarową Steva nie ma zbytnio na czym zawiesić słuch i tak mam w przypadku „Can't wait”, czy „No Time”, które wypadają blado przy zestawieniu z wcześniej wspomnianymi utworami. A dla tych co mają problemy z wyłapaniem doom metalowego klimatu może pomoże posępny, stonowany „Warrior”, który zamyka album. Materiał został dobrze przyrządzony, choć dalekie jest to od ideału, choć dalekie jest to od wysokiego poziomu, jaki uświadczyłem w wcześniejszych zespołach Steva, to jednak WAR MACHINE się miło słucha i to jego jedna z nie wielu zalet. Ujmą albumu jest niszowe brzmienie jak na 1986 r, wokal Money, który na dłuższą metę irytuje, a także wtórność, które też potrafi przynudzać i uśpić. Ogólnie średniej klasy album, który jest kierowany dla fanów talentu Steva oraz dla maniaków heavy metalu lat 80. ocena: 6/10

środa, 14 grudnia 2011

KING DIAMOND - The Puppet Master (2003)


Ileż to recenzji, ileż to opinii na temat jedenastego albumu KINGA DIAMONDA się pojawiło w sieci to głowa mała. A powodem tak licznego komentowania owego albumu jest owe powrót samego mistrza do wysokiego poziomu. „The Puppet Master” to dla mnie jeden z tych albumów, który do końca nigdy mnie nie przekonał. Ale za nimi opiszę moje wrażenia na temat owego albumu, warto wspomnieć kilka jakże ważnych kwestii. Przede wszystkim po wydaniu „Abigail 2” nie odbyło się żadne tournee i wszystkie pieniądze które miałby być przeznaczone na ten cel, zostały wykorzystane przy produkcji „The Puppet Master”. Wytwórnia była wobec zespołu oszczędna, to też Andy La Rocque sam zajął się produkcja albumu, co mu wyszło naprawdę bardzo dobrze. Sam album ukazał się w roku 2003 i miał być one kontr atakiem na te wszystkie spekulacje związane z muzyką zespołu, że uległa procesowi starzeniu i że Kinga nie stać na żadną ciekawą i przerażającą historię. „The Puppet Master” na pewno zachwyca pod tym względem, bo jest zarówno zarówno przerażająca historia opowiadająca o władcy marionetek, który robi je z fragmentów ludzkiego ciała. Oprócz tego mamy upiorny klimat, a także urozmaicenie partii wokalnych, przez odstąpienie niektórych kwestii na rzecz wokalistki Livi Zity. Co przedkłada się na urozmaicenie całej opowieści. Do tego wszystkiego mamy klika sprawdzonych chwytów takich jak: przerażający, charyzmatyczny, teatralny wokal Kinga, klimat grozy, wciągająca historia, a także dopracowanie pod względem instrumentalnym, za które odpowiadają dwaj gitarzyści, a mianowicie Mike Wead/ Andy La Rocque, którzy zachwycają niezwykła techniką i energicznością. Jednak tym razem muszą przyznać, że album jest zbyt monotonny, zbyt melancholijny, przez co czasami nieco przynudza. Niektóre melodie, riffy są mało wyraziste, na pewno mniej niż na takim „Abigail 2” i w tej kwestii odczuwam słabszą formę muzyków. Największa bolączką albumu są same kompozycje, w których słychać że proces komponowania został zaniedbany, co przedkłada się na fakt, że mamy mocne momenty jak i słabsze. Intro w postaci „Midnight” ma ciekawy motyw, ale klimat gdzieś został zatracony i nie wywołuje to takich dreszczy jak to z „Abigail 2”. „The Puppet Master” to taki do bólu typowy kawałek Kinga. Dynamiczny, chwytliwy, pełen różnych wstawek, motywów i bez wątpienia jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Również nie wiele gorszy jest dynamiczny, melodyjny „Magic” z dużą ilości partii klawiszowych co poniekąd przypomina album „The Eye”. No i refren śpiewany wspólnie z Livią stanowi jeden z atrakcyjniejszych fragmentów tego albumu. Inny wydźwięk ma „Emergencia”, który stawia na mrok i klimat, a jedynie co mi w tym utworze się nie podoba to nieco toporny główny motyw gitarowy. Jeśli chodzi o podobny nastrój i klimat grozy to zapewne świetnie się też prezentuje „Blue Eyes” z chwytliwym głównym motywem i kontrastem między ostrością i lekkością. Choć „Ritual” ma ciekawe, porywające tempo, choć ma ostry riff, to jednak brzmi jak większość utworów na tym albumie i to jest też poniekąd ujma dla tego materiału. Brak charakteru i jakiś bardziej wyróżniających się motywów. I to jest dziwne, bo przecież utwór sam w sobie nie jest taki zły, jak ja to widzę. Jeśli chodzi o najlepsze kompozycję, które najbardziej utkwiły mi w pamięci to oprócz „Magic” czy tytułowego to wymienię tutaj jeszcze najbardziej energiczny utwór z tego krążka, a mianowicie „Blood To Walk”.Słuchając rozpędzonej sekcji rytmicznej, ostrego riffu, a także łatwo wpadającego w ucho refrenu można śmiało stwierdzić że to jeden z najlepszych utworów autorstwa Kinga Diamonda. Również dobrze się prezentuje nieco posępny „Darkness” czy też zadziorny „Christmas”. Zamknięcie albumu w postaci „Living Dead”, który pomimo 7 minut potrafi porwać swoją energią, klimatem i ostrymi riffami, co jest tylko przykładem, że album mógłby być o wiele ciekawszy gdyby od początku by tak brzmiał. Cóż wszystkie mieć nie można. Jest sporo mocnych utworów, ale jest tez kilka strasznie przynudzających utworów i właściwie album jest rozbity i nie trzyma równego poziomu. Co z tego, że wszystkie elementy muzyki Kinga Diamonda zostały zachowane, co z tego że odświeżono formułę wprowadzając kobiecy wokal, co z tego że jest ciekawa historia i nie przeciętna forma muzyków, jak proces komponowania został położony i pomysłów wystarczyło na kilka kompozycji. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest w mniejszości, ale mnie ten album nie zachwycił na tyle, żeby mówić o jednym z najlepszych albumów KINGA DIAMONDA, ale też nie rozczarował tak jak choćby „Voodoo”. Szkoda tylko, że postawiono taki nacisk na melancholijność i na teatralność kosztem ciekawych melodii czy motywów gitarowych. Solidna pozycja w dyskografii KINGA DIAMONDA, która zajmuje dolną część rankingu. Ocena: 7/10

LORD VOLTURE - Never Cry Wolf (2011)


Zanim wziąłem się za kolejny album holenderskiego LORD VOLTURE przejrzałem wszelkiego rodzaju strony internetowe w celu zapoznania się z ocenami wszelkich użytkowników dotyczącego nowego wydanego albumu tej kapeli, który się zwie „Never cry Wolf”. I tak z jednej strony mnie szokowało jak można dawać tak wysokie oceny, a z drugiej ciekawiło, czy owe oceny są adekwatne do materiału. Cóż o tym za chwilę. Nie można próbować danego dania nie wiedząc nic na temat jego. LORD VOLTURE to holenderska kapela heavy metalowa, która została założona z inicjatywy wokalisty Davida Marcelisa w 2010 r. Zespół jak większość nowo powstałych kapel, chce się zmierzyć z duchem lat 80 i ze złotym okresem znanych i jakże ważnych dla tej muzyki zespołami. Cóż jednym to wychodzi całkiem przyzwoicie, a niektórym co najwyżej średnio. LORD VOLTURE znany mi jest z ich debiutanckiego albumu „Beast Of thunder”, które niczym specjalnym się nie wyróżniało. Na drugim wydawnictwie mamy ciągłość jeśli chodzi o personalia, a także jeśli chodzi o styl. „Never Cry Wolf” to album dopracowany technicznie, ale nie przemyślany i niczym nie zaskakującym jeśli chodzi o materiał. Mamy otwarcie w postaci „Never cry wolf”, które czerpie garściami z dokonań JUDAS PRIEST i nawet sam David stara się być drugim Robem Halfordem, co mu aż tak do końca nie wychodzi. Choć muszę przyznać, że jako wokalista się sprawdza i co ważne pasuje do tego całego tła. Choć jest to energiczne i melodyjne, to niestety przez ową wtórność i obstukany motyw gitarowy sam utwór jak i cały album sporo traci na tym. „Taiga” z kolei nawiązuje do działalności IRON MAIDEN w latach 80. I w obu przypadkach kompozycje nie są złe, ale przez oklepane motywy i sprawdzone motywy tracą na charakterze. Nie brakuje szybkich kompozycji z chwytliwymi riffami i szczerze mówiąc to właśnie takie utwory jak „Wendigo”, "Korgon's Descent" , czy „Necro Nation” stanowią o sile tego albumu i szkoda, że owe kompozycje stanowią mniejszość na tym krążku. Do udanych kompozycji zaliczę też utwór, w którym gościnnie wystąpił wokalista CAGE, a mianowicie „Into the Lair of a Lion”. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o jakieś plusy tego albumu. Reszta utworów przewidywalna i strasznie oklepana, a ja nie mam zamiaru określać w procentach ile w tym wszystkim jest IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST. Szkoda, że zespół tak się ograniczył, że skupił się na kopiowaniu, czy odtwarzaniu, pomijając przy tym jakiś większy własny wkład. Po wysłuchaniu tego albumu nie potrafię zrozumieć skąd takie wysokie oceny, skąd taki zachwyt i zadowolenie w przypadku tego albumu. W podobnej strukturze było sporo propozycji i było sporo lepszych propozycji od tej która przedstawił LORD VOLTURE w tym roku. Kolejna płyta o której będzie cicho bo dłuższym czasie. Jak dla mnie ten album jest dowodem, że zespół nie potrzebnie marnuje swój potencjał na odtwórcze granie. Ocena : 5/10