niedziela, 24 maja 2015

HELLOWEEN - My God Given Right (2015)



Wielu z nas wciąż żyje latami 80. Złotym okresem dla heavy metalu, kiedy to rodziły się wielkie zespoły i w sklepach pojawiały się płyty, który odmieniały nasze życie i muzykę heavy metalową. Tak każdy powie, że Helloween najlepsza lata ma już dawno za sobą.  Lata lecą, trendy się zmieniają, wielu odeszło, a niemiecka potęga Power metalu żyje i ma się całkiem dobrze. W tym roku postanowili uczcić 30 rocznicę wydania „Walls of Jericho” wydając po prostu całkiem nowy album w postaci „My god given right”. 15 album w historii grupy pokazuje, że to już nieco inny band, który mimo tego że gra Power metal, to już nieco się zmienił. Pytanie czy na lepsze?

Kto słyszał „Gambling With The Devil” czy ostatni „Straight out of Hell” ten z pewnością odnajdzie się w nowym materiale.  Styl jest zbliżony właśnie do tych albumów.  Jest radość, ale nie ma takiej przesady pod tym względem. Zespół dalej trzyma się stylistyki heavy/Power metalowej. To już nie lata 80 czy 90 że Power metal dominował w muzyce Helloween. Teraz są nieco inne czasy i słychać, że to już nieco inny band.  Maja lata działalności za sobą i to słychać. Andi Deris z każdym albumem brzmi jakby gorzej.  Już nie ma  w jego głosie takiej mocy i zadziorności co przed laty. W porównaniu  z poprzednim  albumem też wypada niekorzystnie.  Od strony technicznej „My God Even Right”  to płyta o soczystym i mocnym brzmienie. Dobra robota Charliego Bauerfrienda daje się we znaki od pierwszych minut. Nawet okładka 3d nie jest aż taka straszna jak mogłoby się wydawać. Są dynie i ciekawy motyw związany z Ameryką i końcem świata. Choć nie powiem, brakuje mi tych okładek rysowanych ręcznie.  Wróćmy dalej do stylistyki. Zespół na tym albumie stara się zaskoczyć sięgnąć po nowoczesny metal, uciekają się nawet do hard rocka. Jasne są momenty, kiedy to słychać typowy Helloween grający Power metal charakterystyczny dla nich.  Na płycie nie brakuje oczywiście radości, nie brakuje petard, ballady i zaskoczenia, jednak tym razem mamy do czynienia z materiałem , który nie wchodzi tak łatwo jak ostatnie albumy. Nie ma już takich wyrazistych hitów. Sam singlowy „Battles Won”  jest jakby słabszą wersją „Burning Sun”. Słychać te oklepane zagrywki Weiketha. Sam utwór jest niezwykle melodyjny, radosny i energiczny. Od razu można poczuć, że to Helloween. Niestety refren jest jakiś taki nieco nietrafiony i już nie łapie tak jak inne wielkie hity zespołu. Przynajmniej solówka jest tutaj zagrana z pomysłem i pozwoli rozbawić publikę jak przy takim „Power”. Ogólnie początek płyty jest całkiem udany, bowiem zaczyna się od agresywnego „Heroes”, który brzmi nieco jak „Painting New World” z „Gambling With The Devil”. Tutaj zespół postawił na przebojowość i ostry riff. Jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie.  Stary dobry Helloween wybrzmiewa bez wątpienia  w „My God Given Right”. Tytułowy utwór jest o dziwo bliźniaczo podobny do „Straight out of Hell”. Podobna konstrukcja, melodia i aranżacja. To kolejny mocny punkt tego albumy i to jest Helloween jaki chce się słuchać. Pierwszym przejawem eksperymentowania zespołu jest „Stay Crazy”, który ma w sobie więcej hard rockowego feelingu. W sumie jest to kawałek po kroju „Live Now”.  Kompozycja idealna na koncerty, co by rozgrzać publiczność czy też nieco ją zabawić. Utwór mimo nieco nowoczesnej otoczki jest prosty i zapadający w pamięci. Tak to kolejny mocny punkt tej płyty i jeden z tych bardziej wyrazistych kawałków, choć mało klasycznych. Jeśli o mnie chodzi jestem fanem starej szkoły Helloween, to też kiedy usłyszałem „Lost In America” to łezka się w oku zakręciła. Pierwszy raz Hellowen zbliżył się stylem i pomysłowością do „Future World”. To jak brzmi główny motyw i refren to jest wręcz szokująco.  Zespół postanowił stworzyć równie prosty i przebojowy kawałek co wielki hit zespoły. Wyszło im to naprawdę dobrze. Kawałek ma energię i po prostu niszczy swoją formą, która zakorzeniona jest w latach 80. Dalej mamy dwa bardzo przekombinowane kawałki czyli mroczny „Russian Roule” który jest nieco w stylu „Back Againts the Wall” oraz marszowy „Swing of Fallen World”. Te kompozycje odbiegają od typowego Helloween i raczej pokazują chęć zaskoczenia słuchaczy. Jest w nich nutka nowoczesności, jest mroczny klimat i ostry riff. Momentami są to bardzo udane kawałki, ale i tak nie do końca przekonują.  Zupełnie nie trafiona jest ballada „Like Everbody Else”. Nie wnosi ona niczego do tej płyty i jest to jedna z najgorszych ballad Hellowen, a przecież mieli tyle fajnych ballad.  Ciekawy motyw gitarowy zdobi „Creatures In Heaven”, który jest nieco dłuższym utworem, ale to jest właśnie przykład tej słabszej formy zespołu. Co z tego, że jest energia, Power metal jak sama kompozycja jest taka sobie. Słuchasz, potupiesz, pośpiewasz, ale po wszystkim zastanawiasz się co to było?  Stary dobry Helloween wybrzmiewa też w radosnym „If god loves Rock’n roll” i tutaj słychać echa „Master of The Rings”. Natomiast refren brzmi jak klon „Final Fortune”.  To jest właśnie ten radosny Power metal do jakiego nas przyzwyczaił Helloween przez te 30 lat.  Szkoda, że cały album nie jest taki zapadający w pamięci jak ten właśnie utwór.  Tej samej klasy jest żywiołowy „Living on The Edge”, czy ostrzejszy „Claws”. Nawet zamykający „You, still of War” podkreśla to, że zespół nie jest w dobrej formie i że wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Ciężko uwierzyć, że już 30 lat zabawia nas Helloween. Były wzloty, wielkie sukcesy, problemy i upadki. Teraz jest stabilność i udało się uzyskać dawny blask. Choć lata zrobiły swoje i dzisiejszy Helloween jest daleki od tego starego. Mamy mieszankę heavy/Power metalu i mam wrażenie że tego Power metalu ubywa. Już pomijając kwestie aranżacyjne, czy stylizacyjne. Gdzie się podział ten zespół, który tworzył łatwo przyswajalną muzykę, gdzie roi się od hitów? O to jest pytanie. „My god Given right” to solidny album, ale słaby jak na Helloween i taka jest prawda.

Ocena: 5 /10

TEN - Albion (2014)

To już 20 lat działalności brytyjskiego bandu Ten. Dali się poznać jako kapela grająca melodyjny hard rock. Skład zmieniał się na przestrzeni lat, ale zespół nie zmieniał swojego stylu i po dzień dzisiejszy grają hard rock z pewnymi elementami progresywnego rocka. Zespól w roku 2014 wydał swój już 11 album zatytułowany „Albion” i jest to płyta dla fanów klasycznego rocka spod znaku Asia czy Whitesnike. To co znajdziemy na najnowszym krążku Brytyjczyków to przede wszystkim łagodny klimat, który otoczony jest nutką romantyczności. Jest sporo ciekawych i dość świeżych melodii, a wszystko wzmocnione finezyjnymi partiami gitarowymi i ciepłym wokalem Gary'ego Hughesa. Ta płyta może się podobać bo zespół z jednej strony stawia klasyczne rozwiązania, patenty znane z starych płyt hard rockowych sygnowanych marką Scorpions, Asia, czy Whitesnake, a z drugiej strony mamy nowoczesność. Nawet syntezatory tutaj zostały z pomysłem wtrącenie. Nie są nachalne i nie zdominowały całości. Na płycie nie brakuje epickości, prawdziwych hymnów i dowodem na to jest „Alone in the Dark Tonight”. Heavy metalowy riff i ostrzejszy motyw można usłyszeć w klimatycznym „Battlefield”. Fani elektroniki i nowoczesności docenią z pewnością „Its Alive”, który jest ciekawie wykonany i bije z niego niezwykła świeżość. Wpływy Asia są słyszalne choćby w zamykający „Wild Horses”, który ma w sobie to coś. Mi osobiście się podoba magiczny „A smugglers Tale”, który zabiera nas do krainy czarów i twórczości Scorpions. Singlowy „Die For Me” to z kolei coś fanów Whitesnake. Jest lekki przyjemny riff i nieco bluesowy klimat. Ten to również specjalista od tworzenia ballad. Trzeba przyznać, że „Gioco D' Amore” w swojej kategorii jest po prostu świetny. Piękna ballada, która łapie za serce. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z płytą pełną emocji, magiczną i niezwykle klimatyczną. Fani hard rocka, czy też progresywnego rocka z lat 70/80 będą zachwyceni. Ten trzyma formę i nie zawodzi jak przystało na kapelę takiego formatu.

Ocena: 7.5/10

piątek, 22 maja 2015

WHYZDOM - Symphony for a Hopeless God (2015)

„Symphony for a Hopelless God” to tytuł nowego albumu francuskiej formacji Whyzdom. Jest to pierwszy album z nową wokalistką to jest Marie Rouyer. Stara się być drugą Simone Simons z kapeli o nazwie Epica. Niestety sam jej wokal jest zbyt komercyjny i nie do końca odnajduje się w Whyzdom. Francuska formacja działa już 8 lat i ma za sobą już dwa albumy. Niestety doświadczenie nie przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Gatunek muzyczny w jakim obraca się grupa może jest i ciekawy, ale z pewnością nie jest w pełni wykorzystany. Co z tego, że jest symfoniczny metal, że jest orkiestra pełną parą, jak aspekt metalowy został tutaj położony. Wystarczy wsłuchać to co wygrywa duet Morin i Leff., by stwierdzić że jest to pozbawione emocji, energii i metalowego pazura. Można odnieść wrażenie, że wszelkie niedociągnięcia i wpadki kamufluje orkiestra i symfoniczne motywy. To dzięki nim jest podniośle, coś się dzieje na płycie, bo gdyby tak pousuwać tą całą orkiestrę to zostałyby mało ciekawe melodie i monotonne riffy. Ina wadą tej płyty jest to, że całość brzmi jak zlepiony w całość jeden utwór. Cały czas towarzyszy myśl, że słyszy się ten sam riff w kółko. Nie wszystkie kawałki są godne uwagi i wiele z nich najzwyczajniej w świecie nudzi swoją formułą i wykonaniem.”Tears of Hopelles God” to przykład, że zespół potrafi stworzyć ciekawy motyw i wciągnąć nas w wir symfonicznego grania. Pod względem metalowym dobrze prezentuje się ostrzejszy „Lets play with Fire”, który do bólu przypomina twórczość Epica. Na płycie nie brakuje też elementów progresywności i to potwierdza bardzo dobrze „Asylum of Eden”. W sumie najciekawszym kawałkiem wydaję się zamykający „Pandora's Tears” w którym dzieje się sporo i zespół stara się urozmaicać kawałek różnymi przejściami i ozdobnikami. Niestety poza kilkoma przebłyskami i ciekawym brzmieniem nie dzieje się tutaj za wiele. Chciałoby się znaleźć więcej plusów, ale niestety nie da. Jest to płyta monotonna i przesadzona w długości i komercyjności. Posłuchać i zapomnieć, to najlepsze rozwiązanie w tym przypadku.

Ocena: 2.5/10

środa, 20 maja 2015

IRONSWORD - None But the Brave (2015)

Rok 2015 będzie pamiętnym rokiem dla fanów portugalskiego Ironsword. Ten band znany jako jeden z czołowych przedstawicieli epickiego heavy metalu powrócił na dobre. Ta formacja działa od 1995 roku i sukcesywnie wydawała albumy do 2008 roku. Odnieśli sukces, zdobyli fanów i umocnili się na rynku, kiedy nagle nastał okres roszad w zespole i 7 letnia cisza. Lider Ironsword tj J. M powraca i to jeszcze silniejszy niż kiedykolwiek. Przemyślano wiele spraw, zwerbowano nowych muzyków i zarejestrowano nowy materiał w postaci „None But the Brave”.

Udało się zachować styl będący kwintesencją epickiego heavy metalu, w którym jest dużo stonowanego tempa, marszowego charakteru, zagrzewającego do walki wokalu czy też epickich chórów. Ironsword dalej jest wierny klasykom takim jak Omen, czy Manilla Road, dzięki temu brzmią wciąż klasycznie i każdy fan lat 80 będzie zachwycony tym co zespół stworzył. Nie chodzi już tylko o nieco surowe brzmienie, czy klimat, ale też właśnie sposób w jaki wykonano te utwory. Dużo się dzieje, jest naturalność, jest nacisk na lekkość, a zarazem zespół trzyma się ram melodyjności i przebojowości. W efekcie dostajemy materiał dynamiczny, energiczny, melodyjny, a przede wszystkim bardzo epicki. „Forging The Sword” to przykład, że można tworzyć ciekawe otwieracze w dzisiejszych czasach. Tutaj zespół zabiera nas do świata amerykańskiego epickiego heavy/power metalu, choć można też się doszukać czegoś z brytyjskiego metalu lat 80. Zespół zachwyca formą i tym, że wciąż potrafią tworzyć takie perełki. „Kings Of The Night” to z kolei przykład nieco ostrzejszego grania, choć fani Iron Maiden doszukują się klimatu NWOBHM. Energii naprawdę nie brakuje na tej płycie i dobrym przykładem tego jest „Calm Before The Storm”. Zwalniamy dopiero w tytułowym „None but the Brave”, który nastawiony jest na marszowe tempo i bardziej epicki charakter. Może nieco spokojniejszy utwór, ale nie brakuje mu podniosłości. W tym albumie można dostrzec wiele plusów i właściwie wszystko brzmi tak jak powinno. „Ring of Fire” to przykład rasowego ostrego kawałka, w którym jest rozpędzona sekcja rytmiczna, jest ostry riff i ciekawe popisy gitarowe J. M. Właśnie ten aspekt został dopracowany do perfekcji. Każdy utwór jest przyozdobiony ciekawą, wciągającą solówką. To jest właśnie coś dla prawdziwych maniaków klasycznych albumów heavy metalowych. Przypominają się złote lata 80. „Betreyer”czy „Vengeance will be mine” to kolejne szybsze utwory na płycie i trzeba przyznać, że to jest coś w czym zespół dobrze się czuje. Dla fanów NWOBHM zespół stworzył ciekawy „Army of Darkness”, który ma coś z Saxon czy starego Iron Maiden. Piękno epickiego heavy metalu mamy w „Cursed and Damned”, który stylistycznie przypomina kompozycje Manowar czy Majesty. Całość zamyka „The Shadow Kingdom”, który niczym się nie różni od pozostałych kawałków, ale dobrze podsumowuje to jak brzmi cały album.


7 lat czekania na znak ze strony portugalskiego Ironsword, ale warto było czekać. W końcu doczekaliśmy się znakomitego albumu w kategorii epickiego heavy metalu i to cieszy. Płyta jest perfekcyjna i oddaje piękno tego gatunku. Dobra konkurencja dla tegorocznego Darking i najważniejsze jest to, że Ironsword wrócił i to silniejszy niż kiedykolwiek. „None but the Brave” to dobry tego przykład, bo w końcu to jeden z ich najlepszych albumów. Polecam

Ocena: 10/10

poniedziałek, 18 maja 2015

WHITE MANTIS- Fukkin Demo (2014)

Na niemieckiej scenie metalowej nie brakuje młodych kapel głodnych sukcesu i gotowych do walki o każdego słuchacza. Jednym z takich zespołów, które można określić mianem utalentowanych jest bez wątpienia niemiecki White Mantis. Chłopaki grają thrash metal od 2012 roku pod tą nazwą i w roku 2014 wydali demo. Jeżeli ktoś lubi Slayer, Kreator czy Destrustion ten bez wątpienia przekona się do tego co gra White Mantis. Główną rolę w zespole odgrywa Matthias Pletz i właściwie wszystko kręci się wokół niego. W końcu jest gitarzystą i wokalistą, a w tych rolach sprawdza się. Jako wokalista przypomina wokal Mille z Kreator i to jest jego zaleta. Śpiewa agresywnie, ale w taki sposób, że utwór ma swój klimat i jednocześnie jest utrzymany ład techniczny. Podoba mi się to jak śpiewa i ile serca w to wkłada. Jako gitarzysta również daje czadu, ale tutaj nieco zagłusza go Andre Kimbacher, który jest gitarzystą prowadzącym. Współpraca tych dwóch panów jest naprawdę godna uwagi i wystarczy posłuchać otwierającego „My Favourite Chainsaw”. Nie tylko słychać ostry riff i pomysłowe solówki, ale można też dostrzec niezłe poczucie humoru zespołu. „Singularity” to jeszcze ostrzejszy kawałek, choć tutaj zespół pokazuje, że można grać jak Metallica za najlepszych lat. Jest technika, jest pomysł i ciekawa melodia, a to przedkłada się na jakość. Najbardziej przekombinowany jest „The seer”, w którym jest nutka rocka progresywnego, co pokazuje, że zespół potrafi też zaskoczyć. Całość zamyka prawdziwa perełka w postaci „Nuclear Assasin” i to jest to co fani thrash metalu lubią najbardziej. Techniczne granie z naciskiem na agresję i przebojowość. Coś pięknego i pokazuje atuty tej kapeli. Również dobrze dopasowano surowe brzmienie rodem z płyt Sodom, co jest oczywiście kolejnym plusem. Młody ambitny zespół, który wie czego chce i dąży tego z niezwykłym zapałem. Nadzieja niemieckiego thrash metalu tak można określić White Mantis. Nic tylko czekać na pełen album.

Ocena: 8.5/10

CATATONIC SOCIETY - Baptisma (2015)

Ciekawa, intrygująca i zarazem klimatyczna okładka to duży krok ku temu by przyciągnąć słuchacza i zainteresować daną płytą. Tak też się stało w przypadku amerykańskiego Catatonic Society, który powstał w 2013, a ich debiutancki album został ozdobiony właśnie dobrze prezentującą się okładką. „Baptism” to album, który ma udowodnić świat, że trio z Stanów Zjednoczonych wie jak grac rasowy heavy metal z domieszką doom metalu czy thrash metalu. W końcu sami się przyznają, że szukali inspiracji w takich zespołach jak High on Fire, Mastodon, Tool, Slayer, Deep Purple, Goatwhore, Black Sabbath, Led Zeppelin . Efektem tego jest dość ciekawie brzmiący debiut, który podobnie jak frontowa okładka ma w sobie to coś, co na długo zostaje w pamięci.

Mroczny, ponury, momentami doom metalowy klimat to z pewnością coś co czyni ten album wyjątkowy. Okładka znakomicie oddaje klimat tego co słyszymy w każdej kompozycji. Klimat zabiera nas do świata Black Sabbath czy High On Fire i to jest coś co może się podobać. Wokal Jaya to kolejny czynnik, który wyróżnia zespół. Tutaj mamy do czynienia z agresywnym wokalem, który przypomina muzykę z kręgu thrash metalu, death metalu czy nawet deathcoru. Jako gitarzysta Jay Dickinson też stara się grac agresywnie i wygrywa najczęściej ostre, surowe riffy. Takie zagrywki współgrają z jego wokalem i dzięki temu nie ma zgrzytów na płycie. Wszystko współgra i stanowi jednolitą całość. Surowe brzmienie podkreśla agresywność owego materiału, który trwa 55 minut. Dobrym pomysłem było na pewno osadzenie w roli otwieracza ostrzejszy „Left Hand Path”, który obrazuje nam styl zespołu. W „Lost at Sea” mamy przede wszystkim stonowane tempo, stylistykę nasuwającą Crystal Viper. Klimat Black Sabbath czy High on Fire można poczuć w „Gravity”. Jest tutaj coś mistycznego, coś psychodelicznego, ale ma to swój urok. W podobnym klimacie jest tytułowy „Baptisma”, który też zbudowany jest w oparciu o mroczny klimat i doom metalową stylistykę. „Solomon's Temple” to utwór nieco ostrzejszy, nieco progresywny, ale jest utrzymany w podobnym charakterze. Zespół nie ma problemów z przemyceniem pewnych znamion rocka co pokazuje w takim „Last Stand”. Końcówka płyty to energiczny „Shiva The Destroyer” i urozmaicony „Ashes”, który zabierają nas w klimaty NWOBHM i heavy metalu lat 80.

Płyta skierowana do tych co lubią mroczny klimat, co lubią ostry wokal, surowe brzmienie i heavy metal z domieszką thrash metalu w stylu lat 80. Płyta brzmi oryginalnie i wyróżnia się na tle innych produkcji. Tak więc warto zapoznać się z produkcją Catatonic Society i wyrobić swoje zdanie. Z pewnością nie będzie to stracony czas, a dla wielu może to być jedna z ciekawszych płyt roku 2015.

Ocena: 8/10

ELVENPATH - Pieces of Fate (2015)

Niemiecka scena metalowa kryje wiele uzdolnionych kapel, które stać na wiele. Jedną z takich młodszych zespołów, który sukcesywnie z każdym albumem podbija serca fanów heavy/power metalu jest Elvenpath. Istnieją od 2002 r i sukces zawdzięczają dobry kompozycjom, a także temu że grają proste z serca i z pasją. Mówi się o nich, że naśladują takie kapele jak Custard, Majesty, Wizard i choć coś faktycznie w tym jest to nigdy nie popadli w kopiowanie danego zespołu. Mają swój styl, mają pomysł nagranie i radzą sobie całkiem dobrze. Najnowsze dzieło „Pieces of Fate” które zespół wydał w tym roku to bodajże najlepszy dowód na to, że Elvenpath urósł w siłę i trzeba liczyć się z nimi w heavy/power metalowym świecie.

Elvenpath to doświadczona kapela, która już wykreowała swój styl opierający się na prostych motywach gitarowych, na specyficznym wokalu Dragutina, na szczerości i pasji do heavy/power metalu z lat 80 i 90. Może nie ma w ich stylu za grosz oryginalności, ale mimo tego potrafią zauroczyć słuchacza. Ten kto zna ich poprzednie albumy nie będzie zawiedziony „Pieces of Fate”, a ci którzy nie znają też mogą śmiało sięgać po to wydawnictwo. Album jest tak dobry, że może być idealnym otwarciem naszej przygody z niemieckim zespołem. Miłym dodatkiem jest pojawienie się gościnnie na płycie Uwe Lulisa czy Fanny Herbsta. To kolejny powód dla którego warto sięgnąć po nowe dzieło Niemców. Ciekawa okładka frontowa i solidne brzmienie, które eksponuje umiejętności zespołu są tutaj pewnego rodzaju podstawą i czymś co dobry zespół zawsze zapewni. Tak więc od strony wizualnej i technicznej jest tak jak być powinno. Sam materiał trwa ponad godzinę i to jest jeden z tych minusów, który można by skorygować. Album heavy/power metalowy trwający ponad godzinę może stać się monotonny i nudny na dłuższą metę. Na szczęście zespół urozmaica i bawi się motywami na ile to możliwe by nie doprowadzić do tego. Zaczyna się dość tradycyjnie bo od melodyjnego „Mountain of Sorrows”, który zadowoli fanów klasycznych riffów i prostych melodii. Stary Helloween, Iron Maiden, Gamma Ray i co tylko chcecie to usłyszycie w tym kawałku. „Battlefield of Heaven” to z kolei ukłon w stronę NWOBHM i klasycznego heavy metalu. Stonowane tempo, nieco toporny riff i prosty układ kompozycji, to jest właśnie co charakteryzuje ten utwór. Coś z Metal Church można uchwycić w ostrzejszym „Sons of the Blood Cult” i tutaj duet Oliver/Till daje nie zły popis umiejętności. Panowie potrafią zagrać ostro, ale też zaskoczyć, jest harmonia w tym wszystkim, jakiś pomysł i technika. Dobry dowodem na to są zwłaszcza takie kolosy jak „Testament of Tragedy” czy „ On the Elvenpath”. Dobrze odzwierciedlają właśnie ten aspekt zespołu. Dzieje się sporo w tych kawałkach i to właśnie Till i Olivier stają na wysokości zadania, by kawałki te nas nie nudziły. Mamy też spokojny, instrumentalny „Coming home” i progresywny „Sentinel of The past, który jest jednym z mocniejszych momentów na płycie.

Może niemiecki band nieco przesadził z długością materiału, może nie zabrakło kilku killerów w celu podgrzania atmosfery, ale mimo pewnych błędów jest to solidny materiał. Słucha się go przyjemnie i zespół dostarcza nam sporo frajdy. Mamy przede wszystkim proste i łatwo wpadające w ucho melodie czego efektem jest solidny krążek jakim jest „Pieces Of Fate”. Nic tylko odpalić i słuchać, aż się znudzi.

Ocena: 7.5/10

CHITRAL CHITTY SOMAPALA - Sinhabumi (2014)

Największym powodzeniem cieszy się muzyka, w której teksty są dla nas zrozumiałe i wiemy czego słuchamy. Łatwiej się identyfikować z taką muzyką i można coś z niej wynieść. No, a co kiedy mamy ojczysty język Sri Lanki? Jest to wyzwanie. Jednak kiedy widzi się nazwisko Somapala to można być spokojnym o efekt. W końcu to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów metalowych naszych czasów. Poznaliśmy go jako frontmana Firewind, Civilization One czy Power Quest. Teraz czas przyszedł na nieco inne klimaty w wykonaniu tego pana. Ktoś chętny na melodyjny rock z elementami progresywnymi i popu? Właśnie taki jest „Sinhabumi”.

To jest coś innego, ale czy gorszego? To już zależy od naszego podejścia i tego czego się spodziewamy. Nie jest to coś do czego nas przyzwyczaił ten znakomity wokalista. Tutaj zabiera on nas do świata rocka i lokalnej muzyki Sri Lanki. Pojawiają się elementy kultury tego kraju, ale to jest akurat miły akcent w tej płycie. Stylistycznie dostajemy mieszankę progresywnego rocka, melodyjnego rocka czy popu. Już otwieracz „Sinhabumi” to nam dość dobrze obrazuje. Słychać, że to właśnie wokal tutaj odgrywa pierwszą rolę, a cała reszta to tylko tło. Chitral mimo lat wciąż brzmi znakomicie i tylko potwierdza swoją klasę. Nie można być z pewnością obojętnym na zagrane z pomysłem partie gitarowe. Tutaj Sebastian Eder się spisał i można poczuć nawiązanie do Briana Maya czy Slasha. Jest ukłon w stronę klasyki. „Me lokaya Ape” to miły rockowy kawałek z wpływami właśnie Queeen . Nie brakuje przebojów i chwytliwych melodii. Wystarczy posłuchać „Ralu Mawathe”, z kolei taki „Miringuwa Parada” przejawia wpływy lokalnej muzyki Sri Lanki.

Płyta jest lekka i przyjemna w odbiorze. Choć tutaj nie ma się co nastawiać na jakiś mocny hard rock czy heavy metal. Ciekawie zostały tutaj wplecione różne motywy lokalnej muzyki i wokal Somapaly znakomicie pasuje do takich klimatów. Produkcja tej płyty została dobrze przyrządzana, niestety same kompozycje nie powalają. Tak więc wygląda to tak: soczyste brzmienie, znakomity wokal Somapaly i brak ciekawych pomysłów na ciekawy rockowy album. Zmarnowano potencjał, a szkoda bo mógł to być udany rockowy produkt.

Ocena: 5.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 16 maja 2015

THERAPHITA - Ülestõus (2014)

Theraphita to przedstawiciel pegan metalu w odmianie black metalowej. Tworzą ten rodzaj muzyki od 1995 roku i radzą sobie całkiem dobrze. Mają na swoim 5 albumów i najnowszym dziełem jest „Ülestõus” z roku 2014. Tym dziełem, zespół przerwał 7 letnie milczenie i tym samym pokazali, że trzeba się z nimi liczyć w kategorii black pegan metal.

O Theraphita można by napisać bardzo długi wywód, ale postaram się skupić na najbardziej istotnych kwestiach. Przede wszystkim początkowo był to solowy projekt Anka, który gra na gitarze i zajmuje się też śpiewaniem. Potem przerodził się ten projekt w Ancestral Damnation, gdzie potem zmieniono nazwę na Theraphita. Tak o to powstał jeden z najciekawszych zespołów metalowych z Estonii. Styl muzyczny opiera się na szybkiej sekcji rytmicznej, na ostrym i bardziej blackmetalowym wokalu Anka, a także na zadziornych riffach. Można doszukać się wpływów Immortal, Skyforger, czy Burzum, ale wszystko z umiarem i bez nachalnego kopiowania. Panowie nie zapominają o melodiach, o tym by muzyka zapadała w pamięci. Znajdziemy sporo zadziornych i agresywnych riffów czy solówek, ale wszystko jest zagrane z pomysłem i z polotem. Dzięki temu łatwo się odbiera muzykę tego zespołu. Właściwie nie tak łatwo jest znaleźć wady w tym wydawnictwie. Od strony technicznej mamy soczyste brzmienie, nieco surową produkcje, które podkreślają ten gatunek pegan metal. Okładka może nie powala i raczej można by tutaj popracować nad czymś bardziej klimatycznym. Jednak to jest drobnostka, która nie ma większego wpływu na całość. 40 minut muzyki to jest to co oferuje nam zespół na swoim nowym krążku. Płytę otwiera energiczny „Ülestõus” , który odpowiednia nas nastraja. Dalej mamy przesiąknięty heavy metalem „Viimsepäeva koidik” nieco w stylu Crystal Viper. Dostajemy nieco oklepany riff i zapadającą w pamięci melodię, a to sprawia że jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Bardziej rozbudowana forma to akurat atut tej kompozycji. Nieco wolniejszy „Luupainaja” to ukłon w stronę mroczniejszego grania i tutaj nawet wokal Anka ma taki charakter. Zespół przyspiesza w „Tuhandeaastase orjaöö tuhast”, gdzie można doszukać się wpływów Running Wild. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest „Sõnad sõlmedesse”. Sporo ciekawych przejść i solówek gitarowych zawarto w tym utworze. Nie zabrakło czegoś wolniejszego i dla fanów klimatycznego grania, czego dowodem jest „Surma-arbujad”. Całość zamyka nieco surowszy „Terasest taotud teel” , który podsumowuje to w jakiej tonacji był utrzymany album.

Jak przystało na album z kategorii pegan metal nie zabrakło ostrych riffów, złowieszczego i zadziornego wokalu. Theraphita nie zapomina o ciekawych melodiach i klimacie. To wszystko przedkłada się na to, że „ Ülestõus” to płyta zrównoważona przemyślana i ma kopa. Można polecić to wydawnictwo nie tylko fanom pegan metal, ale każdemu kto gustuje w melodyjnym heavy metalu. Polecam.

Ocena: 7/10

czwartek, 14 maja 2015

BULLSEYE - To The World among Brave (2015)

Jedni widzą w nich drugi Mustach, a jeszcze inni widzą klon Black Label Society, a ja widzę w szwedzkim Bullseye nadzieję dla hard rocka. Ta młoda formacja wraz z swoim debiutanckim albumem „To The World Among Brave” pokazała, że można połączyć tradycyjne rozwiązane znane z Ac/Dc czy Scoprions z nowymi trendami znanymi choćby z płyt Devils Train. Jeśli tak ma brzmieć hard rock naszych czasów to ja jestem za.

Jeśli o mnie chodzi to dawno nie słyszałem tak przemyślanego materiału z kręgu hard rocka. Muzyka tutaj tętni własnym życiem i kipi energią. Jest nie tylko świeżość czy pomysłowość w tym co gra szwedzki band, ale przede wszystkim jest zaangażowanie, granie z polotem i lekkością. Niezwykle ciekawym wokalistą jest Johan Hallström, który brzmi niczym frontman Sabaton czy Diablo Blvd. To właśnie on sprawia, że muzyka szwedów brzmi dość nowocześnie i tak bardziej współcześnie. Jego zasługą jest też to, że materiał brzmi dość ostro i zadziornie. Nawet jak pominiemy świetny hard rockowy wokal to zastaje nam jeszcze energiczna sekcja rytmiczna, która nadaje całości mocnego tempa. Nie można też pominąć tutaj gitarzystę Bosse Normana, który sprawia, że utwory przepełnione są chwytliwymi solówkami i mocnymi motywami, które łatwo zapadają w pamięci. Materiał jest treściwy i nie męczy. Zaczyna się z grubej rury bo od ostrego „Reach out”, który ukazuje, że zespół chce brzmieć świeżo i w miarę nowocześnie. Wychodzi im to znakomicie, zwłaszcza że i klasyczne patenty słychać. Taki bardziej rozbudowany „Push It in” to już prawdziwa perełka. Utwór nie zwykle energiczny i świetnie nawiązujący do Ac/Dc. Tytułowy „To the World Among Brave” pokazuje, że można grać w średnim tempie, jednocześnie rytmicznie i ostro. Niby brzmi znajomo, ale i tak można wyczuć świeżość i pomysł na ostry hard rock. „Beating” to też przykład kompozycji zagranej z zachowaniem nowoczesnego charakteru i wypada to znakomicie. Mocny bas i ostry riff to z kolei atuty „Its alright”,który ukazuje potencjał zespołu. Więcej Ac/Dc możemy usłyszeć w „Failing” czy „Hot For Love” i to właśnie one stanowią jedne z najmocniejszych punktów tej płyty.


Tak o to rodzi się kolejna znakomita kapela, która ma potencjał żeby zrobić prawdziwą karierę. Szwedzki Bullseye to band, który wie jak zagrać soczysty hard rock z nowoczesnym brzmieniem i z tradycyjnym klimatem. Każdy kto szuka energicznego grania, muzyki pełnej szaleństwa i chwytliwych melodii, które rozgrzeją nas do czerwoności to jest to album idealny dla Was. Rozrywka na najwyższym poziomie. Emocje gwarantowane. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10

wtorek, 12 maja 2015

HEIR APPARENT - One Small Voice (1989)

Przychodzi taki dzień, że ma się dość agresywnych riffów, że nie ma się ochoty na szybkie galopady i chce się posłuchać czegoś ambitniejszego, czegoś bardziej klimatycznego. Każdy z nas ma często dość codziennej szarości i szuka swojej oazy spokoju, swojej odskoczni, drzwi do innego świata magii i baśni. Jedną z takich płyt jest drugi album Heir Apparent zatytułowany „One Small Voice”. Tym albumem kapela pokazała jaki ogromny potencjał w nich drzemał i wielką stratą dla progresywnego heavy/power metalu był rozpad tej kapeli po wydaniu tego krążka. Na szczęście trochę muzyki po sobie pozostawili, a to co zaprezentowali na drugim albumie przechodzi ludzkie pojęcie.

Co się takiego wydarzyło? Ano amerykańska formacja, która powstała w 1983 roku po nagraniu świetnego debiutu „Graceful Inheritance” postanowiła pójść na przód. Po trasie koncertowej pojawiły się przetasowania w składzie i pojawił się nowy wokalista Steve Benito i klawiszowiec Michael Jackson. Zespół przeszedł do wytwórni Metal Blade, która zajęła się wydanie drugiego albumu „One Small Voice”, który ukazał się w 1989 roku. Zmiany personalne i stylistyczne rzadko kiedy przynoszą pożądany sukces i nie zawsze kończą się zaakceptowaniem przez fanów. Heir Apparent postanowił się jakby odciąć jakby od szybkiego i melodyjnego heavy/power metalu i w pełni oddać się progresywnemu graniu. Klimatyczne, momentami melancholijne, wręcz futurystyczne klawisze, które mają tworzyć odpowiednią atmosferę jak w przypadku takich kapel Dream Theater czy Queensryche. Zrezygnowanie z prostych melodii, na rzecz bardziej złożonych i bardziej pokręconych. Porzucono szybkie tempo i postawiono na wolne, wręcz balladowe, które ma poruszyć nasze zmysły i podziałać na nasze emocje. Porzucono hard rockową przebojowość i postawiono na ambitne refreny. By nowy styl był jeszcze bardziej autentyczny wybrano Steva na wokalistę i to był odpowiedni człowiek do tego zadania. Niesamowita ekspresja, wyjątkowa maniera i technika, a do tego wyczyniał takie cuda co Geoff Tate czy tez wokalista Crimson Glory. Nowy album różnił się od debiutu i to bardzo. Jednak została niezwykła melodyjność i oczywiście poziom granej muzyki. Heir Apparant nagrał bardzo klimatyczny album, który zabiera nas do innego świata. Okładka już zdradza, że będzie to dzieło inne od debiutu i że będzie to bardziej progresywna płyta. Tak też jest. „Just Imagine” zdradza jakie brzmienie mieć płyta. Bardziej wyszukane pomysły, futurystyczny klimat i wszystko otoczone czystym, ciepłym brzmieniem, które bardziej nasuwa płyty z kręgu progresywnego rocka aniżeli heavy/power metalu. Obecność klawiszy sprawia, że muzyka amerykanów brzmi świeżo. „Crossing in Border” to znakomity przykład tego stanu i to też jeden z nie wielu utworów, który przerysowuje energię i dynamikę z poprzedniego wydawnictwa. Jest tutaj heavy/power metalowa motoryka. „Screaming” to lekki i bardziej hard rockowy kawałek, który zachwyca swoją przebojowością. „Alone Again” wzrusza i łapię za serce i takich spokojnych momentów jest znacznie więcej. W podobnym klimacie jest choćby „One Small Voice”. Bogate aranżacje, popisy gitarowe i ciekawe przejścia uświadczyć możemy w progresywnym „Decorated/ The Fifth Season”. Jest też coś dla tych co szukają tutaj power metalu i bardziej agresywnych riffów. Do tego grona trzeba zaliczyć „Cacophony of Anger”,melodyjny „Young Forever” czy ostrzejszy „We are The People”. Swoją zasłużoną sławę zdobył znakomity cover w postaci „The Sound Of Silence”, który nabrał zupełnie innego klimatu w nowym wykonaniu.


Mimo swoich lat, mimo niezwykłej, wręcz ambitnej formuły ta płyta wciąż zachwyca wykonaniem i pomysłowością. Nic dziwnego, że płyta po dzień dzisiejszy ma swoje grono fanów, którzy darzą ją kultem. Ta płyta to coś więcej niż skrzyżowanie melodyjnego heavy metalu i progresywnego rocka, to płyta pełna emocji, gdzie harmonijne klawisze odgrywają znaczącą rolę. Subtelne, dobrze wyważone melodie i melancholijna atmosfera, to cechy które czynią ten album wyjątkowy i bardzo oryginalny. To tylko potwierdza jak utalentowana była ta grupa i szkoda że wciąż należy do grona najbardziej niedocenianych formacji heavy metalowych.

Ocena: 10/10

niedziela, 10 maja 2015

HAVEN - Age of Darkness (1991)

Patrząc na okładkę „Age of Darkness” amerykańskiego Haven to na myśl przychodzą produkcje Heathen czy Angel Dust. Coś w tym jest, bo i muzycznie Haven starał się nawiązać do nich. Był przecież pewien podobny sposób tworzenia kompozycji, ładunek emocji, tylko że Haven nie mógł zaoferować podobnej techniki i agresji. Postawili na bardziej melodyjną odsłonę Heathen i może nie było to złe, to jednak po latach pozostało wrażenie, że zespół do końca nie był pewny tego co gra. Można było ich posądzić o jednowymiarowe granie i nieco chaotyczne pomysły, ale wspomniany wyżej album to mieszanka melodyjnego thrash metalu i amerykańskiego power metalu.

Klimatyczna okładka to jeden z atutów tej płyty i z pewnością tylko jeszcze bardziej zachęca by sięgnąć po ten album. Na mnie właśnie ten aspekt najbardziej podziałał. Haven jako zespół powstał w 1989r i pozostawił po sobie 3 albumy, z czego wspomniany „Age of Darkness” ukazał się w 1991 roku. Mocnym atutem tej płyty jest przybrudzone, bardziej thrash metalowe brzmienie, który dobrze współgra Farnella i Brunera. Może nie grzeszą techniką, ale wiedzą jak zagrać mocny riff i jak nadać kompozycji melodyjnego charakteru. „Divination” to kompozycja która ukazuje w pełni styl tej grupy. Melodyjny thrash metal a elementami US power metal. Solidny riff taki nieco oklepany i taki bez większych emocji. Wiele ratuje tutaj wokal Kevina Ayersa, który znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach. Owy chaos i niezdecydowanie słychać dość wyraźnie w topornym „Holly”, który raczej irytuje niż zachwyca. Zespół właściwie najlepiej wypadał tam gdzie trzeba było wykazać się szybkością i pokazać pazur. To też taki „The Witching Hour”, klimatyczny „Seance” czy melodyjny „Unchanging” stanowią najmocniejsze momenty na tej płycie.

Gdzieś w tym wszystkim był pomysł na granie byli i utalentowani muzycy, ale nie uzyskano w pełni udanego efektu. Było surowe, przybrudzone brzmienie, była i momentami agresja i styl thrash metalowy. Chaos i niezdecydowanie sprawiły że drugi album Haven jest pełen wad. Album z serii posłuchać i zapomnieć. Dalekie to do twórczości Heathen zwłaszcza pod względem jakości.

Ocena: 5.5/10

piątek, 8 maja 2015

CAIN'S OFFERING - Stormcrow (2015)



Nie sądziłem, że doczekam się jeszcze kiedyś nowego albumu projektu muzycznego Cain’s Offering. Debiut „Gather The faithful” nie odniósł większego sukcesu. Niby była to płyta skierowana do fanów Sonata Arctica i Stratovarius, jednak czegoś brakowało. Powiewu świeżości, ciekawych kompozycji, ognia i energii.  Było to zbyt słodkie i zarazem bez wyrazu. Od tamtej płyty minęło 6 lat i o dziwo Timo Kotipelto oraz Jani Liimatainen powracają nowym albumem w postaci „Stormcrow”.

Skład nieco uległ zmianie bo zespół zasilił basista Jonas Kuhlberg oraz Jens Johannson i słychać, że wnieśli troszkę świeżości do Cain’s Offering. Przede wszystkim muzyka zyskała na jakości, stała się bardziej przystępna, dojrzalsza i w pełni oddająca najlepsze cechy Sonata Arctica i stratovarius. Styl nie został zmieniony i dalej dostajemy słodki, melodyjny Power metal  i to w sumie nie powinno jakoś dziwić. Jednak fakt, że jest ostrzej, bardziej przebojowo to już raczej tak.  Brzmienie zostało przerysowane z debiutu i jest troszkę za czyste i za słodkie. No jednak jeśli ktoś pamięta ostatnie albumy Stratovarius, ten raczej przywyknie do takiej produkcji. Skupmy się na tym jak przyłożyli się muzycy do stworzenia nowego albumu. Timo wokalnie nie zaskakuje i co więcej mam wrażenie, że nie dał z siebie 100 % i to przedkłada się na zadziorność materiału. Na szczęście sporo ratuje ex gitarzysta Sonata Arctica tj Jani, który gra znaczniej ciekawiej niż na debiucie. Można uświadczyć znacznie więcej energii, ciekawsze popisy gitarowe i znacznie mocniejsze riffy. To jest bez wątpienia zmiana na plus.  Wizualnie i techniczne album się broni dzielnie, a jak jest z materiałem? Mamy prawie godzinę muzyki i to troszkę za dużo jak na tego typu album. No ale dobrze na start dostajemy 6 minutowy tytułowy kawałek i to jest dobre otwarcie. Jest Power metal, jest szybkość i chwytliwy refren. Nieco progresywny  The Best of Times” jest troszkę przekombinowany, ale też słychać, że Power metal tutaj odgrywa kluczową rolę.  Niestety gdzieś została owa komercja z poprzedniego albumu i daje osobie znać w spokojniejszym „A night to Forget” , który troszkę odstaję od pozostałych kompozycji. Słodkie klawisze rodem z płyt Sabaton też raczej odstraszają niż wprawiają w dobry nastrój.  Fanów dawnej Sonata Arctica czy Stratovarius ucieszy przebojowy „I will build You a Rome”, który oddaje to co najlepsze w tych dwóch zespołach. Jest ostry riff, szybsze tempo i chwytliwa melodia, która jest mocno zakorzeniona w europejskim Power metalu z lat 90. Takie utwory pokazują, że jednak ten projekt ma jakiś sens. Równie pozytywne emocje wzbudza rozpędzony „Constellation of Tears”, który pokazuje na co stać klawiszowca Jensa.  Kto lubi symfoniczny metal i Nightwish ten od razu zauroczy się w podniosłym „Antemortem”.  Do grona ciekawych utworów zaliczyć należy romantyczny „My heart beats for no one” czy melodyjny „Rising Sun”, a całość zamyka „On the shore” , który tez pokazuje komercyjne oblicze zespołu.

Są słabsze momenty na „Stormcrow”, są komercyjne wstawki, ale i tak mimo pewnych nie dociągnięć jest to ciekawszy krążek niż debiut. Przede wszystkim więcej tutaj Power metalu, więcej przebojów, które zapadają w pamięci i wszystko jest bardziej przemyślane. Minęło 6 lat, ale ten czas został dobrze wykorzystany i efektem tego jest naprawdę udany album w klimatach Sonata Arctica i Stratovarius. Polecam

Ocena: 7.5/10

HEADSTONE - Excalibur (1985)

Kiedy jest się jednym z wielu zespołów, kiedy tworzy się muzyką mało wybijającą, to jakoś trzeba przyciągnąć słuchaczy. Cóż mało znany niemiecki band Headstone pochodzący z niemieckiego Oberammergau, który powstał w 1983r szukał sposób, żeby też zainteresować jakoś fanów heavy metalu swoją muzyką. Tak o to ozdobiono debiutancki album „Excalibur” z 1985r sloganem „We Are the heavy metal knights of twenty centuries”. Bije z tego chwytu marketingowego niezła pewność siebie i choć płyta została chłodno przyjęta, to jednak stwierdzam, że ta płyta nie jest taka zła jak wielu to opisuje.

Jasne stylistycznie Headstone to kapela, która kopiuje Accept, Warlock, czy Stormwitch. Tak więc Headstone na jedynym albumie zaprezentował prosty, melodyjny heavy metal, w którym spotkał się teutoński metal z NWOBHM. Jeśli ktoś szuka tutaj rycerskiego i epickiego heavy metalu to może czuć się nieco zawiedziony. Slogan zapowiadający takie granie nie ma potwierdzenia w zawartości. Zabrakło tak więc rycerskości, true metalowych hymnów, może większych hitów. Co zatem mamy? Niezbyt skomplikowane riffy, partie gitarowe wygrywane przez zgrany duet Hoffmann/Liebhauser, mamy energię, szybkość, mamy masę przebojów, a przede wszystkim równy materiał. Mamy przybrudzone, nieco surowe teutońskie brzmienie, no i wokalistę, który wyróżnia się specyficzną manierą. Fani heavy metalu lat 80, NWOBHM czy niemieckiej sceny metalowej nie będą zawiedzeni. Futurystyczne intro w postaci „Opening” raczej zapowiada jakiś hard rockowo, progresywny album aniżeli heavy metalowy. Niezła zmyłka, która nijak ma się do całości. Numer dwa to już przebojowy „Burnt in Ice”, który pokazuje, że ta kapela potrafiła grać porządny heavy metal. Nie było problemu z ciekawymi riffem i energicznymi solówkami, które porywały lekkością i zapałem muzyków. Niezwykła pomysłowość bije z bardziej klimatycznego „Wizzard of Ore”. Tutaj właściwie można zauważyć jakiś przejaw epickości, jakieś echa true metalu. Utwór wyróżnia bardzo posępny bas Wagnera. Dobrze zespół wypada też w szybszym graniu co potwierdza „White Thunder”. W takim „Eagle in the Crest” można doszukać się cech hard rocka spod znaku Krokus. Warto też wyróżnić rozpędzony „Angel of Paradise” czy marszowy „Excalibur”.

Przesadzony slogan, w którym wybrzmiewa wielkie ego zespołu jak i pewność siebie, nie zdało egzaminu, ani nie znalazło potwierdzenia w zawartości. Nie ma mowy o czymś wyjątkowym i jakimś wielkim dziele. „Excalibur” to po prostu kawał solidnego heavy metalu, który oddaje w pełni to co w latach 80 się liczyło i co się cieszyło największym zainteresowaniem fanów heavy metalu. Szkoda, że kapela nie zostało dłużej w tym biznesie. Rozpadli się i nikt już o nich nie pamięta. Może warto sobie odświeżyć „Excalibur'?

Ocena: 6.5/10

środa, 6 maja 2015

FOREFATHER - Last of The Line (2011)

Wielka Brytanii to nie tylko NWOBHM, progresywny rock czy wielkie kapele heavy metalowe. Jak się ukazuje to właśnie stamtąd wywodzi się jedna z ciekawszych kapel reprezentujących viking/black/folk metal. Forefather to zespół, który działa od 1997 roku i do tej pory wydał 6 albumów, z czego ostatni „Last of The Line” ukazał się w 2011 roku. Była to nie lada gratka dla fanów takiej muzyki, ale co ciekawe fani heavy metalu też mogli tutaj coś znaleźć dla siebie. Zespół postawił na melodyjność i nie tylko wpływy Falkenbach czy Finntroll tutaj słychać, bowiem wiele kawałków swoją motoryką, klimatem i melodyjnością przypomina stary dobry Running Wild.

Okładka w sumie przejawia cechy viking metalu, ale są też odesłania do Running Wild. Mnie to bardzo cieszy, bo uwielbiam Running Wild i im więcej skojarzeń z tą kapelą tym lepiej. Stylistycznie Forefather mnie bardzo miło zaskoczył. Dlaczego? Bo nie dostałem oklepanego viking metalu wymieszanego black metalu. Black metal co najwyżej może się momentami przejawić w energicznej sekcji rytmicznej i w wokalu Wolfstana. Kawał dobrej roboty odwalają dwaj muzycy tj Alchastan i Wolfstan. Wszystko brzmi na wysokim poziomie. Wokal mimo brutalności, porywa klimatem i nieco folkową manierą. No i najpiękniejsze są tutaj popisy gitarowe. Wszystko przesiąknięte formułą Running Wild. Przede wszystkim słychać to w głównych motywach, riffach i solówkach. Znakomicie udało się to wpleść w motorykę viking/folk/black metalową. Tak można opisać pokrótce styl angielskiej formacji. Instrumentalny otwieracz „Cometh The King” pokazuje jaki ładunek melodyjności został zawarty na tej płycie. Szybko wkracza do akcji tytułowy „Last of The Line”, który ma nie tylko cechy folk/black metalu, ale też przede wszystkim power/speed metalu rodem z Running Wild. Główny motyw gitarowy od razu nam zdradza skąd zespół czerpie inspiracje. „Chorus of Steel” to kompozycja o ostrzejszym charakterze i można nawet tutaj wyłapać cechy epickiego heavy metalu. Płyta nie jest zagrana na jedno kopyto, bo już taki „By Thy Deeds” zaskakuje średnim tempem i niezwykłą rytmicznością. Płyta też może się podobać, ze względu na folkowo/ vikingowy klimat, który nasila się się w stonowanym „Up High” czy epickim „Doomsday Dawns”, który jest bardziej rozbudowanym kawałkiem. Fanom szybkiego grania spodoba się bez wątpienia energiczny „Wolves of Prayers”, który ma bardziej power metalową motorykę. Trochę black metalu można wyłapać w złowieszczym „Shadows of The dead”.

Forefather to doświadczony zespół, który nie ma problemu z nagrywaniem solidnych albumów. Po raz kolejny dostaliśmy dopracowany album pod względem stylistycznym, brzmieniowym jak produkcyjnym. Muzycy dają się poznać jak pomysłowi goście, którzy wiedzą jak połączyć viking/black/folk metal z melodyjnością i Running Wild. Wyszła z tego nie zła mieszanka, która zadowoli szerokie grono słuchaczy. Mimo upływu czasu, ta płyta wciąż porywa i brzmi świeżo. Polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 4 maja 2015

EASY RIDER - From The Darkness (2014)

Hiszpański Easy Rider postanowił przypomnieć o sobie całemu światu. Karierę rozpoczęli w 1990 roku, ale po albumie „Animal” z 2003 roku kapela przepadła bez wieści. Teraz po 11 latach zespół powraca z nowym wydawnictwem. Tak jak lubię klimaty heavy/power metal, tak z zespołem Easy Rider nigdy nie było mi po drodze. Brakowało mi w ich muzyce ognia, przebojowości i czegoś, co by utkwiło w pamięci na dłużej. Zawsze widziałem w nich tylko rzemieślników. Nowy album zatytułowany „From The Darkness” w żaden sposób nie zmienił mojego nastawienia do tej kapeli. To wciąż średnich lotów grania, w którym dominuje monotonność, wtórność i rzemieślnictwo. Ta długa przerwa, która trwała 11 lat nie pozwoliła zregenerować sił, wyciągnąć wnioski i w efekcie dostaliśmy album nudny i pod każdy względem gorszy od poprzednich wydawnictw. Na pewno mocnym atutem zespołu jest od samego początku wokalista Ron Finn, który ma chrypę i wie jak sprawić, że można poczuć swego rodzaju zadzior. Niestety sam Ron nie jest wstanie zapewnić odpowiedniego poziomu muzycznego ani też zapewnić rozrywkę na czas trwania albumu. Zawiedli przede wszystkim gitarzyści, którzy idą na łatwiznę i zbytnio się nie wysilają. Riffy są pozbawione mocy, ognia, a solówki są zagrane jakby na pałę. Ciężko o jakiś ciekawy motyw, o jakiś zryw, zaskoczenie, że nie o wspomnę o melodyjności. Płytę otwiera rozpędzony „After The fall”, ale jest to utwór średnich lotów. Niby jest gdzieś tam power metal w tym, ale za dużo zwolnień i nie potrzebnych przekombinowań. W „The Calling” zespół przemyca więcej cech muzyki rockowej niż metalowej, co do końca mi się nie podoba. Ponury, wręcz marszowy „The Rockpile” niczym nie zaskakuje, chyba że nudnym motywem i brakiem chwytliwości. Więcej komercji uświadczymy w takim „She makes me Live” aniżeli heavy metalu. Taki stan rzeczy tylko potwierdza w jakie formie jest Easy Rider. Pseudo nowoczesny „Defiance” też tylko pogrąża zespół ukazując wady w sferze technicznej. Jedynym pozytywnym utworem z tej płyty jest „Day of The Dead”. Tutaj zespół pokazał, że można grać melodyjnie i w miarę ciekawie. Szkoda, że pomysłów wystarczyło na jeden utwór. Easy Rider powrócił tylko, żeby pokazać w jak słabej formie jest. Ten zespół nie ma już nic do zaoferowania. Szkoda czasu na tego typu albumy.

Ocena: 1.5/10

sobota, 2 maja 2015

DEVILS TRAIN - II (2015)

Często się zdarza, że trafiamy na płyty o mocnym brzmieniu, z niezłą energią, mocnymi riffami i w miarę równym materiałem, ale ostatecznie płyta nie rusza nas. Trafiamy na płytę nie zapadającą w pamięci, która nie potrafi niczym porwać. Takich płyt z serii przesłuchaj i zapomnij każdego roku wychodzi pełno. Jednak czy można było się spodziewać, że muzycy znani z takich bandów jak Mystic Prophecy czy Running Wild wydadzą taki właśnie album? O tóż nie i to już jest nie lada niespodzianką. Już debiut Devils Train nie należał do najlepszych płyt z muzyka hard rockową i heavy metalową, ale było czego posłuchać i kilka kompozycji zapadło w pamięci. Niestety „II” to już album niższej klasy i jest to płyta na jeden raz.

Kiepska i wręcz odstraszająca okładka to ostrzeżenie, żeby nie sięgać po ten krążek. Niestety sentyment do muzyków jest większy i ostatecznie zapoznałem się z tym albumem. Stylistycznie nie ma nic nowego i dalej dostajemy hard rock z elementami heavy metalu. Brzmienie też dalej jest nowoczesne i nastawione na mrok i agresję. Jednak słychać, że Laki Ragazas oszczędza się w riffach i solówkach. Wszystko zagrana na jedno kopyto i bez pomysłu. Lepiej prezentuje się wokalista R.d Liapakis, aczkolwiek mam wrażenie i on się marnuje w tym zespole. Brak wyraźnych hitów, brak jakiegoś zaskoczenia to największa bolączka tej płyty. Na co tak naprawdę zwrócić uwagę? Na energiczny otwieracz „Down On You”, w którym jest przejaw jakiejś radości i pomysłowości. Żywiołowy i nieco cięższy „You and Me” też pokazuje że można stworzyć jeszcze jakieś ciekawe melodie i chwytliwy refren. Sporo jednak na płycie nijakich kompozycji, które pełnią rolę wypełniaczy. Tak należy potraktować „Hollywood Girl”, który ma sporo wpływów Alice Coopera. Podobać się może z pewnością chwytliwy „Mr. Jones” gdzie zespół pokazuje jak ciekawe wmieszać patenty bluesowe. Długo przelatują kompozycje na jedno kopyto, bez większego wyrazu i dopiero tą monotonię przerywa energiczny „Thunderstorm”, który jest najszybszym kawałkiem na płycie. Nie miałbym nic przeciwko takim kompozycjom, gdzie można posmakować Liapakisa w czymś co trochę przypomina Mystic Prophecy. Resztę właściwie należy przemilczeć. Materiał jest na jedno kopyto, gdzie brakuje wyrazistych kompozycji, a całość zagrana na niskim poziom.

Nie zawsze wielka nazwiska są gwarantem udanej płyty. Niestety Devils Train w którym udziela się Jorg Micheal i Rd Liapakis poniósł klęskę przy drugim albumie. Soczyste brzmienie, ostre riffy to nie wszystko. Za brakło ciekawych pomysłów i udanych kompozycji. Dwa czy trzy kawałki to zdecydowanie za mało, żeby zdobyć uznanie słuchaczy. Kolejne rozczarowanie roku 2015.

Ocena: 3/10