sobota, 17 października 2015

ARRYAN PATH - Terra Incognita (2010)

Dzisiaj cypryjski band Arryan Path jest znany i lubiany w świecie progresywnego czy też epickiego metalu. Ciężko zespół pracował na swój sukces i to już od roku założenia czyli 1997 roku. Początki nie były łatwe i w sumie pierwsze wydawnictwa też były nie do końca dopracowane i były słychać, że zespół bada teren i swoje możliwości. Jednym z pierwszych albumów tej formacji jest bez wątpienia drugi album zatytułowany „Terra Incognita”.

Cypryjski band nie brzmiał tutaj pewnie i do końca też nie był przekonany do tego co gra, co z reszta słychać. Był pomysł na siebie i na to co ma być zawarte na albumie. Zespół od samego początku chce zawrzeć w swojej muzyce klimat starożytnej Mezopotamii , Grecji czy Egiptu. Starają się tworzyć własne i dość oryginalne motywy, stawiać na urozmaicone i wyszukane melodie. Zespół nie idzie na łatwiznę i przez to ich muzyka jest bardziej wymagająca. Stylistycznie jest to epicki heavy/power metal w progresywnej odmianie. Specyficzna okładka i wyważone brzmienie raczej sugerują prowizorkę i płytę spisaną na straty. Nie do końca tak jest. Jeśli ktoś lubuje w twórczości Rhapsody, Crimson Glory czy Queensryche ten może odnaleźć się w tym co gra cypryjski band. Już otwierający „Cassiopeia” to złożona kompozycja, która najlepiej prezentuje styl grupy i ich muzyczne fantazje. Jest ostro, jest urozmaicenie, a miłym dodatkiem jest epicki klimat, który od samego początku otacza nas. Mocnym ogniwem zespołu jest świetny wokalista Nicholas Leptos, który jest pod wielkim wpływem Kiske czy Fabio Leone. Znakomicie wchodzi w wysokie rejestry, nie gubiąc się w technice. To właśnie dzięki niemu ten zespół tak daleko zaszedł. Gitarzysta Socratis i klawiszowiec George dobrze się rozumieją i ten duet sprawdza się przede wszystkim w takich szybszych kompozycjach jak „Molon Lave”. Cała płyta przepełniona jest klimatem starożytnych cywilizacji, o czym pisałem na samym początku. Dzięki tym elementom całość jest mocno progresywna. Dobrze to obrazuje klimatyczny „Terra Incognita” czy ponury „Ishtar”. Jeszcze inaczej zespół brzmi w ostrzejszym „Open Seasons”, który jest prosty i bardziej przebojowy. To taki rasowy power metal w europejskim wydaniu. Podobnie wypada melodyjny „The Blood Remains on the Believer”. Mocny riff, chwytliwa formuła, nacisk na przebojowość i wpływy Black Majesty czy Insania sprawiają że ten utwór zapada w pamięci. Do gronach udanych kawałków warto zaliczyć mocniejszy „Elegy” i marszowy, bardziej epicki „Minas Tirth”.

Płyta nie jest łatwa w odbiorze, można też doszukać się niedociągnięć, ale ostatecznie album broni się. Wszystko dzięki klimatowi, który jest pełen smaczków i nawiązań do starożytności. Sam materiał też jest równy i pełen ciekawych kawałków, które razem tworzą całość, która zabiera nas do innego świata. Dobry przykład, że progresja i epicki heavy/power metal mogą iść w parze. Początki dla cypryjskiego bandu nie były łatwe, ale zespół ciężko pracował i nawet drugi album mimo pewnych wad zaliczyć należy do udanych i warty uwagi.

Ocena: 7.5/10

piątek, 16 października 2015

STORMZONE - Seven Sins (2015)

Dwa lata przyszło czekać fanom Stormzone na nowy album. „Seven Sins” to piąty studyjny album Brytyjczyków i właściwie nie ma co liczyć na niespodziankę. Dostajemy stu procentowe wydawnictwo Stormzone, gdzie jest hard rocka, heavy metal i nutka power metalu. To ten sam zespół, który próbuje porwać nas solidnym materiałem, prostymi motywami, chwytliwymi refrenami i oklepaną formułą. Do tego dorzucają ciekawą historię Dr. Dealera i Batsheba, a także ich przygodach. „Seven Sins” to album z kategorii posłuchać i zapomnieć. Takich płyt jest sporo w tym roku i właściwie trzeba nieźle przebierać, żeby odsiać to co wartościowe i odrzucić to co jest stratą czasu. Stormzone akurat jest gdzieś tak pośrodku, bo ich nowy album ani grzeje ani ziębi, właściwie jest jakiś taki nijaki. Niby dobrze się tego słucha, niby są ciekawe melodie i dobre riffy, to jednak na dłuższy dystans zaczyna to być nużące i zbyt przewidywalne. Kolorystyczna okładka, soczyste brzmienie to jedne z tych cech, które gdzieś tam podświadomie nas przyciągają, ale nie to jest ważne w odsłuchu. Liczy się przede wszystkim materiał, a ten tutaj po prostu nie zachwyca. „Batsheba” na pewno nie sprawdza się w roli otwieracza. Brakuje mu energii i prawdziwego kopa. Z kolei „Another Rainy night” jest zbyt lekki, komercyjny, rockowy, a za mało treściwy. Nawiązanie do Iron Maiden też jest nie udane i taki „Your Time Has Come” też nie wypada korzystnie. Duet gitarzystów Baxter/Moore dopiero w „The One that got away” odżywa i pokazuje pazur. Pomysłowy riff, który nieco nasuwa „Demonseed „ Gamma Ray. Jest mrok, jest moc, a przede wszystkim słychać jakąś pomysłowość. Utwór może i banalny, ale zapada w pamięć. Zespół idzie za ciosem i dalej serwuje nam petardę w postaci „I know Your Pain” i tutaj słychać owe wpływy power metalu. Gdyby cały album był taki to nie byłoby powodów do narzekania. Tytułowy „Seven Sins” też nie jest najgorszy, a wszystko dzięki patentom wzorowanym na Iron Maiden i nieco marszowym stylu. Jeśli chodzi o przebojowość to z pewnością należy wyróżnić energiczny „You're not the same”, który ma coś z Helloween czy Edguy. Do grona ciekawych i wartych uwagi utworów z pewnością należy zaliczyć „Abonded Souls”, a także rytmiczny „Special Brew”, które mają w sobie jakiś potencjał. Na „Seven Sins” są wzloty i upadki, są ciekawe motywy, ale są też wpadki i niepotrzebne kawałki, które można by sobie darować. Sam album jest warty uwagi i wysłuchania, choć pewnie i tak będzie tak jak u mnie. Nie wiele zostało w pamięci i nie ma chęci by wracać jeszcze do tego wydawnictwa.


Ocena: 6/10

czwartek, 15 października 2015

STONECAST - Heroikos (2013)

Mówi się o nich synowi żelaza, stali i heavy metalu. To hasło w pełni oddaje charakter francuskiego bandu, który się zwie Stonecast. Istnieją od 2002 r i już mogą się pochwalić występami na większej scenie i u boku wielkich kapel. Mają na swoim koncie również dwa albumy i są to pozycje godne uwagi. Każdy kto lubi mieszankę true heavy metalu, wszelkiej ilości epickości z nutką power metalu i progresji ten w pełni odnajdzie się w świecie Stonecast. „Heroikos” to ich ostatnie wydawnictwo, które pochodzi z 2013 r, jednak jest to płyta która po takim czasie wciąż jest miłym kąskiem dla maniaków tradycyjnego heavy metalu, w którym są echa Manowar, Iron Maiden, czy Iced Earth.

Bardzo dobrym zabiegiem okazała się klimatyczna i nasuwającą epicki heavy metal okładka. Od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Zespół zadbał na swój sposób o soczyste i mięsiste brzmienie, które tylko potęguje doznania jeśli chodzi o płytę. Dzięki temu jest moc i gitary brzmią o wiele agresywniej. Tak to jest atut, choć bardziej techniczny. Jak sam zespół wypada? Czy materiał zapada w pamięci? Czy mamy dobre kompozycje i czego można się spodziewać po całości? Tak to są jakże ważne pytania, ale możecie być spokojni bowiem Stonecast wybrnął ze swojego zadania i zadbał o doznania słuchacza. Sporo elementów przerysowano z Manowar i obecność ex perkusisty tego zespołu tj Rhino tylko podkreśliła to. Rhino tutaj odwala kawał dobrej roboty i sprawia, że nawiązania do twórczości Manowar są szczere i nie wymuszone. Całość dzięki niemu brzmi o wiele ciężej i mocarniej. Dzięki niemu ta płyta zyskuje tylko w naszych oczach. Jeśli jeszcze doceniacie epicki klimat, zaskoczenie, urozmaicenie i heavy metal pełen smaczków to będzie to dla Was prawdziwa uczta. Płyta może nie jest banalna ani też łatwo strawna, ale ma swój urok. Warto też pochwalić dość specyficznego wokalistę Francka, który idealnie podkreśla oryginalność bandu. Najwięcej pracy włożyli gitarzyści, czyli Seb i Bob. Partie gitarowe zostały zagrane z pomysłem polotem, nutką fantazji. Miał być hołd dla Manowar i to się na pewno udało. Płytę otwiera 6 minutowy marszowy walec w postaci „Jakuta”. Tak to jest prawdziwy true heavy metal będący znakomitym hołdem dla Manowar. Jest mocny riff, mocna sekcja rytmiczny i jeszcze ciekawszy riff. To od razu ustawia nas w szeregu i pokazuje z jak mocnym zespołem mamy do czynienia. Troszkę w tym wtórności, ale oddaje ducha starego Manowar, a o to dzisiaj ciężko. Znacznie ostrzejszy jest „The Barbaric Rhyme”, który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Gdzieś tam wybrzmiewa thrash/speed metal. Prawdziwa petarda i chce się jak najwięcej takich kompozycji na płycie. Sporo dzieje się w „Triumph” i to taki typowy kawałek dla tej formacji. Urozmaicenie, nutka fantazji, nacisk na epicki klimat i wtrącenie akustycznych gitar. Jest w tym coś magicznego. Troszkę słabiej wypadają takie wolniejsze kawałki jak „Substance”. Jednak mimo braku ostrych riffów i mocnego uderzenia, te utwory bronią się. Wszystko dzięki pomysłowym motywom i epickiemu klimatowi. Z tych lepszych kawałków warto wyróżnić melodyjny „Of Fire and Ice”, nieco toporniejszy „Gods of Dust” i bezbłędny „Savage Princess”, który przypomina mi najlepsze kawałki Manowar. Czysta perfekcja i to tylko pokazuje jaki potencjał drzemie w tym zespole.

Klonów Manowar troszkę powstało, ale w sumie żaden nie brzmiał jeszcze tak autentycznie, szczerze i żaden z nich nie brzmiał tak ambitnie jak francuski Stonecast. Od premiery „Heroikos” minęły dwa lata, a ta płyta wciąż brzmi świeżo i wciąż zachwyca swoją jakością i lekkością. To jest prawdziwy epicki heavy metal ku chwale twórczości Manowar, a nie jakaś tandetna podróbka. Gorąco polecam każdemu fanowi Manowar, ale też wszelakiego melodyjnego epickiego heavy metalu.

Ocena: 8/10

ARMAGEDDON REV 16:16 - Sundown on Humanity (2014)

Jednym z najdłużej działających zespołów na terenie Cypru jest bez wątpienia band o nazwie Armageddon rev 16:16. Nazwa dość powszechna, co może nieco utrudnić kapeli zaistnienie na dłuższą metę. Kapela powstała w roku 1984 jeszcze pod wczesną nazwę tj Heavy Duty i od tamtego czasu co jakiś czas przejawiała aktywność. Do tej pory to były dema i mini albumy. Różne zmiany personalne i trudności losu sprawiły, że band nigdy nie wydał całego debiutanckiego albumu. Teraz po latach tą szanse dostali od wytwórni Pitch Black records. „Sundown on Humanity” to dzieło, które powinno zainteresować fanów progresywnego power metalu, zwłaszcza takich kapel jak Arrayan Path, Fates Warning czy Queensryche.


Płyta ukazała się w roku 2014 i pomimo upływu czasu można stwierdzić że jest to solidny album. Motorem napędowym są mocne riffy, bardziej wyszukane melodie czy motywy. Nieco nie pewnym ogniwem w zespole jest specyficzny wokalisty Jimmy, który nie do końca się sprawdza w takim graniu. Brakuje gdzieś w tym techniki i składu. Ten element z pewnością wymaga poprawy, ale na szczęście jest Elias i Soteris. Ich duet gitarowy jest motorem napędowym całości. To właśnie oni dostarczają nam ciekawe zagrywki, spore ilości atrakcyjnych, miłych dla ucha melodii. Dzięki ich współpracy jest skład i porządek, a motywy potrafią zapaść w pamięci. Sporym atutem jest tutaj to, że panowie nie trzymają się kurczowo jednego patentu, jednego motywu czy stylu. Starają się urozmaicać i mamy elementy wyjęte z power metalu, z melodyjnego metalu czy nawet hard rocka. Brzmienie dobrze wyważone i sprawia że gitary brzmią znacznie ostrzej. Materiał na swój sposób jest urozmaicony i raczej nie ma większych wpadek. Dobrym wyborem na otwieracz okazał się instrumentalny „E. K 40”. Czysta progresja wybrzmiewa w „Human Sundown”, który ma dość ciekawy motyw główny i wtrącenia czysto symfoniczne. Nie brakuje nutki hard rocka co słychać w „Strange Dreams” czy w „new day will Come”. Na płycie pojawia się często mroczny klimat, zespół również nie boi się pójść w cięższe granie co w efekcie dostajemy takie toporniejsze kompozycje jak „Fallen Angels and lost Souls”. Więcej energii i czystego power metalu pojawia się w szybszym „13 seventh eleven”. Tutaj zespół pokazał pazur, a także wykazał się dodatkową pomysłowością. Miłym dodatkiem są zagrywki akustyczne. Zespół jest pod wpływem wielu klasycznych zespołów i to słychać w marszowym, epickim „Why”. Już chwaliłem gitarzystów i ich talent, ale warto jeszcze raz wspomnieć o nich przy okazji melodyjnego „Heavy Metal”, w którym zostały zawarte bardzo chwytliwe partie gitarowe. Końcówka płyty jest bardziej udana bo pojawiają się dwa szybsze kompozycje utrzymane w stylizacji stricte power metalowej. Warto pochwalić zarówno za klimatyczny „United” i agresywniejszy „Icy Blackness”.


Po wielu próbach, po tylu latach udało się w końcu cypryjskiej formacji wydać debiutancki album. Nie obyło się bez wpadki i nie powodzeń. Pojawiają się elementy i melodie, które wypadałoby dopieścić i poprawić. Jednak efekt końcowy jest zadowalający. Armageddon rev 16.16 wykazał się doświadczeniem, talentem do tworzenia zróżnicowanego materiały i wiedzą co to progresywny power metal. Zobaczymy czy ta wiedza i umiejętności pozwolą im przetrwać na rynku. Póki co zachęcam do zapoznania się z „Sundown on Humanity” bo warto.

Ocena: 7/10

środa, 14 października 2015

STEEL RAISER - Unstoppable (2015)

Jeśli ktoś myślał, że słabszy „Regeneration” z roku 2013 powstrzyma włoski Steel Raiser przed dalszym nagrywaniem albumów i tworzeniem mało oryginalnego, ale szczerego heavy/power/speed metalu ten był w błędzie. Wciąż pamiętam znakomity „Race of Steel” z roku 2008, który był znakomitą mieszanką stylów Primal Fear, Gamma Ray, Helloween, Nightmare czy Judas Priest. Tak było 7 lat temu, a jak jest teraz? Nowy album „Unstoppable” właściwie pojawił się bez większych zapowiedzi i zespół jakoś nie wziął sobie do serca aspekt promowania nowego działa. Troszkę szkoda takiej decyzji, bo Steel Raiser nagrał świetny album bez skazy i idealnie oddający charakter heavy/power metalu. Tak, udało się powtórzyć sukces debiutu.

Steel Raiser to band, który działa nie od dziś i może pochwalić się doświadczeniem w graniu heavy/power metalu. Co ich wyróżnia na tle innych zespołów? Z pewnością charyzmatyczny wokalista Alfonso Giordano, który ma coś z maniery Ralfa Sheepersa czy Andiego Derisa, ale stara się być sobą do samego końca. Z pewnością jego image też na długo zostaje w pamięci. To co pozwoliło przetrwać zespołowi na rynku to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów Rossi/Seminara. Panowie troszkę idą na łatwizną bo nie starają się zbytnio kombinować, zaskoczyć nas czymś nowym, albo urozmaicić swój repertuar. Jednak to ma swoje plusy. Dostajemy ostre, energiczne riffy, czysty heavy/power metal o jaki dzisiaj ciężko. Kto lubi szybkie granie, z dużą dawką przebojowości i duchem Judas Priest ten będzie w pełni zachwycony. Zespół jest pod wielkim wpływem albumu „Painkiller” i to słychać już w otwierającym „Inexorable”. Szybka sekcja rytmiczna, agresywny riff, niezwykły wokal Alfonso ocierający się o Halforda i Sheepersa sprawiają że mamy prawdziwy killer. Taki wstęp robi smaka i chce się więcej takich petard. Steel Raiser słynął na debiucie z ciekawych refrenów i łatwo zapadających melodii. Przebojowy „Decepitator” to idealny przykład, że to na nowym albumie funkcjonuje. Znakomity hołd dla Judas Priest i nawet ery z Ripper za sitkiem. Kto woli bardziej Gamma Ray czy Helloween ten z pewnością polubi szybki i melodyjny „Fast as a light”, który ma w sobie już więcej tradycyjnego power metalu wykreowanego w latach 90. Zespół troszkę zwalnia w toporniejszym „Scent of Madness”, który ma w sobie pewne elementy Accept. Sam utwór wyróżnia niezwykle klimatyczny i łatwo wpadający w ucho refren. Słychać inspiracje latami 80 i twórczością W.a.s.p. Co ciekawy „Dreaming of You” to żadna tam ballada, tylko kolejny ostry kawałek w stylu Judas Priest. Najlepsze jest to, że stylistycznie utwory są do siebie podobne, ale nie nudzą w żaden sposób. Wysoki poziom utrzymany jest przez ten cały czas. Francuski Nightmare i jego charakter wybrzmiewa dość wyraźnie w „Thousand Blades”. Klasycznie brzmi też tytułowy utwór, który zabiera nas do lat 80 i ta wycieczka jest pełna emocji i wspomnień związanych z płytami z tamtego okresu. Kto lubi Dio ten z pewnością po lubi zadziorny „Mole Breaker” i właściwie od całej reszty wyróżnia się tylko klimatyczny i podniosły „The last tears”, który ma najbliżej do ballady.

Niemożliwe stało się możliwe Steel Raiser po nieudanym „Regeneration” nagrał świetny album,który w swojej konwencji jest idealny i przebija pod każdym względem świetny debiut. Przede wszystkim „unstoppable” to płyta przemyślana, energiczna i niezwykle przebojowa. Każdy kto ceni sobie ostre riffy, ciekawe popisy gitarowe i całą masę nawiązań do Judas Priest z ery „Painkiller” ten będzie czuł się jak w siódmym niebie, Zespół gwarantuje nie lada zabawę z ich nowym materiałem,a co najlepsze album jest pozbawiony wypełniaczy i wpadek. Tak się nagrywa świetne albumy, które niszczą konkurencję. Steel Raiser rośnie w siłę i teraz nikt ani nic nie jest wstanie ich powstrzymać. Gorąco polecam.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 12 października 2015

DRAGONHEART - The battle Sanctuary (2015)

Swego czasu, kiedy power metal miał się bardzo dobrze i w okresie lat 90 powstało wiele ciekawych kapel była sobie pewna brazylijska kapela o nazwie Dragonheart. Znakomicie łączyli stylistykę Rebellion, Hammerfall i pochodnych formacji pokroju Helloween czy Gamma Ray. W okresie 2000-2005 wydali 3 jakże udane albumy, które zapisały się w historii power metalu. Kapela potem przepadła bez wieści i właściwie zyskała swój zasłużony status w gatunku melodyjnego power metalu. Lata mijały i pogodziłem się z tym że jedna z ciekawszych brazylijskich formacji już nigdy niczego nowego nie wyda i zostaje nam wałkowanie tego co wydali. Jednak nie możliwe stało się możliwe i kapela powróciła po dekadzie milczenia z nowym albumem w postaci „The battle Sanctuary”. Pytanie jakie należy sobie zadać, czy zespół przetrzymał próbę czasu i są w stanie jeszcze coś zaoferować? Jak to wszystko odbiło się na ich muzyce?

To są ciężkie pytanie, jednak uspokoję Was i powiem że stylistycznie słychać że jest to stary poczciwy Dragonheart. No dobrze, może bardziej to przypomina Hazy hamlet i trochę muzyka straciła na jakości. Przede wszystkim tamte płyty były pełne energii, wypchane ciekawymi melodiami i właściwie każdy kawałek zasługiwał na miano przeboju. Słuchało się tego jednym tchem i zapadało na długo w pamięci. Z nowym albumem nie do końca tak jest. To jest mniej więcej tak jak zespół chciałby odtworzyć tamte czasy, tamten styl i to co grali. No nie do końca ta sztuka się udaje, bo brakuje momentami ciekawych pomysłów. Na pewno nie można też skreślić tą płytę i powiedzieć że tego nie da się słuchać. Jest to solidny heavy/power metal który zabiera nas w różne rejony, jednak nie zawsze musi się nam podobać ta wycieczka. Doświadczenie i status zespołu podciąga ten album i ratuje go przed niepowodzeniem. Brzmienie jest jak za dawnych lat i tutaj jak najbardziej plus. Okładka kolorystyczna i pełna detali, ale ma w sobie to coś co przyciąga potencjalnego słuchacza. Prawie godziny czystej muzyki rozłożonej w 11 kompozycjach to też ciekawa zagrywka. Mamy kompozycje które zapadają w pamięci i sporo takich których obecność na tej płycie jest tajemnicą. Samo otwarcie jest na miarę klasycznych albumów Dragonheart. „Far from heaven...close to hell” to prawdziwa power metalowa petarda. Dynamiczna sekcja rytmiczna, zadziorny jak za dawnych lat wokal Andre i równie ciekawe popisy gitarowe z Marco. Nutka toporności z mieszaną z ostrymi zagrywkami gitarowymi i dużą dawką melodyjności. To jest właśnie to co ich charakteryzowało. Bardziej rozbudowany „Black Shadow” zaczyna się zupełnie inaczej. Jest mrocznie, jest nutka niemieckiej toporności rodem z Accept. Ciekawa kompozycja, ale nie robi już takiego wrażenia jak otwieracz. Zespół znacznie lepiej wypada w szybszych kawałkach i to słychać w rozpędzonym „The Arcane's Palace”. Dalej mamy nieco przesiąknięty Gamma Ray rytmiczny „Inside The Enemy's Mind”. Tempo zostaje podkręcone w energicznym „Forged into Metal” i to jest też bardziej klasyczna kompozycja w wykonaniu brazylijskiej formacji. Nieco hard rockowy jest „Battle Lines” i właściwie to jest taki typowy przebój. Pod tym względem album słabo dość wypada. Niby są melodie i szybkość, ale gdzieś tam ciężko strawne jest i nie wszystko trafia do potencjalnego słuchacza. Urozmaicenia dodaje klimatyczna ballada”Marching Under The stars” utrzymana w stylu Blind Guardian. Nie potrzebnie znalazł się na płycie nijaki „Circle on One” czy nieco przekombinowany „The Battle Sanctuary”. Całość zamyka nieco dłuższy „Time Will Tell” i to jest taki Dragonheart do jakiego przywykliśmy. Szybkość, agresja i przebojowość podana w topornej oprawie.

Nie udało się nagrać albumu równie świetnego co te wydane w okresie 2000-2005. To było w sumie do przewidzenia, bo nie zawsze udaje się powrócić po takim długim czasie milczenia i to w szczytowej formie. Dragonheart powrócił i to się liczy. „The Battle Sanctuary” nie jest dziełem idealnym, ale z pewnością jest to kawał solidnego heavy/power metalu, które powinno zadowolić fanów tego bandu jak i samego gatunku. Polecam

Ocena: 7/10

sobota, 10 października 2015

GUS G - Brand New Revolution (2015)

Istnienie Firewind na daną chwilę stoi pod znakiem zapytania i raczej nie prędko dostaniemy nowy album tej formacji. Lider tej kapeli czyli uzdolniony gitarzysta Gus G realizuje się w karierze solowej. Wydany w roku 2014 „I am the Fire” nie wzbudził większego zainteresowania i przeszedł bez większego echa. Brak hitów, niezbyt przekonująca formuła i zboczenie Gusa G z tego co wyznaczało jego własny styl sprawiło że poniósł klęskę. Co ciekawe wyprawa w nowe rejony nic go nie nauczyła, bowiem w tym roku znowu atakuje nas nowym albumem. „Brand New Revolution” to żadna rewolucja i właściwie mówimy tutaj o swoistej kontynuacji poprzedniego albumu. Kontynuacja ta przejawia się nie tylko w stylu, ale też niestety jakości prezentowanej muzyki. Gitarzysta Firewind właściwie na nowym albumie starał się wcisnąć więcej nowoczesnego metalu, więcej charakterystycznych zagrywek i może choć trochę przypomnieć stary Firewind. Niestety zbyt dużo kombinowania, przesadzenie w nowoczesnej konwencji i spora ilość hard rocka przesądziła o wartości tego krążka. Na pewno do plusów należy zaliczyć okładkę, która jest utrzymana w duchu Firewind, czy też brzmienie, które nadaje całości odpowiedniej mocy. Pomówmy jednak o samej zawartości bo ta jest tutaj najbardziej intrygująca. 12 w miarę zróżnicowanych utworów nie jest w stanie nas porwać w żaden sposób. Co z tego, że energiczny „The Quest” ma w sobie ducha Firewind? Jak zaraz wszystko psuje nijaki „Brand New Revolution”, który ma być przykładem nowoczesnego heavy metalu. „Burn” w swojej mroczniejszej stylizacji przypomina ostatni solowy album Ozziego i to akurat spory atut tego kawałka. Nie brakuje mocniejszych riffów, popisów gitarowych co pokazuje „What Lies Below”. Paradoks tkwi, że jest to jeden z najsłabszych momentów tej płyty i można doznać szoku jak poziom obniżył człowiek, który skomponował takie hity „Tyranny” czy „Into The Fire”. Ciężko na tej płycie o hit i właściwie jeden utwór zasługuje na to miano i jest to „if it ends today” , który ma w sobie chwytliwy i zapadający w głowie riff i bardziej żywy refren. To jest właśnie to co chciałbym usłyszeć na tym albumie, ale w większej ilości. Niestety płyta wlecze się i nudzi od samego początku. Nawet obecność znanych wokalistów nie zmieniła tego.

Ocena: 2.5/10

piątek, 9 października 2015

GRAVE DIGGER - Exhumation - The Early Years (2015)

Niemcy słyną z pracowitości i to przedkłada się również na sferę muzyczną. Spójrzmy tylko na niemiecką potęgę heavy/power metalu w postaci Grave Digger, który cały czas mocno pracuje by pozostać w formie i nie zapomnianym zespołem. Co ciekawe ilość w ich przypadku również przedkłada się na jakość i nie ma mowy o słabych wydawnictwach. Jednak czy potrzebne było wydanie komplikacji w postaci „Exhumation – The Early Years”? Odświeżone i na nowo zagrane kawałki z z pierwszych płyt wydanych w latach 80 z nowym brzmieniem i produkcją to ciekawy zabieg, który będzie nie ladą atrakcją dla fanów Grave Digger, a także tych którzy nie znają początków kapeli, bądź w ogóle nie mieli do czynienia z twórczością niemieckiej formacji.

Z pewnością na plus trzeba zaliczyć, to że zespół postanowił poświęcić czas by stare kawałki odświeżyć, a nie tylko zebrać wszystko do jednej kupy. Na plus trzeb oddać to, że nie które kompozycje brzmią o wiele lepiej niż w oryginalnej wersji, a to już coś. Dobrze dopasowana okładka, mocne i soczyste brzmienie też mają dobry wpływ na całość. Jednak największym atutem jest to że mamy zbiór największych hitów z początków grupy. Nie zabrakło takich hitów jak „Witch Hunter” czy „Headbanging Man”, które brzmią o wiele mocniej niż w latach 80. Zespół obrał sobie za cel odświeżenie hitów z „war games”, Witch Hunter” i „Heavy metal Breakdown”. Sporo szybkich kawałków trafiło na tą składanką. Tak więc mamy tutaj jeden z moich faworytów w postaci „Enola Gay – Drop The Bomb”, który brzmi jeszcze agresywniej. Pojawił się „Shoot Her down”, który oryginalnie znalazł się na demie z 1982 r, a także „Stand Up and Rock”, który pochodzi z płyty wydanej pod pseudonimem Digger. Składankę promował słusznie jeden z największych hitów zespołu, a mianowicie „Heavy Metal Breakdown” do którego nakręcony pomysłowy klip. Na płytę trafił też mocniejszy „Get Away” nieco hard rockowy „We Wanna Rock You”. Najsłabszym momentem na płycie jest nijaki „Playing Fools” czy „Here i Stand”. O wiele lepiej wypadają hard rockowe kompozycje w postaci „Tyrant” czy „Paradise”. Słychać w nich przynajmniej więcej polotu i zaangażowania.

Parę utworów zyskało na jakości, parę utworów nieco straciło i właściwie można było sobie darować całe to zamieszanie wokół tej komplikacji. Zespół stracił czas, a mógł go zainwestować nieco lepiej. Komplikacja nie jest zła i na pewno miło jest usłyszeć na nowo zagrane kawałki z początkowej kariery Grave Digger, jednak jest to raczej atrakcja dla fanów. Tak to też trzeba traktować – miły prezent dla fanów niemieckiej formacji, która przymierza się do wydania nowego albumu w 2016, a póki co zaspokaja głód fanów tym wydawnictwem.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 października 2015

UNHALLOWED - Enter Damnation (2015)



Klagenfurt to miejsce narodzin pewnej austriackiej formacji grającej melodyjny death metal.  Działają od 2010 roku i już mają za sobą demo w postaci „Blackened skies”. W tym roku udało się tej grupie nagrać swój debiutancki album, tym samym pokazując światu swoje prawdziwe oblicze i talent.  Tą kapelą jest  Unhallowed.  W swojej muzyce nie kryją inspiracji Death, Darkness, Destruction, Kalmah  czy wielu innych znanych kapel z tego kręgu. Jednak na debiutanckim albumie zatytułowanym „Enter Damnation” przekonacie się, że ta austriacka grupa nie potrzebuje podrabiać czyjś styl i bardziej jejzależy na swoim autentycznym i szczerym stylu, który będzie ich wizytówką.

Z pewnością mocnym atutem tej grupy jest to, że nie boją się eksperymentować, kombinować i wtrącać pewne smaczki. Najważniejszy by w ich muzyce nie brakowało odesłań do skandynawskiego death czy Black metalu.  Z jednej strony starają się być agresywni, z drugiej strony inwestują w chwytliwe melodie i bardziej przystępne motywy, które porwą słuchacza. Essark sprawia, że takie utwory jak „Dawnbringer” dzięki jego partiom wokalnym niszczy obiekty i pokazuje to co najlepsze w melodyjnym death metalu.  Pierwszym rasowym hitem na płycie jest bez wątpienia „Chosen Destiny” czy melodyjny „Chalice of Blood”.  Nebirus i Bloodthirst to kolejne dwa ważne ogniwa tej formacji. To dzięki nim każdy kawałek kipi energią, pomysłowością i chwytliwością.  Napędzają te utwory i czynią je znacznie żywszymi. Jest technika, jest agresja, ale panowie trzymają się  łatwo zapadających melodii i atrakcyjnych solówek co czyni materiał wysokiej jakości. Dobrze to uchwycono w „Epigone Nocturne  czy w ostrzejszym „Rise of The Four”, w którym zespół stara się być bardziej nowoczesnym. Każdy utwór ma w sobie potencjał i każdy z nich potrafi rozgrzać i zaskoczyć. Gdybym miał wskazać ten najlepszy to wybrałbym „Blackened Skies”. Może dlatego że słyszę w nim echa Running Wild? A może że najlepiej oddaje on poziom muzyków i styl grupy?

Bez względu na dywagację o materiale, pomijając kwestie techniczne i historię zespołu to i tak wnioskiem z słuchania tej płyty Unhallowed jest taki że nie można pominąć tego wydawnictwa.  Panowie nie dają po sobie poznać, że to ich pierwszy album. Krążek dopracowany i nie ma się do czego przyczepić.Solidność, szczerość i miłość do melodyjnego death metalu dało w efekcie płytę, która nie nudzi i pozwoli dać kopa. Polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 5 października 2015

RIPPER - Third Witness (2015)

Jednym z takich kultowych zespołów lat 80 w kategorii heavy metalu z domieszką NWOBHM czy doom metalu jest bez wątpienia Ripper. Ta amerykańska formacja zapisała się w historii heavy metalu dzięki debiutowi tj „...and The dead shall rise”, który ukazał się w 1986roku. Niestety w 1990 doszło do rozpadu kapeli. W 2009 roku powrócili z nowym albumem ale to już nie było to samo. Tak o to zespół znów przepadł na jakiś czas. Teraz w 2015 roku Ripper powraca z nowym albumem i z pewnością „Third Witness” ma być swego rodzaju wycieczką do lat 80 i dopisanie kolejnego rozdziału po debiucie. Bez wątpienia próba nawiązanie do tamtego okresu, do tamtego stylu zakończyła się sukcesem i udało się nagrać ciekawy album. Mamy tutaj właśnie wszystko to co do czego nas przyzwyczaił ten band. Jest przybrudzony heavy metal z wyraźnymi elementami doom metalu czy NWOBHM. Brzmienie zostało dostrojone tak by oddać klimat tamtych wydawnictw. Klasyczne rozwiązania to klucz do sukcesu tego dzieła. Odstawiono jakieś nie potrzebne nowoczesne wstawki i dzięki temu może jest to nieco mało odkrywcze, ale zadowoli większą część fanów. Co cieszy to również to że zespół dalej napędza Rob Graves i Sadie Paine. Dzięki niemu wokal ma w sobie wciąż tą magię, a partie gitarowe surowy wydźwięk i naturalność o którą tak ciężko. Z tego wynika taka korzyść, że płytę miło się słucha i można się w czuć w styl w którym nie brakuje pewnych odesłań do Black Sabbath. Już nie chodzi mi o dobrze wykonany cover w postaci „Sabbath Bloody Sabbath”. Taki „Fragrant Earth” to znakomity przykład czerpania z twórczości Black Sabbath. Gitary dostrojone pod styl stoonerowy z naciskiem na lata 70 i w dodatku mroczny, ponury klimat, który potęguje to odczucie. Na płycie nie brakuje ostrzejszego grania, co potwierdza otwierający „Dead Dreams” czy „Geneticide” , które mają w sobie ducha pierwszego albumu. Dla fanów szybszego grania zespół przygotował „Into the Realm” czy „Goin Green”. To tylko pokazuje jaki mamy rozrzut na nowej płycie i jak zespół jest mocno przywiązany do swoich korzeni. Jednym słowem świetny powrót kultowej kapeli z lat 80. Fani NWOBHM i klasycznego heavy metalu, który oddaje to co najlepsze z lat 8o śmiało mogą odpalać tą petardę.

Ocena: 8/10

niedziela, 4 października 2015

THE HERETIC ORDER - All hail to Order (2015)

Mało jest zespołów, które chcą jeszcze wzbudzać grozę poprzez image, poprzez tematykę utworów czy też klimat. Mało kto chce sięgnąć po klimat grozy, a tym bardziej opierać się na horrorach tworząc przy tym solidny heavy metal. Jednak czasami można natrafić na ciekawy band z tej tematyki i jednym z nich jest The Heretic order. Młody band założony w 2014 w Londynie obrał sobie za cel granie heavy metalu,w którym spotkają się style Black Sabbath, mercyful Fate, Kinga Diamonda, czy Angel Witch. Trzeba przyznać, że sztuka ta zespołowi się udała i faktycznie na ich debiutanckim albumie „All Hail the Order” słychać wpływy tych zespołów. Największym sukcesem jest to że udało się uniknąć kiczowatego kopiowania i uzyskać własny styl, a przy tym nagrać album na jakimś porządnym poziomie.

Okładka bardzo mroczna i raczej nasuwa black czy death metal, ale jednak co tutaj znajdziemy to solidny, mroczny heavy metal, który jest pełen energii i ciekawych melodii. Jedyne co trzeba zaakceptować to mroczny klimat i specyficzny wokal Wagnera. Nie śpiewa on agresywnie ani też zadziornie, ale stara się nadać całości klimatu i nutki psychodelicznego grania. Znakomicie za to sobie radzi on na polu gitarowym i jego pojedynki z La Veyem są godne uwagi. Nie ma w tym może za grosz oryginalności i może nie ma w tym finezji, ale słychać dobrą zabawę, słychać miłość do heavy metalu i chęć tworzenia ciekawych melodii. To sprawia, że ta płyta dobrze wypada w ostatecznym rozrachunku i każdy kto lubi mocne, mroczne i melodyjne granie, ten polubi debiut brytyjskiej formacji. Tak jak mroczna okładka jest tak samo prezentuje się mocne i soczyste brzmienie, które jest tutaj dopełnieniem całości. Materiał trwa 53 minuty i mamy tutaj ciekawe urozmaicenie. Zespół próbuje wszystkiego i wychodzi im to na dobre. Zaczyna się mocnym aktem w postaci „Burn witch Burn”. Dochodzi do skrzyżowania Mercyful fate i Black Sabbath. Mocny riff, ciekawa melodia wprowadzającą i to marszowe tempo sprawiają że chce się więcej takich kompozycji. Dalej mamy nieco szybszy „El Baile de los Muertos” czy rockowy „Rot in Hell”, który urozmaicają nam materiał, co by nic nie zlało się w jednolitą całość. Zespół znakomicie wypada w rozpędzonych kawałkach typu „Death Ride Blues”, gdzie słychać wpływy Angel Witch czy Motorhead. Niby prosty motyw, niby wszystko już oklepane ale słucha się tego naprawdę przyjemnie i chce się tylko więcej i więcej. Jeszcze coś innego zespół pokazuje w ponurym „The Snake”. Mamy tutaj doom metal i pełno cech Black Sabbath, co oczywiście bardzo cieszy. Bardziej melodyjny jest bez wątpienia „Dark Light”, który na długo zostaje w pamięci. Nieco więcej agresji mamy w złowieszczym „Ghost Tale”, ale to jest dobry dowód na to że zespół jest elastyczny i nie trzyma się kurczowo jednego motywu. Całość zamyka rozbudowany kolos „Entombed”.

Płyta jest mroczna i pełna cytatów, które kierują nas do twórczości Black Sabbath czy Mercyful Fate, co jest bez wątpienia atutem The Heretic Order. Mocne brzmienie, klimat grozy i spora dawka mrocznego heavy metalu na wysokim poziomie sprawiają że tak szybko nie zapomnimy „All hail to order”. Mało jest takich płyt, dlatego tym bardziej uważnie każdy fan metalu powinnien zapoznać się z tym wydawnictwem. Polecam.

Ocena: 8/10

WITCHFIELD - Sabbatai Zavi (2015)

Witchfield to solowy projekt perkusisty Andrea Vianelliego, który działa pod ksywką Thomas Hand Chaste. Nie jest to ktoś nowy na scenie włoskiej, bo jest on w tym interesie od 1981 r. Z zespołem Witchfield nagrał już debiutancki album, ale obszedł świat bez większego echa. Po 6 latach przyszedł czas na drugi album czyli „Sabbatai Zavi”. To album koncepcyjny opowiadający prawdziwą historię żydowskiego rabina, który uważał się za nowego mesjasza. Czy taka historia sprawi, że nowy album jest ciekawszy i na tyle ambitny, że poruszy gatunek doom metalowy?

Nie do końca tak jest. Niby doom metal jest głównym gatunkiem w stylu Witchfield, z tym że nie zabrakło tutaj nutki rocka progresywnego czy gotyku. Troszkę eksperymentowania, wtrącania żeńskich wokali autorstwa wokalistki włoskiego Secret Tales, troszkę klawiszy i melodyjności sprawia że album traci na swojej wartości i przestaje być doom metalowym wydawnictwie za jakie uchodziło na początku. Krótkie intro i mroczny, nieco Black Sabbathowy „Living on trees” sprawiły, że płyta zaczyna się ciekawie. Ten kawałek napędza ponury klimat i mocny riff, który zagrany został z pasją i pomysłem. Równie ciężki i imponujący jest bardziej rozbudowany „Sabbatai Zavi”, który pokazuje że Thomas Hand Chaste ma ciekawe pomysły i wie co chciałby grać, jednak nie do końca wszystko mu wychodzi. Na płycie jest sporo niedociągnięć i niepotrzebnych motywów, które można by sobie darować. Nieciekawie robi się przy komercyjnym i nieco progresywnym „Continent”, który wyprowadza nas z tego ciężkiego i mrocznego grania. „I feel the pain” gdzieś tam na swój sposób jest ciężki, ale ewidentnie pozbawiony ognia i składu i ładu. Mamy tutaj jeszcze spokojniejszy „Walk” czy „Wake up your mind”, które ukazują rockową stronę Witchfield. O wiele lepiej już wypadają ciężki „Heart of Soldier” czy mroczniejszy „Falling Star”, które powinny zadowolić fanów Black Sabbath, a przy najmniej w mniejszej części.

To co mamy przed sobą to nieco niszowy i podziemny doom metal, który niczym nie zapada w pamięci. Za mało w tym pasji, zaskoczenia, a poza tym materiał nie jest dopracowany. Poza 2-3 utworami pozostały materiał trzeba by dopracować. Płyta skierowana do zagorzałych fanów doom metalu i do tych co lubią grzebać w podziemnych kapelach, o których istnieniu mało kto wie.

Ocena: 3.5/10

SECRET TALES - L antico Regno (2014)

Czasami okładka frontowa płyty potrafi o wiele więcej nam powiedzieć niż nam się wydaję. W przypadku włoskiego Secret Tales i ich debiutanckiego krążka „L'Antico regno” można wiele wyczytać z okładki. Przede wszystkim fakt, że na płycie jest baśniowy, czy też klimat fantasy wymieszany z s-f. Można też wyczytać, to że okładka kryje coś tajemniczego, coś nie łatwego do pojęcia, a co najważniejsze... od razu widać z czym mamy do czynienia. Jest to płyta z kręgu gotyku, progresywnego rocka i nieco mrocznego heavy metalu.

O samym zespole warto wiedzieć to, że został założony w 2012 roku z inicjatywy Tav, Gabranella, a także Radis. Włoska wytwórnia Black Widow umożliwiła zespołowi wydanie swojego albumu, który skierowany jest do fanów takich kapel jak Goblin, Faust, czy też Pink Floyd. Jak się dobrze poszuka to znajdzie się pewne inspiracje Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Kapela jest inna niż wszystkie i to z pewnością może niektórych koneserów ambitnej muzyki zaciekawić. Styl nie jest taki łatwy do zdefiniowania, bowiem są tu cechy mrocznego heavy metalu, są elementy progresywnego rocka, jest też coś z psychodelicznego rocka, czy też muzyki pokroju Black Sabbath i Pink Floyd. Zespół nie kryje też zamiłowań folkiem i gotykiem. Całość spina wokal pani Radis, który stawia na podniosłość i klimat. Coś dla fanów symfonicznego metalu czy tez typowego gotyku. Nadaje ona całości niezwykłego mrocznego klimatu i nutki nie pewności. Dobrze to współgra z partiami klawiszowymi Tava i popisami gitarowymi Gabranella, Ten ostatni naprawdę ma niezłe pomysły i potrafi zaskoczyć swoją grą. Może nie jest to nacisk na szybkość, energię, melodyjność, ale na finezję i magię, a to się ceni. Mocnym atutem jest tutaj bez wątpienia soczyste brzmienie. A jak jest z muzyką? No cóż, tutaj mamy wyzwanie, bo zespół nie chce nas zasypać prostymi pomysłami i właściwie nie uświadczymy tutaj typowych hitów, co jest pewną udręką. Jednak jak się skupimy na pomysłach, aranżacjach to wtedy jesteśmy wstanie uchwycić pewne piękno tej płyty. Już „Stargate” na samo otwarcie jest czymś wielkim i budzi respekt do zespołu. Spokojny motyw duża dawka epickości i niezwykłego baśniowego klimatu. Coś pięknego. Deep Purple wybrzmiewa bez wątpienia w finezyjnym „L antico Regno”, gdzie gitarzysta pokazuje swój kunszt i talent. Fani Blackmorea nie będą zawiedzeni. Jednym z mocniejszych momentów na płycie jest „In faust o Goblin”, który jest takim ukłonem chyba w stronę kapel, które ukształtowały ich styl. Na płycie jest pełno folkowych wtrąceń i dobrze to odzwierciedla spokojniejszy „Princ Elfa”. Również godnym uwagi jest stonowany „Tornano Le Fate” , który zabiera nas w mroczne rejony. Po raz kolejny możemy delektować się piękną solówką rodem z twórczości Deep Purple. Reszta utworów jakoś aż tak bardzo nie porusza i nie zapada w pamięci. Płyta jak i sama muzyka jest bardzo specyficzna, ale z pewnością znajdzie swoich odbiorców.

Nie tak łatwo skatalogować Secret Tales, ale z pewnością nie jest to typowo metalowy album, nie jest to też typowy progresywny rock. Płyta bardzo specyficzna, z ciężkim, mrocznym klimatem i z wyszukanymi melodiami i ciężko strawnymi aranżacjami. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w swoim życiu, tak samo nie można spisać ich na straty, ale jest to na pewno coś zupełnie innego niż pojawiało się dotychczas. Pozycja skierowana do poszukiwaczy dziwnych dźwięków.

Ocena: 4.5/10

SPETTRI - 2973 : La nemica Dei Ricordi (2015)

Niektóre historie zespołów potrafią zszokować i dla wielu z nas są szufladkowane w kategorii „nie do wiary”. Jednak są takie historie, które budzą podziw i jedną z takich jest historia włoskiego Spettri. Ta mało znana kapela zrodziła się w 1964 roku, a ich pierwszy album został zarejestrowany w 1972 roku. Pech chciał, że nigdy nie udało im się wydać tego dzieła, aż do roku 2011 kiedy to marzenie spełniła wytwórnia Black Widow. Debiut to był koncepcyjny album który opowiadał o człowieku, który wyrusza w podróż w poszukiwaniu alternatywy na przemoc i szuka jej w zaświatach. Teraz mamy rok 2015, a Spettri wydaję kolejny album zatytułowany „2973 la nemica dei ricordi”. Tak więc mamy kontynuację debiutu i dalszy ciąg tej niezwykłej podróży w nieznane rejony.

Spettri to kapela, która gra mroczny progresywny rock i nie kryje swoich zamiłowań Black Sabbath, King Crimson czy Deep Purple. Niezwykle imponująca jest współpraca gitarzysty Raffaela i klawiszowca Stefaniego Maleni. Oboje się uzupełniają i tworzą prawdziwy futurystyczny klimat, który wprawia w osłupienie bo mamy z czymś nieznanym i obcym. Brzmi to wyjątkowo dobrze, jeśli skupimy się na klasycznym brzmieniu wzorowanym na latach 60 czy 70. Ten duch tutaj jest i faktycznie słychać, że zespół zaczynał w tamtych latach. Raffael stawia na finezję, lekkość i wybiera naprawdę pokręcone i złożone motywy. Momentami jest to ciężko strawne, ale bez wątpienia jest to bardziej intrygujące i wciągające na swój sposób. Wokalista Ugo może nie jest najmocniejszym punktem tej płyty, ale pasuje do tła i ma coś z hard rockowej maniery. Nie jest to Demons Eye czy The Vintage Caravan, bo Spettri brzmi bardziej specyficzniej i jest to bardziej wymagająca muzyka. Na samym wstępie mamy mroczny i ponury „Il lamento dei gabbiani”, który wprowadza nas w niezwykle mroczny klimat. Słychać że zespół nie idzie na łatwiznę i to wszystko musi robić wrażenie i zainteresować słuchacza. To z pewnością się udaje. „La nave” to z kolei kompozycja bardziej magiczna, bardziej baśniowa i taka lekka w przekazie. Tutaj mamy o wiele ciekawsze partie gitarowe i dzieję się o wiele więcej przez te 7 minut. Bardzo podoba mi się o wiele żywszy i radośniejszy „La profezia” czy pokręcony „La nemica Dei Ricordi”, które przypominają stare dobre czasy Deep Purple i nawet Raffael nie kryje swoich inspiracji Ritchie Blackmorem. Troszkę odstaję tutaj akustyczny „Il Defino Bianco” który nic nie wnosi do całości. Do grona ciekawych kawałków z pewnością trzeba też zaliczyć energiczny „La stiva”.

Nie jest to może łatwa muzyka, może też drażnić co niektórych rodzimy język muzyków, a także brak typowych hitów. Jednak ta płyta ma w sobie coś intrygującego, coś co budzi nie pokój i zaprasza nas do ponownego zwiedzania po jakimś czasie. Coś dla smakoszy lat 70, dla fanów progresywnego rocka czy też bardziej futurystycznej muzyki rockowej. Warto poszukać i zapoznać się z włoskim Spettri i ich nowym albumem czyli „2973”.

Ocena: 7/10

OBSIDIAN - Army of Darkness (2015)

Patrzę na szatę graficzną płyty „Army fo darkness” wydaną przez belgijski band o nazwie Obsidian i stwierdzam że bije z tej płyty taki klasyczny wyraz. Okładka nie zwykle prosta, budząca grozę i oddająca hołd dla okładek z lat 80. To już na samym wstępie zwiększa zainteresowanie płytą i naprawdę zasługuje ona na to by jej posłuchać. Dlaczego? Co może nam zaprezentować kolejna młoda kapela wzorująca się na swoich idolach z lat 80? Czy są wstanie wyróżnić się na tle wielu kapel tego typu? Enforcer, steelwing, Striker czy Skull Fist i wiele innych kapel mają niemal podobny styl i dlatego by dostać się do tej grupy trzeba mieć pomysł na siebie i na muzykę. W dodatku trzeba mieć umiejętności i dar do tworzenia hitów. Jak jest z Obsidian? Cóż słowa to za mało by w pełni opisać wrażenie, dlatego najlepszym sposobem na to jest sięgnięcie po ich debiutancki album „army of Darkness” który jest hołdem dla lat 80.

Belgijska formacja w tamtym okresie słynęła z porządnych speed metalowych kapel i Obsidian nie odcina się od tej historii. W ich muzyce pełno patentów wyjętych z heavy/speed metalu. Słychać echa Acid, Bad Lizard czy Crossfire. Obsidian na tle wielu innych kapel jakie grają ws tylu lat 80 wyróżnia się tym, że w swojej muzyce wtrącają sporo elementów thrash metalu. Jest agresja, odpowiednia motoryka, no i to co wygrywa Francisco na swojej gitarze jest tylko niezbitym dowodem na istnienie thrash metalu w muzyce Belgów. Wcale nie słychać że to pierwszy album tej formacji, bowiem płyta jest energiczna, wypchana mocny riffami i melodyjnymi solówkami. Cały czas utrzymane są wysokie obroty jeśli chodzi o szybkość, a jakość w żaden sposób nie cierpi. Słychać, że muzycy są doświadczeni i wiedza co chcą robić i wiedzą jak zainteresować słuchaczy. Wad nie uświadczymy i właściwie można mówić tutaj tylko o zaletach. Otwieracz na tego typu płytach odgrywa kluczową rolę. Pierwsze wrażenie i pierwszy kontakt z zespołem to nie przelewki i trzeba podejść do tego z powagą. Zespół postawił na szybki i rytmiczny „End of Days” i to dobry wybór. Utwór jest prosty, chwytliwy a w dodatku nie ukazuje jeszcze w pełni zainteresowań zespołu thrash metalem. Speed metalowy „Get in the Pit” ma coś z starego Motorhead co jest ciekawym zjawiskiem, który działa na korzyść płyty. Bardzo podoba mi się to co wyprawia perkusista Mike Lopez na płycie, zwłaszcza w rozpędzonym „Fix Me Up”, który już bardziej uwidocznia zainteresowania thrash metalem. Do grona perełek na pewno trzeba zaliczyć szybki „I want it all” czy nieco punkowy „Repeat after me ... i am free”.Bardzo klasycznie i speed metalowy brzmi świetny „Army of Darkness”, który jest moim prywatnym faworytem z tej solidnej i równej płyty. Utwór ten znakomicie ukazuje umiejętność tworzenia hitów, a także potencjał kapeli. Na koniec mamy bardziej stonowany i heavy metalowy „Evil that lies within”, który wnosi nieco urozmaicenia do całości.

To się nazywa naprawdę udany debiut, który nie nudzi, tylko mocno zapada w pamięci. Prosty, treściwy krążek, który utrzymany jest w klimacie lat 80. Jego urok polega na tym że jest to bardzo szczere granie przesiąknięte speed/heavy/ thrash metalem. Ta mieszanka jest tutaj dobrze wyważona i obyło się bez wpadki czy nie potrzebnej pomyłki. Belgijski Obsidian ma bardzo dobry start, ma potencjał na coś więcej i mam nadzieję że kolejne albumy będą tylko kolejnym krokiem w ich rozwoju i w osiągnięcia zasłużonego miejsca w belgijskiej scenie metalowej. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

MAD DRAGZTER - Master of Space and Time (2015)

Kiedy wiele scen metalowych przeżywa rozkwit i dostarcza ostatnio sporo fajnych kapel, tak na Brazylijskim terenie cisza i właściwie ciężko o jakiś udany album z tamtego rejonu. Wiarę w tą scenę przywrócił mi ostatnio Mad Dragzter. Kapela istnieje w sumie od 1998, a pod tą nazwą działają od 2002 r. Jeśli chodzi o gatunek speed/thrash metal to mają naprawdę wiele do powiedzenia. Choć ostatni ich album ukazał się 9 lat temu, to jednak na przestrzeni tych lat zespół nie stracił na swojej agresji i wciąż grać potrafią i to na wysokim poziomie. Tak 9 lat przyszło czekać na 3 album w karierze brazylijskiej formacji, ale z pewnością „Master of Space and Time” to jest dzieło kompletne i pokazuje że zespół powraca i to silniejszy niż kiedykolwiek.

Mimo upływu czasu nie uległo zmianie to co zespół gra ani to, że motorem napędowym kapeli jest Tiago Torres. Znakomicie odnajduje się w pełnieniu funkcji gitarzysty i wokalisty. Jeśli chodzi o wokal to przywołuje na myśl Annihilator, Megadeth,czy Metalikę. To akurat dobrze świadczy o Tiago, że mimo braku technicznego wyszkolenia odnajduje się w thrash metalowej formule. Lepiej już prezentują się jego zagrywki gitarowe z Gabrielem. Tutaj jest naprawdę ostro i panowie nie oszczędzają się. Jest szybkość, jest technika, jest agresja i w dodatku wszystko zagrane z pomysłem i zachowaniem melodyjności. To przedkłada się na jakość a sam materiał naprawdę sprawia że czas szybko płynie i słuchacz może czerpać niezłą frajdę z muzyki Brazylijczyków. Jednym minusem jest ponad godziny materiał, który został rozłożony na 15 kawałków. Trochę to dużo jak na thrash metalowy album i nie ma tutaj też większego urozmaicenia na czym cierpi płyta. Co ciekawe udało się uratować całość przed monotonią i rutyną. Zaczyna się od mocnego uderzenia i słychać, że „Almighty” ma w sobie to coś. Prosty, pełen energii kawałek, który ukazuje to co najlepsze w gatunku thrash metal. Dalej mamy bardziej techniczny „Valley of Dry Bones” który zabiera nas w rejony Testament, OverKill czy Annihilator. Zespół potrafi nie tylko odnaleźć się w agresywnych i szybkich kompozycjach co pokazują w toporniejszym „5708”. Na płycie nie brakuje stricte technicznych kawałków typu „Megiddo” czy ostrzejszy „King of Kings”. Tiago dwoi się i troi co by muzyka była pełna werwy i niezwykle melodyjna. W końcu tylko tak można trafić do potencjalnego słuchacza. Takin „Army of truth” czy „One nation of church” idealnie oddają tą cechę. Najlepiej jednak zespół wypada w rasowych petardach, które mają być typową prezentacją mocy i tego na co stać band. Właśnie taki killery jak „Wrath of God” są największą atrakcją na płycie i to one przesądzają o poziomie tej płyty.

Werdykt jest jeden. Bardzo solidny thrash metalowy krążek, który zabiera nas do lat 90 do świata wykreowanego przez Annihilator czy Megadeth. Brazylijska formacja może nieco przedobrzyła z liczbą kompozycji, ale świetna okładka, mocne brzmienie i kilka ostrych kawałków rekompensują to. Płyta warta grzechu, zwłaszcza jeśli siedzimy w thrash metalu i to nie od dziś.

Ocena: 7.5/10

sobota, 3 października 2015

DEATH DEALER - Hallowed Ground (2015)

Pamiętam jak dziś dzień premiery „War Master” super grupy Death dealer. Ta amerykańska formacja pokazała nową jakość heavy metalu. W swojej muzyce wmieszali to co najlepsze z power metalu, co z thrash metalu i tradycyjnego heavy metalu. Z jednej strony było słychać wpływy Manowar, Cage czy Judas Priest, a z drugiej strony tworzyli coś nowego. Miło było zobaczyć, że jeden z najlepszych gitarzystów czyli Ross The Boss ma się dobrze i robi coś bardziej zaskakującego. Mając u boku Seana Pecka z Cage, Stu Marschalla, Rhino i Mik'e Davisa był wstanie stworzyć jedną z najlepszych płyt heavy metalowych ostatniej dekady. „War Master” to była petarda, płyta idealna, która emanowała energią, agresją, przebojowością, a każda zagrywka gitarowa była perfekcyjna. Oczekiwania i wymagania co do drugiego albumy tym bardziej były ogromne. Czy „Hollowed Ground” sprostał wyzwaniu i czy ma szanse konkurować z świetnym debiutem?

O to jest pytanie. Nie trzymając was w napięciu i bez owijania w bawełnę powiem, że niestety ale ta super grupa poniosła porażkę. Album został stworzony jakby szybko i tylko po to by podtrzymać zainteresowanie kapelą. Nie ma Rhino na pokładzie i perkusista Steve Bolognese znany z Into Eternity jakoś sobie radzi, choć to już nie ta klasa. Wszystko poszło jakoś nie tak. Mało jest w tym już pasji, zaangażowania, a całość jest echem debiutu. Została agresja, szybkość, solidna praca muzyków, ale uleciała magia, element zaskoczenia i umiejętność tworzenia hitów. Tutaj jest ich znacznie mniej i właściwie materiał już tak łatwo nie wchodzi w umysł słuchacza. Zadbano o mocne brzmienie i odpowiedni ładunek mocy i to bez wątpienia ratuje album. Nie ma jednak mowy o takim sukcesie jak debiut. Początek jest bardzo obiecujący i mimo że „Gunslinger” brzmi zupełnie inaczej niż debiut, to jednak ma odpowiedni klimat, zapadającą w głowie melodię i to już sprawia że jest to utwór na miarę tego składu. Niezwykle melodyjny kawałek wzbogacony ostrym riffem i solówkami, które pokazują kto tu gra. Ross The Boss to jednak klasa sama w sobie i z pewnością tutaj pokazuje na co go stać. Dobrze się stało że rozwija się poza zespołem Manowar. Album promował kawałek „Break The Silence” i od samego początku budził obawy co do albumu. Jasne mocny, toporny heavy metal, ale jakiś taki bez przekonania i tej nutki geniuszu z debiutu. Ot co solidny heavy metalowy kawałek, który w żaden sposób się nie wyróżnia. Tak jak na debiucie było pełno szybkich kawałków, tak i tutaj ich nie brakuje. Taką prawdziwą petardą jest „Plan of Attack” i z pewnością jest to jeden z tych najlepszych utworów, pomimo tego że ma sporo wpływów Cage. „Seance” bardziej toporniejszy i bardziej przekombinowany, a to niezbyt pasuje do stylistyki Death Dealer. Utwór bardziej techniczny, ale totalnie okrojony z ciekawych melodii i przebojowości. Duch Manowar gdzieś tam wybrzmiewa w marszowym „Way of The Gun”, jednak też nie jest to najlepsze co Death Dealer stworzył dotychczas. Wraże po dwóch nijakich kawałkach zaciera energiczny i rozpędzony killer w postaci „K.I.L.L”. Tak w takim graniu zespół sobie jeszcze radzi i może tego powinni się trzymać? Można odnieść wrażenie, że druga część płyty jest o wiele ciekawsza i zawiera znacznie przemyślane kompozycje. Jedną z nich jest rytmiczny „I am the Revolution”. Stary rasowy heavy metal lat 80 można wyczuć w toporniejszym „The Anthem”. Najlepszym utworem na płycie bez wątpienia jest agresywny i ocierający się o thrash metal „Corruption of Blood” i tutaj można poczuć ducha debiutu i twórczości Rossa. Na koniec mamy złowieszczy „Skull and Crossbones” czy mroczniejszy „ U- 666”, które robią dobre wrażenie i z pewnością zasługują na szczególną uwagę. Jest wolniejsze tempo, ale z pewnością nie umniejsza to tym utworom. Jest czym się zachwycać w niektórych momentach, są petardy, jest moc, jest agresja, ale to już nie to samo co debiut.


Tak rozczarowałem się nowym albumem Death dealer. To już nie to samo, choć dalej moc jest z zespołem. Grają heavy metal na wysokim poziomie i to raczej się nie zmieni, szkoda tylko że uleciała magia, zaskoczenie i przebojowość. Nie mamy już tyle hitów i takiej jakości, a materiał momentami może przynudzać przez swoją rutynę, ale nie można też mówić o totalnej porażce. Jednym słowem....żeby wszyscy nagrywali takie słabe albumy jak Death dealer to byłoby dobrze. Pozycja warta uwagi dla fanów prawdziwego heavy/power metalu. Polecam mimo wszystko.

Ocena: 7.5/10

PRAYING MANTIS - Legacy (2015)

Praying Mantis to jeden z najważniejszych zespołów jeśli chodzi o brytyjską scenę metalową. Jeden z tych zespołów, który zaczynał jako przedstawiciel nurtu NWOBHM. Obecnie więcej w ich muzyce melodyjnego metalu, hard rocka czy heavy metalu. Co ciekawe zespół mimo niezbyt dużej aktywności przetrwał lata i do dziś istnieją i mają się całkiem dobrze. Mija 6 lat od wydania „Sanctuary”, a Praying Mantis w odświeżonym składzie podbija świat nowym albumem „Legacy”. Dawno ten zespół nie nagrał tak udanego i przemyślanego albumu.

To już 10 album studyjny Brytyjczyków i trzeba przyznać, że brzmi świeżo. Może brzmi nieco jak ostatnie albumy Magnum, ale ma to swój urok. Przez 6 lat może się wiele zmienić i czasami taka przerwa dobrze robi zespołowi. W szeregach pojawił się wokalista Jaycee Cuijpers i perkusista Hans in’t Zandt, którzy sprawili że Praying Mantis brzmi świeżo. Jest klasyczne brzmienie, podejście do kompozytorstwa, aranżacji, a całość brzmi po prostu świetnie. Każdy utwór to niezapomniana wycieczka w rejony melodyjnego heavy metalu czy hard rocka, z nutką progresywności. Świetne partie wokalne Jaycee to prawdziwy atut nowej płyty i właściwie na każdym kroku imponuje mi ten muzyk. Wkłada sporo serca w to co robi. Gitarzyści Tino i Andy też jakby bardziej przemyśleli kilka kwestii i ich partie, popisy są też na wyższym poziomie. Więcej tutaj rytmiczności, pasji i miłości do muzyki. Jest lekkość, finezja i niezwykły klimat. Oczywiście wszystko utrzymane w klimacie lat 80. Zaczyna się od przebojowego „Fight For Your Honour” który ma coś z Rainbow, Stargazery, czy stare Pretty Maids. Piękna kompozycja, przyozdobiona syntezatorami, co nadaje jeszcze więcej przestrzeni. Dawno ten zespół nie nagrał tak udanego przeboju i to już pozytywnie nastraja. „The One” już bardziej spokojniejszy i bardziej utrzymane w stylizacji AOR. Jednak wciąż jest magia, niezwykły baśniowy klimat. Emocje biorą górę tutaj. Zespół bardzo dobrze miesza starą szkołę hard rocka z melodyjnym metal i dobrze to wybrzmiewa w „Believable”, który wyróżnia się nieco mocniejszym riffem i lekkim refrenem. Piękne melodie to jest coś co wyróżnia ten album, a jest ich tutaj naprawdę pełno. Wystarczy wsłuchać się w spokojniejszy „Tokyo” by właśnie w pełni to pojąć. Marszowy „Better Man” to kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Nieco progresywny „Eyes of Child” to kolejny uroczy kawałek. To kolejny dobry przykład, że płyta jest urozmaicona i pełna smaczków. Im bliżej końca tym robi się w sumie jeszcze ciekawej. Przede wszystkim więcej metalu, więcej harmonijnych solówek i chwytliwych melodii. Nowy wokalista naprawdę świetnie wpasował się w styl Praying Mantis i jego popisy są godne uwagi, zwłaszcza w takim „The Runner”. Jeśli miałbym wskazać najlepsze kawałki na płycie to wybrałbym te dwie ostatnie kompozycje, które wyróżniają się prze piękną współpracą gitarzystów, niezwykłą harmonią i przebojowością. „Fallen Angel” w lżejszej formie i niezwykle melodyjny „Second Time Around”, który definiuje idealnie melodyjny metal.

W siłę Praying Mantis nigdy nie wątpiłem, ale nie sądziłem że stać ich jeszcze na taki zryw i nagranie naprawdę świetnego albumu. „Legacy” to świetna wycieczka do lat 80 do świata hard rocka i melodyjnego metalu. Toi klasyczne brzmienie, niezwykłe popisy doświadczonych gitarzystów i duża dawka emocji. Nowi muzycy sprawili, że Praying Mantis ożył i jest silny jak nigdy przedtem. Gorąco polecam. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9/10

piątek, 2 października 2015

DENNER / SHERMANN - Satan's Tomb Ep (2015)

Historia zatacza koło. Niegdyś w 1981 r zrodziła się w Danii jedna z największych potęg heavy metalowych, która na zawsze zmieniła scenę heavy metalową. Mowa o kultowym Mercyful Fate. Dzięki tej kapeli świat poznał takich świetnych muzyków jak King Diamond, który do dzisiaj uchodzi za jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych wokalistów heavy metalowych. Mercyful Fate odniósł też wielki sukces dzięki duetowi Denner/ Shermann. Ta para gitarzystów świetnie się rozumiała i potrafiła wygenerować mroczny klimat, połączyć ciężar, toporność, czy dużą dawkę melodyjności. Stali się tak kultowym duetem jak Tipton/ Kk Downing czy Smith/ Murray. Mercyful Fate rozpadł się w latach 80, każdy z muzyków próbował swoich sił w innych kapelach. Potem lata 90 to nowy rozdział Mercyful Fate i wszystko zakończyło się w roku 1999. Świat wciąż czeka z niecierpliwością na reaktywację, na powrót legendy. No może tego jeszcze dożyjemy. W końcu po latach współpracę nawiązali Denner i Shermann, a zaczęło się o wygrywania fragmentów z kultowych dwóch pierwszych albumów Mercyful Fate. Panowie znów poczuli chemię i tak założyli Denner/Shermann w 2014 roku. Do grupy zaprosili Seana Pecka, który potrafi imitować Kinga Diamonda, Snowy Shawa, który działał z Kingiem Diamondem oraz basista Marc Grabowski, który współpracował z Shermannem przy Demonica. Tak zrodził się band, który ma dopisać kolejne rozdziały twórczości Mercyful Fate i w tym roku udało im się wydać mini album „Satan's Tomb”. Czas rozpocząć nowy rozdział i poznać jakby brzmiał Mercyful Fate w naszych czasach.

Cel obrano taki sam. Tematyka o szatanie, okultyzmie czy złu w czystej postaci. Zadbano o brudne, szorstkie, ale mroczne brzmienie, które znakomicie współgra z tematyką jak i ze stylem jaki zespół prezentuje. Można odnieść wrażenie że duch Mercyful Fate jest wszechobecny. Nawiązania do tamtej kapeli są na każdym kroku i zwłaszcza to się rzuca w mrocznej i budzącej grozę okładce narysowaną przez Thomasa Holma. To właśnie on narysował okładki do kultowych albumów Mercyful Fate. O ile zapowiedzi samego albumu były naprawdę obiecujące, to jednak pytanie było czy Sean Peck wpasuje się w klimat i czy będzie pasował do całości. Jednak sprawdza się on tutaj naprawdę dobrze, choć wciąż głowie jest myśl jakby to było z Kingiem na wokalu. Wybrali znanego i doświadczonego wokalistę, który nada całości pazura i agresji, jednocześnie przypomni momentami manierę Kinga. Wybór był oczywisty. Jednak główną atrakcją tej płyty są popisy Dennera i Shermanna, którzy świetnie współgrają ze sobą. Tak jakby czas dla nich się zatrzymał i dopisywali kontynuację „Mellisa” czy „Don't Break the Oath”. Właśnie te dwa albumy wybrzmiewają w solówkach, w konstrukcji utworów, czy też samych motywach. Miało być ciężko, melodyjnie, mrocznie i bardzo metalowo. Udało się to osiągnąć bez większego wysiłku. Potencjał ogromny jest w tej kapeli i mam wrażenie, że nie wszystko jeszcze pokazali. Na pewno jedno jest pewne. Pokazali co to znaczy heavy metal na miarę naszych czasów i młodzi jak i weterani powinni od nich czerpać i brać przykład jak to się robi. Na płycie mamy 4 utwory i każdy to 100% prawdziwego heavy metalu. Fani Mercyful Fate będą w siódmym niebie. Choć i fani Cage, czy Death Dealer nie mają powodów do narzekań. Zaczyna się dość nietypowo, bo melodyjną solówką i takim powiewem epickości rodem z Death Dealer. Jednak tytułowy „Satan's Tomb” to metal najwyższych lotów. Jedna z mocniejszych rzeczy w roku 2015. Jest niezłe tempo, rytmika wyjęta z Judas Priest, a wszystko utrzymane w stylizacji Mercyful Fate. Słychać to przede wszystkim w chwytliwym i okultystycznym refrenie. Tak powinien brzmieć Mercyful fate naszych czasów, choć ciężko sobie wyobrazić tutaj Kinga przy tych ostrych riffach. Niezłą petardą jest „War Witch” i tutaj znów sporo nawiązań do Judas Priest z ery „Painkillera”. Ciekawe wymieszano tutaj stylizację, bo nawet pewne cechy thrash metalu tutaj uświadczymy. Ten utwór to przede wszystkim spora ilość ciekawych i złożonych solówek, który ukazują ile są warci sami gitarzyści. Te ich zagrywki i pojedynki są wzorowe i godne pochwały. Historia ożyła na nowo. Do promocji albumu służył przede wszystkim „New Gods”. Tutaj można doszukać się elementów Mercyful Fate z lat 90, choć i twórczość Kinga Diamonda tutaj wybrzmiewa. Jest to również ostry i pełen energii kawałek, jednak co go wyróżnia na tle innych to specyficzny refren. Tutaj Sean pokazuje swój talent, choć co niektórych może nieco irytować. Jest to jeden tych utworów bardziej rozbudowanych, bo trwa 6 minut. Panowie nie przynudzają i wtrącają sporo ciekawych motywów co daje w efekcie naprawdę mocny kawałek. Jest jeszcze petarda w postaci „Seven Skulls” i wrażenie również pozytywne.


Tak wiem, ciężko zweryfikować band po 4 utworach, ciężko przewidzieć przyszłość i to co jeszcze nas czeka. Jednak wiemy już jedno. Jest zespół, który udźwignie spadek po Mercyful Fate, jest kto zdolny nagrać album na miarę „Dont Break the Oath” i jest w końcu super grupa, która jest wstanie poruszyć nieco rynkiem i tym gatunkiem. Nie mamy może w pełni reaktywacji Mercyful Fate na jaki świat czekał. Jednak historia zatoczyło koło i Shermann i Denner znów tworzą ponadczasowe solówki o których będziemy pamiętać nawet za kilka lat. Dla takich chwil warto żyć. Polecam

Ocena: 8.5/10

czwartek, 1 października 2015

HIBRIA - Hibria (2015)

Najgorsze co może spotkać zespół heavy metalowy, to próba kombinowania i chęć spróbowania czegoś nowego, odcinając się tym samym od swoich korzeni. Niestety taką decyzję podjął jeden z ciekawszych zespołów brazylijskich grających heavy/power metal. Mowa tutaj o Hibria, który od 1996 roku sukcesywnie podbijał serca fanów takiej muzyki. Początek ich kariery był bez błędny, jednak z czasem kapela zaczynała nieco kombinować i już to było słychać na „Silent Revenge”. Jednak w tym roku zespół po prostu zaskoczył swoim nowym dziełem. „Hibria” to album który jest czymś innym, czymś co nijak pasuje do twórczości tego zespołu. Tak więc stało się i jeden z ciekawszych zespołów przeżywa kryzys.

Wystarczy spojrzeć na nowoczesną, wręcz metalcorową okładkę by wiedzieć, że jest coś nie tak. Niby skład nie uległ zmianie, niby gdzieś tam słychać echa power metalu, to jednak zespół postanowił brzmieć nowocześnie, bardziej agresywnie, progresywnie. W efekcie dostaliśmy pokręcony materiał, który nie jest łatwy w odbiorze. To co wyróżniało ten zespół, te charakterystyczne zagrywki, melodie, motywy i przebojowość znikła. Zamiast tego mamy wyszukane motywy, jakieś dziwne wtrącenia i brak ciekawych pomysłów. To, że jest coś nie tak słychać w otwierającym „Pain”, który jest daleki od tego co zespół tworzył. Wokal Iuriego może nie jest taki zły, może ma to swój urok, szkoda tylko że całe instrumentalne zaplecze nie powala, wręcz odstrasza. Na plus z pewnością można zaliczyć szybszy „Abyss” , w którym można wyłapać patenty z wcześniejszych płyt. Amerykański pazur, nutka thrash metalu w „Tightrope” też sprawiają, że ten utwór może się podobać. Już nieco inny styl niż na pierwszych płytach Hibria, ale tutaj to jeszcze ma ręce i nogi. Jest zagrane z pomysłem i potrafi zapaść w pamięci. Niestety na płycie więcej jest wypełniaczy. Potwierdza to ponury „Life” czy mroczniejszy „Ghosts”. Kolejna dziwna rzecz to, że wszystkie utwory zlewają się w jedną całość. Ciężko ocenić czy słuchamy „legacy” czy to już „Ashamed”. W sumie jeszcze gdzieś tam warty uwagi jest szybszy „Church”, który ma niezłego kopa. Jest energia, jakiś polot i agresja. Dobrze to brzmi i szkoda, że zespół na tej płycie nie skomponował więcej takich miłych dla ucha utworów.

Kombinowane, eksperymenty w stylu pokazują, że zespół się rozwija i nie stoi w miejscu. Jednak często trzeba zapłacić za to odpowiednią cenę. Hibria brzmi nowocześnie, może bardziej agresywnie, ma w sobie więcej progresji, ale zatraciła swoje podstawowe cechy. Zwłaszcza przebojowość i umiejętność tworzenia atrakcyjnych melodii. Niestety „Hibria” to najgorsze dzieło Brazylijczyków i jedno z największych rozczarowań roku 2015. Szkoda.


Ocena: 3/10