sobota, 20 sierpnia 2016

ACCUSER - The Forlorn Divide (2016)



Germański thrash metal w tym roku ma się całkiem dobrze. Właściwie to sam gatunek thrash metal ma wiele ciekawych propozycji w roku 2016 i wiele wielkich kapel  postanowiło właśnie w tym roku wydać swoje nowe albumy.  Czekamy na premierę Death Angel, Vektor czy Destruction, jednocześnie mamy za sobą premierę choćby świetnego Exumer czy Lost Society.  Accusser to kolejny weteran thrash metalu, które swoje najlepsze wydawnictwa wydał w latach 80 i w sumie ostatnie wydawnictwa nie budziły większego zainteresowania.  Ta niemiecka formacja działa od 1986 r i już dawno temu zapisała się w historii thrash metalu i nie muszą już nic udowadniać. Osiągnęli już wiele i dla wielu fanów  są kultowym bandem. Przez ostatnie lata Accueser skupił się na brutalności i bardziej agresywnym graniu. Postanowili też unowocześnić swoje brzmienie i jakość muzyki, co wpłynęło  dość poważnie na ostateczny wydźwięk „The Forlorn Divide”. Najnowsze dzieło to kawał porządnego thrash metalu i brutalnego grania, które może od razu tak łatwo nie wchodzi. Warto jednak zagłębić się w ten materiał i odkrywać jego piękno za każdym odsłuchem. W swojej konwencji „The Forlorn Divide” wypada naprawdę dobrze i dobrze wypadają tutaj zarówno gitarzyści Frank i Dennis  , a także poczynania wokalisty Franka.  Wokalnie Frank zaskakuje bardzo pozytywnie. Niby śpiewa brutalnie i bardzo techniczne, ale ma to swój urok.  Mocnym atutem tej płyty jest mocne i soczyste brzmienie, a także równy i dobrze rozplanowany materiał.  Na płycie znajdziemy rozpędzony „Lust for Vengeance” który przywołuje na myśl starsze płyty Accuser.  Większa dawka energii i agresji jest w melodyjnym „ Arbitary Law” czy klimatycznym „Impending Doom”. Do mocnych momentów warto też zaliczyć mroczniejszy „Perish by Oblivion” czy też chwytliwy „Tribulation”, który pokazuje, że zespół potrafi tworzyć proste i zapadające w głowie kawałki.  Na sam koniec mamy dwie petardy w postaci „Suffur Rain” i bardziej rozbudowanego „Flow opf Dying”. Czego brakuje na płycie to jakieś urozmaicenia, jakiegoś elementu zaskoczenia, ale i te braki można wpisać w koszty.  Nowy album kipi energią, pokazuje jak powinno grać się techniczny, brutalny thrash metalu i to na wysokim poziomie. Jeden z najlepszych albumów  Accuser ostatnich lat. Warto go mieć w swojej kolekcji.


Ocena: 8/10

czwartek, 18 sierpnia 2016

SABATON - The last Stand (2016)

Ostatnie dokonania Sabaton pokazywały, że zespół jest bez formy i bez pomysłu na ciekawy materiał. Powodem tego bez wątpienia były roszady w roku 2012, które przyczyniły się do tego, że ze starego składu został wokalista Joakim i basista Par. Skład uzupełnili doświadczeni muzycy, którzy grali w takich zespołach jak Nocturnal Rites czy Evegrey. Dawało to szanse na jakieś rewolucje czy zaskoczenie. Jednak Sabaton zbytnio nie kombinował ze swoim stylem i „Heroes” tylko w części potrafił zaskoczyć. Jako całość była to porażka i źle stawiała Sabaton w świetle Civil War, który został założony przez dawnych muzyków Sabaton. Nie sądziłem, że szwedzki band, który cieszy się taką popularnością jest stać jeszcze na jakiś zryw i stworzenie czegoś na miarę „Art of War” czy „Coat of Arms”. Długo oczekiwany ósmy album studyjny Sabaton jednak zaskakuje pod względem świeżości jak i samej jakości kompozycji. Muzycy są bardziej zgrani, co słychać choćby po współpracy Thobbe i Chrisa. Partie gitarowe zagrane są z polotem, bez jakiegoś takiego przymusu i w dodatku potrafią zaskoczyć swoją formą. Jest agresywnie, dynamicznie i nie brakuje ciekawych melodie. Pod wieloma względami słychać podobieństwa do „The art of war”, Tak więc jest epicki klimat i przebojowy charakter albumu. Kolejnym plusem jest to, że płyta jest zwarta i właściwie nie ma tutaj dłużyzn. Same krótkie kawałki sprawiają, że płyta w żaden sposób nie męczy swoją formą. Rewolucji w stylu nie ma, ale jest kilka ciekawych smaczków które dają całości świeżości. Sabaton dalej gra swoje, z tym że tym razem brzmi to mocarnie. Płytę otwiera kawałek „Sparta”, który jest na temat bitwy pod Termopilami. Jest bojowo, jest podniośle i sama melodyjność kawałka potrafi zaskoczyć. Niby typowy Sabaton,a z drugiej strony zaskakuje formą, ciekawymi przejściami i aranżacją. Dobrze odświeżona znana nam formuła, która wciąż się sprawdza. Duch „The Art of War” ożył na nowo. Nieco ostrzejszy jest „Last Dying Breath”, który pokazuje, że Sabaton wie jak grać power metal. Utwór, który zaskakuje formą, wykonaniem i całym kunsztem jest bez wątpienia „Blood of Bannockburn”. Jest tutaj coś z Grave Digger i ich kultowego „Tunes of War” czy też z hard rocka lat 70. Ciekawa kompozycja, która nie od razu pasuje do twórczości Sabaton. Szwedzi dawno nie zaczynali tak mocno albumu i z taką pewnością. Drugim utworem, który promował album był „The Lost batalion”. Bardzo dobrze wybrany singiel, który przenosi nas do ery „The art of War”. Stonowane tempo, chwytliwy refren i melodyjny główny motyw. Cały Sabaton w pełnej krasie. „Rorke Drift” to świetna power metalowa petarda, która opowiada o bitwie pod Rorke Drift. W podobnej energicznej konwencji utrzymany jest „Hill 3234”.Tytułowy „The last stand” brzmi jak kopia „The art of War”, ale to również jeden z najlepszych kawałków na płycie. W niczym nie ustępuje dynamiczny „Shiroyama”, który pokazuje że Sabaton przypomniał sobie swoje najlepsze lata. To jest kolejny hit na płycie i takich utworów naprawdę miło się słucha. „Winged Hussars” to znów ukłon dla polskich fanów i polskiej historii. Kłania się bitwa polska turecka z 1683 r zwana bitwą pod Wiedniem. Sama konstrukcja kawałka przypomina „Uprising”. Całość zamyka równie udany i podniosły „The Last Battle”. W limitowanej wersji płyty pojawia się naprawdę udany cover Judas Priest w postaci „All guns Blazing”. No kto by pomyślał, że potrafią grać tak nieco ciężej. Sam album „The last stand” zaskakuje wyrównanym poziomem kompozycji, soczystym brzmieniem i ciekawymi rozwiązaniami. Każdy utwór to killer i kwintesencja stylu Sabaton. Wszystkie fakty doprowadzają nas do jednej właściwiej konkluzji, a mianowicie takiej, że „The last stand” to jeden z najlepszych albumów tej formacji. Zaliczę może nawet do top 3 albumów Sabaton.

Ocena: 9.5/10

SERIOUS BLACK - Mirrorworld (2016)

Wiele super grup kończy na debiucie i najczęściej są postrzegane jako odskocznia od macierzystych formacji danych muzyków. Najwidoczniej Serious Black nie jest takim zespołem i nie poprzestał tylko na „As Daylight Breaks”, który zebrał naprawdę przyzwoite recenzje na całym świecie. W sumie miło jest widzieć, że taki band złożony z gwiazd heavy/power metalu staje się zespołem z prawdziwego zdarzenia. W końcu dali całkiem niezłe koncerty u boku Hammerfall czy gamma Ray. Jest to o tyle ciekawe, że Urban Breed jakoś nie jest typem wokalisty, który długo gości w jednym zespole. Jednak ciężko sobie wyobrazić ten zespół bez niego. Niesamowita technika, umiejętność śpiewania w wysokich rejestrach to jest coś co go wyróżnia. To on czyni ten zespół niesamowity. Roland Grapow czy Thomen Stauch też sporo wnieśli. Niestety w drugim akcie w postaci „Mirrorworld” zabrakło ich. Tą lukę wypełnili Alex Holzwarth znany z Rhapsody of Fire, czy wreszcie gitarzysta Bob Katsionis znany z Firewind. Skład uzupełnia Dominik sebastian czyli gitarzysta Edenbridge, basista Mario Lochert ( ex Visions of Atlantis) oraz klawiszowiec Jan Vacik. Same gwiazdy, która każda z nich jest wstanie zrobić sporą przewagą nad innymi płytami w tym gatunku. Nowy album jest bardziej dojrzały, bardziej zwarty, bardziej energiczny i słychać więcej power metalu. Mamy mieszankę melodyjnego power metalu z nutką symfonicznego czy progresywnego. Słychać echa macierzystych kapel i w sumie to nie powinno nas dziwić. Na płycie mamy 9 kompozycji i płytę otwiera klimatyczne intro w postaci „Breaking the Surface”. Kwintesencja power metalu przejawia się w melodyjnym „As long as im alive”,, który zabiera nas w różne rejony heavy/power metalu. Sporo się w nim dzieje i można już to wywnioskować z głównego motywu. Ciekawa przejścia i urozmaicenia są miłą ozdobą. Można odnieść, że Urban i jego głos w ogóle się nie starzeją. Niesamowita forma wokalna i to słychać od samego początku. Dobrym tego przykładem jest energiczny „Castor Skies”, który ma coś z neoklasycznego power metalu i twórczości Firewind. Ten kawałek to przede wszystkim skupisko ciekawych zagrywek gitarowych. Tutaj dają popis zarówno Bob jak i Dominik. Nawet bardziej rockowy i komercyjny „Heartbroken Soul” sporo wnosi. Kawałek idealnie pobudzający emocje. Jeśli ktoś ceni chwytliwą melodie, mroczniejszy klimat i zadziorny riff, ten z pewnością zakocha się w przebojowym „Dying Hearts”. Trzeba przyznać, że zespół jest w lepszej formie niż na debiucie i znacznie lepiej radzą sobie z łączeniem przebojowości, agresywności i melodyjności. Ta muzyka naprawdę cieszy ucho i potrafi ukazać to co najlepsze w power metalu. „You're not alone” to power metalowa petarda, która była wzorowana na twórczości Gamma Ray, Helloween, Edguy czy Stratovarius. Na pewno na plus tutaj trzeba zaliczyć partie klawiszowe osadzone w latach 70 czy 80. Tytułowy „Mirrorworld” to również bardziej hard rockowy kawałek, który ma coś z Rainbow czy Deep Purple. Zespół szybko wraca do klimatów Helloween, Stratovarius czy Sonata Arctica co pokazuje dynamiczny „State of my despair”. Kolejna świetna petarda, który odzwierciedla klasę zespołu. Zamykający „The unborn never die” też trzyma wysoki poziom i również utrzymany jest w szybszym tempie. Słabych utworów tutaj nie ma i każda kompozycja to prawdziwy killer. Wielkie nazwiska czasami potrafią przesądzić o jakości danej płycie i „Mirrorworld” jest tego żywym dowodem. Świetna, wręcz bezbłędna płyta, która trzyma w napięciu do samego końca. Czekam na kolejny atak Serious Black.

Ocena: 9.5/10

RECKLESS LOVE - Invader (2016)

Jakoś nigdy nie natknąłem się na fiński glam metal z domieszką hard rocka w wykonaniu Reckless Love. Troszkę odstraszał image sceniczny i bardziej młodzieżowy charakter tego zespołu. Teraz nadarzyła się okazja by to zmienić. „Invader” to ich czwarty album. Trzeba mieć na uwadze, że zespół jest doświadczony i wie jak zainteresować potencjalnego słuchacza. Zaczynali w 2001 r jako cover band Guns Roses i w sumie po dzień dzisiejszy został im coś z stylu Guns Roses. W swojej muzyce potrafią wtrącić elementy wyjęte z twórczości Def Leppard , Bonfire czy Aerosmith. Do tego nutka szaleństwa i młodzieńczy zapał. W swojej kategorii są znani, a sukces zawdzięczają swoim prostym i zapadającym w głowie hitom. Nowy album jest równie udany co poprzednie i potwierdza fakt, że zespół jest utalentowany i stać ich na wiele. Trzonem Reckless Love jest charyzmatyczny i żywiołowy wokalista Oli Hermann oraz gitarzysta Pepe. Razem tworzą zgrany duet. Oli stara się śpiewać czysto i na swój sposób, co dodaje całości uroku. „Invader” to przede wszystkim kopalnia hitów i dobrze zagranych solówek. Jest w tym nutka komercyjności, ale jakoś to nie wpływa na jakość muzyki zawartej na płycie. Już sam otwieracz „We are the weekend” dobrze nastraja i pokazuje, że zespół potrafi tworzyć hity. Ostrzejszy „Hands” wyróżnia się mocniejszy riffem i ciekawszymi zagrywkami Pepe'a. Ten element też błyszczy w szybszym „Bullettime”, który należy zaliczyć do mocniejszych momentów na krążku. Komercji i popowych melodii nie brakuje co odzwierciedla lekki „Scandinavian Girls”. Nieco słodki w swojej formule, ale przebojowości nie można mu odmówić. Dalej mamy żywiołowy „Pretty Boy Swagger”, który przypomina stare hity Def leppard. Klasyczne rozwiązania skrzyżowano z młodzieńczym zapałem i polotem. Taka mieszanka dobrze wypada co potwierdzają „Rock it” czy rytmiczny „Dynamite”. Każdy z tych utworów to kwintesencja stylu Reckless Love, a nowy album w postaci „invader” to jeden z ich najciekawszych albumów. Jeśli ktoś lubi glam metal, hard rock i pop ten odnajdzie się w świecie fińskiej formacji Reckless Love.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

RUNNING WILD - Rapid Foray (2016)

Kiedy w 2009 roku świat obiegła wiadomość, że Rock;n Rolf kończy swoją piracką podróż to poczuł smutek i wiedziałem że heavy metal już nigdy nie będzie taki sam. Muzyka Running wild towarzyszyła mi od samego początku i to był jeden z tych zespołów, dzięki któremu pokochałem ten rodzaj muzyki. Szybko stał się też jednym z moich najbardziej ulubionych zespołów, który tak naprawdę nigdy nie nagrał słabego albumu. Na powrót do biznesu nie trzeba było długo czekać. Fakt, była to dziwna reaktywacja wielkiego zespołu, bo bez pełnego zespołu, bez sekcji rytmicznej i bez jakiegoś pomysłu. „Shadowmaker” był nieco innym albumem, bardziej hard rockowym, bardziej mrocznym. Problem tkwił przede wszystkim w braku prawdziwego perkusisty czy basisty. Mimo że nie jest to najlepszy album tej grupy, to jednak cieszył fakt, że ulubiona kapela wróciła do świata żywych. Szybko nagrano kolejny album i w roku 2013 ukazał się świetny „Resilient”, który był już bliższy starym albumom z lat 90. Wokal Rolfa był ciekawszy, a i kompozycje bardziej przebojowe i dynamiczne. Okładka też bardziej nawiązywała do pirackiego stylu i w końcu można było cieszyć się muzyką Running Wild. Od tamtego wydawnictwa minęło 3 lata, zespół zagrał koncert na Wacken w roku 2015 i tam zaprezentowali najnowszy kawałek „Into the West” . Tak o to ruszyła machina promowania najnowszego dzieła zatytułowanego „Rapid Foray”.

Mocną stroną Running Wild od zawsze były okładki i to one potrafiły nas wprowadzić w klimat danej płyty. Patrząc na najnowsze dzieło Jensa Reinholda jest miłe dla oka i utrzymane jest w pirackim stylu. Można doszukać się podobieństw do „Rogues en Vogue” czy „The Brootherhood”. Jens oczywiście bazował na zdjęciu, które zrobił sam Rolf. Nad brzmieniem pracował Rock'n Rolf i Niki Novy, a trzeba przyznać, że nie powala na kolana. Jest troszkę płaskie i takie sztuczne. W sumie to one jest najsłabszym punktem płyty. Jednak Rolf nadrobił materiałem. Trzeba było czekać 3 lata i w sumie wynikało to z kontuzji Rolfa. Czas jednak pozwolił lepiej przygotować materiał, który jest bardziej złożony i bardziej zaskakujący niż na poprzednich dwóch albumach. Płyta nie jest taka prosta i banalna, są liczne motywy, które upiększają album. Same kompozycje są już bardziej klasyczne, bardziej dopracowane i urozmaicone. Dzieje się w nich naprawdę sporo i to pod wieloma względami przypomina stare albumy. Zaczyna się od „Black Skies, Red Flag”. Nie jest to petarda, ale zaskakuje ciekawym melodyjnym wejściem. Po kilku sekundach wkracza riff rodem z płyty „Black Hand Inn”. Dzieje się w tej kompozycji całkiem sporo i tutaj można dostrzec pewne urozmaicenia i wplecenie kilku motywów. Bardzo dobrze wypadają solówki Rolfa i Petera Jordana, który sporo zrobił dla Running Wild. Jego praca jest warta uwagi, zwłaszcza jeśli chodzi o riffy i współgranie z Rolfem. Przypominają się stare dobre czasy. Dalej mamy nieco szybszy, agresywniejszy „Warmongers”. Wejście niezwykle energiczne i od razu rzuca się znacznie ciekawsza sekcja rytmiczna i perkusja jest bez wątpienia o wiele żywsza na tym krążku niż na dwóch poprzednich. Nowy album zaskakuje klasycznymi patentami i niezwykle wysoką formą Rolfa jeśli chodzi o wokal. To kolejny aspekt, który sprawia, że przypominają się najlepsze dokonania tej kapeli. Rolf nie był sobą, gdyby nie stworzył chwytliwego refrenu i ciekawej linii melodyjnej. Te właśnie stanowią o potędze tego kawałka. Sama konstrukcja, styl i jakość przypominają klimat „Black Hand inn”. Stonowana perkusja i pulsujący bas, a potem soczysty riff i mamy nieco toporniejszy kawałek w postaci „Stick To Your Guns”. Zaczyna się ciekawą porcją solówek. Black Hand inn ma to do siebie, że nie od razu wszystko da się w nim odkryć i cechują się swego rodzaju topornością. Ten kawałek idealnie oddaje te cechy i w sumie można go porównać do „Soulless” czy „Resilient”. Niemiecki heavy metal wysokich lotów, który potrafi umilić czas. Kolejnym nieco szybszym kawałkiem na płycie jest tytułowy „Rapid Foray”. Cechuje go niezwykła melodyjność i przebojowość. Lekki i przyjemny utwór, w którym Rolf nie boi się wykorzystać hard rockowy feeling z poprzedniego albumu. Sam Rolf najbardziej dumny jest z „By the Blood of your Heart”. Faktycznie jest to podniosły i bujający kawałek. Jego zaletą jest prosty i zapadający w głowie riff, a także epicki refren. Znów mamy wrażenie, że przenosimy się w czasie, tylko że tym razem do ery pierwszych dwóch płyt. Przypominają mi się tutaj dwa kawałki, a mianowicie „Chains and Leather” czy „Prisoners of Our time”. Rolf zaskoczył tutaj wykorzystaniem elementów muzyki szkockiej, co trochę przypomniało „Tunes of War” Grave Digger. W karierze Running Wild było sporo instrumentalnych kawałków i w sumie miło, że znów wrócono do tego rozwiązania. Fani „Evilution” z Death or Glory na pewno zachwycą się klimatycznym i urozmaiconym „The Depth of the sea – Nautilus”. Kawałek przepełniony jest ciekawymi motywami i solówkami. Dalej pojawia się prawdziwy hit w postaci „Black Bart” i długo czekałem na utwór w klimatach „Jeenings Revenge” czy „The Privateer” i ten utwór to ma. Też tutaj słychać, że perkusja jest ciekawsza a i lider zespołu ma więcej frajdy z gry. Bardzo udany riff, warstwa melodyjna czy partie gitarowe. Można go dodać do najlepszych utworów Running wild. Końcówka płyta jest równie ciekawa co początek. „Hellestrified” wyróżnia się mocniejszy riffem, toporniejszym charakterem, ale to wciąż bardzo mocny i melodyjny heavy metal. Bardzo energicznie zaczyna się „Blood Moon Rising” i to tez nieco żywszy kawałek, który próbuje nas przenieść do czasów „Black Hand Inn” czy „Pile of Skulls”. Album promował od samego początku przebojowy „Into the west”, który bliźniaczo przypomina „Billy the kid” z Blazon stone. Rolf zaskakuje, że po tylu latach wciąż potrafi grać na takim poziomie. Kompozycja porywa chwytliwym riffem, melodyjnością i refrenem, który po prostu porywa. Na sam koniec mamy coś wyjątkowego czyli „Last of the Mohicans”. Tak „Blody Island” przywrócił wiarę, że Rolf nie zapomniał jak tworzyć kolosy. To było coś wyjątkowego i wiele z nas się zachwyca dalej tym utworem. Natomiast nowy kolos to prawdziwa piękna, podniosła, rozbudowana i pełna smaczków kompozycja. To kwintesencja stylu Running wild i taka twórczość tej grupy w pigułce. Tutaj nawet perkusja brzmi żywiej, a riff to prawdziwa uczta dla fanów albumów „Pile of Skulls” czy „Black Hand inn”. Wiele kolosów Rolf stworzył, ale „Treasure island” i „Genesis” uważane są za te najlepsze. „Last of the mohicans” może śmiało z nimi konkurować. Można doszukać się wiele podobieństw. Początek kiedy mamy lektora, spokojne akustyczne wejście, liczne przejścia, motywy, sporo solówek, klimat, piracki refren, który buja. Świetne zwieńczenie świetnej płyty, która na długo zostaje w pamięci.

Te najlepsze albumy Running Wild zostają na długo w pamięci, co jakiś czas odkrywamy je na nowo i przeżywamy ich wielkość. To mieszanka pirackiego klimatu, mocnego heavy metalu, pięknych solówek, mocnych riffów i przebojowości. Wielu będzie szukać dziury w całym, że perkusja sztuczna, że zespół ma late świetności za sobą. Czy rzeczywiście tak jest? Dawno nie słyszałem tak dopracowanego i zaskakującego albumu Running Wild. Dawno nie było tak złożonego i bardziej wymagającego materiału. Dawno nie było tak piracko i tak klasycznie. Album klimatem przypomina „Black Hand inn”. Dobrze, że w 2011 Running Wild powrócił do grania i że nie zakończył swojej pirackiej podróży. Choć nie grają koncertów, choć nie zespołu w pełnym składzie, to jednak muzycznie wciąż potrafią zaskoczyć i wzruszyć swoich fanów. Śmiało można wpisać Rapid Foray do grona tych najlepszych albumów Running Wild.

Ocena: 9.5/10

HELLSHAKER - The Contract (2016)

Na szwedzkim rynku muzycznym co roku pojawiają się jakieś nowe kapele, które chcą zwojować heavy metalowy świat. W tym roku swoich sił próbuje Hellshaker, który działa od 2013 roku. Specjalizuje się w graniu mocnego, dość mrocznego heavy metalu w którym można doszukać się wpływów Judas Priest, Helstar, Accept, czy Innerwish. Stawiają w swojej muzyce na mocne riffy, na ostre zagrywki i wyrazisty wokal, który jest wstanie przyciągnąć uwagę swoim niezwykłym wokalem. Esa Englund jako frontman jest idealny i ciężko sobie wyobrazić kogoś innego. Dzięki niemu debiutancki album Hellshaker „The Contract” błyszczy na swój sposób. Wokalnie przypomina Ronniego Munroe czy James Dio. Trzeba przyznać, że odwala kawał dobrej roboty na tej płycie. Co ciekawe Esa to nie jedyny atut Hellshaker. W zespole kluczową również odgrywa zgrany duet gitarzystów i ta para naprawdę rozumie się. Mattias i Anders uzupełniają się i wygrywają naprawdę wciągające i pomysłowe solówki. Jedynie czego brakuje na tej płycie to jakiś takich wyrazistych hitów i większego urozmaicenia. Jednak te wady giną szybko w gąszczu mocnego heavy metalu. Sam materiał broni się. „Breaking Rocks Burning Fuel” to solidny otwieracz, który z pewnością który dobrze zwiastuje co tak naprawdę nas czeka na tym albumie. Dobrze wypadają takie kawałki jak „Eyes of Betrayl”w których zespół ociera się o thrash metal. Nie zabrakło na płycie prawdziwych petard i warto tutaj wspomnieć o „impaler” czy melodyjnym „To live Another day”. Najlepszym utworem na płycie jest bez wątpienia rozpędzony” heart of Lion”, który wieńczy ten krążek. Jasne takich płyt jak „The Contract” jest pełno na rynku i naprawdę jest w czym wybierać. Jednak Hellshaker zadbał o jakość swojej muzyki, o ciekawe kompozycji i pokazał, że stać ich na wiele. Niezły początek i czekam na więcej w ich wykonaniu, bo bez wątpienia drzemie w nich ogromny potencjał.

Ocena: 8/10

środa, 10 sierpnia 2016

MEAN MACHINE - Bastardized Mean City (2016)

Hiszpański Mean Machine istnieje już 6 lat i póki co niezbyt idzie im podbijanie świata swoją muzyką. Grają heavy/speed metal z domieszką hard rocka,a wszystko jest w tonacji Airbourne czy Motorhead. Choć panowie grać potrafią i nagrali już dwa albumy, to wciąż nie potrafią oczarować potencjalnego słuchacza swoimi hitami. Niestety najnowsze dzieło w postaci „Bastardized Mean City” nie jest bez wad. Przede wszystkim co może nieco odstraszać to chaotyczność jeśli chodzi o aranżacje i wykonanie. Brakuje jakby ostatecznego szlifu i nie wszystkiego pomysły są do końca trafione. Wokal Raula jest dobry i pasuje do tego co zespół gra. Jednak jego wadą jest brak ogłady i techniki. Również i gitarzysta Juan nie potrafi oczarować swoją grą. Riffy są jakby na jedno kopyto, a solówki zagrane jakby od niechcenia. Niestety to wszystko przedkłada się na to, że najnowszy album Mean Machine jest tak naprawdę średniej klasy. Do grona ciekawych kawałków warto zaliczyć energiczny „Struck By the rhytm”, który wyróżnia się przebojowym refrenem i ciekawymi partiami gitarowymi. Energiczny „The Great Mayhem” to dość szybki kawałek, który nawiązuje do twórczości Motorhead. Nie jest to może najlepszy klon tej kapeli, ale Mean Machine w tym utworze daje czadu. Szkoda, że zespół nie postarał się o jakieś urozmaicenie, bo wszystko zlewa się w jedną całość. Nie pomaga chwytliwy „Midnight Rock;n roll”, melodyjny „All Aces Denied” czy szybszy „Electrifed To the Bone” w którym nie brakuje speed/thrash metalu. Całość zamyka dynamiczny „Next city to Destroy”, który idealnie podsumowuje ten album. Muzycznie nie jest tak źle. Jest energia, jest melodyjnie, jest nutka rock;n rollowego szaleństwa. Jednak mamy 14 podobnie brzmiących kompozycji, co raczej szybko zniechęca. Ciężko wytrwać do końca, ale płyta nie jest w sobie taka zła. W wolnej chwili można się zapoznać, posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5/10

niedziela, 7 sierpnia 2016

HUMAN ZOO - my own god (2016)

Wydany w 2011 r „Eyes of stranger” był jednym z najciekawszych wydawnictw niemieckiego bandu o nazwie Human Zoo. Kapela tym krążkiem pokazała, że można grać klasyczny hard rock z elementami heavy metalu, jednocześnie tworząc coś wyjątkowego. Co ich wyróżnia na tle innych kapel to podejście do tej tematyki, wyjątkowe aranżacje no i saksofon, który nadaje muzyce Human Zoo progresywnego charakteru i ekstrawagancji. Na kolejny album przyszło poczekać nam aż 5 lat. Najlepsze jest to, że taki odstęp czasu nie wpłynął na formę muzyków i jakość muzyki. To co dostajemy na 4 albumie zatytułowanym „My own God” to hard rock na wysokim poziomie. Każdy kto się wychował na muzyce Scorpions, Gotthard, czy Pink Cream 69 ten bez wątpienia odnajdzie się w świecie Human zoo i ich najnowszego dzieła. Stylistycznie „My own God” jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na „Eyes of Stranger”. Tak więc nie brakuje ciekawych popisów saksofonisty, intrygujących melodii, sporej dawki przebojowości i hard rockowego szaleństwa. Miła dla oka okładka, soczyste i dynamiczne brzmienie, czy wreszcie świetny i uzdolniony wokalista Thomas Seeburger to są te cechy, które już są dobrze znane fanom zespołu. Nowy album tętni życiem i nie ma tutaj miejsca na smętne i nijakie kompozycje. Każdy utwór wnosi coś do „My own God” i czyni go zróżnicowanym dziełem. Taki ostry i chwytliwy otwieracz w postaci „One Direction” nawiązuje do twórczości Scorpions. Na samym wstępie pokazuje, że zespół jest w świetnej formie. „Cry baby cry” to Human Zoo i tutaj słychać jaką rolę odgrywa w ich muzyce saksofon. Jest nutka progresywności i finezyjności wyjętej z płyt Deep Purple. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienie energiczny „Love Train”, który ma w sobie znacznie więcej z heavy metalowej motoryki. Zespół nie boi się wykorzystywać w swojej muzyce elementów bardziej komercyjnych i taki popowy „My own Illusion” dobrze to odzwierciedla. Na płycie jest sporo hitów i tutaj na pewno warto wspomnieć o nieco zadziornym „NSA”, melodyjnym „Like a Bitch”. Dobrze spisują się też ballady na tym albumie i warto tutaj przytoczyć choćby zamykający „ Reminds me of You”. Na płycie znajdziemy wszystko to co liczy się w hard rocku, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. O poziom muzyki zawartej na albumie nie ma co się martwić, bo dzieje się całkiem sporo. Mamy szybkie utwory jak i te spokojniejsze i bardziej komercyjne. Ciekawe aranżacje, utalentowany wokalista i saksofon sprawiają, że Human Zoo wciąż jest jednym z najciekawszych kapel specjalizujących się w hard rocku.

Ocena: 8.5/10

piątek, 5 sierpnia 2016

NITROVILLE - Cheating the hangman (2016)

Czas na hard rockowe szaleństwo i każdy kto wychował się na twórczości Ac/Dc, ZZ Top, Def Leppard, Motorhead, Bonfire, czy Dokken ten bez wątpienia pokocha twórczość Nitroville. Jest t o młody band przed którym jest świetlana przyszłość. Kapela powstała w 2010r i od tamtego czasu nagrała dwa albumy. Najnowszy zatytułowany „Cheating The Hangman” ukazał się w tym roku i jest to jedna z najciekawszych premier w kategorii hard rock.

W muzyce Nitroville łatwo doszukać się wpływów klasycznych kapel hard rockowych i przemawiają przez najnowsze dzieło Brytyjczyków lata 80. Jakoś specjalnie się z tym nie kryją. Brzmią autentycznie, a ich muzyka to czyste szaleństwo. Nie brakuje pozytywnej energii, mocnych riffów i łatwo w padających w ucho refrenów. Nowy album kipi energią i słucha się go nadzwyczaj dobrze. Jego sukces tkwi nie tyle w samych kompozycjach i stylu kapeli. Spora zasługa w specyficznym wokalu Toli Lamont, która nadaję całości wyjątkowego charakteru. Nie da się pomylić Nitroville z innym bandem. Kolejnym ważnym elementem tej układanki, bez którego nie byłoby tej kapeli to gitarzysta Kurt Michael Boeck. Stawia on na prostotę, chwytliwość i hard rockowe szaleństwo. To przedkłada się na jakość kompozycji i samą przebojowość tej płyty. Nie ma tutaj słabych kawałków, czy momentów które powodują że kapela traci w naszych oczach. Otwierający „Motorocker” już wprawia dobry nastrój. Można poczuć wibrację starych płyt Dokken, Ac/Dc czy Def Leppard. Mocny wokal, energiczny riff i już jestem totalnie zauroczony. Nie trzeba jednak tak wiele do szczęścia. Dalej mamy bluesowy „Louisiana Bone” , który ma coś z starego Deep Purple i Ac/Dc. Właśnie tak powinien brzmieć hard rock na najwyższym poziomie. Najszybszym kawałkiem na płycie jest speed metalowy „Spitfire”, który ma w sobie pewne cechy Motorhead. Hitem na miarę wielkości Ac/Dc jest żywiołowy „Cheating the Hangman” czy szybszy „Take a Stand”. Mimo braku oryginalności zespół potrafi zauroczyć lekkością i dbałością o szczegóły. Kawał dobrego hard rocka tutaj znajdziemy i co może podobać się to nacisk na klasyczne brzmienie i rozwiązania. Właśnie takie przeboje jak „Dead mans Hand” czy melodyjny „danger zone” czynią ten album prawdziwą ucztą dla fanów gatunku.

Nitroville tak naprawdę rozpoczął swoją przygodę z muzyką i jest to obiecujący start. Drugi album w postaci „Cheating the hangman” to gratka dla fanów klasycznych albumów Bonfire, Dokken, czy Ac/Dc. Mało tutaj oryginalności, ale zespół nadrabia pomysłami i wykonaniem. Materiał dopieszczony i nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek zawodzie. Hard rockowe szaleństwo na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10

wtorek, 2 sierpnia 2016

ARTILLERY - Penalty by perception (2016)

Jednym z tych thrash metalowych zespołów, które ma w sobie więcej heavy/speed metalowej motoryki jest bez wątpienia duński Artillery. Jest to jedna z tych formacji, która powstała w latach 80 i już dawno zapisała się w historii heavy metalu. Nic nie muszą już nam udowadniać, jednak od kiedy ustabilizował się skład zespołu tj od 2012r to kapela też jakby przeżywa drugą młodość. Niestety ostatni naprawdę wartościowy krążek tej grupy ukazał się w 2009 r i mowa tutaj o „When death Comes”. Teraz po 3 latach przerwy przyszedł czas na 8 album tej formacji, która gra heavy/speed metalową wersję thrash metalu. Najnowszy album zatytułowany „Penalty by perception” zasługuje na miano najlepszego albumu od czasu „When Death Comes”, a może nawet „By inheritance” z 1990 r. co uległo poprawie? Co się nagle stało, że zespół tak się obudził ze snu? Właściwie nie zmienił się styl, czy jakość, ale muzyka nabrała dynamiki i przebojowości. Nowy album to skupisko naprawdę chwytliwych melodii i mocnych riffów, które potrafią oczarować nawet najbardziej wymagającego słuchacza. Micheal bastholm Dahl to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Świetnie buduje napięcie, a kompozycje dzięki niemu mają w sobie sporo pozytywnej energii. Niby mamy thrash metal, a wszystko jest nadzwyczaj melodyjne, przebojowe i chwytliwe. Poza agresją i zadziornością mamy prawdziwe hity, które czynią ten album wyjątkowym. Choć okładka nie porywa swoją formą, choć brzmienie jest typowe i niczym nie zaskakuje to materiał broni się sam. „In Defiance of Conformity” zaczyna się dość dziwnie, bo od melodii rodem z country. Jednak dość szybko utwór nabiera agresji i odpowiedniej tonacji. Nasuwa się ostatni album Paradox, Overkill czy Kreator. Sporo w tym utworze z niemieckiego power metalu co jeszcze bardziej mi się podoba. Co jednak najbardziej napawa optymizmem to wyczyny braci Stutzer. To co ci dwaj panowie wygrywają budzi podziw. Dawno nie grali tak agresywnie, tak pomysłowo i z takim przekonanie. Słychać, że dobrze się przy tym bawili. Dobrze to odzwierciedla rozpędzony „Live by the scythe” czy przebojowy „Penalty by perception”. Rasowy heavy metal w stylu Primal Fear można uświadczyć w toporniejszym „Mercy of ignorance”. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest żywiołowy „Rites of War”, który ukazuje w jakiej świetnej formie jest sam zespół. Co ciekawe znalazło się miejsce na klimatyczną, rockową balladę w postaci „When the magic is gone” i na naprawdę thrash metalową petardę w postaci „Cosmic Brain”.Nowy album to nie tylko mocne riffy i duża dawka przebojowości, to również niezły popis sekcji rytmicznej, która nadaje całości odpowiedniego tonu. „Deity Machine” czy nieco hard rockowy „Path of atheist” są przykładem tego jak dobrze funkcjonuje sekcja rytmiczna na tej płycie. Wisienką na torcie jest tutaj hit w postaci „Welcome to the mind factory”, który wieńczy ten znakomity album. Dawno Artilley nie było w takiej formie i nie brzmiało tak świeżo. Tętni z nich życie i chęć do grania heavy/speed/thrash metalu i to na wysokim poziomie. „Penalty by perception” to jeden z ich najlepszych albumów ostatniej dekady. Warto mieć go w swojej kolekcji.

Ocena: 9/10

niedziela, 31 lipca 2016

JUICYFUR - Juicyfur (2016)

Jednym z najciekawszych debiutów roku 2016 jest bez wątpienia „Juicyfur” norweskiego zespołu o takiej samej nazwie. Mało znany band działa już od 2011 roku i dopiero rozpoczyna swoją karierę na dobre. Teraz po 5 latach zespół w końcu postanowił wydać swój debiutancki album „Juicyfur”. Norweski band tworzy specyficzną i klimatyczną muzykę, która jest mocno wzorowana na latach 70 czy też 80. Przede wszystkim słychać tutaj echa Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin. Próba tworzenia tego typu muzyka nie jest łatwa, ale Juicyfur zaskoczył mnie swoim stylem i tym jak podchodzą do komponowania. To nie jest po prostu kolejny debiut roku 2016, to magiczna przygoda i podróż do lat 70. Samo surowe i nieco przybrudzone brzmienie, klimatyczna okładka potrafią wiele zdziałać. Już od razu wiadomo z czym mamy tak naprawdę do czynienia. Mocnym atutem norweskiej formacji jest bez wątpienia lider grupy Martin Froland. To on jest odpowiedzialny za partie wokalne na albumie i w dodatku nadaje kompozycjom klimatu lat 70. Jego wokal jest mocny, zadziorny i znakomicie współgra z tym co wygrywa gitarzysta Daniel. Riffy czy tez solówki są energiczne, pomysłowe, a przede wszystkim finezyjne. Słucha się tego niezwykle przyjemnie. W muzyce Juicyfur sporą rolę odgrywa klawiszowiec Oyvind, który nadaje kompozycjom przebojowości i takiej lekkości. Na płycie znajdziemy 15 utworów i każdy z nich ma w sobie coś ciekawego. „Another Kind of Story” to pierwszy wielki hit jaki pojawia się na krążku. Chwytliwy riff, ciekawe aranżacje, nutka progresywności i przebojowy charakter czynią ten utwór wyjątkowym. Marszowy, nieco rytmiczny „The stranger” pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Słychać tutaj nacisk, jaki został położony na partie klawiszowe, na progresywność i futurystyczny klimat. Na płycie nie brakuje elementów czysto bluesowych co potwierdza spokojniejszy „Once by the banch”. Do grona ciekawszych utworów na pewno warto zaliczyć magiczny „Juicyfuir” czy bardziej złożony „Nickel”, w którym zespół ukazuje swój talent i pomysłowość. Nie brakuje szybszych utworów i takich bardziej radosnych co potwierdza melodyjny „Neo geo” czy „Rock;n Rolla”. Każdy z powyższych utworów pokazuje wszechstronność norweskiej formacji oraz fakt, że są jednych z ciekawszych kapel młodego pokolenia. Wzorują się na starych zespołach z lat 70 i mowa tutaj o Deep Purple czy też Led Zepelin, ale pozostają sobą do końca. To jest właśnie piękne w tej płycie. Warto zapoznać się z tą pozycją.

Ocena: 8/10

piątek, 29 lipca 2016

ORACLES - Miserycorde (2016)

Każdy kto siedzi w świecie ekstremalnego heavy metalu, czy też death metalu będzie kojarzył ekipę z Aborted. Założony w 2008 roku belgijski band Oracles ma wiele wspólnego z Aborted, w końcu założyli go muzycy, którzy na co dzień grają w tej formacji. Co warto wiedzieć o Oracles to, że też specjalizują w ekstremalnym metalu, choć w ich muzyce nie brakuje elementów wyjętych z groove metalu, gothic metalu czy death metalu. Ta różnorodność jest atutem i to jest coś co zachwyca w debiutanckim dziele zatytułowanym „Miserycorde”. Zespół stara się wykroczyć poza pewne ramy i zaskoczyć nas różnymi smaczkami. Pojawianie się motywów progresywnych czy echa symfonicznego metalu są miłym zaskoczenie. Zwłaszcza, że zostają bardzo dobrze wykorzystane na poczet danej kompozycji. Dobrze to obrazuje agresywny „The Tribulation of man” czy podniosłym „Remnants of Echo”. Uwagę przyciąga występ gościnny Jeffa Loomisa w „Body of inepitude”. Bardzo dobrze wypada wokalista Sanna, która nadaje całości lekkości i nieco bardziej komercyjnego wymiaru muzyce jaką gra zespół. Dobrym przykładem jest rozbudowany „Skin” czy rockowy „Scorn”. Choć pomysł na granie jest, to słychać że gitarzyści Mendel i steve zbytnio nie przykładają się do tego co grają. Jest technika czy agresja, ale brakuje polotu, jakiegoś zaskoczenia. Momentami można poczuć zmęczenie. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć „Canvas of Me” czy rytmiczny „The beutiful People”, który ma w sobie najwięcej z przeboju. Płyta jest w miarę równo, choć nie brakuje potknięć. Niezbyt dobrze świadczy o tej płycie świadczy fakt, że soczyste brzmienie i ciekawa, mroczna okładka wypadają lepiej niż sam materiał. Często Oracles porównuje się do Opeth, Dimmu borgir, arch Enemy czy Slipknot i są to skojarzenia jak najbardziej na miejscu. Ten stan rzeczy potwierdzi debiutancki krążek belgijskiej formacji. Pozycja skierowana wyłącznie do miłośników tego gatunku. Inni nie mają czego tutaj szukać.


Ocena: 5/10

czwartek, 28 lipca 2016

AMON AMARTH - Jomsviking (2016)

Ciekawe jakby się miał melodyjny metal gdyby nie szwedzki Amon Amarth? Czy ten gatunek istniałby? Czy byłby tak rozpoznawalny i ceniony jak dzisiaj? Nie ma co gdybać, gdyż wkład szwedzkiej formacji w ten gatunek muzyczny jest wielki i miało to z pewnością ogromne znaczenie. Muzycy działają od 1992 r i przez ten cały czas trzymają się pewnych ram, stawiając na klimat, na ciekawe melodie i rozwiązania, który potrafią zaskoczyć. Każdy album niby o podobnym charakterze jest, jednak każdy ma coś w sobie innego i każdy miał jakiś swój własny znak rozpoznawalny. Amon Amarth to przede wszystkim band, który nigdy nie zawiódł i zawsze dostarczał swoim fanom mocne albumy, które nie zawodziły. Jak jest z „Jomsviking”? Nie ma tutaj niespodzianki, bo jest to kolejne udane przedsięwzięcie zespołu. Album mocno uderza do najlepszych wydawnictw Amon Amarth, pokazuje, że kapela nie straciła zapału i wciąż stać ja na zryw. Nowy album jest świeży, dynamiczny, klimatyczny, a przede wszystkim zachwyca forma w jakiej zostają podane melodie. Oj tak, melodie na nowym albumie są chwytliwe i pełne energii. Dzięki nim album tętni własnym życie. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę i Amon Amarth stworzył koncept album opowiadający historię o miłości i zemście. Innym miłym zaskoczeniem jest wprowadzenie czystych wokali w „A dream that cannot be”, które wykonuje Doro Pesch. Bardzo ciekawy zabieg i ten utwór jest jednym z najciekawszych na płycie. Jest zróżnicowanie, ciekawa forma i wykonanie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zespół poszedł w tym kierunku. Wokalista Johan Hegg też jest w szczytowej formie co słychać od samego początku i to jest dobra informacja. To on przecież jest wizytówką Amon Amarth. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych albumów i śmiało można go postawić obok tych klasycznych wydawnictw. Otwieracz „First Kill” to mocny otwieracz i pokazuje jak się ma Amon Amarth. Prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki. Stonowany i bardziej toporniejszy jest „Wanderer”, który ukazuje epicki charakter tej płyty. Andy Sneap, który odpowiada za brzmienie ostatnich płyt Accept odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Dzięki niemu takie petardy jak „On a sea of Blood” są perfekcyjne i przywołują namyśl najlepsze lata szwedzkiej formacji. Jednym z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie jest marszowy „Raise your horns”, który przypomina poniekąd Kalmah. Nowy album cechuje się niezwykłą melodyjnością i odzwierciedla to „The way of Vikings” czy też „At dawns first light”. Materiał jest bezbłędny i ciężko znaleźć jakiś błąd czy słaby punkt. Zespół zadbał o to by każdy utwór był dopracowany i zachwycał swoją formą. Tak więc „Revenge is my name” to kolejny mocny punkt tej płyty, a zamykający „Back on nothern shores” to prawdziwa perełka, który porywa swoim epickim klimatem i ciekawą aranżacją, która potrafi zaskoczyć. „Jomsviking” to z pewnością jeden z ich najlepszych albumów i pokazują lepsza formę niż na „Deceiver of The Gods” . Zespół nawiązuje do swoich najlepszych wydawnictw i słychać to. Najlepsze w tym jest jednak to, że choć jest to typowy album Amon Amarth, to i tak potrafi zaskoczyć. Miło, że mimo tylu lat działalności, że mimo wypracowanego stylu i pewnej stagnacji w ostatnim czasie udało się Amon Amarth zaskoczyć nas czymś nowym. Gorąco polecam !

Ocena: 9/10

poniedziałek, 25 lipca 2016

ALMANAC - Tsar (2016)

Fanom Rage ciężko było pogodzić się z faktem, że Victor Smolski nie jest już jego częścią. Jednak to pozwoliło rozwinąć się sławnemu gitarzyście i rozpocząć nowy rozdział w swojej karierze. W roku 2015 powołał do życia projekt Almanac, który można porównać do ostatnich dokonań Avantasia. Jest to metalowa opera o pewnym symfonicznym zabarwieniu. Nie brakuje odesłań do Rage, czy też Lingua Mortis Orchestra. Ich debiutancki album „Tsar” to jeden z najciekawszych albumów jakie pojawiły się w roku 2016. Nie chodzi już o to, że sam album to koncept album opowiadającym o brutalnych rządach Ivana 4 Groźnego ani też o ciekawych muzyków jakich udało się zebrać, ale o to że ta płyta zaskakuje swoją formą. Udało się zaprosić wokalistę Brainstorm, Voodoo Circle czy wreszcie Jeanette Marchewkę znaną z Lingua Mortis Orchestra. Płyta zaskakuje wciągającym klimatem, wykonaniem, przemyślanymi aranżacjami, a przede wszystkim bogactwem dźwięków. Dzieje się tutaj naprawdę sporo. Orkiestracje są podniosłe, dobrze wyważone i upiększają to co wygrywa Victor. Jest epicki charakter, który aż się prosi przy takiej historii. „Tsar” to płyta, która budzi podziw i zachwyca swoją formą. Nie ma tutaj banalnych rozwiązań, ani nudnych motywów. Wszystko jest zagrane z pomysłem i nutką szaleństwa. Victor Smolski stworzył jeden ze swoich najlepszych albumów. Dopieszczone brzmienie, czy klimatyczna i miła dla oka okładka tylko dopełniają ten album. David Readman potrafi nadać kompozycjom sporo emocji i romantycznego feelingu, tak więc idealnie się tutaj sprawdza. Zaś Andy B. Frank nadaje całości pazura i agresywności. Na płycie znajdziemy 9 kompozycji i każda z nich to prawdziwa uczta dla fanów power metalu i symfonicznego metalu. Mocny riff „Tsar” otwiera całość i już słychać echa Rage czy Ligua Mortis Orchestra. Mimo tych skojarzeń Victor Smolski starał się stworzyć coś własnego i coś co nas zaskoczy. To z pewnością się udało. Kompozycje są rozbudowane i wzbogacone o różne smaczki, tak więc nie ma czasu na nudzenie się. „Self Blinded Eyes” to z kolei power metalowa petarda, która przywołuje poniekąd dokonania Avantasia. Mocny kawałek, który pokazuje że Almanac to nowa jakość metalowej opery. Solówki i popisy gitarowe są godne uwagi. Wystarczy posłuchać „Darkness” by się o tym przekonać. Na płycie nie mogło zabraknąć prawdziwej power metalowej petardy z nutką thrash metalu i w tej roli sprawdza się „Hands are Tied”. Nutka progresywności wdziera się w podniosły „Children of The Future” czy w podniosły i bardziej symfoniczny „No more Shadows”. Nie można też zapomnieć o dynamicznym „Nevermore” i energicznym „Flames of Fate”, które jasno dają do zrozumienia, że Almanac to symfoniczny power metal z górnej półki. Nie ma tutaj jakiś wad i błędów, które można wytknąć Victorowi i jego zespołowi. Jego odejście z Rage jednak okazało się mieć plusy. Dzięki temu nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów, które pokazał jego prawdziwy kunszt i talent. Jeden z najlepszych albumów roku 2016 i to nie jest żart.

Ocena: 9/10

piątek, 22 lipca 2016

RAVAGE - Poseidon (2016)

Nazwa Ravage jak się okazuje jest bardzo popularna wśród kapel heavy metalowych i dlatego ostatnio sam dałem się nabrać. Zamiast zachwycać się kolejną płytą amerykańskiego speed metalowego Ravage, który nagrał ostatnio świetny „The end of Tommorow”, to dostałem drugi album niemieckiego Ravage, który również specjalizuje się w speed/heavy metalu. Kapele mimo pochodzenia z dwóch różnych krajów mają wiele wspólnego. Przede wszystkim podobne podejście do heavy/speed metalu czy właśnie tworzenia kompozycji. Kiedy odpaliłem „Poseidon” to miałem wrażenie jakby słuchał amerykańskiego Ravage. Jest wiele podobieństw, bo muzyka zawarta na najnowszym albumie niemieckiej formacji jest melodyjna, energiczna i przemyślana. Tutaj nie ma miejsca na wpadkę i niepewność. Niemiecki Ravage wyróżnia na tle się innych kapel tym, że pojawiają się tutaj wokale kobiece jak i męskie. Wychodzi to całkiem fajnie i do tego dochodzą udane aranżacje, które przypominają dokonania takich kapel jak Enforcer, Steelwing czy właśnie Ravage. Oliver i Vera tworzą zgrany duet i to oni w głównej mierze napędzają tą całą machinę. Dla jednych problemem będzie brak świeżości i oryginalności, ale fani lat 80 raczej uznają to za zaletę. W końcu panowie mają doświadczenie i grają od lat 80. Tak więc skojarzenia z tamtym okresem jest zrozumiały. Już otwieracz „Speedshock” jest miłą podróżą w czasie. Słychać echa największych kapel i przypominają się czasy, gdzie liczyła się szczerość i dobra zabawa. Tak Ravage dobrze się bawi i to słychać od samego początku. Atutem jest tutaj to, że Ravage to specjalista od hitów i z łatwością przychodzi im tworzenie takich chwytliwych utworów. Dobrze to obrazuje rozpędzony „Power” czy melodyjny „On the Run”, które pokazują co potrafią gitarzyści. Ich gra po prostu zachwyca i tutaj już nie chodzi o techniczny aspekt, a o chemię i taki szczery przekaz. „Metalhead” to idealny hit na koncerty, a wszystko dzięki nieco hard rockowej naturze. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia agresywny i mroczny „Serenade”. Mocna rzecz, która potrafi pobudzić nasze zmysły. Dalej pojawia się również udany „My will to Live” który nawiązuje do Judas Priest, czy też Saxon. Główny riff „Hunter” ma coś wspólnego z Scorpions, a tytułowy „Poseidon” to kwintesencja gatunku i taki Ravage w pigułce. Kolejny mocny punkt tej płyty. Takich płyt jak „Poseidon” ostatnim czasy jest co raz więcej, ale w przypadku rozliczeń roku 2016 warto wspomnieć o tym albumie i mieć go na uwadze. Niemiecki Ravage jest równie ciekawy co ten amerykański, a ich najnowszy krążek to prawdziwa uczta dla maniaków speed/heavy metalu. Warto było czekać 16 lat na ich powrót.


Ocena: 8/10

środa, 20 lipca 2016

ENDLESS - The Truth, the chaos, The Insanity (2016)

Endless to jeden z tych zespołów, który idzie w ślady Sonata Arctica, Stratovarius, czy Symfonia. To band, który słodki i pogodny melodyjny metal z domieszką hard rocka i power metalu. Brazylijski Endless działa od 1995r i od tamtego czasu nagrał 3 albumy. Na ten najnowszy przyszło czekać fanom 10 lat. Może „The Truth, The Chaos, The Insanity” nie grzeszy oryginalnością i niczym specjalnym nas nie zaskakuje, to jednak fani gatunku powinni zwrócić uwagę na ten krążek. Album to przede wszystkim dobra rozrywka i wycieczka do starych płyt Stratovarius czy
Sonata Arctica. 10 lat to kawał czasu i może wiele się zmienić przez ten czas, ale w przypadku Endless nie wiele. Pozostali przy sprawdzonym stylu i nie kombinują w tej sferze aż tak bardzo. Pojawiają się elementy progresywne, wyjęte z hard rockowej formuły, ale to melodyjny metal i power metal przodują tutaj. Cristiano i Luciano to duet gitarowy, który nie zawodzi i często miło zaskakuje. Nie brakuje dynamiki, ikry i szybkości, a całość jest niezwykle spójna. Panowie pokazali się z dobrej strony, bo pełno jest ciekawych melodii, które potrafią poruszyć słuchacza. Dobrze potwierdza to już na samym wstępie energiczny „The Code of Light”. Niby odgrzewany kotlet, niby nic nowego, ale słucha się tego dobrze. Siła nowego krążka tkwi w formie wokalnie Vitora, który podszkolił się w śpiewaniu. Stawia na technikę, na czystość i emocje, a to przynosi sporą korzyść kompozycjom. Z płyty warto wyróżnić przebojowy „Black Veil of madness”, rozpędzony „Save me from myself” czy progresywny „Under the sun”. Najciekawiej prezentuje się ostrzejszy „Puppets on a stage”, który ma coś z starego Helloween czy Gamma Ray. Szkoda, że tak mało jest właśnie tego typu utworów, ponieważ płyta jest nierówna. Pojawiają się wypełniacze i momenty które nic nie wnoszą, a potrafią zanudzić nas swoją formą. Panowie grać potrafią, pomysły też są, tylko jakoś tego nie zebrano w całość i nie dopracowano na tyle, by płyta rzuciła na kolana. Dobre rzemiosło, które daje nadzieją na lepszą przyszłość, ale póki co jest to trochę za mało by zapaść na dłużej w pamięci. Co nie zmienia faktu, że warto posłuchać co oferuje brazylijski Endless.

Ocena: 6/10

niedziela, 17 lipca 2016

ASSASSINS BLADE - Agents of Mystification (2016)

Fani speed metalowego Exciter dobrze znają głos Jacquesa Belangera, który śpiewał w tej kapeli w okresie 1996 – 2006. Był to udany okres, ale Jacques nie jest już członkiem Exciter i musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie dawno świat metalowy ożył na wieść, że dawny muzyk Exciter rusza z własnym bandem. Assissins Blade, który ma tworzyć muzykę z pogranicza speed/heavy/thrash metalu na kształt płyt Attacker, Metal Church, Agent Steel czy właśnie Exciter. Jego głos wciąż zachwyca i przyprawia o dreszcze. Takich wokalistów miło słychać, zwłaszcza jeśli reprezentują starą szkołę amerykańskiego heavy metalu. Pozostały skład to muzycy z Portrait i Void Moon, którzy uzupełniają idealnie wokalistę exciter. Wspólnymi siłami nagrali pierwszy album w postaci „Agents of Mystification”. Ciekawa i tajemnicza okładka z pewnością działa na korzyść i zachęca do sięgnięcia po całość. Brzmienie osadzone w latach 80 jest dobrym pomysłem, zwłaszcza że same kompozycje też brzmią klasycznie. To co znajdziemy na płycie to ostre riffy, agresywne popisy gitarzysty Davida Stranderuda, a także sporej ilości przebojów. Co mi się podoba w tej płycie, że nie ma jakiegoś grania na siłę i próbę klonowania kogoś. Zespół jest sobą i gra z miłości do heavy metalu, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Jest klasycznie, ale nie brakuje ognia i elementu zaskoczenia. Tak więc mamy naprawdę miłe zaskoczenie ze strony Jacquesa i jego zespołu. Na płycie znajdziemy 11 utworów dających 50 minut muzyki. Tytułowy „Agents of Mystyfication” to rasowy heavy metalowy kawałek o nieco topornej formule. Jednak słychać nawiązanie do klasyki gatunki i tego co najlepsze w US heavy/power metalu. Ja to kupuje. Drugi w zestawie jest ostrzejszy „Herostratos”, który mocno uderza w twórczość Attacker. Oczekiwany speed/thrash metalu w stylu Exciter czy Agent Steel pojawia się w szybszym „the Demented Force”, agresywnym „Transgression” czy surowszym „Prophets Urn”. Stonowany i bardziej true metalowy w swojej konstrukcji jest „Dreadnought”, który również prezentuje się okazale. Zespół znakomicie urozmaica całość i próbuje się odnaleźć we wszystkim możliwych konstrukcjach. Nawet bardziej progresywnych czy epickich jak to ma miejsce w 9 minutowym „League of Divine Wind”. Dzięki niezwykłej pomysłowości i ciekawym melodiom każdy utwór to murowany hit. Wystarczy posłuchać melodyjnego „Autumn Serenade” czy zadziornego „Frosthammer”. Dzieje się sporo na płycie i przypominają się najlepszy płyty z amerykańskiej sceny metalowej. Najlepsze albumy Attacker, Helstar, Exciter czy Agent Steel wybrzmiewają w tym świetnym debiucie Jacquesa i jego Assassins Blade. Mocna rzecz i czekamy na więcej.

Ocena: 9/10

piątek, 15 lipca 2016

ANVIL - Anvil is anvil (2016)

„Juggernaut of Justice” to jeden z ostatnich wydawnictw Anvil, który rzeczywiście robiły wrażenie na słuchaczy. Doświadczony band z Kanady zawsze słynął z solidnych, heavy metalowych albumów, a swój sukces osiągnęli już w latach 80. Tak najlepsze wydawnictwa przypadły na tamten okres. Lata mijają, oni wydają kolejne albumy z taką samą formułę i nie każdego musi to ruszać, zwłaszcza, że ostatni album „Hope in Hell” był pomyłką. Niby formuła ta sama, ale sam album był nudny i obdarty z ciekawych melodii i heavy metalowego pazura. Mało kto interesował się tym, że Anvil się nie poddaje i ma zamiar wydać kolejny album. Brzydka i uboga okładka „Anvil is Anvil” raczej budziły niepokój niż gwarantowały udany album. Czy rzeczywiście jest tak źle jak to obrazuje okładka?

Otóż nie. Muzyka może jest mało oryginalna i oklepana do bólu, ale są pewne elementy, które ratują ten album przed klęską. Steve Kudlov bardziej przyłożył się do śpiewania i komponowania utworów. Słychać jakieś zaangażowanie, słychać zapał i ciekawe pomysły, co przedkłada się na jakość nowego krążka. Poziom „Juggernaut of Justice” jest poza zasięgiem, ale z pewnością Anvil odbił się od dna z „Hope in Hell”. Pojawia się więcej agresywnych riffów i łatwiej o jakiś ciekawy hit. Materiał trwa 45 minut i to nie jest wcale długo. Widać zespół poszedł na łatwiznę i postawił na krótkie kompozycje. Otwierający „Daggers and Rum” o pirackim charakterze nie jest wcale taki zły jak mogłoby się wydawać, ale też pozostawia sporo do życzenia. Bardziej trafia do mnie przesiąknięty Judas Priest, grave Digger czy Paragon energiczny „Up,Down, Sideways”. Dynamiczna sekcja rytmiczna, szybsze tempo, ostry riff i chwytliwy refren przyczyniły się do sukcesu tego kawałka. Dalej mamy rozpędzony „Die for a lie”, agresywny „Runaway train” czy melodyjny „Its your move”, które są głównymi atrakcjami nowego dzieła Anvil. Stary Anvil i echa klasycznego heavy metalu z lat 80 uświadczymy w żywiołowym „Run like Hell”, który jest moim faworytem z tej płyty. Zagrany z lekkością i taką nutką szaleństwa. Szkoda, że cały album nie brzmi właśnie tak. Na sam koniec mamy „Forgive Dont forget” który podkreśla, że zespół nagrał naprawdę udany album, który nie straszy aranżacjami jak „Hope in Hell”.

Kanadyjski Anvil to zespół, który zaliczamy do klasyki heavy metalu z lat 80. Nie muszą niczego udowadniać i swój status osiągnęli dawno temu. W roku 2011 nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów i teraz godnie zacierają wpadkę w postaci „Hope In Hell”. Nowe dzieło jest solidne, zawiera kilka petard i hitów, ale to wciąż za mało by mówić o sukcesie na miarę „Juggernaut of Justice”. Może następny album będzie jeszcze ciekawszy? Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

środa, 13 lipca 2016

THUNER LORD - Prophecies of Doom (2016)

Chile to odległy ląd i bardzo egzotyczny nawet jeśli myślimy w kategoriach heavy metalu. Nie oznacza to wcale, że nie mogą tam działać kapele, które mocno wzorują się na tych z Europy. Tak właśnie jest z bandem o nazwie Thunder Lord. Jest to kapela, która powstała w 2002r w miejscowości Santiago. Obrali sobie za cel granie rasowego heavy metalu z elementami power metalu. Czerpią wzorce z takich kapel jak Running Wild czy Grave Digger. Inspirują się latami 80 i tym jak kiedyś tworzono ten gatunek muzyki i to bez większego wysiłku. Panowie mają na koncie w sumie 3 albumy i spory okres działania. To sprawia, że są doświadczeni i znają się na swojej robocie. Thunder Lord to przede wszystkim specyficzny wokalista Estaben, który przypomina nam Rock;n Rolfa z pierwszych płyt Running Wild. Co ciekawe sama warstwa gitarowa i wyczyny Estabana i Diego są zagrane z polotem i pasją. Słychać, że gitarzyści są fanami pierwszych dwóch płyt Running Wild. Nutka speed/thrash metal, przybrudzone, surowe brzmienie i niezwykła melodyjność. Skojarzenia są i nie da się ich odpędzić, ale to akurat miłe skojarzenia. Zazwyczaj spotkać można klonowanie późniejszych płyt Running Wild, a tutaj Thunder Lord uderza w innym kierunku. W ich muzyce nie ma oryginalności i z tym trzeba się pogodzić, ale panowie wynagradzają nam to w inny sposób. Dostarczają miłe dla ucha melodie i wysokiej klasy kompozycje utrzymane w konwencji heavy/power metalu. Od samego początku płyta robi ogromne wrażenie. „End of Time” to mocne uderzenie jakie każdy fan takiej muzyki chce usłyszeć na otwarcie płyty. Zadziorny, agresywny riff i szalone popisy gitarzystów przywołują stare albumy Running Wild. Jeszcze więcej emocji mamy w melodyjnym i przebojowym „Prophecies of Doom”, który pokazuje na co stać zespół. Kawałek jest instrumentalnie bardzo wypieszczony i jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Marszowy i bardziej toporny „Pilan” to dobry ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej z początku lat 80. Motorem napędowym nowej płyty Thunder Lord bez wątpienia są szybkie petardy pokroju „The Darkness Breath” czy „The Blood Red Moon”. Dalej mamy najszybszy na płycie i w sumie najagresywniejszy „Useless Violence”, który brzmi jak brat bliźniak „Adrian S.O.S”. Na sam koniec mamy bardziej rozbudowany „Winds of war” i epicki „Metal thunder”. Wad nie uświadczyłem, a całość jest równa i wypchana hitami. Słychać echa starych płyt Running Wild, a panowie to wykorzystali na swoją korzyść. Nie ma mowy o nudzie, a zespół nagrał świetny album, który ma szanse wysoko zajść w roku 2016. Nie można tego pominąć, jeśli kocha się heavy/power metal.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 10 lipca 2016

RIZON - Power plant (2016)

W twórczości Axxis bardzo cenię sobie „Paradise in Flames” czy „Time Machine”. Bardzo dobra mieszanka melodyjnego power metalu w stylu Helloween czy Gamma Ray z nutką symfonicznego metalu i hard rocka. W dodatku te płyty cechują się niezwykłą przebojowością i lekkością. Jest to też dobry przykład, że można ciekawie rozdzielić partie wokalne na mężczyznę i kobietę. Ciężko w sumie znaleźć udany klon, który przypomni tamte lata Axxis. W sumie to w tą konwencję dobrze wpisuje się najnowszy album szwajcarskiej formacji Rizon. Sam zespół działa od 1997 roku i nagrali do tej pory 4 krążki, które wpisują się w kanon power metalu, hard rocka i melodyjnego metalu. Nie dawno do kapeli dołączyła wokalistka Rahel Fisher, a także nowy gitarzysta i basista. W nowym składzie zespół nagrał 4 album w postaci „Power plant”. W muzyce Rizon w sumie nie brakuje wpływów Nightwish, Sabaton czy Stratovarius i w sumie każdy coś znajdzie dla siebie. Oczywiście szwajcarska formacja nie ma zamiaru nagrywać jakiegoś plagiatu, a wręcz przeciwnie. Starają się tworzyć coś własnego, co nie będzie marną kalką. Podział na dwa wokale, ciekawe i intrygujące motywy gitarowe, a także spora dawka finezyjnych solówek sprawiają że „Power plant” prezentuje się okazale. Okładka nie do końca przekonuje, bo właściwie do samego końca nie wiadomo co się za nią kryje. Na szczęście materiał jest dopieszczony i zaspokaja żądze słuchacza. Jedynym minusem czasami bywa zbyt czyste i wygładzone brzmienie, które nieco psuje całkowity efekt. Co do materiału to warto na pewno wyróżnić melodyjny otwieracz „Nevermore”, który ma w sobie sporo gracji i przebojowości. Power metal pełną gębą wybrzmiewa w szybszym „Feel The Heat”, który zabiera nas do twórczości Stratovarius czy Helloween. Po tej petardzie wkracza hard rockowy hit „Midnight Sun”, który jest przykładem nawiązań do dokonań Axxis. Nie zabrakło muzykom również odwagi by wkroczyć w rejony bardziej progresywne. Trzeba jednak przyznać, że taki „I follow You” to całkiem udany kawałek. Płyty mimo pewnego urozmaicenia stylistycznego fajnie się słucha, bo cały czas mamy ciekawe melodie i dobrze wyważone aranżacje. Dlatego taki rockowy „Timebomb” czy stonowany „No way out” sprawdzają się znakomicie na tej płycie. Wszystko jest troszkę może i ugrzecznione i pozbawione agresji i dynamiki, ale płyta sama w sobie jest dobra i miła w odsłuchu. Staranność i pomysłowość muzyków sprawiły, że „Power plant” to solidny krążek w kategorii melodyjnego rocka i power metalu. Warto znać to wydawnictwo.

Ocena: 7/10

czwartek, 7 lipca 2016

ATTICK DEMONS - Let's raise hell (2016)

To już 20 lat istnienia portugalskiego Attick Demons, który błysnął w roku 2011 swoim debiutanckim albumem „Atlantis”. Wielu fanów heavy metalu zaczęło postrzegać ich jako odmłodzony Iron Maiden. Mając w składzie takiego utalentowanego wokalistę jak Artura Almeida można naprawdę wiele zdziałać. W tamtym czasie płyta jak i zespół przyciągnął wiele fanów i każdy z nich pokochał zespół nie tylko za wokalistę brzmiącego jak Bruce Dickinson z ery brave New World, ale też za pomysłowość i dbałość o szczegóły. Warsztat techniczny jak i talent do tworzenia chwytliwych melodii stał się przepisem na przeboje i spora w tym zasługa doświadczonych gitarzystów. Luis, Hugo i Nuno to trzej muszkieterowie Attick demons, którzy potrafią grać nowocześnie, zadziornie, agresywnie i melodyjnie. Mieszanka wybuchowa i te aspekty zespół rozwinął w swoim najnowszym albumie „Let's raise in Hell”. Można odnieść wrażenie, że Attick Demons postawił tym razem na nieco bardziej progresywne zacięcie i bardziej nowoczesne brzmienie. Skojarzenia z żelazną dziewicą dalej się pojawiają, ale zespół postanowił stworzyć coś bardziej zaskakującego. Tak więc mamy pewien rozwój stylu kapeli, ale niestety ucierpiała na tym przebojowość owego wydawnictwa. Soczyste brzmienie odgrywa znaczącą rolę, bo podkreśla agresywność partii gitarowych. Sama muzyka nie jest wcale taka zła. Otwierający „The Circle of Light” jest niezwykle dynamiczny, przesiąknięty power metal, ale i tutaj nie brakuje elementów Iron Maiden. Można jednak odnieść wrażenie, że zespół chciał nadać swojemu stylowi nieco nowoczesnego charakteru. „Adamastor” to ukłon w stronę melodyjnego heavy/power metalu i motorem napędowym tutaj jest świetna główna melodia i złożone solówki. Ciekawa mieszanka starego Hellowen i Iron Maiden. Progresywność o której wspominałem znakomicie wybrzmiewa w rozbudowanym „Dark Angel”. Klimat i aranżacje nasuwają twórczość Myrath. Kolejnym mocnym punktem jest „The Endless Game”, który zabiera nas w rejony solowych dokonań Bruce'a Dickinsona. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest zadziorny „Let's raise Hell”, który oddaje to co najlepsze w muzyce Attick Demons. Melodyjny, wręcz przebojowy „Ghost” to wypisz, wymaluj Iron Maiden z okresu „Brave New World”. Niby nic nowego, ale jak zapada w pamięci i ile radości potrafi dostarczyć. Całość zamyka surowy „Ritual”, któremu bliżej do do twórczości Judas Priest. Nie jest może tak przebojowo jak na debiucie, ale jest większe urozmaicenie i słychać pewien rozwój samej kapeli. Attick demons dalej pozostaje jednym z najlepszych klonów Iron maiden, które potrafią spojrzeć na heavy metal nieco świeżym spojrzeniem. Debiutu nie przebili, ale to wciąż heavy metal wysokich lotów. Fani żelaznej dziewicy będą w siódmym niebie.

Ocena: 8/10

DIAMOND HEAD - Diamond Head (2016)

Najlepsze lata Diamond Head ma dawno za sobą. Ich złoty okres przypadł na lata 80 i to właśnie oni mieli ogromny wpływ na rozwój i jakość NWOBHM. Zespół oczywiście próbował działać aktywnie w późniejszych latach, ale nie zbyt dobrze im to wyszło. To też jakby troszkę fani o nich zapomnieli. Ostatni album z 2007 r w postaci „Whats in your head?” był jakby tylko dowodem na to, że chyba czas tej kapeli dawno temu przeminął. Kiedy każdy obstawiał koniec Diamond head oni powracają po 9 latach z nowym albumem. Jak widać, nie mają dość, a „Diamond Head” ma być swego rodzaju przeprosinami za swoje błędy i wydanie kiepskich albumów ostatnim czasy. Może najnowsze dzieło nie jest ich najlepszym w karierze, ale przypomina nam największe osiągnięcia zespołu. Mimo zmian personalnych i zatrudnienia nowego wokalisty udało się nagrać naprawdę udany i godny tej marki album. „Diamond head” ma w sobie spore ilości NWOBHM, klasycznego heavy metalu i hard rocka. Tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. „Bones” to dobrze trafiony otwieracz, który spełnia się w swojej roli. Jest melodyjny, chwytliwy i bardzo klasyczny. Tego gdzieś brakowało na ostatnich dokonaniach Diamond Head. Nie mogło zabraknąć też nieco szybszych kawałków i taki rozpędzony „Shout at the Devil”, który brzmi jak mieszanka starych płyt DIO i Judas Priest. Trzeba przyznać, że Rasmus wniósł ożywienie do muzyki Diamond Head i jego charyzma sprawia, że Diamond Head brzmi świeżo. Nieco Black Sabbathowy „Set my soul on fire” też dobrze wpisuje się w kanon muzyki Diamond Head. Mocnym atutem tego kawałka jest mroczny klimat i cięższy riff. Jeden z ciekawszych utworów na płycie i to nie podlega dyskusji. Pierwszym takim mocno hard rockowym kawałkiem na płycie jest „See You Rise”, który porywa swoją energią i lekkością. Fani starego Deep Purple czy Iron Maiden pokochają żywiołowy „Wizard Sleeve”, który przywołuje na myśl najlepsze kawałki brytyjskiej formacji. Do udanych kawałków trzeba zaliczyć szybszy „Speed”, przebojowy „Diamonds” czy wreszcie rozbudowany i klimatyczny „Silence”, który zamyka całość. Soczyste brzmienie sprawia, że można poczuć, że to album naszych czasów, że nie starano się na siłę odtworzyć lata 80. Mocnym atutem jest przede wszystkim materiał, który jest lepiej przygotowany niż te na poprzednich albumach. Kompozycje są mocne, równe i zróżnicowane. Cały czas się coś dzieje i można poczuć klimat starych płyt. Bardzo udany powrót po latach klasyki NWOBHM czyli Diamond Head. Oby udało im się utrzymać taki poziom na następnym albumie.

Ocena: 8/10

wtorek, 5 lipca 2016

WIZZ WIZZARD - Where the river runs cold (2016)

Wizz Wizard to zespół, który identyfikuje się z przeszłością i starymi płytami belgijskich formacji z lat 80. Panowie stronią od kombinowania i szukanie czegoś wyszukanego i oryginalnego. Grają po prostu heavy metal z domieszką hard rocka i nie da się ukryć, że w ich żyłach płynie krew miłośników starych płyt Motley crue, Dokken, czy Judas Priest. Działają od 2007 roku i znaleźli swojej miejsce obok takiego Enforcer, Striker czy Steelwing. Nie grzeszą oryginalnością, ale ich muzyka jest miła dla ucha i potrafi zrelaksować i to bez większego zobowiązania. Debiut w postaci „tears from the moon” był udany i trafiał w gust fanów takiej muzyki. Proste riffy, chwytliwe melodie i przebojowe refreny sprawiały, że album mimo pewnych wad się bronił. Trzy lata przyszło czekać fanom na drugie uderzenie, ale już jest. „Where The river runs cold” to właściwie nic innego jak kontynuacja tego co słyszeliśmy na pierwszym albumie. Można jednak odnieść wrażenie, że kompozycje są bardziej trafione i bardziej dopracowane. Zespół jest bardziej dojrzały i doświadczony, co z reszta słychać. Dobrym tego przykładem jest choćby sam wokalista Wizz, który śpiewa pewniej i bardziej zadziorniej. Płyta zawiera 11 energicznych i dobrze zróżnicowanych. Tak więc nie ma szans na nudę. Już taki radosny i rockowy „Crucifed” dobrze się spisuje w roli otwieracza. Kenny G i Smb troszkę się oszczędzają w solówkach. Brakuje troszkę bardziej rozbudowanych popisów i lekkiego zaskoczenia. Panowie nadrabiają te braki udanymi melodiami i ciekawymi pomysłami na kawałki. Można tutaj przytoczyć przebojowy „The Wolf” czy marszowy „Rock Lives on” i to właśnie te kompozycje pokazują że kapela potrafi grać i to całkiem dobrze. Z tych wolniejszych utworów dobrze prezentuje się klimatyczny „Break away”. Na koniec chciałbym wspomnieć o „Return of the Vampires” który ma coś z Accept. Wizz Wizzard nagrał solidny album, który warto znać. Jednak nie jest to nic nadzwyczajnego i wyróżniającego się na tle innych podobnych albumów. Po prostu solidna robota.

Ocena: 6.5/10

sobota, 2 lipca 2016

NOW OR NEVER - II (2016)

3 lata przyszło czekać fanom na drugi album Now or Never. Debiut sprzed trzech lat nie do końca mnie porwał, choć było wiele głosów pozytywnych odnośnie tego wydawnictwa. „Now or Never” to album będący mieszanką hard rocka i heavy metalu. Muzycy znani z twórczości Pretty Maids i Nightmare stworzyli ciekawą mieszankę stylów wypracowanych przez swoje macierzyste kapele. Brakowało mi jedynie ostatecznego szlifu, dopracowania i prawdziwych przebojów. Tak więc z nadzieją wypatrywałem drugi album zatytułowany „II”.

Zespół powstał w 2012 roku z inicjatywy byłego gitarzysty Pretty Maids czyli Rickiego Marxa. Udało mu się ściągnąć również byłego basistę Pretty Maids oraz wokalistę Nightmare – Joe amore. Stawiają na mocne riffy, na godne zapamiętania melodie i ciekawe partie solowe. Co ich wyróżnia to nowoczesne brzmienie i umiejętność balansowania na pograniczu różnych gatunków. Debiut był ciekawe, ale nie potrafił mnie wciągnąć na dłuższą metę. Nowy album jest bardziej dojrzały i dopracowany pod względem choćby samego materiału. Kompozycje są bardziej melodyjne, mają więcej z heavy metalu niż z hard rocka, co mnie bardzo cieszy. Drugi album ma w sobie więcej mocy, więcej agresji i często można odnieść wrażenie, że słuchamy albumu dawnej kapeli Joego. Na płycie mamy 10 zróżnicowanych kompozycji. Na pierwszy strzał idzie „The Voice inside” i to jest miła niespodzianka. Uderza nas mocny, wręcz brutalny riff, mroczny klimat i nowoczesne brzmienie. Jeśli tak ma brzmieć nowoczesny heavy metal z domieszką hard rocka to jestem na tak. Jeszcze mroczniejszy i ocierający się o thrash metal jest „Sonic Ectasy”, który potęguje napięcie na płycie. Takich petard nigdy nie ma się dość. Hard rockowe oblicze bandu uświadczymy w lżejszym „King for a day”. Moim faworytem od samego początku został „I shall remain”, który jest utrzymany w power metalowej konwencji. Z takich mocniejszych utworów warto wyróżnić „revolution”, stonowany „Save me” czy energiczny „Feel Alive”. Na sam koniec dostajemy klimatyczną balladę w postaci „Till the end of time”.

Słychać echa Nightmare czy Pretty Maids jednak Now or Never żadnym z tych zespołów nie jest. Wypracowali swój styl i dobrze się czują w takiej stylizacji. Kto lubi nowoczesne brzmienie heavy metalu i hard rocka, a także świetny wokal Joego ten może śmiało sięgać po nowy album Now or Never.

Ocena: 7.5/10