środa, 18 sierpnia 2021
BRAINSTORM - Wall of Skulls (2021)
Niemiecka scena metalowa to prawdziwa potęga, zwłaszcza kiedy zagłębimy się w rejony heavy/power metalu. Jest tu sporo gwiazd i sporo wartościowych zespołów, ale znajdą się też takie które grają od lat i jakoś nie mogą przebić się do pierwsze ligi. Mam wrażenie, że taki właśnie los spotkał Brainstorm, którego historia się roku 1989. Niesamowite jest to, że kapela o tak bogatej dyskografii i historii nie jest tak rozpoznawalna jak choćby Primal Fear czy Gamma Ray. Myślę że problem trochę tkwi w tym, że band miewa dobre momenty i wydaje perełki jak "Metus Mortis", "Liquid monster" czy "Downburst", ale wydaje też sporo średnich albumów jak "Memorial Roots". Strasznie nie równy poziom trzyma Brainstorm, przez co szybko tracą fani zainteresowanie takim zespołem. Jednak już "Midnight Ghost" z 2018r pokazał, że kapela potrafi grać heavy/power metal na wysokim poziomie i słychać było, że panowie przeżywają drugą młodość. Była nadzieja, że nadchodzący album "Wall of skulls" może być ważnym albumem dla zespołu. Tak też jest, bowiem jak dla mnie jest to najlepsze co stworzył ten niemiecki, zasłużony band.
Ciekawe jest to, że band lubi bawić się konwencją i urozmaicać swoje płyty, bo przecież cały czas trzymają się heavy/power metalu, a każdy album ma swój charakter. Skład jest bez zmian od roku 2007, ale dobrze widzieć, że band obiera właściwy kurs od 2018 r, a "Wall of skulls" to tak naprawdę punkt kulminacyjny nowego kierunku i jego idealne podsuwanie. Nowa jakość Brainstorm, prawdziwa precyzja i świeżość, a przecież Brainstorm nie zmienił stylistyki i dalej gra swój heavy/power metal. Z partiami gitarowymi bywało różnie u Brainstorm, ale tutaj Torsten i Milan wspinają się na wyżyny swoich możliwości. Jest energia, zróżnicowanie, a przede wszystkim masa atrakcyjnych melodii, która imponują chwytliwością i przebojowością. Co za przemiana i co za jakość muzyki. Brawo panowie, teraz to można Was chwalić pod niebiosa. Andy B.Franck to doświadczony i utalentowany wokalista, który jest bardzo niedoceniany. Wysokie górki, czy klimatyczne niskie tony to są jego atuty, a nowy album wydobywa z niego to co najlepsze.
Płytę otwiera nośne i klimatyczne intro "Chamber Thirteen", które tak naprawdę nie wiele zdradza. Zawartość jest przemyślana i dojrzała. Nie ma chybionych pomysłów, czy serwowanie nam wypełniaczy. Każdy utwór ma swoją wartość i wkład w całość. Płytę promował z wielkim sukcesem "Where ravens fly". Energiczny power metal z mocnym, zadziornym riffem i podniosłym refrenem. Gdzieś tam słychać echa Silent Force, Primal Fear czy mystic Prophecy. Niech tego kierunku trzyma się band, bo jest po prostu imponujący. Band od razu przenosi się do pierwszej ligi heavy/power metalu, a ten kawałek znakomicie oddaje klimat i styl całości. Kiedy wkracza na wstępie refren "Solitude" to nieco jakbym słyszał coś pokroju Powerwolf i tutaj band dostarcza nam stonowanych dźwięków. Prosty kawałek, który przemyca elementy heavy metalu i hard rocka. Drugi singiel to "Escape the silence", który znów kusi nas agresywnym riffem i niezwykłą dynamiką. Peavy z Rage też idealnie się tutaj wpasował. Kolejny killer na płycie. Zaproszono również Seeb z Orden Ogan, który wsparł Andiego w partiach wokalnych "Turn off the light".To nieco toporniejszy kawałek, który miesza heavy metal z power metalem i dostajemy coś w stylu Primal fear. No świetnie się to wszystko zaczyna. Urok swój ma też klimatyczna ballada "Glory Disappears" i znów Andy czaruje swoim głosem. Niby wolniejszy kawałek, a to wciąż wysoki poziom grania. Rozpędzony i niezwykle melodyjny "my dystopia" też śmiało mógłby znaleźć się na płycie Primal Fear. Mamy tu podobny poziom energii, zadziorności i przebojowości. Brainstorm przeszedł niesamowitą transformację i ta ich nowa jakość jest imponująca. Troszkę odstaje stonowany i nieco bardziej hard rockowy "End of my innocence". Kto kocha granie spod znaku Judas Priest, czy Gamma ray ten odnajdzie się w agresywnym i przebojowym "Stigmatized (shadows fall)". No panowie tutaj wygrywają znakomity i wysokiej klasy riff. Idealny kawałek, no nic bym tu nie zmienił. Jest jeszcze dynamiczny i chwytliwy "I deceiver" z nośnym refrenem.
Brainstorm nagrywał różne płyty, ale pierwszy raz mamy do czynienia z bardzo spójnym i dojrzałym materiałem. Jest agresywnie, współcześnie, ale zarazem bardzo melodyjnie. Panowie rozwinęli pomysły z "Midnight Ghost" i jeszcze bardziej rozwinęli styl z tamtej płyty. Teraz status Brainstorm na pewno się zmieni, bo nowy krążek to najlepsze co nagrali i oby taki poziom już utrzymali. "Wall of skulls" ma wszystko co powinien mieć album heavy/power metalowy, a ten tutaj to jeden z tych najlepszych roku 2021. Szok i wielkie uznanie dla zespołu. Kto nie zna Brainstorm niech sięga, a kto zna ten jeszcze bardziej powinien to mieć w swojej kolekcji. Petarda!
Ocena: 9.5/10
wtorek, 17 sierpnia 2021
MORNING DWELL - The power will go on (2021)
Zdarza się, że powstają nie raz takie płyty, które brzmią jakby powstały a to w latach 80 czy 90. Szwedzki Morning Dwell przyzwyczaił nas do tego, że ich płyta to hołd dla złotego okresu Edguy, Helloween czy Hammerfall. W tym roku band wydał swój 3 album zatytułowany "The power will go on". Znów jest to idealny przykład klasycznego power metalu przesiąkniętego klimatem lat 90. Dla jednych będzie to kpina, że band nic nie daje od siebie tylko kopiuje innych, a druga grupa słuchaczy będzie w siódmym niebie że Morning Dwell tak skutecznie odtwarza najlepsze lata dla power metalu.
Typowa, charakterystyczna okładka dla power metalu. Od razu czuć klimat fantasy. Brzmienie też jest takie rasowe dla power metal i tutaj dobrze spisał się Ronny Milianowicz z Shadowquest. Sam zespół też jest utalentowany i dlatego to przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Całą uwagę słuchacza skupia wokalista Petter Hjerpe, którego można kojarzyć z Majestica czy Mad Hatter. Jego barwa przypomina manierę wokalną Kiske czy Tobiasa Sammeta. Idealnie sprawdza się w Morning Dwell i to za jego sprawą morning dwell brzmi tak oldscholowo i tak atrakcyjnie. Kawał dobrej roboty robią gitarzyści i na pochwałę zasługują również Zatterman i Barrera. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i nie ma tutaj elementu zaskoczenia. Wkrada się może i wtórność, ale to było nieuniknione.
Materiał jest krótki, bo trwa niecałe 40 minut. Bardzo podoba mi się otwierający "The Chosen Champion", który brzmi znajomo i przemyca sporo sprawdzonych chwytów. W swojej prostej konstrukcji wypada dobrze i potrafi zapaść w pamięci. Fani europejskiego power metalu z lat 90 będą czuć się jak w domu. Coś z Edguy, coś z Timelles Miracle mamy w lekkim i przyjemnym "Wandering man". Taki słodki, nieco cukierkowy power metal zawsze znajdzie swoich fan. Dalej znajdziemy "Behind the gate", który też opiera się na patentach Edguy. Znajomo brzmi oldscholowy riff w "Twilight Side". Band tutaj zabiera nas momentami do najlepszych hitów Helloween z Kiske. Ten klimat utrzymuje melodyjny i energiczny "Change". O to chodzi w power metalu i słychać że Morning Dwell idealnie wie czego fani potrzebują. Troszkę rozbudowany "We stand together" odstaje od reszty i za mało tutaj kopa. Na szczęście złe wrażenie zaciera power metalowa petarda "The power will go on", który jest hołdem dla Helloween z okresu "keeper of the seven keys".
Morning Dwell nieustannie pracuje na swój sukces od roku 2012. Można posądzić ich kopiowanie wielkich kapel, ale nie można odmówić szczerości, dbałości o detale i jakość granej muzyki. Chcą wypełnić lukę po starych płytach Edguy czy Helloween. Czasami klasyczne rozwiązania są lepsze od eksperymentowania. Fani power metalu muszą sięgnąć po "The power will go on"!
Ocena: 9/10
poniedziałek, 16 sierpnia 2021
RAGE - Resurrection day (2021)
Z niemieckim Rage jest tak, że systematycznie wydaje płyty i w sumie każdy z nich podobnie brzmi. Teutoński niemiecki, toporny heavy metal z elementami speed i power metalu. Nic się nie zmienia w tej kwestii od paru ładnych lat. Mamy kolejne płyty i brakuje jakiegoś killera, który wstrząsnąłby sceną metalową. Duże nadzieje miałem z nadchodzącym "Resurrection Day",który został nagrany w nowym składzie. Piękna okładka i zapowiedzi Petera Wagnera, że mamy album na miarę "Black in mind" sprawiały, że apetyt na nowy krążek tylko rósł z każdą chwilą.
Gitarzyści Jean Bormann i Stefan Weber (Ex Axxis, Scanner) odnaleźli się w świecie Rage i wnieśli sporo świeżości. Dołączyli w roku 2020, ale szybko udało im się wpisać w stylistykę Rage i dając sporo od siebie. Partie gitarowe to tak naprawdę fundament "Resurrection Day". To dzięki mocnym riffom, agresywnym solówkom płyta jest dynamiczna, pełna energii. Do tego panowie znakomicie urozmaicają swoją grę i nie ma tutaj efektu znudzenia. Rage jest dalej jest sobą i to wszystko za sprawą głosu Petera, który od lat stanowi o charakterze kapeli. Okładka jest przepiękna i robi furorę, a do tego jeszcze mamy zadziorne i soczyste brzmienie, które wydobywa to co najlepsze w Rage.
Co ciekawe otwarcie intrem "Memento vitae" nasuwa na myśl twórczość Lingua Mortis Orchestra". Tu właśnie znajdziemy podniosłość i symfoniczny wydźwięk. Dalej wkracza tytułowy "Resurrection day", gdzie dostajemy chwytliwą melodię, ale też sporo agresji, które nadają kawałkowi nieco thrash metalowego wydźwięku. Pełno tutaj tego typu rozwiązań, co czyni nowy album Rage niezwykle agresywnym i dynamicznym. Płytę promował "Virginity" i ten utwór idealnie oddaje klimat całej płyty. Mroczny klimat, agresywne riffy, ocierające się o thrash metal i duże pokłady toporności. To już kolejny mocny kawałek na płycie. Więcej przebojowości i power metalowego feelingu dostajemy w chwytliwym " A new Land" i znów Rage pokazuje, że jest w świetnej formie. W podobnym tonie utrzymany jest melodyjny "Man in chains", który zabiera nas do najlepszych płyt Rage. Na wyróżnienie zasługuje prosty w swojej konstrukcji "The age of reason". Utwór może nieco stonowany, może bardziej nastawiony na prostą melodie i przebojowość. W tej roli sprawdza się idealnie. Troszkę nijaki jest "Monetary gods" i szczerze wyrzuciłbym go z albumu, Końcówka płyty to nieco hard rockowy "Mind control", balladę "Black Room" i rozpędzony "Extinction Overkill'.
Jaki by nie był "Resurrection day" to i tak wszystko składa się na fakt, że to płyta którą można postawić obok klasyków. Ta płyta ma pazur, agresję i przebojowość, tak więc spełnia wszystko co jest wymagane od albumu z kręgu heavy/power metalu. Rage nieustanie nagrywa nowe albumy i robi to bardzo intensywnie. Liczy się nie ilość, a jakość prezentowanej muzyki, a ta tutaj naprawdę zachwyca. Dobra robota Rage !
Ocena: 8.5/10
środa, 11 sierpnia 2021
VALTARI - Titans Call (2021)
Warren zadbał o każdy detal i muzyka zawarta na płycie wpada w ucho i może się pochwalić niezwykłą przebojowością. Jest tutaj zadziorność, agresja, ale też i urozmaicenie, co przedkłada się na atrakcyjność owej płyty. Co przyciąga uwagę to bez wątpienia dojrzały i zadziorny wokal Warrena, który nadaje całości charakteru i death metalowa pazura. Niby Warren niczego nowego nie odkrywa, a wręcz powiela wiele znanych motywów, ale wszystko jest bardzo ładnie splecione i słucha się tego bardzo przyjemnie. Otwieracz "The shadows Caress" może nie jest idealny, ale ma solidny riff i dobrze rozplanowane partie wokalne. Pierwszy killer na płycie to melodyjny "silence", który zaskakuje dynamiką i przebojowością. Elementy folku można wychwycić w nastrojowym "Titans Call". Warty wyróżnienia jest złożony i klimatyczny ""Follow". Zamykający "Cloaked" też jest wartościowym kawałkiem, gdzie Warren przemyca mroczny klimat i folkowe melodie. Tutaj jednak dostajemy stonowane granie, które ma nas zaskoczyć. Tak też jest.
"Titans call" to świetny przykład, że jedna osoba też może zdziałać cuda. Warren sam wszystko nagrał i tym bardziej jest to imponujące. Wszystko brzmi naprawdę solidnie i słucha się tego z dużą przyjemnością. Melodie może nie wyróżniają się, ale zapadają w pamięci i czynią ten album atrakcyjny w swojej kategorii. Warto zapoznać się z tym albumem, bo jest tu wartościowa muzyka, która potwierdza że melodyjny death metal jeszcze nie umarł i ma się całkiem dobrze.
Ocena : 7/10
wtorek, 10 sierpnia 2021
SCYTHELORD - Earth boiling dystopia (2021)
A to kolejny album, który zasługuje na uwagę w tym roku. Okładka "Earth Boiling Dystopia" nie wiele zdradza. Pierwsze skojarzenie to jakiś doom metalowy album, ale tak naprawdę za tą mroczną i niezwykle klimatyczną okładką kryje się znakomita mieszanka progresywnego thrash metalu i death metalu. To wszystko sprawia, że projekt muzyczny tworzony przez Franka i Joela o nazwie Scythelord jest godny uwagi.
Dwóch muzyków, którzy znakomicie się rozumieją i mają wizję na temat swojej muzyki. To nie tylko brutalność, agresja i zadziorność. Panowie stawiają na wyszukane melodie, na złożone motywy gitarowe i duża dawką przebojowości. Brzmi to świeżo i bardzo atrakcyjnie, a to wszystko sprawia że płyta wpada w ucho i zapada w pamięci. Największe wrażenie robi wokal Joela, który nadaje całości charakteru i brutalności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Pierwszy killer to 7 minutowy "Wireframe", który imponuje dynamiką i ostrymi riffami. Słychać, że panowie wiedzą co chcą grać i robią to świetnie. Jest moc, pazur i hołd dla dokonań Vektor czy Voivod. Dużo się dzieje w rozbudowanym "Rod of Asclepius", który ukazuje progresywne oblicze zespołu. Panowie bawią się konwencją i stawiają na pomysłowe rozwiązania, co potrafi zaskoczyć słuchacza. Kolejny killer na płycie to rozpędzony "Comedy in blood", który utrzymany jest w stricte thrash metalowej konwencji. Tutaj Scythelord pokazuje pazur i niezwykłą technikę. Idealnym podsumowaniem tego krążka jest tytułowy "Earth boiling dystopia". Mamy tu niesamowity klimat i budowanie napięcia. Oj dzieje się tutaj!
No zaskoczył Scythelord swoim nowym albumem i to tak bardzo pozytywnie. To nie tylko agresywna papka, która nie ma nic do zaoferowania poza brutalnością. Otóż nie, bowiem to dojrzała muzyka, który zachwyca świeżością i wciągającymi motywami gitarowymi. Oby więcej takich płyt z taką muzyką i to na tak wysokim poziomie.
Ocena: 8.5/10
SYLVATICA - Ashes and Snow (2021)
Do kogo skierowana owa płyta? Do maniaków melodyjnego metalu, dla miłośników chwytliwych i złożonych melodii. Sylvatica jednak stworzyła tutaj również raj dla słuchaczy, którzy cenią sobie klimat, podniosłość, rozmach i nawet epickość. Szeroki wachlarz możliwości i najlepsze że Sylvatica sprawdza się na każdym z tych płaszczyzn. To nie jakieś tam biedne pitu, pitu, gdzie gramy szybko i bez jakiejś wizji. Band jest świadomy swoich umiejętności, swojego talentu i to wykorzystuje. Zawartość to ukłon w stronę Ensiferum, Children of Bodom, a najwięcej czego ja tu słyszę to Wintersun.
Piękna okładka, soczyste i zadziorne brzmienie, czego chcieć więcej? Ano tak dojrzały i energiczny materiał też by się zdał. Tak też jest. Nie ma tutaj miejsca na pomyłkę. Gitarzyści dają czadu i cały czas się coś dzieje. Nie ma miejsca na nudę i kopiowanie innych. Jest moc i można dostać dreszczy podczas odsłuchu. Każdy z muzyków to czarodziej, mnie zaimponował wokalista i gitarzysta Jarden Schlesinger. Jego głos wbija w fotel i zarazem buduje napięcie. No tak to powinno brzmieć.
Czas na konkrety. Płytę otwiera spokojny, nastrojowy "Daybreak". Oj jest podniośle, nawet powiedziałbym filmowo. No jest rozmach i magiczny klimat fantasy. "Wow" i co ciekawe nie brzmi to jak otwarcie płyty z kręgu death metalu. Nastrojowo zaczyna się tytułowy "Ashes and Snow". Po kilku sekundach atakuje nas fala dźwięków. Jest symfoniczne, melodyjnie i zarazem agresywnie. To jest to co ja kocham w melodyjnym death metalu i dostałem to z nawiązką. Ciekawie band przeplata spokojne motywy. Ciary mam przy "Pillars of light". Co za rozmach, za orkiestrowe motywy. Brzmi to cudnie, a kawałek znów nabiera z czasem mocy i epickiego wydźwięku. Nie wiem czemu, ale momentami mi to przypomina Powerwolf. "Creation" to niezwykle melodyjny i złożony kawałek, który zachwyca świetnym refrenem. Najwięcej mocy i brutalności ma treściwy "Helios". Band powala na kolana 9 minutowym "Halls of Extinction", który jest taką wisienką na torcie. Co tutaj kapela odwala to przechodzi ludzie pojęcie. Symfoniczny metal spotyka death metal, a przy tym ociera się jeszcze o folk metal. Czysty geniusz.
7 lat przyszło czekać na nowy album Sylvatica i czas plus pojawienie perkusisty Hauge i gitarzysty Christiansena sprawiły, że band ożył na nowo. "Ashes and snow" to definicja melodyjnego death metalu i żywy przykład jak grać na wysokim poziomie. Tutaj jest wszystko, a nawet znacznie więcej. Kto nie wierzy, to niech czym prędzej odpali nowy album Sylvatica. Oj może wam tylko namieszać w tegorocznych zestawieniach. Cudo!
Ocena: 9.5/10
EMPIRE - Blind War (2021)
W czym tkwi wyjątkowość Empire? Nie jest to jakiś brutalny i mega energiczny melodyjny death metal, który nastawiony jest na demolkę i totalne zniszczenie. Empire idzie w nieco innym kierunku. Eksponuje swoje melodie, ale nie są one jakieś słodkie, a wręcz brzmią jakby je ktoś wyjął z stylistyki heavy metalu i hard rocka. Najwięcej tutaj patentów rodem z płyt Volbeat i do tego głos Diego Attingera momentami przypomina Micheala Poulsena z Volbeat. Mamy też wokale death metalowe i w stylistyce też nie brakuje zagrywek stricte death metalowy, ale nie wszystko jest takie oczywiste. To wszystko sprawia, że dlatego laika death metalu jak ja płyta może być naprawdę atrakcyjna.
Nie wie ktoś czy sięgnąć po ten krążek to niech odpali energiczny i niezwykle melodyjny "Ravens Call", który o dziwo momentami ma coś z Running Wild, ma też echa folk metalu. No niezwykły hicior zespołowi wyszedł. Fanom death metalu przypadnie do gustu mroczniejszy i agresywniejszy "Blind War" czy "From the sun". Echa Volbeat słychać w pierwszych utworach typu "Ragnarok" czy "skal", który przemyca patenty nieco bardziej hard rockowe. Brzmi to wszystko ciekawe, ale czegoś mi tu brakuje.
Może nieco dynamiki, może odrobiny większej przebojowości? Na pewno drzemie w kapeli potencjał i starają się stworzyć własny styl i słychać, że mają ciekawy pomysł na melodyjny death metal. Jest rozmach, element zaskoczenia i kilka mocnych momentów, dlatego warto obczaić Empire, bo zasługują na to!
Ocena: 7.5/10
poniedziałek, 9 sierpnia 2021
PERCIVAL - Riders of the Sun (2021)
Każdy z muzyków ma spory wpływ na styl i jakość muzyki Percival i ten wkład jest bardzo ważny. Odnoszę wrażenie, że kluczową rolę odgrywa tutaj nie kto inny jak Walter Behobi, który pełni rolę znakomitego lidera. To on swoim głosem buduje rycerski klimat i znakomicie potrafi nadać kompozycjom charakteru epickiego heavy/power metalu. Imponuje mi jego technika i styl śpiewania. W roli gitarzysty też zaskakuje ciekawymi zagrywkami i wciągającymi melodiami. Momentami może nieco wkrada się lekki spokój i nutka nudy, jednak mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż ciekawa płyta.
Na wstępie dostajemy podniosły, instrumentalny "Rite of passage" i już wiadomo co się szykuje i czego można się spodziewać. Epickość wylewa się z każdej strony. Pierwszy killer to bez wątpienia tytułowy "Riders of the sun", który imponuje dynamiką i przebojowością. Troszkę dziwnie brzmi "A kind of magic" z repertuaru Queen, a "Twilight of the gods" to taki kawałek, w którym epicki klimat jest ważniejszy od heavy metalowego pazura. Lekkość i przebojowość to atuty chwytliwego "Raise Your Arms" i od razu słychać, że kapela ma to "coś". Moim faworytem został rozpędzony i z pewnymi elementami power metalu "Phoenix on the sword". No i jest jeszcze lekki i przyjemny "Across the sea", który przemyca patenty hard rockowe.
Solidne granie i kilka atrakcyjnych melodii to troszkę za mało, że stworzyć album który może zapaść głęboko w pamięci. Jednak mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż atrakcyjne i miłe dla ucha granie, który potrafi oczarować niesamowitym klimatem. Warto czujnie obserwować karierę Percival.
Ocena: 7/10
CELTIC HILLS - Mystai Keltoy (2021)
Muzyka Celtic Hills brzmi świeżo pomysłowo i bardzo tajemniczo. Całość otacza mrok i nutka nie pewności. Band nie idzie na łatwiznę i stawia na bardziej wyszukane melodie i motywy. Nie podają wszystko na tacy i czasami trzeba skupienia, by uchwycić piękno danej kompozycji. Płyta przykuwa uwagę klimatyczną okładką i samą warstwą liryczną, która skupia się wokół dawnej cywilizacji i historii związanych z terenem Friuli. W zespole kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Jonathan Vanderblit, który potrafi czarować swoim głosem i budować odpowiedni nastrój. W muzyce Celtic Hills nie brakuje elementów Iron maiden, Iced Earth czy Metal Church, ale nie brakuje też elementów progresywnych. To czyni nowy album włochów niezwykle atrakcyjnym i wyjątkowo oryginalnym w swojej konwencji.
Już pierwszy kawałek zatytułowany "The light" pokazuje ogromny potencjał tej formacji. Popisy gitarowe kryją moc i niezwykłą lekkość. Czuć power metal, ale też nie zwykłą świeżość, a do tego ten niesamowity klimat. Elementy progresywne można usłyszeć w agresywnym "Blood is not water". Ten kawałek też przemyca sporo patentów power/thrash metalowych. Tajemniczość i epickość to atuty stonowanego "The tomorrow of our son". Dalej mamy przebojowy "The landing of the gods", który pokazuje znakomity głos Jonahtana. Nieco odstaje "temple of love", który jest bardziej komercyjny i bardziej progresywny. Całość wieńczy pomysłowy i złożony "Alliteratio", który idealnie podsumowuje cały materiał.
Celtic Hills to nie jest jeszcze rozpoznawalna marka i nowy album "Mystai Keltoy" pokazuje jak można stworzyć dojrzały i klimatyczny album z kręgu power/thrash metalu. Pomysłowe riffy, wciągające riffy i przebojowe melodie to są atuty Celtic Hills. To nie jest kolejna płyta która niczym się nie wyróżnia, tu jest zupełnie inaczej. Band stawia na świeżość i oryginalność, a to zawsze jest w cenie.
Ocena: 8.5/10
sobota, 7 sierpnia 2021
BLAZON STONE - Damnation (2021)
Z oddali słychać szum fal, nad taflą wody unosi się mgła, a w oddali widać czarną flagę z trupią czaszką. Płynie w naszą stronę okręt i na pierwszy rzut oka wygląda znajomo. Czy to ukochana bandera pod wodzą kapitana Rock'n Rolfa? Po chwili już widać obiekt w pełnej okazałości. Płynie znacznie szybciej i zwiększą werwą ów okręt niż obecnie łajba o nazwie Running Wild. Widać że okręt ma podobny styl i cechy co zasłużona czarna perła Kasperka, ale jest nowszy i jeszcze może wiele zdziałać na światowych wodach. Tak to nasza druga jakże ważna ekipa jeśli chodzi o piracki świat, czyli Blazon Stone. Bandera pod wodzą kapitana Cedericka Forberga pływa na wodach od 2011r i choć załogę praktycznie tworzył sam Ced, to podbijał świat i przypominał złote lata Running Wild. Mało komu udała się ta sztuka. Ciężko utrzymywać wysoki poziom swojej pracy, kiedy wszystko spoczywa na głowie jednego człowieka. Tutaj wielkie brawa dla niezwyciężonego Ceda, który mimo upływu lat nie tracił na świeżości i przebojowości. Każda wyprawa pod szyldem Blazon Stone kończyła się sukcesem. Wszystko zmierzało niestety ku końcowi. Zmęczony Ced zakończył swoją misję w 2019r, a okręt Blazon Stone miał udać się na wieczny spoczynek. Jednak nikt nie zgasił żaru, który wciąż płonął. Blazon stone powraca niczym feniks z popiołu i chce pokazać całemu światu i wszystkim niedowiarkom, że choć jest wiele cech wspólnych z Running Wild, to Ced stworzył swoją własną wizję muzyki Running Wild. Dodaj do niej epickość, rozmach, lekkość i przebojowość. Blazon Stone powraca silniejszy i bardziej dojrzały by stoczyć kolejną bitwę i "Damnation" to mocny kandydat do płyty roku. Miała być najlepsza płyta Blazon Stone i faktycznie wszystko na to wskazuje.
Wcześniej Blazon Stone można było postrzegać jako projekt muzyczny Ceda. Wraz z "Damnation" coś się zmieniło, bo pierwszy raz mamy do czynienia z prawdziwym zespołem. Ced skupił się na komponowaniu, na melodiach, na refrenach i tworzeniu znakomitych pirackich riffów, a resztą zajęli się doświadczeni i znakomici muzycy. Kalle Lofgren to perkusista znany nam z Follow The Cipher i robi na płycie furorę. Momentami można poczuć klimat perkusji z "Death or glory" czy "Blazon Stone". Na basie jest Marta Gabriel, z którą Ced przecież w tym roku współpracował przy jej solowym albumie i crystal Viper. Kolejna wielka gwiazda, która zasili szeregi załogi Blazon Stone. Jest też stary kumpel Ceda czyli Emil, z którym grywał choćby w Rocka Rollas.Obawy było co do wokalu, bo przecież Erik Forsberg długo pełnił tą funkcję. Ced znalazł godnego następcę, który wnosi band na jeszcze wyższy poziom, a przy tym dalej czuć ten piracki klimat, który zapewniał nam Erik swoim głosem.
"Damnation" to skończone dzieło, które można określić mianem arcydzieła i nie można bać się tego słowa. Brzmienie jest soczyste, mocne i zarazem przesiąknięte klimatem lat 80. Ced już przyzwyczaił nas do mocnego i zarazem klasycznego brzmienia. Jak zwykle płytę zdobi fantastyczna okładka, a ta tym razem jest gratką dla fanów Running wild. Dwie kluczowe postacie przy stole i na stole okrągła rzecz - skojarzenie z "Black hand Inn". Z jednej strony jeden bohater, z drugiej drugi bohater i każdy przedstawia inny świat - przypomina się "Death or glory". Widać stos czaszek, czyli mamy "Pile of skulls", jest też złoto, które przypomina "Under jolly roger" a szachy to ukłon w stronę "Victory".
10 utworów dających 43minuty muzyki i minusem tego jest że album jest krótki. Strasznie szybko to zlatuje. Tak to właśnie jest kiedy muzyka daje radość i jest tak przebojowa i energiczna. Nie ma tu smętów i Ced wiedział jak nagrać płytę klasyczną i opartą na pewnych schematach Running wild. Lekkie wejście akustycznych gitar w intrze "Damnation" przyprawiają o dreszcze i w pełni oddają klimat pirackich szant. Przypominają się najlepsze lata Running wild, gdzie intra były genialnym wstępem. Kto kocha "Pile of Skulls" czy "The black hand inn" ten od razu poczuje się jak w domu. Tradycyjnie po intrze dostajemy szybki killer i taki właśnie jest "Endless fire of hate". Co za energia i dynamika, po prostu "Wow". Brzmi to świeżo, a przede wszystkim ile w tym gracji i pomysłowości. Ced znakomicie czuje piracki heavy metal, tak jak to kiedyś czuł właśnie Rolf. Efekt jest porażający, ale najlepsze jest to że Blazon Stone brzmi świeżo i mocarnie jak nigdy wcześniej. Płytę promował "raiders of Jolly Roger", który brzmi jak miks "blazon stone" i black hand inn". Nowy krążek Ced cechuje też świetnie rozplanowane chórki, które dodają tylko smaczku i pirackiego klimatu. Wszystko zostało przemyślane i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Hit goni hit, a to dopiero początek uczty. "Chainless Spirit" zaczyna się od mocnego heavy metalowego riffu rodem z "Soulles", ale utwór fajnie buja i ma taki skoczny klimat niczym "the hussar". Powiem jedno - refren to jedno z najlepszych rzeczy co słyszałem w roku 2021. Magia i Rolf może brać przykład z Ceda. Szacunek! Tytuł "Black Sails on the horizon" ciekawił mnie od samego początku kiedy była znana tracklista. Nie zawiodłem się, bo to kolejny zaginiony klasyk z lat 80 czy 90. Ced odrobił robotę domową i stworzył kolejny killer, który śmiało mógłby zdobić "black hand inn". Refreny na płycie są bardzo podniosłe i pełne epickości. Pięknie zaczyna się "Wandering Souls", gdzie klimat bierze górę. Akustyczne gitary wprowadzają nas w kolejną petardę. Ced i jego ekipa zapraszają nas do swojego pirackiego świata i widać, że świetnie się bawią. Chcą nas tym zarazić i po prostu nie da się odmówić. Piracki hymn to idealne określenie dla tego przeboju. Nie Ced nie gotuje swoim fanom piekła na ziemi, ale "Hell on earth" to raj dla fanów muzyki Running Wild. Rolf idzie w hard rockowe klimaty i nie ma komu tworzyć prawdziwych pirackich killerów. Chwała że jest młody i uzdolniony Ced, przed którym jeszcze sporo ładnych lat i jeszcze nie jedna wyspa skarbów, którą trzeba zwiedzić i odkryć przed nami. Dużo się dzieje w tym kawałku i znów czuje się jakbym cofnął się do czasów "Pile of Skulls" czy "Black hand inn", a to nie jest takie proste przywołać takie wspomnienia. Ced to potrafi i to jest niebywała sztuka. Nie ma ballad, jakiś nie potrzebnych smętów, dlatego "Bohemian Renegade" to rasowy heavy metalowy kawałek, z mocnym i zadziornym riffem, który przywołuje niemiecką scenę metalową. Nie wiem czemu, ale utwór mógłby się nawet znaleźć na nowej płycie Crystal Viper. Running wild miewał świetne intra, skoczne kawałki i rozpędzone killery, ale też ponadczasowe, epickie kolosy. "Treasure island" to mój numer jeden i aż ciężko mi uwierzyć, że "Highland outlaw" przypomina mi ten ponadczasowy album. Jest epicko, jest przebojowo i ile dobrego dzieje się w tym kawałku. Świetnie poprzedzono go "1671", który jest przesiąknięty szkockim klimatem.
Rejs dobiegł końca, można opuścić pokład bandery Blazon Stone. Emocje nie opuszczają, bo choć podróż krótka to podatna w niezapomniane przeżycia i atrakcje, które zapadają w pamięć. Blazon Stone nie wypływa na nieznane wody i jasne, że miejsca do których nas zabiera przypominają te z wypraw Running Wild. Tylko, że kapitan Ced potrafi tak pokierować swoją wyprawą, by nie była nudna i przewidywalna. "Damnation" mogło nie powstać, Blazon stone mógłby być zapomniany i chwała, że tak się nie stało. W zamian dostaliśmy dzieło, które mam nadzieje że będzie przełomowe dla zespołu Blazon stone. Lepiej walczyć w 5 osobowym składzie, aniżeli w pojedynkę. Oby już nic nie powstrzymało bandu Ceda i oby służyli jak najdłużej, bo wciąż jest głód na piracki heavy metal. Czekamy na odpowiedź ekipy Rolfa, choć rozum podpowiada że nie mają szans z tym co pokazał Ced.
Ocena: 10/10
LONG SHADOWS DAWN - Isle of wrath (2021)
Na okładce widać postać, która zmierza do tajemniczych drzwi. W tle dużo chłodu i ta szwedzka flaga. Okładkę debiutanckiego krążka Long Shadows Dawn można interpretować na różne sposoby, ale ja to widzę tak. Ten człowiek to Doggie White, który wraca do swojej stylistyki z roku 1995, kiedy błyszczał na "Stranger in us all" a ten chłód i szwedzka flaga to symbol, że Emil Norberg z Persuader jest tu równie kluczową postacią. Long Shadows Dawn to kolejny zacny projekt muzyczny z bogatej oferty wytwórni Frontiers Records. Ostatnio ta wytwórnia zapewnia same perełki i wysokiej klasy płyty z kręgu melodyjnego metalu i hard rocka. "Isle of Wrath" to wyjątkowa płyta, która poruszy serca fanów Rainbow, Deep purple i talentu Doggiego White;a. To było do przewidzenia, że będziemy mieć do czynienia z niesamowitą płytą. Tak też jest.
Dwóch ambitnych i dojrzałych muzyków spotkało się i nagrało idealnie wyważony album, który faktycznie mocno inspirowany jest muzyką Rainbow, ale jest też coś z Cornerstone, czy też Royal Hunt. Doggie to wiadomo genialny wokalista i zawsze jest w podobnej stylistyce. Nie pierwszy raz występuje na albumie, gdzie słychać echa Rainbow. Po prostu sprawdza się w takim graniu idealnie. Nikt inny nie mógł zaśpiewać lepiej tego materiału. Mnie osobiście zaskoczył Emil z Peresuader, który tutaj pokazuje się z zupełnie innej strony. Pokazuje tutaj emocje, finezję i niezwykłą lekkość przechodzenia z szybkich riffów w te bardziej emocjonalne i spokojniejsze. Dwa wielkie nazwiska to jest jedno, ale tutaj przede wszystkim słychać kunszt kompozytorski i przejaw dojrzałości. Kompozycje są pełne emocji i pomysłowości, co tym bardziej przedkłada się na jakość owej płyty.
Na start dostajemy "Deal with the preacher" to dynamiczny i chwytliwy kawałek. Od razu słychać patenty Rainbow, ale wszystko brzmi świeżo i współcześnie. No panowie czarują i przypominają się czasy Doggiego w Rainbow. Taki "Raging Silence" to ukłon w stronę nastrojowego Aor i w takiej stylistyce Emil też błyszczy, a przecież na co dzień gra agresywny power metal w Persuader. Elementy progresywne znajdziemy w klimatycznym "Star Rider". Na płycie nie brakuje szybkich energicznych kawałków i taki właśnie jest "Master of Illusion" czy "Steeltown". Mamy też klasyczny hard rock w pięknym "Where will you run to", w którym słychać wpływy Cornerstone. Całość idealnie podsumowuje "We dont shoot our Wonded". To kolejny hicior na płycie, a tych nie brakuje na tym krążku.
Doggie White nie młodnieje, ale jego głos nic nie traci na wartości. Zawsze będzie przywoływał wspomnienia związane z Rainbow i genialnym "Stranger in us All". Tylko tym razem jego głos dostaje właściwą oprawę i faktycznie dostajemy znakomite odświeżenie stylistyki Rainbow. Jest klasycznie, a zarazem nowocześnie. Panowie dali czadu i mam nadzieje, że na jednej płycie się nie skończy.
Ocena: 9/10
piątek, 6 sierpnia 2021
OVVERCROSE - Stuttgart 1943 (2021)
Niestety okładka jest lepsza od samej muzyki, ale tragedii na pewno nie ma. Dostajemy krótki materiał, który trwa 32 minuty, ale jest to solidna mieszanka power/speed i thrash metalu. Taki tytułowy utwór dobrze to odzwierciedla. "Stutgart, 1943" może nieco irytuje surowym brzmieniem, czy skrzeczącym wokalem Bruno Oliveira. Sama warstwa instrumentalna przypomina miks Iron Maiden i Metal Church. Troszkę wszystko zlewa się w jedną całość, ale dobrze się słucha takiego agresywnego "Dead bodies" czy "Kill all the time". Owe wpływy Metal Church z okresu debiutu idealnie słychać w mrocznym "Partisans". Riff "Hard, Speed and loud" momentami przypomina Mercyful Fate, lecz potem to soczysty speed metal w klimatach Agent Steel. Jest kilka ciekawych momentów, ale jako całość można poczuć niedosyt i niedopracowanie. Drzemie potencjał w tej formacji i kto wie co przyniesie przyszłość.
"Stuttgart, 1943" to kawał solidnego grania w stylu heavy/power i speed metalu. Mamy tutaj kilka mocnych momentów i trzeba przyznać, że band potrafi grać. Brakuje może nieco wyraźnych killerów i momentami wokal irytuje, ale płyta zasługuje na uwagę.
Ocena: 7/10
TRANCE - Metal Forces (2021)
Trance to klasyka niemieckiej sceny metalowej i każdy kto kocha granie spod znaku Scorpions, Accept z nutką klasycznego Def Leppard ten na pewno dobrze kojarzy ten band i ich złoty okres lat 80. Ostatni album Trance ukazał się w 2017r i czas na nowe dzieło. "Metal Forces" to idealne podsumowanie ich twórczości i hołd dla lat 80. Bardzo miłe zaskoczenie ze strony zasłużonej kapeli.
Względem ostatniej płyty mamy praktycznie ten sam skład, a jedyną i niezwykle ważną zmianą jest pojawienie się Nicka Hollemana. Młody, uzdolniony Nick idealnie wpasował się w styl grupy i wnosi sporo świeżości do muzyki Trance. Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie , bo o ile w takim Sinbreed nie powalił na kolana, tak tutaj naprawdę pokazał charyzmę i wyczucie klimatów heavy metalu i hard rocka. W każdym utworze pokazuje pazur i fakt, że jest wysokiej klasy wokalistą. Wielkie brawa dla niego! Trance to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów i trzeba przyznać, że Eddie i Markus czarują nas klasycznymi dźwiękami. Nie brakuje chwytliwych melodii, wciągających motywów gitarowych i choć to wszystko było już wcześniej, to wcale nie nudzi słuchacza.
Nowy album to przede wszystkim rozpędzony otwieracz "Fighter", hard rockowy "Troublemaker", czy przebojowy "Deep Dance", w którym jest coś z Def Leppard. W każdym z tych utworach znakomicie radzi sobie wokalista Nick. Co za utalentowany człowiek i oby był w Trance jak najdłużej.Dobrze wypada prosty i niezwykle chwytliwy "Believers" czy zadziorny i bardziej hard rockowy "As long As i Live". Idealnie krążek podsumowuje tytułowy "Metal Forces", który w pełni oddaje styl Trance. To kolejny hit na płycie.
Lata lecą, zmieniał się skład i trendy, a Trance wciąż istnieje i wciąż tworzy nową muzyką. "Metal Forces" to żywy dowód na to, że kapela wciąż potrafi tworzyć atrakcyjny materiał i zabrać nas w rejony lat 80. Znakomicie się tego słucha, choć nie jest to też płyta bez skazy.
Ocena: 8/10
niedziela, 1 sierpnia 2021
ERADICATOR - Influence Denied (2021)
Niemiecki thrash metal rośnie w siłę i przez ostatnich parę ładnych lat stanowi potęgę jeśli chodzi o heavy metal. W każdym rodzaju metalu niemiecka scena metalowa błyszczy i potrafi dostarczyć wysokiej klasy płyty. W thrash metalu nie brakuje mocnych płyt i w tym roku Eradicator jako przedstawiciel niemieckiej sceny metalowej dostarcza prawdziwą petardę. "Influence Denied" to nic innego jak idealnie wyważony thrash metalowy krążek, który przypomina dokonania Destruction, Kreator, czy Paradox. Nie brakuje też w ich muzyce wpływów Anthrax czy Exodus. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, ale jedno jest pewne. Każdy fan thrash metalu musi znać to dzieło.
Klimatyczna okładka od razu przemawia do nas i jak najbardziej zachęca do zapoznania się z płytą. Jest mroczny klimat i do tego ciekawy motyw rodem z "brave new world" Iron maiden sprawiają, że okładka przyciąga uwagę. Brzmienie jest mocne, zadziorne i do tego nowoczesne, więc wszystko jest być takiej jakie być powinno. Skład dalej ten sam, podobnie jak i stylistyka Eradicator, tylko że wszystko jakby o kilka klas wyżej niż na poprzednich płytach. Jest agresja, dynamika, a przede wszystkim duża dawka przebojowości i chwytliwych melodii. Eradicator to przede wszystkim Sebastian Stober, którego głos oddaje to co najlepsze w thrash metalu. Agresja, zadziorność i do tego heavy metalowy pazur. To jest to!
10 kawałków zawartych w 47 minutach sprawiają że płyta nie nuży i zapada w pamięci. Na start dostajemy killer w postaci "Driven by illusion". Klasycznie rozegrane, ale od razu wiadomo co i jak. Niby krótki kawałek, ale dużo się dzieje. Dalej mamy rozpędzony i techniczny "Hate Preach". Band pokazuje tutaj pazur i swój prawdziwy potencjał. Tytułowy "Influence Denied" oddaje w pełni styl grupy Eradicator, a także charakter płyty. Idealnie współgra sekcja rytmiczna z gitarami w "5-0-1" i to już kolejny thrash metalowy killer na płycie. Ten utwór idealnie pokazuje przebojowość nowej płyty Niemców. Band stawia na szybkie i agresywne granie i tego dowodem jest "Hypocrite" czy "Anthropocene".
"Influence denied" to już 5 album tej zasłużonej formacji Eradicator. Band pokazuje, że znają się na rzeczy i ten album jest tego dowodem. Znakomita dawka energii, agresji i rasowego thrash metalu. Słucha się tego jednym tchem i czekam na kolejna dzieła tej formacji. Niemiecka scena metalowa rządzi!
Ocena: 9/10
SPIRIT OF LAO DAN - Secret Life (2021)
Raimund Burke do tej pory wydawał płyty stricte instrumentalne, gdzie rządziła przede wszystkim gitara i jego popisy shredowe, a brakowało oczywiście partii wokalnych. Projekt Spirit of lao dan, który powstał w 2019r ma to zmienić. Debiutancki album zatytułowany "Secret life" to oczywiście ukłon w stronę poprzednich płyt Raimunda, bowiem mamy elementy progresywnego metalu, heavy metalu i hard rocka.
Moją uwagę przykuła obecność znakomitych wokalistów jak Razmus Anderson, Henning Base, Oliver Hartmann czy David Readman. Wielkie głosy, które potrafią oczarować słuchacza, nawet wtedy kiedy muzyka nie powala. Tutaj nie jest źle z warstwą instrumentalną, bowiem Raimund potrafi stworzyć ciekawe partie gitarowe i często stawia na shredowe granie, które jest urocze. Troszkę za dużo jak dla mnie tych progresywnych patentów i za mało chwytliwych melodii. Przez co płyta nie jest taka łatwa w odbiorze. Od strony technicznej "Secret Life" wypada naprawdę dobrze i zaskakuje mocnym i soczystym brzmieniem. Co mnie kupiło, to nie samowity klimat Chin, który unosi się nad całością. Dobrze to słychać w nastrojowym "The One" czy otwierającym "Intro/Chinese". W grze Raimunda słychać inspiracje twórczością Malmsteena, Rotha, czy Schenkera. Grać potrafi i ma w sobie to coś co przyciąga. Płyta jest progresywna i tego nie da się ukryć,a taki tytułowy "Secret Life" to tylko potwierdza. Ten utwór przesycony jest również ciekawymi partiami solowymi. Mnie osobiście podoba się "If all on earth", gdzie słychać w pływy Deep Purple. Tylko jakoś głos Rolanda Grapowa średnia mi tu pasuje.
Znakomite nazwiska, ciekawa stylistyka i czarujący gitarzysta to jak się okazuje, momentami za mało by zwojować świat. "Secret Life" to dojrzała płyta, tylko szkoda że nie zapada na długo w pamięci. Brakuje jak dla mnie rasowych hitów i jakiś zapadających w głowie melodie. Niby wszystko jest dobrze, ale płycie brakuje ostatecznego szlifu.
Ocena: 6.5/10
czwartek, 29 lipca 2021
BLACKSWORD - Alive Again (2021)
Muzykę Blacksword można określić jako miks progresywnego metalu i power metalu w amerykańskim wydaniu. Kto lubi muzykę z pogranicza Queensryche, Crimson Glory i Iron maiden ten odnajdzie się w świecie Blacksword. "Alive again" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie "The sword accurst".
Styl grupy sugeruje, że to amerykański band, a nie rosyjski. Pod tym względem jest to spore zaskoczenie. Blacksword działa od 2009r i może pochwalić się doświadczeniem i swoim pomysłem na progresywny heavy metal. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w progresywnym świecie, ale nowy album przyciąga uwagę, wciąga swoim stylem i ciekawymi kompozycjami. Band potrafi czarować i tworzyć killery i to słychać w przebojowym "Iron Will". Dużo progresywności znajdziemy w "Cave of the witch", w którym błyszczy wokalista Mike Livas. Co za głos, co za talent. To jest to! Wciąga bez wątpienia klimatyczny "Long lost Days" czy przebojowy " Darkest Heart".
Niby band niczego odkrywczego nie gra, to jednak "Alive again" to kawał solidnego grania, gdzie dominują progresywny elementy. Znajdziemy tutaj sporo ciekawych motywów i złożonych partii gitarowych. Brakuje może nieco mocy i agresywności, ale może nadrobią to następnym razem? Na pewno warto obczaić ich nowy album.
Ocena: 7/10
piątek, 23 lipca 2021
CAULDRON BORN - Legacy of altantean kings (2021)
Ta okładka mówi wszystko. Motyw bitwy, rycerze i już wiadomo, że kryje się za tym epicki heavy/power metal, który opiera się na motywach Manowar czy Manilla Road. Jednak ten amerykański band o nazwie Cauldron Born czerpie inspiracje również z takich kapel jak Savatage, Iron Maiden czy Helstar. Każdy znajdzie coś dla siebie, ale najważniejsze jest to, że ta zasłużona formacja , która powstała w 1994r powraca po 19 latach ciszy. "Legacy of Altantean Kings" to płyta, która pokazuje że kapela nic nie straciła na atrakcyjności.
Band reaktywował się w 2021 r i znakomicie funkcjonuje i to słychać. Do roli wokalisty zatrudniono Matthew Knight, którego dobrze znamy z Eternal Winter. Jego głos idealnie współgra z tym co wygrywają Howie i Alex. Gitarzyści mimo upływu czasu wciąż mają w sobie to coś i potrafią czarować swoją grą. Znajdziemy tutaj sporo mocnych i wyrazistych riffów, a wszystko jest zagrane z polotem i finezją. Panowie stawiają na klasykę i to zdaje swój egzamin.
Otwieracz to ma być cios między oczy i taki właśnie jest "Bloodbath in the Arena". Riff i sama stylistyka mocno wzorowana jest na twórczości Manowar czy Sacred Steel i słucha się tego jednym tchem. Dużo US power metalu znajdziemy z zadziornym i przebojowym "Storming the Castle", który przyprawia o dreszcze. Co za wykonanie, co za jakość. Należą się owacje na stojąco. Elementy Helstar, Vicious Rumors czy Juadas Priest znajdziemy w klasycznym "Dragon throne". Epickość wybrzmiewa w marszowym "People of the dark circle" i tutaj band znów zachwyca dbałością o detale. "And rome shall fall" czy "By this Axe i rule" to kwintesencja US power metalu i znakomicie oddają styl grupy. Panowie mają smykałkę do power metalu i upływ czasu nie powstrzymał ich zapału i nie zgasił ich potencjału.
"Legacy of Atlantean Kings" to płyta przebojowa, zadziorna, epicka i bardzo power metalowa. To jest właśnie płyta, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Brawa dla zespołu i już czekam na kolejne dzieła tej formacji. W końcu konkretny Us power metal !
Ocena: 9.5/10
REBELLION - We are the People (2021)
W roku 2021 band zasilili gitarzysta Fabrizo Constantino i perkusista Sven Tost. Z kolei w roku 2019 pojawił się Martin Giemza. Nowi wioślarze i nowy perkusista i słychać, że to już nieco inny band. Nie wiem czemu, ale strasznie ciężko słucha mi się nowego albumu. Brakuje mi wyrazistych hitów, wciągających melodii, a całość jakby zdominowała toporność. Niby są echa Grave Digger, ale zostało to jakoś średnio podane. Dobrze wypada bez wątpienia agresywny "Risorgimento", który definiuje styl grupy i mocny riff robi tu robotę. Udane kawałek, który wpisuje się w styl wypracowany przez Rebellion czy Grave Digger na przestrzeni lat. "Sweet Dreams" to toporny kawałek, który nie wiele wnosi. Niby sprawdzone patenty tu mamy, ale brzmi to koszmarnie. Drugi ciekawy utwór z tej płyty to chwytliwy i niezwykle przebojowy "Ashes to light". W końcu coś się dzieje w sferze partii gitarowych i są jakieś pozytywne emocje. Na uwagę zasługuje "World War II", w którym gościnie pojawia się Simone Wenzel i Uwe Lulis. Tak to brzmi jak stary dobry Rebellion. Nudny w swojej konwencji jest "All in Ruins" i to kolejny koszmarek na płycie. Warto wytrwać do końca, bo tytułowy "We are the people" to rasowy killer. Ten kawałek ma wszystko co potrzebne w heavy/power metalu i szkoda że cały album nie ma w sobie tyle energii.
Nie czekałem specjalnie na nowe dzieło Rebellion i przeżyję jakoś fakt, że nowy album Rebellion jest niewypałem. 4 czy 5 utworów godnych uwagi to za mało. Za dużo mroku i toporności tutaj, a za mało konkretów. To już nie jest ten Rebellion, który ceniłem sobie.
Ocena: 4.5/10
WINGS OF DESTINY - Memento Mori (2021)
46 minut klasycznego heavy/power metal w symfonicznej oprawie, gdzie spotykają się style wypracowane przez Rhapsody, Helloween czy Gamma ray i czy trzeba coś więcej fanowi power metalu? Myślę, że nie! Wings of Destiny wywodzi się z Kostaryki,a serwuje iście europejski power metal w klasycznym wydaniu. Najnowsze dzieło "Memento mori" z pewnością umacnia pozycję zespołu i jest obowiązkową pozycją dla fanów power metalu.
Band nie tworzy nic nowego i to trzeba sobie wyjaśnić na samym początku. Oni nie są od wyznaczania nowych trendów, czy tworzenia nowego odłamu metalu. Wings of destiny to band który kocha power metal i z miłości do tego gatunku tworzy muzykę szczerą, przemyślaną i niezwykle dojrzałą. Fundamenty są tutaj sprawdzone i patenty nie raz już słyszeliśmy, ale band wszystko robi po swojemu i ten ich autorski charaktery słychać od pierwszych dźwięków. Kto zawiódł się na nowym Helloween tutaj poczuje się niczym w domu.
Anton Darusso w tym roku już błyszczał w Magic Opera i podobne emocje wzbudza w Wings of Destiny. Mistrz w swoim fachu i jego głos sieje zniszczenie w każdej kompozycji. Dzięki niemu wiem, że to power metal z prawdziwego zdarzenia, a nie jakaś marna podróba. Momentami brzmi niczym Kiske, czy Fabio Lione co jest sporym atutem. Andres i Cristian to duet gitarzystów, który funkcjonuje po prostu bez błędnie. Szybkość, chwytliwe melodie, mocne riffy i magiczny klimat, to wszystko tu jest. Brawo panowie, bo jest to autentyczne a nie na siłę kopiowanie wielkich kapel.
Zaczyna się podniośle w "Playing with Fire" i nie wiele można wywnioskować z pierwszych dźwięków. Kiedy wkraczają gitary i słychać zadziorny głos Antona to dostaję gęsiej skórki. To się nazywa power metal, gdzie klasyka spotyka nowoczesne brzmienie i agresywność. No jest moc, a to przecież dopiero początek, a band jeszcze wszystkich kart nie odkrył. Dobra zwalniamy w "Death wish" i odnoszę wrażenie, że tutaj ktoś nasłuchał się Gamma ray i tylko głosu Kaia mi tutaj brakuje. Co za świetny hicior. Wszystko brzmi niczym marzenie i czemu Helloween nie mógł tak błyszczeć na swoim nowym albumie? Ciekawe zaczyna się "Holy grail", jest bowiem pianino i balladowy feeling. Nie to nie jest ballada, a kolejna power metalowa perełka. Ta kompozycja ma mocne zabarwienie neoklasycznego power metalu i momentami spotykamy tutaj twórczość Iron mask z pierwszych płyt. Jest niesamowity klimat i rozmach, a całość kusi dynamiką i obłędnymi zagrywkami gitarowymi. Band nie idzie na łatwiznę i urozmaica swój nowy materiał. "Shadowland" zaskakuje formułą i stylistyką, bowiem mamy stonowane tempo, nieco mroczniejszy feeling, a całość ma bardziej heavy metalową stylistykę. "Reborn Immortal" to utwór nieco bardziej progresywny w swojej konwencji, choć ma coś z Edguy czy Gamma ray. Stary dobry helloween z czasów keepera mamy w chwytliwym i przebojowym "My freedom". Jednak lata lecą, a power metal wciąż ma się dobrze i może czarować swoich fanów. Dziękuje Wings of destiny za takie perełki jak właśnie "My freedom". Partie basu w "Of dwarves and men" są niezwykle mocne i zapadają w pamięci. Ten kawałek to prawdziwa petarda i band jeszcze bardziej przyspiesza. Tytułowy "Memento mori" to kolejny ukłon w stronę neoklasycznego power metalu i brzmi to niczym miks Iron mask i At vance. Oczywiście to kolejny killer na płycie i taka definicja stylu Wings of destiny. Na koniec dostajemy "theater of tragady", który imponuje rozmachem, energią i zadziornością. Idealne zakończenie tej magicznej płycie.
Jak szybko zleciało te 46 minut. Nie ma tutaj smętów, a całość imponuje ciekawymi aranżacjami, pomysłowością i świeżym podejściem do tematu. Idealnie wyważona płyta z muzyką power metalową i tutaj jest wszystko o czym można sobie zamarzyć. Uzdolniony wokalista, świetnie zgrani gitarzyści i pomysłowe kawałki, które potrafią rzucić słuchacza na kolana. Mega zaskoczenie i jak dla mnie to jedna z najlepszych płyt roku 2021. I jak do tego ma się nowy Helloween?
Ocena: 9.5/10
WHYZDOM - Of wonders and wars (2021)
17 września to data premiery "Of wonders and Wars", czyli 5 wydawnictwa francuskiej formacji Whyzdom. Nie jest to może pierwszoligowy band jeśli chodzi o symfoniczny metal, ale jest to solidny band, który zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli gustuje się w muzyce pokroju Nightwish, epica czy Xandria. Nowy album nie namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale w swojej stylistyce sprawdza się całkiem dobrze.
Przede wszystkim jest tutaj uzdolniona wokalistka Marie Mac Leod, który czaruje swoim operowym głosem i skupia całą uwagę słuchacza. To jest bez wątpienia mocny punkt najnowszej płyty. Dobrze spisują się też gitarzyści Vynce i Regis, którzy wiedzą jak stworzyć odpowiednie tło dla głosu Marie. Nie brakuje ciekawych zagrywek, solówek, czy podniosłych motywów. Brakuje w tej sferze nieco pazura i energii. Przez to płyta jest nieco monotonna i stonowana.
Na plus zaliczyć należy pomysłowy otwieracz "Wanderers and dreamers", który porywa nas mocnym riffem i metalową otoczką. Dobrze się tego słucha i przy okazji pokazuje że w Whyzdom drzemie potencjał. Kolejny udany kawałek to mroczny i klimatyczny "Child of Damnation", który mocno przypomina stare dobre czasy Nightwish. Na płycie są też elementy progresywne co słychać w pokręconym "Ariadne". Do grona ciekawych utworów można śmiało zaliczyć "war" czy "The final Collapse", które pokazuje nieco żywsze granie. Całość wieńczy złożony "Notre Dame", który idealnie podsumowuje całe wydawnictwo.
Niby nic odkrywczego, niby nie jest to idealne granie, to jednak Whyzdom dostaje plusa za solidne motywy, za podniosłość, klimat i dobrze rozegrane kompozycje. Dobrze się tego słucha i nie ma tutaj miejsca na kicz. Dużo tutaj wpływów Epica czy Nightwish, co tylko zwiększa wartość tej płyty. Warto mieć na uwadze nowe dzieło francuskiego Whyzdom, który solidnie pracuje na swój sukces od 2007r.
Ocena: 7/10
wtorek, 20 lipca 2021
APOSTOLICA - Haeretica Ecclesia (2021)
Apostolica podobnie jak Powerwolf wyróżnia się ciekawym i nieco mrocznym imagem. Znajdziemy tutaj styl, który również opiera się na podniosłym klimacie, na motywach religijnych. Chwytliwe melodie, proste i wciągające motywy gitarowe, a także duża dawka przebojowości to kolejne cechy Powerwolf, które uświadczymy w Apostolica. Panowie też wykorzystują język łaciński w swojej muzyce i wokal Ezekiela, który mocno przypomina głos Attila Dorna. Duża tajemniczość jest jeśli chodzi o skład. Niby są to doświadczeni muzyce, ale nie wiadomo kto stoi za tajemniczymi pseudonimami. Trzeba jednak przyznać, że znają się na rzeczy i robią to po prostu genialnie. Miły dodatkiem jest to, że cała płyta to tak naprawdę album koncepcyjny, który opiera się o "apokalipsę św Jana". Idealnie połączenie motywu religijnego z tym co słyszymy.
Emocje szoku i niedowierzania towarzyszą cały czas. Wystarczy odpalić otwieracz "Sanctus Spiritus" i szczęka opada. Brzmi to niczym Powerwolf, ale jest pewna różnica. Apostolica gra na poważnie, gra nieco może nieco nowocześniej i jakby mroczniej. Oczywiście zostajemy w stylistyce heavy/power metalowej. No jest moc i Apostolica kupiła mnie od pierwszych dźwięków. Po prostu "Wow". Dalej dostajemy rozpędzony "The sword of Sorrow". Co za energia, co za pazur i świeżość. Jak oni to robią? Brzmi jak powerwolf, ale przy tym brzmi świeżo i pomysłowo. Refren sieje zniszczenie i taki power metal to ja rozumiem. Początek "Come with us" brzmi znajomo i nasuwa się wiele hitów Powerwolf. Potem jednak band zwalnia i stawia na mrok, na stonowane tempo i robi się tajemniczo. Głos Ezekiela czaruje i buduje napięcie. Kolejny killer! Na pewno zaskakuje "Thanatos", który wyróżnia się stylistyką. Mocny atak basu na wstępie i potem podniosłe chórki. Epickość osiąga tutaj apogeum. Jestem w szoku jak Apostolica czaruje nas swoimi dźwiękami. Znakomicie buja, marszowy i zadziorny "No more place in hell", który pokazuje jak brzmi poważny i mroczny Powerwolf. "Famine" to już ukłon w stronę bardziej klasycznego power metalu i znów nie nie brakuje odesłań do Powerwolf z pierwszych płyt. "The dusk is coming" to taki nieco nowocześniejszy heavy metalu z nutką progresywności. Całość wieńczy podniosły i przebojowy "Redemption".
Muzyki w stylu powerwolf nigdy dość i miło, że zrodził się band, który idzie podobną drogą co Powerwolf. Łączy te dwa zespoły wiele, ale słychać też różnice. Apostolica gra poważniej mroczniej i nieco nowocześniej. Debiut "Haeretica Ecclesia" to prawdziwa uczta dla fanów muzyki pokroju Powerwolf, czy Bloodbound. Oby to nie był band jednej płyty i czeka na kolejne wydawnictwa. Po prostu "wow", jak to świetnie brzmi.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 19 lipca 2021
SPACE CHASER - Give us life (2021)
Niemiecki Space Chaser to band, który działa od 2011r i dorobił się 3 wydawnictw. Najnowszy krążek "Give us Life" to taka definicja ich stylu i znakomita uczta dla fanów takich bandów jak Agent Steel, Overkill czy Anthrax. Jednym słowem jest to kawał solidnego heavy/speed/thrash metalu.
W tej kapeli znaczącą rolę odgrywa specyficzny głos Siegried Rudzynski, który nadaje całości charakteru. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo zadziornie i przebojowo. Dobrze spisują gitarzyści Leo i Martin, którzy dobrze czują się w owej stylistyce. Mamy dobrze rozegrane riffy, pomysłowe melodie, a całość jest spójna i bardzo dobrze oddaje ową stylistykę.
Jest kilka mocnych killerów i jednym z nich jest "Remnants of technology", który przypomina dokonania Overkill, czy Agent Steel. Znajdziemy tutaj nieco bardziej heavy metalowy "Cryoshock" czy agresywny "The immortals". Panowie ameryki nie odkrywają i wszystko brzmi znajomo, ale same aranżacje są zagrane z pomysłem i poszanowaniem dla klasyki gatunku. Warto jeszcze na pewno wyróżnić "Dark descent" czy "Burn them all".
Takich płyt jest pełno ostatnio i choć "Give us life" niczym się nie wyróżnia, to wpisuje się w ramy udanego thrash metalowego wydawnictwa. Jest agresja, przebojowość i dużo ciekawych melodii, co sprawia że nie można narzekać na nudę. Kawał solidnego thrash metalu utrzymanego w stylu Anthrax, czy Overkill. Warto posłuchać w wolnej chwili i wyrobić własne zdanie.
Ocena: 7/10
sobota, 17 lipca 2021
RESURRECTION KINGS - Skygazer (2021)
Jest w składzie Craig Goldy, Vinnie Apice, Del Vecchio i jest Chad West na wokalu. Widać od razu, że skład jest z górnej półki i można by wywnioskować, że album również będzie zawierał muzykę wysokiej klasy. Niestety jest niespodzianka, bowiem krążek jest rozwleczony na siłę i momentami wdziera się nuda. Pozytywnie zaskakuje energiczny "Worlds on fire", który przemyca patenty Rainbow. Znajdziemy tutaj progresywny "Skygazer" z elementami twórczości Dio. Mroczny "Angry Demons" czy nieco ponury i stonowany "Is this the end", ale czy coś z tego wynika? Niestety nie, kawałki przelatują i nic nie zostaje w głowie. Nie ma emocji, nie heavy metalowego pazura, ani też przebojów. Kilka ciekawych zagrywek i udany "Worlds on fire" to za mało.
Niestety, ale "Skygazer" rozczarowuje swoją formą i aranżacjami. Wieje tutaj nudą i nie pomagają wielkie nazwiska, ani też nawiązania do twórczości Dio. Szkoda, tym razem jestem na nie, ale może następnym razem będzie lepiej ?
Ocena: 3.5/10
MARTA GABRIEL - Metal Queens (2021)
Rok 2021 dla Marty Gabriel był niezwykle pracowity i jakoś okrutny czas pandemii nie powstrzymał jej w realizacji swoich planów. Najpierw nowy album Crystal Viper, potem wiadomość, że dołącza do Blazon stone Ceda i wreszcie wydanie pierwszej solowej płyty. Ten ostatni projekt jest o tyle ciekawy, bowiem Marta postanowiła nagrać album z coverami znanych kawałków zespołów metalowych/ rockowych, w których główną rolę odgrywały wokalistyki. Tak o to narodził się "Metal Queens".
Oczywiście pierwsze skrzypce gra Marta, która odpowiada za partie wokalne i basowe. Jest też Ced z Crystal Viper, który gra na perkusji oraz Eric Jurisa. Dodatkowo mamy takich gości jak Harry Conklin czy Todd Michael Hall. Stylistycznie całość brzmi niczym kolejne wydawnictwo Crystal Viper, tak więc jest oldschoolowo i klasycznie.
Dobrze się słucha takich hitów jak "Max Overload" z repertuaru Acid, stonowany i marszowy "Metal Queen", które idealnie wpasowują się w styl Marty i w sumie Crystal Viper. Oddano ducha tych hitów i nadano im drugiego życia. Jednym z najlepszych coverów na tej płycie jest bez wątpienia agresywny i rozpędzony "Call of the wild". Na wyróżnienie zasługuje też przebojowy i nieco hard rockowy "My Angel" z repertuaru Rock Goddess. Kolejne hity z tej płyty to nośny "Goin Wild" i nieśmiertelny "Mr.s Gold" autorstwa Doro, a raczej Warlock.
"Metal Queens" to udany hołd dla zasłużonych wokalistek metalowych, które ukształtowały Martę Gabriel. Miło, że odkurzyła nieco zapomniane klasyki i kto wie może ktoś zacznie słuchać Acid czy Chastain? Duży plus dla Marty za taki album i kto wie może w przyszłości będą inne cover albumy? A może dostaniemy solowy album z prawdziwego zdarzenia? Byłoby miło!
Ocena: 8/10
piątek, 16 lipca 2021
POWERWOLF - Call of the wild (2021)
"Call of the wild" powiela schematy poprzednich płyt i to nie powinno dziwić. Przebojowość, lekkość, rozmach, urozmaicenie to jest to co tutaj znajdziemy. Można odnieść wrażenie, że jest tutaj więcej symfonicznych patentów. Jest podniosłość, jest rozmach i głos Attila Dorna idealnie pasuje do takiego grania. Dalej oczywiście główną rolą odgrywają motywy kościelne, motywy związane z wilkami i to jest nasz ukochany Powerwolf w swojej pełnej okazałości. Nie wiem jak oni to robią, bo pomimo że balansują na granicy zjadania swojego ogona, to wciąż brzmią świeżo i wciąż serwują nam pierwszoligowe przeboje. Bracia Greywolf to zgrany duet gitarowy i panowie grają z niezwykłym polotem i pasją. Lata lecą, a oni wciąż czarują i błyszczą tak jak za czasów "Bible of the beast". Ten zapał wciąż jest i pomysłów póki co nie brakuje. Najlepsze jest to, że płyta zawiera krótkie utwory. Choć każdy utwór nie trwa dłużej niż 4 minuty, to ma się wrażenie jakby zawarto tutaj motywy niczym w jakimś kolosie. To jest specjalność Powerwolf.
Do rzeczy. Piękna okładka kryje wiele motywów i wciąga w ten magiczny świat wilków. Muzyka to cud, miód, malinka i prawdziwa uczta dla fanów Powerwolf. Każdy wie jak wygląda płyta Powerwolf. Szybki, rozpędzony, energiczny otwieracz. Taki właśnie jest power metalowy "Faster than the flame". Można rzec, że to klasyczny Powerwolf. Podniosła, klimatyczna ballada też oczywiście jest i w tej roli czaruje nas "Alive or Undead". Brzmi to niczym jakiś musical, no czysta magia. Ostatnio też na dobre wpisały się kawałki w języku niemieckim i tutaj też znalazło się miejsce na taki utwór. "Glaubenskraft" wciąga nas swoim mrocznym klimatem i pokazuje, że Powerwolf bez względu na język potrafi rzucić na kolana. Schemat schematem ale trzeba przyznać, że całość ma niezły wydźwięk niczym symfoniczny power metal. Dobrze to słychać choćby w takim "beast of gevauden". Niczym Powerwolf jaki znam, a chórki i rozmach jasno dają sygnał, że band mocno inspiruje się symfonicznym power metalem. Kolejny przebój z tej płyty to dobrze znany nam "Dancing with the dead" i znów gdzieś można poczuć się niczym w jakimś musicalu. Zadziorny i mroczny "Varcolac" brzmi jakby nagrał w okresie "Bible of the beast". Zaskakuje bez wątpienia nieco folkowy "Blood for blood" czy przebojowy "Call of the wild", który jest kolejnym power metalowym killerem. Płyta trzyma równy poziom i pewnie każdy znajdzie tutaj swoje perełki, a moją prywatną jest "Sermon of Swords". Jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Powerwolf. Ten refren to jest po prostu coś pięknego. No jest moc i już wiemy dlaczego powerwolf to jeden z najlepszych zespołów naszych czasów.
Powerwolf nie gra speed metalu, nie gra też hard rocka, w ich krwi płynie mieszanka heavy/power metalu z dużą dawką symfonicznego pazura. Mają swój charakter, swoją wizję i ją realizują. "Call of the wild" to swoista kontynuacja poprzednika, choć może więcej tutaj tych symfonicznych rozwiązań. Powerwolf jest sobą, nie idzie za trendami i nikogo nie klonuje. Brawo Powerwolf i nie zmieniajcie nic i róbcie swoje. Gwiazda naszych czasów. Powerwolf nie ma sobie równych i wciąż jest fenomenem dla mnie.
Ocena: 10/10
niedziela, 11 lipca 2021
LAURENNE/LOUHIMO - The reckoning (2021)
Szanuje obie panie i bliższa mojemu sercu jest Louhimo za sprawą Battle Beast. Jednak od dłuższego czasu panie kojarzą mi się z komercyjnym graniem, niż faktycznie czymś dobrym w kategorii heavy metalu. Niestety ale projekt Laurenne/Louhimo nie zmienia tego stanu rzeczy. Jest kilka ciekawych momentów, ale to za mało żeby "The reckoning" namieszał w tegorocznych zestawieniach. Gitarzysta Nino Laurenne dwoi się i troi, by płyta była atrakcyjna, ale ostatecznie nie jest to efekt, która powala na kolana. Ot co taki sobie album heavy metalowy, który niczym nie zaskakuje.
Płytę otwiera średniej klasy "Time to kill the night", który brzmi jakoś tak nijako. Tytułowy "The reckoning" przesycony jest hard rockiem i też nie ma tutaj efektu "wow". Przekombinowany jest bez wątpienia "Striking like a Thunder" i tutaj wieje po prostu nudą. Znajdziemy tutaj też popową balladę "Hurricane love" i tak cała płyta w zasadzie jest ciężko strawna i na dłuższą metę męcząca. W pamięci tak naprawdę został jeden kawałek i jest to rozpędzony "Bitch Fire". Szkoda, że cała płyta taka nie jest.
"The reckoning" to komercyjna próba ściągnięcia fanów głosu obu wokalistek. Szkoda tylko, że poza wielkimi nazwiskami sama muzyka się nie broni. Płyta z kategorii heavy metalu, a jednak ciężko tutaj mówić o jakiś ciekawych zagrywkach gitarowych, czy heavy metalowym pazurze. Niestety wieje nuda i tym razem wytwórnia Frontiers records wydała nijaki album.
Ocena: 3/10
sobota, 10 lipca 2021
HARDLINE - Heart, mind and soul (2021)
Jestem wielkim fanem głosu Johnnego Gioeliego i kocham jego pracę w Axel Rudi Pell, ale też w Hardline. Akurat w tym roku przypadła premiera 7 albumu Hardline i "Heart, mind and soul" to kolejny udane wydawnictwo w ich dorobku.
Od 2011 r skład i styl grupy ustabilizował się. Oczywiście nieustannie gwiazdą Hardline jest Johnny, który swoim głosem czaruje i nawet z prostych melodii jest wstanie stworzyć coś niezwykłego. Lata lecą, a jego głos wciąż jest piękny i potrafi podziałać na zmysły słuchacza. Drugą gwiazdą jest bez wątpienia wszędobylski Alessandro Del Vecchio, który odpowiada za warstwę klawiszową. Warto też pochwalić utalentowanego gitarzystę Mario Percudani, który stawia na proste i klasyczne, hard rockowe dźwięki. To wszystko sprawia, że Hardline nie zawodzi i zadowoli fanów hard rocka, czy nastrojowego AOR.
Z zawartości na pewno warto wyróżnić agresywny i zadziorny "Fuel to the fire" , który pokazuje jak band dobrze funkcjonuje. Stonowany i klimatyczny "Surrender", czy lekki "Like that" to kolejne mocne punkty tej płyty. Na pewno wgniata w fotel energiczny i przebojowy "Waiting for Your fall". Na taki Hardline zawsze warto czekać i to jest to za co ja ich kocham. Świetny kawałek. Dużo hard rocka znajdziemy w "heartless" czy "80's moment".
Hardline może nie powala na kolana swoim nowym album, ale to wciąż solidna porcja hard rocka w klasycznym wydaniu. Sporo tutaj sprawdzonych rozwiązań i choć brakuje może nieco pazura i elementu zaskoczenia, ale i tak płyta się broni. Pozycja godna uwagi.
Ocena: 7/10
czwartek, 8 lipca 2021
EMERALD RAGE - High King (2021)
Wiele zostało powiedziane w stylizacji heavy/power metalu i jedynie co zostaje to tylko powielanie różnych znanych motywów i tworzenie czegoś na wzór znanych nam kapel. Nie ma mowy o oryginalności, ale pozostaje pomysłowość w sferze melodii, chwytliwych refrenów i zadziorności danych riffów. Niby tak nie wiele, ale te czynniki odgrywają ważną rolę w rozróżnieniu tak wiele podobnych kapel. Amerykański Emerald Rage to debiutujący w tym roku band, który w swojej grze łączy elementy Rocka Rollas, Manowar, Gamma Ray, Hammerfall i wielu innych kapel tego typu. To już spora zachęta by sięgnąć po debiut zatytułowany "High King".
Emerald Rage powstał w roku 2016 i dopiero teraz po wydaniu kilku dem przyszedł czas na debiut z prawdziwego zdarzenia. Zespół tworzą 4 osoby i każdy z nich wnosi wiele do muzyki Emerald rage. Mamy gitarzystów Jake Wherley'a i Patricka Kerna, którzy stawiają na klasyczne rozwiązania, które zabierają nas do lat 80 czy 90. Słychać tam sporo finezji, pomysłowości i każda partia gitarowa jest rozegrane z niezwykłą fantazją. Panowie dobrze się bawią i ta dobra atmosfera udziela się podczas słuchania. Warto też pochwalić Jake'a za niesamowitą technikę śpiewania i charyzmę. Idealnie współgra z tym co słychać tutaj.
Płytę otwiera klasyczny "Into the Sky" i słychać coś z starego Running Wild czy Manowar. Tak się gra heavy metal wysokich lotów, a band ma pomysł jak to robić. Partie basu w "Wrathful eyes" są po prostu wyborne i nadają kawałkowi odpowiedniej dynamiki. Epicki, wręcz marszowy "High king" to ukłon w stronę takich zespołów jak Manowar czy Omen. Riff prosty, ale bardzo pomysłowy. Coś z Rocka Rollas czy Running wild można wyłapać w "Heart of a pagan". Jeden z mocniejszych, agresywniejszych kawałków na płycie jest "White stag". Moim osobistym faworytem został mega przebojowy "Goddess Freya", który również mocno inspirowany jest Running Wild, a nawet coś z Gamma ray się tu znajdzie. Całość wieńczy równie melodyjny i przebojowy "Wings of solitude", który bardzo dobrze podsumowuje owy krążek.
"High King" to dobrze skrojony album heavy metalowy, który stawia przede wszystkim na sprawdzone motywy. Wszystko jest jednak świeżo podane i z pomysłem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i jest to debiut, który warto znać. Emerald Rage to band, przed którą kariera światowa stoi otworem i wróże temu zespołowi świetlaną przyszłość.
Ocena: 8.5/10
środa, 7 lipca 2021
CHALICE OF SIN - Chalice of sin (2021)
Band powstał w 2019r i tworzą go doświadczeni muzycy, którzy znają się na swojej robocie. Jest wszędobylski klawiszowiec Del Vecchio, który nadaje całości progresywnego charakteru i niezwykłego rozmachu. Mamy też utalentowanego wokalistę Wade'a Blacka, którego dobrze znamy z Crimson Glory. Oj niszczy tym swoim niesamowitym głosem. Do tego dochodzą mocne riffy w wykonaniu Martina Andersena, które są niezwykle pomysłowe. Jest w nich pasja, dojrzałość i finezja Martina, który imponuje swoją grą. Tutaj wszystko znakomicie ze sobą współgra. Nie jest to jakaś zgraja przypadkowych muzyków i dźwięki, które nijak się mają do samego gatunku. Wszystko zostało przemyślane i w efekcie dostajemy wysokiej klasy album, który zapada w pamięci.
Tytułowy "Chalice of Sin" to rasowy killer i to pod każdym aspektem. No jest moc i dzieje się sporo w tym utworze, a trwa nie całe 5 minut. Lekkość i finezja to atuty "Great escape", który przemyca patenty również hard rockowe. stonowany i również nieco hard rockowy "Whisky" pokazują, że band znakomicie potrafi urozmaicać swoją muzykę. Więcej power metalu i agresywności dostajemy "Sacred Shine" i wokal Wade'a momentami przypomina manierę Tima Rippera Owensa. Band czaruje znakomitym klimatem w złożonym "Ashes of the black rose". No czapki z głów, bo to co tutaj się dzieje przyprawia o dreszcze. No jest moc! Mroczny i marszowy "I stand" też ma swój urok i też wyróżnia się na tle innych kompozycji. Kolejny killer na płycie to "The show" i znów band powala na kolana swoimi aranżacjami i pomysłowością. Wow! Całość wieńczy "Nightmare", który przemyca kilka ciekawych progresywnych elementów.
Chalice of Sin nagrał dobrze wyważony album, który nie tylko uderza w rejony heavy/power metalu, ale też i hard rocka czy nawet neoklasycznych zagrywek. Każdy utwór to prawdziwa przygoda i niesamowite doznania. Melodie są przemyślane i wyszukane, to nie jakaś tam banalna płyta, która stawia tylko na patatajki i oklepane zagrywki. Jestem w szoku i gorąco polecam debiutancki krążek Chalice of Sin. Oj są emocje!
Ocena: 9/10
wtorek, 6 lipca 2021
INNER CALL - Leviathan (2021)
Okładka w tym przypadku nie wiele zdradza. Przykuwa uwagę, ale widziałem ciekawsze okładki metalowe w tym roku. Brzmienie jest surowe, nieco przybrudzone i mocno wzorowane na latach 80, a nawet 90. Jeśli chodzi o sam zespół to ich motorem napędowym jest wyrazisty i utalentowany wokalista Roberto Santos. Nie wiele odstają gitarzyści, którzy atakują nas mocnymi i zadziornymi riffami. Momentami jest troszkę nierówno, troszkę wdziera się wtórność, ale ostatecznie jest to kawał solidnego rzemiosła heavy metalowego.
Taki właśnie jest otwierający "Run man run", który idealnie pokazuje co nas czeka na płycie i w jakiej stylizacji obraca się band. Mocnym kawałkiem jest bardziej thrash metalowy "Pandemic", który pokazuje w jakim kierunku powinien band się rozwijać. Stonowany i rozbudowany "Inner call", który też wypada całkiem dobrze. Troszkę może brakuje energii i pazura, ale i tak jest dobrze. Nie brakuje też hitów, co potwierdza "Empty eyes" czy "Wings of the evil".
Jeszcze daleka droga Inner call, by stać się rozpoznawalną marką, która jest w stanie namieszać na heavy metalowym rynku. Póki co jest solidnie i drzemie potencjał w tej formacji, ale brakuje ostatecznego szlifu i dopracowania. Zobaczymy czy kiedyś panowie nas zaskoczą ? Oby!
Ocena: 6/10
poniedziałek, 5 lipca 2021
SKYEYE - Soldiers of Light (2021)
Z każdym rokiem przybywa nam płyt, w których jest pełno nawiązań do twórczości Iron Maiden, a nieraz są ta płyty typu "kopiuj-wklej". Jedni słuchacze mogą już mieć dość takich kalk, a drudzy wciąż będą czuć ekscytacje. Po 3 latach od debiutu powraca pochodzący ze Słowenii Skyeye, który powstał w 2014r. Kapela rośnie w siłę, a najnowsze dzieło "Soldiers of light" to bez wątpienia płyta wysokich lotów.
Każdy z muzyków dołożył swoją cegiełkę do sukcesu tej płyty. Mare i Grega, to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy stawiają na klasyczne patenty, ale chcą brzmieć przy tym świeżo i nowocześnie. Panowie dobrze wykonują swoją robotę i aż miło słucha się ich wyczynów. Sekcja rytmiczna nadaje odpowiedniej dynamiki, no a wokalista Jan brzmi niczym Bruce Dickinson. Wszystko spina się w spójną całość.
W tym przypadku wystarczy tak naprawdę odpalić płytę i wszystko od razu zrozumiemy z czym mamy do czynienia. "King of the skies" wyrywa z kapci i to dosłownie. Co za killer i panowie pokazują swój ogromny potencjał. Dużo w tym Iron maiden, ale bije z tego szczerość i ambicja zespołu żeby też stworzyć też mimo wszystko własny styl. Kolejny utwór to przebojowy "Soldiers of light", który znów oddaje klimat starych płyt iron maiden, a przy tym jest z pazurem i nowoczesnym charakterem. Imponuje również mroczny i agresywniejszy "Constellation". Band czaruje również w złożonym i nieco progresywnym "Son of God". Oj sporo dobrego dzieje się w tym kawałku, a wokalista Jan pokazuje klasę. Niesamowity głos. Znalazło się też miejsce na nastrojową balladę "Eternal starlight", która nie przynudza i wpasowuje się w klimat całej płyty. Na sam koniec band zostawił na kolosa "Chernobyl", który jest pięknym hołdem dla twórczości Iron maiden.
Kolejny klon iron maiden i nic więcej? Nic z tego! Skyeye nagrał świetny album, który kusi nowoczesnym brzmieniem, zadziornymi riffami. No i wciąż za mną chodzi ten niesamowity głos Jana, który swoim głosem sieje zniszczenie, ale i sama muzyka tutaj zawarta to wysoka klasa. Nie ma mowy o jakiejś tam nijakiej kopii Iron Maiden. Posłuchajcie i na pewno nie pożałujecie!
Ocena: 9/10
ARCANE TALES - Tales from sharanworld (2021)
Arcane tales to nie jeszcze duża marka i mało kto ich zna. Projekt działa od 2008r i dorobił się 5 albumów, więc jakiś poziom i styl został wypracowany. Oryginalności tutaj nie znajdziemy, ale kto jej tutaj będzie szukał? Nie o to chodzi w takim graniu. Luigi na pewno pozytywnie zaskakuje swoim talentem. Jego głos, jego maniera i techniczne aspekty sprawiają, że słychać inspiracje Fabio Lione. No robi to ogromne wrażenie. Same aranżacje, ciekawe melodie i złożone partie gitarowe sprawiają że płyta jest atrakcyjna i może się podobać. Minusem jest jednak to, że płyta jest nie równa i pojawiają się nieco słabsze kawałki. Taki jest nieco stonowany "Mirror of the dark side" który nie wiele wnosi wiele do płyty. Też nie przemawia do mnie progresywny "Winter symphony", ale jednak przez większość płyty mam uśmiech na twarzy, bo jednak są to dźwięki, które do mnie przemawiają. Na pewno mocnym punktem tego krążka jest rozpędzony "Wall of shields". Oj przypominają mi się złote lata Rhapsody i to jest komplement dla Luigi. Nieco rozbudowany "the shadows raise" pokazuje, że Luigi ma pomysł na partie gitarowe, na riffy i wciągające motywy. Dużo się dzieje w melodyjnym i szybkim "Magic Spell". Rycerski klimat da się wyłapać "Ghostly Whispers", który też jest mocnym atutem płyty. Całość wieńczy podniosły i melodyjny "Angels Descent".
"Tales from sharenworld" to przemyślany i dojrzały album w kategorii symfonicznego power metalu. Klimat fantasy idealnie się tu sprawdza i choć nie ma tutaj niczego odkrywczego to jednak słucha się tego z wielką przyjemnością. Jest kilka słabszych momentów, ale nie rzutują na ostateczny efekt i jest to płyta, której poświecić uwagę.
Ocena: 8/10
niedziela, 4 lipca 2021
KILLING - Face the madness (2021)
Wielu fanów thrash metalu wypatrywało debiutu duńskiego Killing. Ich mini album "Toxic asylum" z 2018r zyskał pochlebne recenzje i opinie słuchaczy. Niby band młodego pokolenia, bo działa od 2013r to jednak stylistyka i sama jakość muzyki to hołd dla takich wielkich zespołów jak Slayer, Exodus czy Kreator. Premiera "Face the madness" jest przewidziana na 13 sierpnia tego roku, ale już teraz chce troszkę wam przybliżyć czego należy się spodziewać.
Killing tworzą 4 osoby, z czego kluczową rolę odgrywa wokalista i basista Rasmus Soelberg, który swoim głosem nadaje muzyce Killing agresji i takiej surowości. To za jego sprawą czuć klimat lat 80. Dużo się dzieje w sferze partii gitarowych i tutaj na pochwałę zasługuje Rasmus Holm Sorensen, który dawkuje nam techniczne zagrywki i wiele ciekawych riffów. Nie ma miejsce na nudę, a każdy motyw gitarowy to kwintesencja thrash metalu. Jest oldschoolowo, a z drugiej strony całość brzmi świeżo i współcześnie.
Sporą robotę robi klimatyczna okładka, który na długo zostaje w pamięci, z resztą jak dopieszczone i ostre niczym brzytwa brzmienie. Jeśli chodzi o zawartość to mamy 9 przemyślanych kompozycji. Album otwiera "Kill everyone" i cała motoryka i konstrukcja utworu przypomina pierwsze albumy Kreator. Kolejny killer to "before violence strikes" , w którym band imponuje szybkością i pomysłowością. To się nazywa rasowy thrash metal. Podobne emocje wzbudza agresywny i złowieszczy "See You in hell". Niby znajomo brzmi taki "Legions of Hate", ale w tym szczerości i miłości do thrash metalu. Słychać, że panowie żyją tym gatunkiem i wiedzą jak zadowolić słuchacza. W podobnym stylu utrzymany jest "1942" i w sumie wyróżnia się z tej thrash metalowej nawalanki nieco stonowany i bardziej złożony "Killed in action".
40 minut klasycznego thrash metalu spod znaku Slayer, Kreator, czy Exodus sprawia że debiut Killing jest naprawdę warty uwagi. Duńska formacja zalicza naprawdę świetny start i pokazuje tylko, że obrali sobie za cel namieszanie na thrash metalowej scenie metalowej. Mocne riffy, klimatyczna okładka, melodyjne solówki czy aranżacje samych kompozycji sprawiają że to debiut warty uwagi.
Ocena. 9/10