poniedziałek, 28 sierpnia 2023
GRAVERIPPER - Seasons Dreaming Death (2023)
Jesteście gotowi na kolejną petardę w tym roku? Amerykański Graveripper, która działa od 2019r właśnie 25 sierpnia wypuścił swój debiutancki album zatytułowany "Seasons Dreaming Death" i jest to pozycja, której nie można pominąć. Ten band obrał za kierunek speed/thrash metalu z dużą dawką black metalu. Mieszanka iście wybuchowa, zwłaszcza że band poza agresją, mrocznym klimatem potrafi też porwać słuchacza chwytliwymi melodiami i ciekawą formułą. To czyni "Seasons dreaming death" jednym z najważniejszych albumów roku 2023.
Słowo debiutanci w sumie średnio pasuje, bowiem muzycy mają doświadczenie i swoje zespoły. Poza tym sama jakość i to w jaki sposób grają stawia ich w zupełnie innym świetle. Album pod wieloma względami robi furorę. Okładka pełna mroku, tajemniczości i w dodatku w ciekawy sposób pomalowana. To nie koniec zachwytów. Brzmienie agresywne, mocne i wyraziste. Jest coś z lat 80 czy 90, ale wszystko brzmi współcześnie. Mocnym atutem Graveripper jest wokal Coreya Parks, który stawia na drapieżność i mrok. Jego maniera pasuje zarówno do black metalu jak i thrash metalu, więc nie trzeba kombinować. Każdy element tej układanki odgrywa ważną rolę i gdy się wszystko połączy w spójną całość, to poczujemy moc tej płyty. Nie ma tutaj kombinowania na siłę i prób tworzenia czegoś sztucznego. Dostajemy starą szkołę thrash/speed metal, a black metal jest miłym dodatkiem.
Ciągnie mnie coś ostatnio w takie rejony, a Graveripper wie jak zaspokoić słuchacza. 10 utworów trwających 33 minuty to wystarczająca dawka rozpędzonego i agresywnego thrash/speed metalu. Czas zapiąć pasy i odpalić 10 pocisków. Pierwszy strzał to "Into the Grave". Bez myślna łupanina? Nic z tych rzeczy, bowiem band potrafi postawić na melodyjność i ciekawe przejścia. Dużo dobrego się dzieje, a to dopiero początek.Nie zwalniamy tempa i już wpadamy wir rozpędzonego "Ripped and tom apart", który przemyca troszkę elementów Sodom,Slayer, czy Exodus. Dalej mamy nieco bardziej złożony i równie dynamiczny "Seasons dreaming death". Kto szuka większej dawki melodyjności i chwytliwości ten z pewnością przekona się do "An influx of fear". Podobne emocje wywołuje "Red skies" czy zamykający "Only Coldness".
Nie ma ballada, nie ma dłużyzn, czy na siłę tworzenia progresywnych kawałków. Od początku do końca postawiono na jasny przekaz. Mocny, agresywny, mroczny thrash/speed metal z elementami black metalu. Póki jakość i pomysłowość jest na wysokim poziomie, to nie przeszkadza mi, że band gra troszkę jednowymiarowo. Czy można było coś lepiej tutaj zrobić, zagrać? Szczerze wątpię. Mocne wejście Graveripper i na pewno będę śledził poczynania tej formacji. Póki co pozostaje jeszcze raz zapuścić sobie "Seasons dreaming Death".
Ocena: 9.5/10
piątek, 25 sierpnia 2023
PRIMAL FEAR - Code Red (2023)
Ile kroć wychodzi nowy album Primal Fear to działają zmysły i zawsze to było wielkie święto dla fanów heavy/power metal. Działają od 1997r i przez lata budowali swoją pozycję stając się jednym z najważniejszych zespołów na scenie heavy/power metalowej. Szybko stali się gwiazdą światowego formatu i jednym z tych co godnie naśladuje twórczość Judas Priest. Lata lecą, a panowie zawsze nagrywają albumy na wysokim poziomie. "Code Red" to już 14 album tej grupy i dobrze widzieć, że band dalej działa i ma się dobrze, pomimo ostatnich zdrowotnych problemów Mata Sinnera. Niby typowy album Primal Fear, a jednak coś nie do końca wypaliło.
Mogłoby się wydawać, co mogło pójść nie tak? Mamy świetną okładkę i mocarne brzmienie. Sprawdzony skład Primal Fear, który od lat dostarcza albumy wysokiej klasy. Jednak odnoszę wrażenie, że "Code Red" to przeciętniak, a co najwyżej dobry album. Nie tego oczekuje od Primal Fear. Mało ognia? Może i tak. Wyczuwam problem innej natury. Primal Fear stara się być gwiazdą, stara się grać niby metal, ale jakoś jest to zagrane bez duszy, przekonania, bez tego geniuszu z dawnych lat. Jasne są przebłyski i genialne momenty. Kiedyś band imponował energią, zaangażowaniem, ciekawymi popisami gitarowymi i agresją. Oczywiście Primal fear gra dalej heavy/power metal, gdzie są odesłania do twórczości Judas Priest. Kto jest winowajcą? Ralf? On robi swoje, śpiewa tak jak trzeba, choć swoje lata też już ma. Gitarzyści troszkę poniżej swoich możliwości i tutaj mam lekki zawód. Same kompozycje troszkę są momentami bez wyrazu, jakby były kalką innych utwór z poprzednich płyt.
Dobrze skupmy się na kompozycjach. "Code Red" to 11 kawałków dających 57 muzyki. Singiel "Another Hero" jakoś specjalnie mnie nie kupił. Słychać, że to Primal Fear, ale jakiś taki bez wyrazu, bez pomysłu i w dodatku momentami zbyt komercyjny. Tęsknicie za "New Religion"? Jeśli tak to lekki, przebojowy "Bring that noise" przypadnie wad do gustu. Stonowany "Deep in the night" też tylko dobry i gdzieś znów uleciał blask, geniusz. Serce szybciej zabiło dopiero przy "Cancel Culture". Jest
szybko, agresywnie i ten podniosły, nieco monumentalny refren robi robotę. Rasowy heavy metal dostajemy w "Play a song". Riff jakich pełno i w sumie nieco oklepana formuła. Nie rusza mnie to. Cały czas tkwimy w stonowanych dźwiękach i klimacie "New Religion'" Dobitnie to potwierdza "the Worlds is on fire". Troszkę więcej życia do płyty wnoszą "Raged by pain" czy "Fearless". Słychać, że panowie starali się stworzyć tutaj heavy metalowe hity. Nie jest źle, dobrze się tego słucha. Ja osobiście z tej płyty wyniosłem jeden kawałek, który na długo zapadł mi w pamięci. Ponad 7 minutowy "Their gods have failed", który jest czymś na miarę "Tears of Rage" czy "Fight the Darkness", choć tak naprawdę ten utwór czerpie jakby sporo z "Tortured Souls" Joe Lynn Turnera. Słychać to choćby w mrocznym i tajemniczym wejściu i podniosłym refrenie. Utwór ma w sobie to coś, jest epicko i z rozmachem. Nie miałby nic przeciwko jakby Primal Fear spróbowałby nagrać album w takim klimacie. Mocna rzecz!
Nie ma płyty roku, nie ma szans na bycie najlepszym albumem w historii grupy. Odnoszę wrażenie, że to najsłabszy album w dorobku grupy. Niby wiadomo, że to Primal Fear, niby grają w swoim stylu i grają heavy/power metal, ale gdzieś uleciała magia, blask i geniusz tej grupy. Pomysłów starczyło na kilka kawałków i czuje spory niedosyt. 3 lata czekania na marne. Szkoda.
Ocena: 5/10
czwartek, 24 sierpnia 2023
SKULL & CROSSBONES - Sungazer (2023)
Na rynek niemiecki wkracza nowy zespół o nazwie Skull & Crossbones. Młody band, który jest głodny sukcesu i chce namieszać na scenie metalowej. Czerpią garściami od najlepszych i chcą być wśród najlepszych. Debiut "Sungazer' może skraść wasze serca. Wszystko by się zgadzało, z tym że to nie jest ani młody band, ani też zgraja żółtodziobów, co z muzyką nie mieli do czynienia. W skrócie Skull & crossbones to nowe dziecko dawnych muzyków stormwitch. Ten kultowy band nie trzeba nikomu przedstawiać, ale od lat nic ciekawego nie wydali. W 2019 r przeszedł zmiany personalne, a Tobi Kipp, Jurgen Wannenwetsch, Marc Oppold i Volker Schmietow założyli Skull & Scrossbones. Słychać, że to band mocno zakorzeniony w niemieckim metalu spod znaku Accept, Stormiwtch, ale coś z Judas Priest czy Saxon też się znajdzie. Jedno jest pewne. Skull & Crossbones bije na łeb ostatnie wydawnictwa Stormwitch i ma w sobie więcej świeżości.
Muzycy, który znamy z Stormwitch brzmią jak nie oni. Bije z ich partii tutaj pomysłowość, świeżość, a w dodatku jest precyzja, zaangażowanie i dbałość o ciekawe melodie. Brzmi to znacznie lepiej niż ostatnie płyty Stormitwch. Trzeba przyznać, że Tobi Hubner w roli wokalisty sprawdza się idealnie. Nie są mu obce wysokie rejestry i budowanie klimatu w niższych rejestrach. Płyta to 10 kawałków, które stanowią spójną całość. Nie ma miejsca na wypełniacze i band od pierwszych sekund stara się błysnąć i skraść nasze serca.
Zaczynamy od konkretu, bo od melodyjnego i zadziornego "Midnight Fire". Słychać, że panowie wiedzą co chcą grać i robią to naprawdę dobrze. Niby prosty motyw gitarowy i nieco oklepana formuła, ale wszystko brzmi tak jak trzeba. Udany start. Dużo Judas Priest znajdziemy w agresywnym "Sungazer" i znów band imponuje jakością i pomysłowością. Kolejny mocny punkt na płycie. Heavy metal lat 80 wybrzmiewa w zadziornym "Manhunter". Coś z Judas Priest czy Dio można tutaj uchwycić. Stonowany i o hard rockowym zabarwieniu "The invisble man" ma swój urok. Dalej mamy również klasycznie brzmiący "tyrants Rule", który zachwyca pomysłowymi i chwytliwymi solówkami. Band pokazuje pazur w "nature's legacy" i momentami słychać nawiązania do takiego Primal Fear. Ależ hicior im wyszedł. Nowe wcielenie Stormwitch z genialnym Tobim Hubnerem ma ogromny potencjał i to słychać przez całą płytę. Troszkę odstaje rockowa ballada "Live your Dreams". Na szczęście to wypadek przy pracy i band zaciera złe wrażenie killerem w postaci "The Drowned". Cóż za mocny riff i duże pokłady pozytywnej energii. Band gra z dużym zaangażowanie i świeżości, której nie było na ostatnich płytach stormwitch. Został jeszcze jeden judasowy kawałek, czyli "The traveller". Niby prosty motyw gitarowy i znane nam zabiegi tutaj się pojawiają, ale utwór błyszczy. Chwytliwy refren i niesamowity głos Tobiego robią tutaj robotę. Mocne zakończenie tego świetnego krążka.
Odrodzenie Stormwitch tak śmiało można określić debiut Skull & Crossbones. Płyta bardzo heavy metalowa, przebojowy i niezwykle melodyjny. "Sungazer" bije na łeb ostatnie poczynienia Stormwitch. Jestem w szoku i czekam już na kolejne wydawnictwa. Póki co gorąco polecam owe wydawnictwo, które ukaże się 8 września tego roku. Jedna z najciekawszych płyt roku 2023.
Ocena: 9/10
EDU FALASCHI - Eldorado (2023)
2 lata temu premierę miał drugi solowy album Edu Falaschi zatytułowany "Vera Cruz". Trzeba przyznać, że to był jeden z ważniejszych wydawnictw roku 2023. Prawdziwa uczta dla maniaków Angra i progresywnego power metalu. Edu pokazał, że ma głowę pełną ciekawych pomysłów, które mogą porwać fanów takiego grania. Nic dziwnego, że Edu idzie za ciosem i w tym roku wydaje 3 solowy album. "Eldorado" to tak naprawdę kontynuacja stylu wypracowanego na "Vera Cruz". Płyta jest jednak bardziej progresywna, bardziej złożona i bardziej nastawiona na emocje, na klimat. Czy to lepiej czy gorzej, to już kwestia indywidualna każdego z słuchaczy.
Ja osobiście odnoszę wrażenie, że płyta mogła być bardziej spójna i pozbawiona pewnych zwolnień, melancholii i różnych emocjonalnych momentów. Oddałbym wiele, żeby cała płyta miała wydźwięk jak genialny singiel "Tenochtitlan". Jest energia, świeżość, pomysłowość i to co najpiękniejsze w power metalu. Niezwykła melodyjność i dynamika. Co ciekawe singiel zabiera nas w rejony "Temple of shadows" Angra. Mocna rzecz i takich petard jeszcze kilka się znajdzie. Edu to wokalista światowej klasy i nie trzeba o tym się rozpisywać. Na nowym krążku pokazuje na co go stać. Imponuje bez wątpienia duet gitarowy tworzony przez Barros/Mafra. W tym aspekcie sporo dobrego się dzieje, bo na płycie roi się od intrygujących solówek, czy zadziornych riffów. Panowie znają się na rzeczy i wiedzą jak zaciekawić słuchacza. Ciekawy wydźwięk ma podniosły i pełen symfonicznych smaczków "Senores Del Mar". Początek zakręcony i napakowany progresywnością. Potem utwór nabiera typowego power metalowego charakteru. Jest moc! Podniosłe chórki i bawienie się konwencją progresywnego power metalu to atuty "Sacrifice". Jest piękna ballada "Empty Shell" i jeden kawałek tego typu by wystarczył. Niestety takich spokojnych i romantycznych momentów jest więcej. Tytułowy "Eldorado" to 10 minutowy kolos, gdzie są momenty wciągające i zachwycające, ale też i męczące. Utwór mógłby być krótszy, to na pewno. Power metal wysokich lotów wraca w rozpędzonym "Reino de los huesos". Całość wieńczy spokojny i balladowy "En dolor".
Potencjał był, to mogła być kolejna petarda autorstwa Edu Falaschi. Płyta ma mocne, wyraziste brzmienie, piękne ozdobniki i intrygujące motywy, które sprawiają, że album sporo zyskuje. Jest rozmach i dużo elementów dobrze znanych z dokonań Angra. Niby jest to coś, ale zbyt duża ilość progresywnych patentów i za mała dawka power metalu. Mimo wszystko jest to wciąż wydawnictwo godne uwagi, bo Edu Falaschi to wokalista, który potrafi czarować swoim głosem. Jest kilka momentów, które przyprawią o dreszcze. Nie udało się przebić "Vera Cruz", może następnym razem będzie lepiej?
Ocena: 7.5/10
wtorek, 22 sierpnia 2023
UDO - Touchdown (2023)
Za każdy razem kiedy pojawia się nowy album UDO to wiem, czego mogę się spodziewać i że czeka mnie kolejna heavy metalowa uczta. Czy się nam to podoba czy nie, to Udo wciąż dostarcza heavy metal wysokich lotów i tak naprawdę nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Od lat jest to kawał solidnego niemieckiego, topornego heavy metalu, gdzie nie brakuje mocnych riffów, przebojowych refrenów czy też intrygujących solówek. Zmieniają się muzycy w zespole, ale styl i jakość nie. 25 sierpnia to dzień ważny dla fanów Udo, ale też Accept. Otóż premierę będzie miał 18 album tej grupy i nosi tytuł "Touchdown". Trzeba pamiętać, że jest to pierwszy album z Peterem Baltesem, z którym Udo grywał w Accept. Panowie ostatnio dużo razem nagrywali to nic dziwnego, że to on został wybrany na następce Tilena Hudrapa. Czy powstał album na miarę klasyków? Czy udało się dorównać "Steelfactory"?
Nie powstał może nowy klasyk UDO, nie powstał też majstersztyk czy też płyta bezbłędna. Jednak mimo pewnych wad, niedociągnięć ten album wyprzedza sporo innych albumów Udo. Tak więc udało się osiągnąć mały sukces. Dużo rzeczy zagrało dobrze na tym albumie. Miła dla oka okładka, tylko wolałbym coś odręcznie namalowanego. Soczyste brzmienie też takie typowe dla muzyki Udo. Warto zwrócić uwagę, że świetnie rozwinął się syn Udo, czyli Sven Dirkschneider, który pełni rolę perkusisty. Jego partie są o wiele ciekawsze i bardziej zróżnicowane. Znakomicie współgra z doświadczonym basistą, jaki jest Peter Baltes. Nie czuć tej mocy co choćby na "Blood of the nations" Accept, ale jest dobrze. Pozytywnie zaskakuje też bardzo dobra dyspozycja samego Udo. Jego głos jest wciąż zadziorny i pełen drapieżności. Mimo swoich lat wciąż brzmi lepiej niż nie jeden młodzieniec. "Touchdown" pokazuje, że obecny skład Udo jest silny i ma ogromny potencjał. Największy potencjał drzemie w samych gitarzystach. Dea Dammers brzmi o wiele ciekawiej niż na "Game Over". Potrafi zagrać z pomysłem i niezwykłą dbałością o technikę. Razem z Andreyem Smirnovem tworzą zgrany duet i chłopaki dają czadu. Jest moc i to słychać.
Na płycie jest 13 kawałków i to trochę za dużo i można było śmiało wyciąć dwa kawałki. Album jest zróżnicowany, ale nie ma takiej przebojowości czy mocy co "Steelfactory". Kiedy odpalamy płytę to wkracza rasowy otwieracz Udo. Mamy więc szybki i zadziorny "Isolation Man". To utwór, który mógłby zdobić "Steelhammer", czy też albumy z lat 80 czy 90. Taki klasyczny Udo jaki znam i kocham. Marszowy, mroczny "The Flood" ma pewne cechy z okresu "Decedent". Band stara się brzmieć agresywnie i nowocześnie. To wcale może nie taki zły kierunek. Początek wyraźnie pokazuje, że gitarzyści wkładają sporo serca, aby album był bardzo metalowy i gitarowy. Kto szuka czegoś w stylu Accept, albo w klimatach "Steelfactory" ten powinien posłuchać pozytywnego i zadziornego "The double dealers club". W Accept zawsze podobały mi się dodawanie motywów muzyki klasycznej. Tym razem Udo też pokusił się o taki zabieg i owocem tego jest rozpędzony "Fight For the right". Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Jest świeżość, przebojowość, heavy metalowy pazur i duch Accept, czy też uwielbianego przeze mnie "Steelfactory". Lekki, przebojowy "Forever Free" sprawdzi się na koncertach Udo. To również taki klasyczny kawałek Udo, który śmiało mógłby zdobić "Faceless World". Mocny zapada w pamięć "Punchline" , który zabiera nas w bardziej mroczne rejony. Znów Udo pokazuje, że może też grać nowocześnie i z nutką eksperymentu. Jak ktoś kocha "Decadent" czy "Steelfactory" ten pokocha ten utwór. "The Betrayer" też agresywny w swojej stylistyce i znów próba odejścia od typowego grania pod Accept. Czasami kombinowanie i próba szukania nowej tożsamości może doprowadzić do powstania średniaka typu "Heroes Of Freedom". O wiele ciekawiej brzmi "The Battle Understood", który opiera się na sprawdzonych patentach, które Udo prezentował przez lata. Kawał porządnego niemieckiego heavy metalu. Z wielkim sukcesem płytę promował "Touchdown", Jeden z najlepszych kawałków jakie kiedykolwiek Udo stworzył. Motoryka godna "Fas as shark" no i ten prosty i łatwo w padający w ucho refren. Killer i do tego te popisy gitarowe, które wbijają w fotel. Gdyby cały album miał takiego kopa, to byłoby coś.
Troszkę czuje rozczarowanie. Single były bardzo trafione i obiecywały prawdziwą petardę. Stało się trochę inaczej. Dostajemy kolejny rasowy album Udo, z kilkoma przebłyskami, ale wciąż brakuje tego blasku z "Steelfactory". Płyta bardzo zróżnicowana, heavy metalowa i bardziej przemyślana niż średni poprzednik. Na pewno fani Udo będą zadowoleni. To było do przewidzenia, ponieważ Udo nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Wypatrujcie 18 albumu Udo, bo warto!
Ocena: 8/10
niedziela, 20 sierpnia 2023
DISARRAY - Evil is reborn (2023)
Młodzi muzycy, którzy grają w death metalowym Wretched Deity postanowili w roku 2020 założyć thrash metalowy band o nazwie Disarray. Wystarczyły 3 lata by przejść do wydania debiutanckiego albumu zatytułowanego "Evil is Reborn". Okładka rodem z lat 70 czy 80 napawa optymizmem i nie wiele zdradza. Można rzec, że jest skromna i skrywa znacznie więcej niż nam się wydaje.
Co na pewno szokuje, to fakt, że faktycznie całość brzmi jakby została nagrana w latach 80 czy 90. Brzmienie, to jak zostały zarejestrowane dźwięki poszczególnych instrumentów, sam klimat i jakość prezentowanych kompozycji. To w jaki sposób gitarzyści wygrywają riffy, solówki to jest to stara szkoła thrash metalu. W tym miejscu wypadałoby pochwalić prace gitarzystów, bo duet Lucas Lee/ Valter Ernerot imponuje zgraniem i pomysłowością. Na każdym kroku dostarczają nam mocnych, ostrych riffów, często stawiając na techniczny thrash metal. Band zachwyca od pierwszych sekund i przez cały czas pozytywnie zaskakuje.
30 minut muzyki to troszkę mało jak na pełnometrażowy album. Można było się pokusić o jeszcze jeden kawałek, albo jakiś instrumentalny utwór, ale przeżyje to. Najważniejsze w tym wszystkim to zawartość i jakość materiału, który się tutaj znajduje. Pod tym względem Disarray szokuje i pokazuje, że młode zespoły też mogą zachwycać i nagrać album z górnej półki. Otwieracz "You will die" nie pewnie się zaczyna, ale kiedy się rozpędzi to już na dobre zapadnie w pamięci. Dostajemy porcję thrash metalu i to takiego mocno zakorzenionego w latach 80. Wszystko brzmi tak jak powinno. Momentami przypomina mi się Slayer, Kreator czy też Turbo z czasów "dead end". Od razu słychać, że w kapeli drzemie ogromny potencjał. Drugi kawałek na płycie to "Deafening sound" i znów dostajemy wysokiej klasy thrash metalu z ciekawie rozplanowanymi solówkami i wyrazistym riffie. Prosty i zarazem bardzo melodyjny motyw dostajemy w "Cull the herd". Szybko i agresywnie jest w mrocznym "Inhuman Reign" i w dalszym ciągu band trzyma wysoki poziom. Na koniec dostajemy dwa killery, czyli "Metal Punch" i tytułowy "Evil is reborn", który dostarczają jeszcze troszkę dreszczyku emocji.
"Evil is reborn" to kwintesencja thrash metalu. Wyrazisty i godna zapamiętania okładka, surowe brzmienie i duża dawka thrash metalu lat 80. Band nie bawi się w eksperymenty i tworzenie stonowanych i nijakich kawałków. Postawiono na szybkość, agresję i wyraziste motywy. Płyta robi wrażenie, a zespół zasługuje na uwagę. Jedna z najlepszych płyt thrash metalowych roku 2023.
Ocena: 9.5/10
sobota, 19 sierpnia 2023
CRUEL FORCE - Dawn of the Axe (2023)
A o to jedna z największych niespodzianek roku 2023. O niemieckim cruel Force do tej pory nie słyszałem, nie miałem styczności, choć band działa od 2008 r i ma na swoim koncie 2 albumy. Pierwszy okres działalności zakończyli w roku 2012. Przez 10 lat band nie dawał znaków życia. Powrócili w 2022 r i przyszedł na album nr 3 zatytułowany "Dawn of the Axe". Nie wiem jak poprzednie albumy, ale ten tutaj to prawdziwy majstersztyk w kategorii speed/thrash metalu. Kto chce sobie przypomnieć początki Kreator, Slayer, Venom czy też Helloween ten powinien odpalić "Dawn of The Axe".
Nie potrzeba wehikułu czasu, żeby przenieść się do lat 80. Słuchając krążka Niemców cały czas towarzyszy nam uczucie, że album został zarejestrowany w tamtym okresie. Nieco przybrudzone, surowe brzmienie, nie okiełznany wokal Carnivore czy wreszcie stylistyka utworów, to są właśnie te cechy, które sprawiają, że album przesiąknięty jest klimatem lat 80. Zresztą, wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, że band ma wyraźnie określony cel. Zespołów grających pod fanów muzyki lat 80 jest pełno. Konkurencji nie brakuje, ale trzeba mieć to coś i pomysł na kompozycje. Trzeba zadbać o jakość i zapadające kompozycje. Cruel Force wszystko zaplanował i stworzył album, który ma wszystko to co powinien taki krążek, a nawet więcej. Zespół zostawił tutaj serce i miłość do speed/thrash metalu. To słychać i tak powstał klasyk.
Album zawiera 9 kawałków z czego dwa to instrumentalne kawałki, które potrafią zauroczyć uroczą grą gitarzystów i dać złapać oddech między killerami. Zespół nie bierze jeńców i tutaj nie trafimy na jakieś smętne utwory i wypełniacze. Rozpędzony "At the dawn of the Axe" to prawdziwy killer, który opiera się na zadziornym riffie i niesamowitej motoryce. Brzmi to oldscholowo, ale zarazem bardzo mocarnie. Można rzec, że miłość od pierwszych dźwięków jakie dostarcza band, a to dopiero początek. Dużo melodyjnych zagrywek gitarowych i coś z NWOBHM można uchwycić w przebojowym "Night of thunder". Band dalej nie zwalnia i stawia na szybkie granie. Echa wczesnego helloween słychać w "Death Riders The Sky" i znów Cruel Force oczarował ciekawymi przejściami i prostym refrenem. Od razu słychać, że to niemiecka formacja. Kto by pomyślał, że band potrafi także odnaleźć się w nieco dłuższych kompozycjach. Świetnym tego przykładem jest "Devils Dungeon" czy zamykający "Realms of Sands". Jednym z najlepszych kawałków, który od razu skradł mi serce to bez wątpienia "Across The styx", gdzie band przejawia swój geniusz. Początek zalatuje troszkę nwobhm i Iron maiden, potem wkracza agresywny riff i znów band zabiera nas w speed metalową jazdę bez trzymanki. No prawdziwa perełka. Nie ma słabych punktów.
38 minut zlatuje bardzo szybko. Płyta nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Takie wrażenie pozytywnie wywiera, że chce się dalej słuchać, więc zostaje opcja "repeat". "Dawn of the axe" to wydawnictwo przemyślane, stworzone przez fanów speed metalu/thrash metalu dla fanów tej muzyki. Panowie zadbali o każdy detal, o każdy szczegół i sekundę materiału. Nie ma tutaj chybionych pomysłów, czy motywów. Spójna całość, która szokuje, imponuje i uzależnia. Dobrze, że panowie przerwali ciszę u nagrali nowy album. Warto było!
Ocena: 10/10
poniedziałek, 14 sierpnia 2023
EVOKING WINDS - Bald Mountain (2023)
Rzadko kiedy zapuszczam się w rejony black metalu. Musi to być jakiś element większej układanki albo nie wielka ilość patentów w mieszanka choćby w heavy metal. Tym razem był inny instynkt. Zobaczyłem okładkę najnowszego krążka pochodzącego z Białorusi Evoking Winds i zostałem oczarowany. Klimat grozy i tajemniczości, niczym z płyt Kingda Diamonda. No musiałem przekonać się na własnej skórze co kryje ta piękna okładka. Znajdziemy tutaj atmosferyczny black metal z domieszką folk metalu, ale nie tylko. Nie da się ich zaszufladkować do konkretnego gatunku. Wiem jedno. "Bald Mountain", który ukazał się 5 lipca to płyta, która ma w sobie to "coś".
Sam zespół istnieje od 2005r i przeszedł liczne zmiany personalne. Znaczącą rolę odgrywają wokale Alexandera Cherepanova i Alia Fay. Jest agresywnie, mrocznie, ale i z dużą dbałością o klimat. To jest spory atut tego wydawnictwa. Dobrze układa się współpraca gitarzystów, bowiem od samego początku Pavel i Dzmitry starają się kreować stylistykę black metalu. Na szczęście nie zapominają o ciekawych melodiach i złożonych formułach. Aranżacje są bardzo bogate i pełne różnych smaczków. Nie ma miejsce na nudę i wałkowanie jednego motywu. Robi to wrażenie, nawet na kimś jak ja, co na co dzień nie siedzi w black metalu
Piękno intro i budowanie klimatu, a potem atakuje nas zadziorny "The Wild Hunt", który ma w sobie spore ilości klasycznego metalu. Band pokazuje swój potencjał, a ja zostałem zauroczony w takim stopniu, że chcę większej dawki tego black metalu w wykonaniu Evoking Winds. Dalej znajdziemy klimatyczny i przebojowy "Bald mountain". Troszkę bardziej urozmaicony w swojej konwencji jest "My throne" i słychać, że band potrafi zaskoczyć ciekawymi przejściami. Więcej folku uświadczymy w "The Oath", choć wg mnie to już nieco słabszy moment płyty. Warto jeszcze wspomnieć o melodyjnym "Ashes" czy "When i died".
Płyta robi wrażenie, choć też nie obyło się bez wad. Troszkę momentami wdziera się monotonność i brak elementu zaskoczenia. Brakuje troszkę większego ognia czy przebojowości. Sporym atutem płyty jest mroczny klimat i liczne ubarwienia i smaczki. Mimo wszystko to płyta godna uwagi, nawet dla kogoś kto na co dzień nie siedzi w black metalu.
Ocena: 8/10
niedziela, 13 sierpnia 2023
BLOODLETTER - A different kind of hell (2023)
11 lat istnieje już amerykański band o nazwie Bloodletter, ale przyznaję się że jakoś nie miałem styczności z ich muzyką. Teraz nadarzyła się szansa, by posłuchać co mają do zaoferowania ponieważ band wydał swój 3 album zatytułowany "A different kind of hell". Thrash metal to jest to co stanowi podstawę stylu muzyki Bloodletter. Jednak to nie jest typowy band, który da się łatwo zaszufladkować i który ma do zaoferowania tylko oklepane thrash metalowe łojenie. Jest coś z speed metalu, czy nawet heavy metalu. Znajdziemy tu przede wszystkim sporo chwytliwych melodii i przebojowości, co nie jest takim częstym zjawiskiem w tej dziedzinie metalu.
Komu może się spodobać ten album? Fanom Nervosa, Kreator czy Lost Society, ale najwięcej tutaj wpływów Death Angel, co jest miłym dodatkiem. Tą kapele napędza bez wątpienia lider grupy tj Peter Carparelli, który odpowiada przede wszystkim za partie wokalne. To za jego sprawą płyta nabiera drapieżności i thrash metalowego stylu. Dobrze układa się jego współpraca z Patem w zakresie partii gitarowych. Jest szybko, z pazurem, ale panowie nie zapominają o ciekawych i wciągających melodiach. Trzeba przyznać, że od samego początku płyta robi wrażenie i dostarcza sporo emocji.
Okładka może mało thrash metalowa i może też nie zachęcać by zapoznać się z zawartością, ale uwierzcie mi na słowo, że warto. Rozpędzony "the howling dead" to mocne uderzenie i to już na samym starcie. Nie ma się do czego przyczepić, wszystko brzmi tak jak powinno. Jest agresywnie, ale i z pomysłem i dużą dawką melodyjności. Echa Running wild słychać w motywie przewodnim "Blood is life", który ma bardziej heavy/speed metalowe oblicze. Band nie zwalnia i dostajemy kolejne szybkie killery i naprawdę dobrze się słucha takiego zadziornego "From hell they come". Inspiracje Death Angel są słyszalne i to niemal na każdym kroku. Dalej znajdziemy równie energiczny "The last tomb", który oddaje to co najpiękniejsze w thrash metalu. Jest moc! Band potrafi też nieco zwolnić i postawić na klimat, co pokazują w "What lies beneath". Całość wieńczy drapieżny "Flesh Turned to Ash", który jest idealnym zwieńczeniem całości.
Na tle tylu różnych wydawnictw "A different kind of hell" wyróżnia się przebojowością i melodyjnych charakterem. To bez wątpienia pozycja z górnej półki, gdzie nie dostajemy po raz kolejne oklepane motywy i do bólu przewidywalną papkę thrash metalową. Bloodletter ma pomysł na siebie i to co grają trafia w mój gust i na pewno będę śledził ich dalsze losy. Płyta godna uwagi!
Ocena: 9/10
środa, 9 sierpnia 2023
OWLBEAR - Chaos to the realm (2023)
"Chaos to the realm" to debiutancki album amerykańskiej formacji o nazwie Owlbear. Formacji, która działa od tego roku i w skład wchodzą muzycy Project :Roenwolfe, Klaymore czy Adamantis. Nie jest to zespół, który chce ryzykować i szokować nową formułą. Obrano prosty kierunek nawiązywania do heavy metalu lat 80. Kierunek, który tak wiele kapel obiera. Czy Owlbear coś wyróżnia na tle innych zespołów?
Na pewno w pamięci zapada głos i sama maniera wokalistki Katy Scary. Nie wszystko jej wychodzi idealnie i troszkę kuleje technika, ale pasuje do tego grania. Słychać, że się stara i angażuje i to przedkłada się na jakość. Dobrze wypadają też partie gitarowe autorstwa Jeff Taft. Jest w tym dużo energii, zadziorności i nie brakuje też ciekawych melodii. Zarzucić można oklepane riffy, motywy gitarowe i brak powiewu świeżości. Najwidoczniej wszystkiego nie można mieć. Band zostawia serce i to słychać. Dostajemy w zamian za naszą uwagę kawał solidnego heavy metalu pełną klasycznych rozwiązań. Już sam otwieracz w postaci "Fiend of Fire" dobrze nastraja i pokazuje, że Owlbear potrafi grać i to na całkiem dobrym poziomie. Dalej mamy rozpędzony "Bastards Son", który imponuje szybkim tempem i przebojowością. Niby nic nowego tutaj nie usłyszymy, a radość z słuchania jest. Troszkę nijako się zaczyna "The night Below" , ale potem dostajemy tutaj sporo urokliwych solówek i melodii. Jest epicko, z pazurem i pomysłem. To tylko potwierdza, że w tej kapeli drzemie potencjał. Przyspieszamy w "Cult of The Serpent" i znów band stawia na sprawdzone zagrywki. Znajomo brzmi też przewodni motyw w "Steel at my side" i rycerski klimat daje o sobie znać. Brakuje może nieco drapieżności i powiewu świeżości. Coś z Manowar można uświadczyć w nieco rozbudowanym "Luz the Old". Z kolei "Voyage of the wraith" jest bardzo udanym hołdem dla twórczości Running wild. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Na sam koniec "Fall on your blade" i znów dostajemy sprawdzony przepis na udany, dynamiczny heavy metalowy kawałek.
Werdykt? Na rynku jest pełno płyt z takim klasycznym heavy metalem, w którym jest pełno odesłań do lat 80. Jest w czym wybierać, a i konkurencja jest silna. Owlbear potrafi grać i robi to naprawdę bardzo dobrze. "Chaos to the realm" to płyta solidna, wyrównana i od samego początku do końca dostarcza sporo frajdy. Brakuje bardziej wyrazistych hitów, czy może tez elementu zaskoczenia, ale nie przesądza to o jakości. Płyta godna uwagi!
Ocena: 7.5/10
wtorek, 8 sierpnia 2023
TORMENTER - Principles of Oppresion (2023)
Długo milczał amerykański Tormenter. Ostatnie wydawnictwo"Prophetic Deceiver" ukazał się w 2014r. , który potwierdził że ta formacja potrafi grać thrash metal i to na całkiem przyzwoitym poziomie. Czas przerwać ciszę i dostarczyć swoim fanom kawał porządnego thrash metalu w stylu havok, Lost society czy warbringer. "Principles of oppression" to 3 album w dorobku tej grupy i choć nie ma tutaj mowy o arcydziele, czy ponadczasowym materiale, to patrząc na thrash metal jaki ukazał się w tym roku, to jest to pozycja godna uwagi.
Odpowiedni mroczny klimat, ostry wokal Carlosa Rodelo, czy wreszcie ciekawe popisy gitarowe duetu Cazareza / Garcia to jest filar muzyki Tormenter. Panowie nie eksperymentują, nie szukają nowoczesnych rozwiązań. Stawiają na prosty, zadziorny i drapieżny thrash metal, który jest stylizowany na lata 90. Odpalając otwieracz w postaci "Embarkation" to już od razu wiadomo co nas czeka. Typowa thrash metalowa łupanina, gdzie ma być szybko i agresywnie. Na szczęście to nie tylko bezmyślna łupanina, ale i ciekawe rozwiązania w niektórych miejscach czy zapadające w głowie. motywy gitarowe. Bardziej technicznie wypada tytułowy "Principles of Oppresion", który zachwyca złożonym motywem przewodnim i dużą agresją. Słychać coś Exodus, czy Sodom. Mocna rzecz. Intrygujące partie basowe dostajemy w "Oathbreaker" i też postawiono tutaj na oldschoolowy thrash metal osadzony w latach 90. Instrumentalny "Recordatio" nie wiele tu wnosi, a wręcz przeszkadza. Mogłoby równie dobrze nie być tego kawałka. Dalej mamy stonowany i ponury "prayers upon deaf ears" i to troszkę pokazuje band z nieco innej perspektywy. Potrafią urozmaicić i zaskoczyć, a to już dobra cecha. Całość wieńczy 7 minutowy killer w postaci "Funereary dawn". Dużo dobrego dzieje się tutaj i band nie przynudza. Bardzo dobre podsumowanie całości.
Płyta nie jest idealna, ale w swojej kategorii robi wrażenie. W końcu dobrze zagrany thrash metal, który potrafi poruszyć, dostarczyć ciekawych motywów gitarowych czy dobrze skrojone solówki. Jest radość z odsłuchu, a sam band pokazał że drzemie w nich potencjał. "Principless of Oppresion" skierowany jest do miłośników starych płyt thrash metalowych z lat 90. Kto nie szuka nowoczesnych rozwiązań, a wycieczkę w dobrze znane nam rejony, ten odnajdzie się na nowej płycie amerykanów.
Ocena: 8/10
BITTER VELVET - Unleashed fears (2023)
Wytwórnia Stormspell Records słynie z reprezentowania wszelakiego klasycznego heavy metalu, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Nie liczy się oryginalność, a umiejętność przywołania dobrych wspomnień i odtworzenia tamtych złotych lat. Kolejną kapelą, którą reprezentuje Stormspell Records jest Bitter Velvet. To pochodzący z Ekwadoru projekt muzyczny tworzony przez dwie osobistości. Doświadczony multiinstrumentalista Sage Zavage. Znany jest z Blade's Edge czy Cursebreaker, a teraz z swoją dziewczyną Malixe stworzył projekt muzyczny Bitter Velvet, który jest skierowany do tej części słuchaczy, który lubią prosty i niewymagający heavy metal, który mocno nawiązuje do lat 80. Fani Warlock, Hellion czy Chastain na pewno znajdą coś dla siebie słuchając debiutanckiego "Unleashed Fears".
Duży plus dla Bitter velvet za szatę graficzną, która potrafi zapaść w pamięci. Jest klimat grozy i troszkę tego kiczu z lat 80. Na pewno okładka zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Brzmienie jest proste, nieco przybrudzone i takie na wzór płyt z lat 80. Wszystko współgra ze sobą. Nie wszystko może jest idealne, bowiem może wytknąć Malixe, że ma bardziej popowy głos i brakuje jej drapieżności. Można wytknąć brak oryginalności, świeżości czy urozmaicenia, ale nie można odmówić Bitter Velvet pozytywnej energii i solidnej dawki heavy metalu w stylu Warlock, Iron Maiden czy Hellion. Brzmi to wszystko klasycznie i oldschoolowo. Tak jak być powinno.
Płyta jest krótka i bardzo treściwa. Mamy 8 prostych kawałków, które mają proste zadanie. Mają zabrać nas do lat 80 i zapaść w pamięci. Pomysł był, tylko momentami kuleje jakość wykonania. "A monster in Disguise" to chwytliwy kawałek, który imponuje przebojowością i prostym motywem gitarowym. Pozytywnie zaskakuje energiczny "Princess Within", który zabiera nas w rejony niemieckiego heavy metalu. Coś z warlock można tutaj usłyszeć. Podobne klimaty mamy w heavy metalowym hymnie "Heavy metal Bomb", który przemyca elementy Accept. Band nic odkrywczego nie gra i momentami brzmi to kiczowato, ale zdaje to egzamin. Efekt końcowy troszkę psuje specyficzny głos Malixe, który bardziej pasuje do jakiegoś pop rocku. Dobrze wypada też nieco szybszy "Whispers of You". Brzmi to znajomo, ale w niczym to nie przeszkadza. Jest heavy metalowy pazur, dynamika i szczery przekaz. Czasami proste motywy są najlepsze. Owy pop rock daje o sobie znać w bardziej rockowym "Illumination" i to znakomity przykład, że wokal troszkę kładzie ten album. 8 pozycja na płycie to "Bad Girl" Solidny kawałek z pogranicza hard rocka i heavy metalu, ale nic ponadto.
Bitter Velvet to jeden z wielu projektów jakie oferuje Stormspell Records. Nic odkrywczego i nic świeżego, ale jest to pozycja która może spodobać się fanom prostego heavy metalu w stylu lat 80 z kobiecym wokalem w roli głównej. Dobrze się słucha i jest kilka ciekawych momentów i jest pewien potencjał na przyszłość. W wolnej chwili warto odpalić "unleashed fears" i na pewno nie będzie to stracony czas.
Ocena: 6.5/10
sobota, 5 sierpnia 2023
ICON OF SIN - Legends (2023)
Czy ktoś się kiedyś zastanawiał, co będzie kiedy iron maiden przejdzie na emeryturę? Co to będzie kiedy żaden z tych wielkich muzyków nie będzie żył? Kto będzie kontynuował dziedzictwo tej wielkiej kapeli? Kto wypełni pustkę? Kapel naśladujących iron maiden jest pełno, ale na dzień dzisiejszy widzę dwóch kandydatów. Mowa o Stray Gods i Icon of Sin. Obie kapele grają na wysokim poziomie, obie wydały dwa albumy i obie kapele mają wokalistów o podobnej manierze do Bruce;a Dickinsona i to już jest wielki dar obu zespołów. Icon of Sin i Stray gods idą w łeb, a w tym roku mają kolejne starcie. Stray gods nagrał epicki i podniosły album, który jest jednym z najlepszych albumów tego roku. Icon of Sin 4 sierpnia wydał "Legends" i to płyta bardzo heavy metalowa, ale i potrafiąca zaskoczyć. Wytwórnia Frontiers Records na pewno może być dumna.
Tym razem można odnieść wrażenie, że band chciał troszkę urozmaicić swoją grę i postawić na nieco bardziej złożone kompozycje i nieco mroczniejszy klimat. Trzeba troszkę większej uwagi by wchłonąć riffy i bardziej wyszukane melodie czy solówki. To nie tylko kopiowanie iron maiden i proste patataj. Icon of Sin stara się znaleźć swoją własną drogę, nie zapominając o swoich inspiracjach iron maiden. Mocne wyraziste brzmienie i miła dla oka okładka tylko potwierdzają, że nie jest to płyta niskich lotów.
Raphael Mendes skupia całą swoją uwagę, bo ciężko uwierzyć, że ktoś może brzmieć jak kopia Bruce;a Dickinsona. Maniera to jedna, dochodzi charyzma, moc i technika. Prawdziwa gwiazda. Momentami przyćmiewa pozostałych muzyków. Na debiucie błyszczał i tutaj jest równie dobrze.
Na płycie znajdziemy 10 kawałków i każdy coś wnosi do całości. Otwierający "Cimmerian" to utwór niezwykle pomysłowy, energiczny, ale ma do zaoferowania coś więcej niż tylko szybkie galopady. Mocne otwarcie. Zaskakuje na pewno "Night Force", który przemyca patenty hard rockowe, czy coś z lat 80. Prosty motyw gitarowy i chwytliwy refren robią robotę. Kawałek nasuwa wiele innych projektów wytwórni Frontiers Records. Stonowany, wręcz marszowy "The scarlet Gospels" to już bardziej mroczny kawałek i słychać nawiązania do lat 90 Iron Maiden. W podobnych klimatach jest "In the mouth of madness", który również stawia na klimat. Kompozycja nieco lżejsza i w dodatku o zabarwieniach rockowych. Mamy na pewno 2 petardy odsyłające do najlepszych energicznych kawałków autorstwa Iron maiden. Mowa tutaj o "Wheels of Vengeance" i "Heart of Wolfe" , które zachwycają energią i dbałością o detale. Za to właśnie kocham icon of sin. Nie można też pominąć "Clouds over Gotham" i to kolejny hicior na płycie. Od pierwszych sekund serwuje nam chwytliwy riff i łatwo wpadające w ucho melodie. Na finał zostaje rozbudowany i mroczny "Black sails and dark waters" i to jest świetne podsumowanie całego krążka.
Icon of Sin to jednak nie jedno płytowy projekt Frontiers Records. To zespół, który chce doścignąć pierwowzór i sięgnąć gwiazd niczym iron maiden. Grać potrafią i to na wysokim poziomie, mają pomysły i świetnego klona Dickinsona. Potęga brazylijskiego heavy metalu i czekam na kolejne wydawnictwa, bo zespół naprawdę gra muzykę wysokich lotów. Nowy album dostarcza też sporo frajdy i radości, jak świetny debiut. Udało się utrzymać wysoką formę. Oby jak najdłużej.
Ocena: 9/10
piątek, 4 sierpnia 2023
LANCER - Tempest (2023)
Pamięta ktoś jeszcze szwedzki Lancer? Na przełomie 2013-2017 wydali trzy udane albumy z muzyką z pogranicza heavy/speed metal. Potem nastał covid, zmiany personalne i Lancer zamilkł na kilka lat. Teraz po 6 latach powracają z 4 albumem zatytułowanym "Tempest". Premiera 11 sierpnia nakładem Fireflash Records.
W 2019r kapelę zasilił perkusista Pontus Adren i utalentowany wokalista Jack L. Stroem z Vandor. Nowa krew w zespole powinna przynieść świeżość, drapieżność i głód sukcesu. Nie ma tego. Band troszkę powraca taki bez wyrazu i bez pomysłu na kompozycje. Solidna porcja heavy/speed metalu to za mało. Lancer stać na więcej. Okładka robi wrażenie i zachęca by sięgnąć po ten krążek. Niestety im dalej w las tym gorzej. Brzmienie dobre i podkreśla klimat płyty i styl w jakim band się obraca. Odesłań do szwedzkiej sceny słychać i to na pewno jest plus. Tym razem gitarzyści Fredrik i Ewo grają oszczędnie i zachowawczo. Brakuje jakiegoś zrywu i zaskoczenia. Płyta momentami robi się troszkę monotonna. Co ciekawe znakomity otwieracz w postaci "Purest Power" nie zwiastuje, że album może być średniej jakości. Dobrze słucha się też zadziornego "Fan the flames', ale to też nic odkrywczego, a jedynie coś czego pełno ostatnio na rynku muzycznym. Jednym z najlepszych kawałków na nowym albumie jest energiczny "Out of the sun", który w pełni oddaje piękno power metalu. W tej kompozycji wszystko zagrało tak jak trzeba. Band zwalnia w marszowym "Tempest" i tutaj znów słychać niedopracowanie. Niby miało być epicko, ale coś nie wyszło. Dalej znajdziemy zadziorny i pomysłowy "Blind Faith". Znów dużo dobrego się dzieje, a band pokazuje, że wciąż potrafi tworzyć ciekawe kompozycje. Płytę wieńczy stonowany i z nutką progresywności "The grand Masquverade" , ale i tutaj nic nowego nie dostajemy. Kawał porządnego heavy metalu w klasycznym wydaniu.
Nie jest to wielki powrót Lancer. Sam album miewa ciekawe przebłyski, ale jako całość to niestety nie powala. To solidny album, który dobrze się słucha i który ma 3 wybijające się utwory. Po takiej długiej przerwie powinno być mocne uderzenie i próba zaskoczenia słuchaczy. Niestety tak się nie stało. "Tempest" to płyta do kilkukrotnego posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 6/10
czwartek, 3 sierpnia 2023
INDUCTION - The Power of Power EP (2023)
W roku 2022 Induction błysnął świetnym "Born from Fire", a w tym roku również nie dają o osobie zapomnieć. Wydali nowy singiel "A call Beyond" w maju tego roku, a teraz postanowili wydać "The power of power", czyli mini album. To taki prezent w ramach trasy koncertowej, podczas której Induction będzie wspierał wielkie tuzy power metalu, czyli Helloween, Sonata Arctica czy Stratovarius. Bez względu na to, czy w kapeli jest syn Kaia Hansena czy nie, to trzeba przyznać, że ta kapela w sobie to coś.
Po raz kolejny zadbano o klimatyczną okładkę, wysokiej klasy brzmienie. Sama epka to w zasadzie zbieranina znanych już nam kawałków. "Pay the Price" i "at the bottom" to utwory, który pojawiły się już na debiucie. "Order and Chaos" i przebojowy "Queen of the light" to kompozycje, które można było usłyszeć na "Born from Fire", Uwagę warto skupić na "A call beyond", który ma spory rozmach i epicki feeling. Z kolei premierowy utwór zatytułowany "Set You Free" to taki hołd dla klasyki power metalu. Dobrze się tego słucha, tylko troszkę mi zabrakło pazura czy elementu zaskoczenia. Sama Epka nie wiele wnosi do twórczości Induction, ale może być dobrym startem dla świeżych słuchaczy, którzy nie znają tej kapeli. To jest taki Induction w pigułce, bo mamy tutaj wszystko to co cechuje ten band. Przebojowość, dynamika, czy łatwo wpadające w ucho melodie.
"The power of power" to solidna epka, która potwierdza, że Induction to band z pomysłem na siebie. Oddają hołd dla wielkich kapel power metalu, ale też starają się tworzyć coś własnego. Dobrze widzieć, że potomstwo Kaia Hansena, kontynuuje to co ojciec zaczął kilkanaście lat temu. Brawo Panowie, teraz czekam na kolejny pełnometrażowy album.
Ocena: 8/10
niedziela, 30 lipca 2023
GRYMHEART - hellish Hunt (2023)
Pamięta ktoś jeszcze węgierski Wisdom? Tak to ten utalentowany band, który prezentował górnych lotów power metal. Ta kapela rozpadła się w 2018 i Mate Molnarm oraz Anton Kabanen zasilili Beast in Black. Co się zatem stało z liderem tej grupy, czyli Gaborem Kovacs? Założył on w 2022 r band o nazwie grymheart i ich debiutancki album "Hellish Hunt" ukaże się 22 września nakładem wytwórni Scarlett Records. Warto czekać, warto wypatrywać i warto znać.
To jedna z tych płyt, która ma w sobie to "Coś". Świeże podejście, głowę pełną pomysłów i spore zaangażowanie. Grymheart to nie kopia Wisdom, choć jakość i przebojowość została. Nowy band Gabora również ma smykałkę do tworzenia hitów i kompozycji, które na długo zapadają w pamięci. Styl grupy to dopiero jest ciekawa sprawa. Nie ma jasno określonych ram. Mamy energię i przebojowość rodem z płyt power metalowych. Do tego dochodzą elementy folk metalu spod znaku elvenking. Band dokłada do tego rozmach i podniosłość godną symfonicznego metalu i jeszcze te harsh wokale nasuwające melodyjny death metal. Sporo słychać też nawiązań do Kalmaj, co jest naprawdę miłym dodatkiem. Panowie stawiają na szybkość, na melodie i mroczny klimat, a to się sprawdza przy takiej stylistyce. Jeszcze gdy się spojrzy na cudowną i klimatyczną okładkę to robi się naprawdę ciekawie.
Jak przystało na album tej klasy, brzmienie jest mocne i drapieżne. Dodaje to mocy i zadziorności całości. Skład zespołu uzupełnia gitarzysta Dargor Rivgahr, basista V'arhel i perkusista Sorin Naalar. Słychać, że jest chemia między muzykami i wzajemnie się uzupełniają. Każdy daje sporo od siebie, a to wszystko przedkłada się na jakość. Oczywiście błyszczy utalentowany Gabor Kovacs, który wie jak porwać słuchacza i dotrzeć do szerszego grona odbiorców.
Odpalamy płytę i co? Piękne, spokojne wejście akustycznych gitar i jakoś na myśl przychodzi mi Blind Guardian. Tak właśnie brzmi intro "the twilight is coming". Po krótkim intrze wkracza mocny i melodyjny "Hellbent Horde", który brzmi jak mieszanka Elvenking i Kalmah. Nieco folkowy i bardziej energiczny wydaje się "Ingis Fatuus". Sam riff przemyca pewne elementy z muzyki Running wild i to jest coś dla mnie. Power metal daje o sobie znać w szybkim i chwytliwym "my hellish Hunt" . W końcu można przekonać się epickości i rozmachu godnego symfonicznego metalu. Kolejna petarda na płycie to "Everlost" i znów słychać jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Warto pochwalić gitarzystów za popisy gitarowe w tym kawałku. Jest czym się zachwycać. Echa melodyjnego death metalu i muzyki Kalmah można uświadczyć w rozpędzonym "Facing the Kraken". Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością, a band czaruje nas techniką i dbałością o detale. Podobne emocje wzbudza dynamiczny "Harpies of Devil". Finał płyty to przebojowy "monsters among us", który również przemyca pewne patenty running wild.
Cicho o płycie to fakt, ale po premierze powinno się to zmienić. Płyta zagrana z pasją i zaangażowaniem. Gabor potwierdza, że świat nie kończy się na Wisdom i można dalej tworzyć igrać muzykę z polotem i pomysłem. Troszkę nieco zmieniono styl i obrano nieco inny kierunek. Czy to coś zmienia? Póki jakość i pomysłowość za tym stoi to jak najbardziej nie. Jedna z ciekawszych płyt, jakie ukazały się w roku 2023. Wypatrujcie debiutu Grymheart.
Ocena: 9/10
środa, 26 lipca 2023
THE UNITY - The hellish joyride (2023)
Jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier, jeśli chodzi o scenę heavy/power metalową. W końcu The Unity nie nagrał słabej płyty i szybko stał się jedną z najlepszych kapel grających miks heavy/power metalu i melodyjnego hard rocka. Mając w składzie muzyków Love Might Kill i Gamma Ray to można działać cuda. W tym roku, 25 sierpnia nakładem wytwórni Steamhammer ukaże się 4 album tej super grupy zatytułowany "the hellish joyride" To też pierwszy album z Tobiasem Exxelem z Edguy na basie. Szykuje się hit?
Oj tak. Nie kierujcie się kiczowatą okładką. Ni jak ma się do zawartości i jej jakości. Tobias wniósł troszkę świeżości do kapeli. Najważniejsze jest jednak to, że kapela poszła w bardziej power metalowym kierunku. Dominują szybsze i bardziej energiczne kawałki. Dla mnie to zmiana jak najbardziej na plus. Reszta jest bez zmian. W dalszym ciągu band zachwyca świeżością, energią i pomysłowością. No mają w sobie coś takiego, że na długo zostają w pamięci i nie można przejść obojętnie obok ich muzycy. Mając w składzie takie wielkie gwiazdy to można działać cuda.
Brzmieniem jak przystało na The Unity jest mocne, wyraziste i dodaje całości odpowiedniej mocy. Niesamowity głos Manentiego, który pasuje do każdego rodzaju muzyki, do tego znakomite popisy gitarowe autorstwa Henjo i Stefana sprawiają, że album od pierwszych sekund dostarcza spora frajdy. Choć trzeba przyznać, że intro w postaci "One World" jeszcze nie wiele zdradza. Mocny riff i power metalowa stylistyka napędzają otwieracz "Masterpiece". No jest moc i wszystko to co liczy się w power metalu. Coś z Gamma Ray, czy też Primal Fear można wyłapać, ale The unity idzie swoją ścieżką. Tytułowy utwór "The hellish Joyride" bardziej stonowany, bardziej epicki i w dalszym ciągu bardzo przebojowy. Nieco hard rockowy jest "only the good die young" i tutaj band nieco zwalnia tempo. Natomiast jest w tym sporo radości i takiej pozytywnej energii. Znalazło się miejsce na power metalową petardę "Saints and Sinners", która jest jednym z najszybszych utworów w historii zespołu. Cieszy szybkie tempo i riff godzien choćby Gamma Ray. Na wyróżnienie zasługuje również singlowy "Always two ways to play", który jest kolejny przykładem radosnego power metalu. Utwór pozytywnie nastroił do odsłuchu całości. Chwytliwy refren i prosta konstrukcja całości okazała się przepisem do sukcesu. Power metal również słychać w dynamicznym "Never Surrender" i to kolejna perełka na płycie.
Wady? Kilka słabszych momentów i wciskanie nam popowych zagrywek, jak te w zamykającym kawałku. Na szczęście nie ma to większego wpływu na odbiór całości. W dalszym ciągu jest to granie na wysokim poziomie, czasami niedostępnym dla innych zespołów. Tobias wpasował się do zespołu, a band nagrał najbardziej power metalowy album w swojej historii. Pozycja obowiązkowa i to nie tylko dla fanów The Unity.
Ocena: 9/10
wtorek, 25 lipca 2023
BURNING SUN - Wake of Ashes (2023)
31 lipca wytwórnia Stormspell Records zaprezentuje światu debiutancki album o nazwie "Wake of Ashes", którego twórcą jest węgierski band o nazwie Burning Sun. Słowo band, może troszkę przesadzone, bo to projekt muzyczny którzy tworzą basista i lider Zoltan Papi, a także znany z Merciless Law Pancho Ireland. To właśnie Pancho odpowiada za partie gitarowe czy partie wokalne. Warto wspomnieć, że na "Wake of Ashes" pojawia się Ced Forsberg z Blazon Stone, czy Alasio Perardi z Airborn. Płyta przyciągnie na pewno fanów Hammerfall, Rocka Rollas, czy Helloween.
Wiele rzeczy na tej płycie zostało dopracowane. Brzmienie podkreśla klimat lat 80 czy 90. Nic odkrywczego jeśli chodzi o Stormspell Records. Okładka zdradza klimat fantasy, który unosi się nad całością. Zoltan Papi wykreował ciekawy świat i godny uwagi styl, który określają kompozycje umieszczone na płycie. Nie ma tutaj powiewu świeżości, a może nawet jest troszkę odgrzewanie starych kotletów. Jednak odpowiednie przyprawy i kwestia smaku i można stworzyć coś smacznego. Panowie postawili na proste motywy, na przebojowość i łatwo w padające w ucho melodie. To zdało egzamin i w ostatecznym rozrachunku dostajemy wartościowy album.
33 minuty muzyki to troszkę mało, ale przejdźmy do rzeczy. Dostajemy zadziorny i drapieżny "emaly" na otwarcie. Przypominają mi się stare dobre czasy Rocka Rollas. Bardzo udany start. Klasycznie wypada przebojowy "Bend The World". Czuć klimat lat 80 i do tego ten riff, który nasuwa na myśl Dio.W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny "Hundred Lions". Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic co by powalało na kolana. Zabrakło przebłysku geniuszu, magii czy efektu "wow". To wciąż kawał solidnego heavy metalu. Jednym z najlepszych momentów na płycie jest agresywny i pełen ikry "Templars Verdict". Panowie mieszają patenty Grave Digger, Helloween czy Hammerfall. Tym razem wszystko wyszło tak jak trzeba. Kolejny killer na płycie to power metalowa petarda w postaci "Golden Wings". Dużo dobrego się tutaj dzieje. Jest energia, jest pomysł na kompozycje i słucha się tego jednym tchem. Lekko i przyjemnie jest w "Darkfang Keep" i tutaj coś z Helloween można usłyszeć. Całość wieńczy dynamiczny i bardziej złożony "Under the Burning Sun". Miało być bardziej epicko, bardziej energicznie i faktycznie jest. Idealnie zwieńczenie tego krążka. Taki Burning sun w pigułce.
Jak przystało na płyty z Stormspell Records. Jest klasycznie, jest klimat lat 80 i potencjał na naprawdę ciekawą przyszłość. Nie podbili jeszcze świata i może też nie nagrali najlepszej płyty 2023, to jednak panowie skradli serce i na pewno nie raz wrócę do tej płyty. Czekam na kolejne wydawnictwa Burning Sun, bo jest to projekt muzyczny który może jeszcze nas zaskoczyć. Polecam!
Ocena: 8/10
niedziela, 23 lipca 2023
APOSTOLICA - Animae Haeretica (2023)
Ktoś powie jaki jest sens działania włoskiego Apostolica? Po co nam drugi twór typu Powerwolf czy Sabaton? Debiut "Haeretica ecclesia" z 2021r pokazał, że jest potrzeba na na kolejny taki zespół, który faktycznie podąża drogą wyznaczoną przez ostatnie włoskie zespoły power metalowe typu Fallen Sanctuary czy Flames of Heaven, a przy tym przemyci kościelne klawisze i chórki wykreowane przez Powerwolf. Apostolica ro włoski band, który chce iść własną drogą, stawiając na bardziej poważniejszy wydźwięk niż Powerwolf. Epickość, mroczny klimat, podniosłość to z pewnością atuty Apostalica. Pierwsze uderzenie było szokiem i niedowierzaniem, że można coś dopowiedzieć do muzyki Powerwolf. Czas zweryfikować jak silnym i poważnym zawodnikiem jest Apostalica i jakie ma szansę konkurować z powszechnie znanym Powerwolf. "Animae Haeretica" ukażę się 22 września tego roku i to będzie najlepszy sprawdzian dla włochów.
Siła mocy, przebojowości i jakości wykonania tych dwóch zespołów jest bardzo zbliżona. Można znaleźć wiele wspólnych mianowników, ale na szczęście Apostalica chce troszkę dodać od siebie do muzyki wykreowanej przez Powerwolf. Nie brakuje tekstów po łacinie, wyrazistych riffów, chwytliwych melodii, dużej dawki przebojowości, czy kościelnych organów. Apostalica jednak stara się być poważna w swoim przekazie i pokazać nieco mroczniejsze oblicze. Ten symfoniczny, podniosły charakter cechujące ostatnie płyty włoskich power metalowych kapel jest tutaj również obecny, co pozwala odróżnić ten band od Powerwolf. Nowy album tylko potwierdza to co słyszeliśmy na debiucie, a nawet jest to wszystko jeszcze o klasę wyżej. Płyty słucha się jednym tchem i z dużym szokiem, że w tej mocno ograniczonej stylistyce można coś dopowiedzieć. Brawo Apostolica, bowiem wasza muzyka uzależnia i pokazuje, że power metal nie musi być oklepany i przewidywalny.
Uroku dodaje tajemniczość muzyków, którzy posługują się tylko pseudonimami. Za muzyką stoi Andrea Falaschii i dobrze nam znany Marco Pastorino. To właśnie ci dwaj doświadczeni muzycy stworzyli materiał na nowy album. Nie zmienia to faktu, że skład Apostolica dalej jest tajemnicą. Czy jest to konieczne by cieszyć się muzyką i jej jakością? Raczej nie. Na pewno byłoby miło wiedzieć, do kogo kierować pochwały. Album wypełnia 11 kawałków i każdy z nich potrafi oczarować swoim klimatem i pomysłowością. To nie granie na jedno kopyto.
Zaczynamy od mrocznego, ale jakże melodyjnego "animae Haeretica". Cóż za otwarcie płyty. Słychać włoską manierę, to magię i podejście do przebojowości. Najlepsze jest to, że Apostolica gra tutaj dostojnie, marszowo i w średnim tempie. Główny motyw to uczta dla maniaka melodyjnych odmian metalu, podobnie ma się sprawa refrenu. Majstersztyk, przejaw geniuszu. Ja chcę więcej. Nie wiem, czemu ale melodia przewodnia w rozpędzonym "Angel of Smyrna" brzmi znajomo i coś tam troszkę przypomina mi "Talisman" Axxis. Bije z tego prawdziwa energia i tak powinno się grać power metal. Dużo patentów Powerwolf wyłapię w lekkim i takim niezwykle przebojowym "Rasputin". Mamy też toporniejszy, bardziej mroczny i ponury "Black Prophets". Kolejny killer na płycie to 'Gloria" i znów popis talentu muzyków tej kapeli. Tym razem postawili na cięższe brzmienie gitar, na ostrzejsze partie gitarowe. Znów jest czym się delektować. W szybkim tempie utrzymany jest 'Heretics". Prosty refren, jak i motyw gitarowy robi tutaj robotę. Nie trzeba kombinować, by nagrać coś wartościowego. Można też delektować się przebojowym "Skyfall", czy szybkimi petardami jak "Fire" czy "Rest in a bed of Roses".
Dla jednych będzie to kopia Powerwolf, dla innych uzupełnienie tego co grają Niemcy, albo coś zupełnie innego. Wszystko zależy jak na to spojrzymy. Jedno jest pewne. Apostolica odwala kawał dobrej roboty i oby nie przestali nagrywać kolejnych albumów, bo wiedzą jak porwać słuchacza i stworzyć wartościowy album. "Animae Haeretica" to coś więcej niż kolejny power metalowy album. Panowie tworzą własną historię i mają pomysł na siebie. Wszelkie standardy zostały spełnione, a owe wydawnictwo to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w roku 2023.
Ocena: 10/10
SCREAM MAKER - Land of Fire (2023)
Frontiers Records to jedna z najważniejszych wytwórni płytowych, która czuwa nad młodymi i uzdolnionymi kapelami, które reprezentują wszelaki rodzaj melodyjnego grania. Począwszy od hard rocka, przez melodyjny metal, aż po power metal. Pod swoimi skrzydłami mają naprawdę ciekawe kapele, które potrafią oczarować swoją pomysłowością, techniką i jakością. Wiele z tych kapel nagrywa płyty, które na długo zostają w pamięci i potrafią podbić świat. Tym bardziej wielkie ukłony dla polskiego Scream Maker, który tam trafił. Ten warszawski band działa już 13 lat i dorobił się 4 albumów. Pierwszy tak jakoś średnio mi podszedł. Zespół kupił mnie dynamicznym i przebojowym "back against the world". Najlepszy z całej dyskografii jest energiczny i bardziej agresywny "Bloodking". Oczekiwania względem nowego albumu zatytułowanego "Land of Fire" były duże. Pierwszy album pod szyldem Frontiers Records, a także pierwszy album z Bartoszem Ziółkowskim w roli gitarzysty. Promocja albumu i wypuszczone single podziałały na wyobraźnie i z miejsca nowy album Scream Maker stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych.
Album na pewno wpisuje się w to co dostarcza wytwórnia Frontiers Records. To płyta również nastawiona na melodie, na łatwo wpadające w ucho melodie. To także mieszanka melodyjnego metalu czy hard rocka. Scream maker nie zmienił swojego stylu grania, tylko go ulepszył. Wszystko nabrało jakby nieco innego wymiaru, nowej przestrzeni, czy też świeżości. Scream maker próbuje zaskoczyć fanów i nie trzyma się kurczowo jednego motywu. "Land of Fire" to płyta łatwa w odbiorze i taka bardziej treściwa względem poprzednika. Co przykuwa uwagę od pierwszych sekund słuchania to dobra praca gitarzystów. Bartosz i Michał stawiają na klasyczne patenty, ale chcą przy tym brzmieć współcześnie. Nie brakuje szybkich riffów, czy bardziej złożonych i klimatycznych zagrywek.
Wysokiej klasy brzmienie i miła dla oka to kolejne zalety nowego wydawnictwa Scream Maker. Czas podbić pozostałe rejony globu. Po co się zatrzymywać, kiedy świat stoi otworem? A kiedy go podbić jak nie teraz za sprawą "Land of Fire"? Mając w zespole tak uzdolnionego wokalistę jakim jest Sebastian Stodolak to można działać cuda. Ma swój styl śpiewania, swoją charyzmę i technikę. To jest piękne, że to nie kolejny klon znanego wokalisty.
Pomówmy o zawartości. Jest czym się zachwycać i być z czego dumnym. Szok, że Polska kapela gra tak wysokiej jakości metal i nie jest to death metal, tylko mieszanka heavy metalu, hard rocka czy power metalu. Wkracza zadziorny i chwytliwy otwieracz "Perpetual Burning". Nie wiem czemu, ale utwór przypomniał mi twórczość Ceti, ale też Judas Priest. Niby łatwy kawałek, ale ile uroku ma w sobie. To dopiero początek.Na singla wybrano "cant stop the rain" i już wiem czemu. To rasowy hit, który chwyta od pierwszych sekund. Główny motyw gitarowy nasuwa na myśl Iron Maiden czy Helloween. Niby nic odkrywczego band nie gra, ale utwór rzuca na kolana i zapada w pamięci. Czasami oklepane motywy potrafią dostarczyć najwięcej frajdy. Coś z hard rocka, coś z melodyjnego metalu znajdziemy w "everbody needs illusion". Troszkę spokojniejszy jest "Zombies" i tutaj band zabiera nas w rejony nieco bardziej rockowe.Kolejny killer na płycie to energiczny "A nail in the head", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych i potrafi oczarować dynamiką. Takich petard mogłoby być więcej. Duży plus za mroczny feeling w "Dark side of mine" i niezwykle chwytliwy refren. Solówki są tutaj godne uwagi. Echa Iron maiden znajdziemy w galopującym "way to the moon" i znów Scream Maker błyszczy i pokazuje na co ich stać. Dalej znajdziemy tytułowy "Land of Fire", który jest jednym z najcięższych utworów na płycie. Mocny riff, mroczny klimat i znakomity popis umiejętności Sebastiana. Wizytówka tego krążka i żywy dowód na to, że Scream Maker w sobie to coś. Imponujące solówki i wciągający główny motyw to atuty stonowanego i rytmicznego "See the Light".
Scream Maker stał się potęgą polskiego metalu i śmiało można zaliczyć ich do grona najlepszych polskich kapel heavy metalowych. "Bloodking" był wysokiej klasy albumem i tutaj mamy podobny przypadek. Tym razem jest bardziej melodyjnie, duży nacisk na melodyjny metal, na nutkę hard rocka. Panowie wiedzą jak dostarczyć materiał wysokiej próby i jak porwać słuchacza. Obok "Bloodking" najlepszy album tej grupy i aż duma rozpiera, że jeszcze w dodatku płyta ukazała się za pośrednictwem Frontiers Records. Scream Maker właśnie wskoczył na wyższy poziom i aż ciarki przechodzą na myśl czego mogą jeszcze dokonać w przyszłości.
Ocena: 9/10
sobota, 22 lipca 2023
NIGHTHAWK - Prowler (2023)
Szwedzki Nighthawk powrócił z nowym albumem i "Prowler" to w dalszym ciągu hard rock mocno wzorowany na latach 70 czy 80. Co mnie przekonało do muzyki Nighthawk to właśnie taki klasyczny charakter, styl w jakim się obracają i ich pomysłowość. To band złożony z doświadczonych muzyków, który stać na dużo i są wstanie nawiązać do złotych lat Deep Purple, Foreigner czy Uriah Heep. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo umiejętnie. Nowy album to z pewnością pozycja obok której nie można przejść obojętnie.
Warto na chwilę przyjrzeć się zespołowi, bowiem mamy tutaj ciekawe osobistości z kręgu hard rocka, czy heavy metalu. Jest na wokalu Bjorn Strid, którego znamy z Soilwork, czy the night flight orchestra. Typowy rockowy głos, który potrafi oczarować swoją barwą i umiejętnościami. Za partie gitarowe odpowiada Robert Majd, który jest basistą w Metalite. W Nighthawk stawia na przebojowość, proste motywy i klimat lat 70 czy 80. Za partie klawiszowe odpowiada John Lonnmyra, którego dobrze znamy z The Night flight orchestra. To za jego sprawą album ma hard rockowy feeling i brzmi jakby powstał w latach 70 czy 80. Zespół jest zgrany i wie co ma robić. Od samego początku stara się porwać słuchacza i zauroczyć nas chwytliwymi melodiami i przystępnym materiałem. Ma to swoje plusy. Czasami jednak band za bardzo wkracza w rejony komercyjności. Tracimy wtedy na drapieżności i autentyczności. Płyta jest krótka i treściwa. Nawet cover Kiss i Bruce;a Springsteena daje radę i nie przynosi wstydu zespołowi. To potwierdza, że Nighthawk chce podążać hard rockową drogą.
Piękna okładka robi robotę i nawet nie znając zawartości, chce się sięgnąć po owe wydawnictwo. Tak to właśnie powinno wyglądać. Troszkę brakuje mi pazura, brakuje mi może też większej dawki przebojowości, czy czegoś więcej od Nighthawk. Nie zaskakują w żaden sposób i szybko idzie ich rozgryźć. Potrafią jednak grać i to naprawdę bardzo dobrze. Wystarczą pierwsze sekundy "Highest Score", który od razu pokazuje co gra band i na jakim poziomie. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Singlowy "Running wild" jest właśnie taki lekki, klimatyczny i nieco przesiąknięty komercyjnością. Uroczy jest też dynamiczny "Action", który wnosi sporo więcej życia do płyty. Bardzo łatwo przychodzi Nighthawk tworzenie hitów. Troszkę radiowego rocka znajdziemy w lekkim "Free your mind", z dobrze rozplanowanymi solówkami. Końcówka płyty to pomysłowy "Burn the night", który również imponuje dynamiką i hard rockowym szaleństwem. Nie ma tutaj odkrywczego, ale band dostarcza kawał dobrej rozrywki. Troszkę rozczarowuje ballada "See You Again", która nie wiele wnosi do płyty.
Nighthawk nie dokonuje rewolucji w hard rockowym świecie, nie wyznacza nowych trendów, ani też nie powala na kolana swoją techniką, czy pomysłowymi riffami. Mimo to wciąż stanowią miłą atrakcję dla maniaków takich dźwięków. Każdy kto uwielbia muzykę Uriah Heep, Deep Purple czy Foreigner ten powinien poznać ten album.
Ocena: 7.5/10
czwartek, 20 lipca 2023
THUNDERFORGE - Vanquish the sun (2023)
Dragonforce obecnie milczy, a i ostatni album wzbudzał kontrowersje. Tą lukę próbuje wypełnić amerykański Thunderforge, który stara się grać europejski power metal z wyraźnymi wpływami dragonforce, czy Cellador. Thunderforge działa od 2012r i dopiero teraz przyszedł czas na debiutancki album. "Vanquish the sun" miał premierę 9 lipca.
Słuchając płyty można wyłapać rozpędzone i szybkie partie gitarowe duet Mortini/Conroy. Panowie stawiają na szybkość, melodyjność i słodki klimat. Momentami zapominają o jakości czy świeżości. Jakość kuleje i to nie tylko tu. Najsłabszym ogniwem wg mnie jest wokalista Adam Mortini, który ma dziwną charyzmę i styl śpiewania. Niby przypomina Koltipelto, a odnoszę wrażenie, że wokalista się męczy i zostaje przytłoczony przez gitary i sekcje rytmiczną. Nie ma takiej siły przebicia i momentami zostaje przygaszony. Sama muzyka miewa ciekawe momenty, ale jako całość jawi się jak płyta jakich pełno.
Słodkość i duże pokłady energicznego power metalu w stylu dragonforce znajdziemy w "all or nothing". Podobnie brzmi "someday", który opiera się na podobnych rozwiązaniach. Niby jest energia, ale jakoś brzmi to znajomo i niezbyt oryginalnie. Wokal gryzie mi się z warstwą instrumentalną. "Siege Day" to też power metal jakiego pełno ostatnio i nic nowego tutaj nie znajdziemy. Tak płyta przelatuje i są raz słabsze momenty, a raz ciekawe i imponujące. Tak jest w przypadku nieco progresywnego "In the time of the king", gdzie sporo dobrego się dzieje. Pochwalić na pewno należy za energiczny "as the horizon falls", który pokazuje że kapela ma potencjał. Troszkę może więcej odwagi, troszkę może więcej pracy nad wokalem. Jest nad czym pracować.
Solidny debiut. Tak można określić "Vanquish the sun" , który miewa ciekawe momenty i zwłaszcza od strony instrumentalnej. Jest energia, zapał, tylko jakoś pomysłowości i jakości brakuje. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Kibicuje, że kiedyś nagrają płytę, która rzuci mnie na kolana. Póki co czuje niedosyt i może nawet rozczarowanie.
Ocena: 6/10
wtorek, 18 lipca 2023
TAILGUNNER - Guns for hire (2023)
Kilka dni temu odbyła się trasa koncertowa Kk's Priest. Trasę tą wsparł Paul Di Anno, a także młoda i uzdolniona brytyjska formacja o nazwie Tailgunner. Zespołowi na pewno to wydarzenie przysporzy nowych fanów. Tailgunner działa od 2018r i faktycznie czerpie garściami z dokonań Judas Priest, Iron maiden czy Saxon, a nawet enforcer. "Guns for hire" ukaże się 14 lipca tego roku nakładem wytwórni Fireflash Records.
Muzyka to ukłon w stronę lat 80, heavy metalu i nwobhm. Nic dziwnego, że album zdobi okładka, która wygląda jakby powstała w tamtym okresie. Podoba mi się miks terminatora z powrotem żywych trupów. Czuć ten kicz lat 80. Okładka ma swój klimat i zachęca do zapoznania się z płytą. Na dzień dobry wita nas proste, naturalne brzmienie, które również ma podkreślić klimat i feeling tego wydawnictwa. Kapelę tworzy 4 muzyków, z czego dwóch to już bardziej doświadczone osoby. Jest przecież perkusista Sammy Starwood i Craig Cairns, którego głos niszczy w Induction. Tutaj akurat Craig pokazuje się jako rasowy heavy metalowy wokalista i jego wokal o dziwo idealnie współgra z zawartością. Sama muzyka przyswajalna, momentami banalna i nieco może obdarta z pomysłowości czy świeżości. Tak jest w przypadku nieco zachowawczego "Shadows of war". Niby jest dobrze rozegrane, ale nie ma w tym życia czy elementu zaskoczenia. Band zupełnie inaczej brzmi w tytułowym "Guns for hire", gdzie jest pasja, energia i pokaz umiejętności. Niby nic odkrywczego , a dostarcza sporo frajdy. Pierwszy przebój na płycie można odhaczyć. Współpraca gitarzystów zaczyna się rozkręcać. Duet Zach/Patrick stawia na dynamikę, melodyjność i łatwy odbiór wygrywanych dźwięków. Mocny riff dostajemy w "White Death" i wkraczamy w rejony heavy/speed metalu spod znaku enforcer. Kolejny mocny punkt na płycie. Lekki i miły w odsłuchu jest "Revolution Scream" i w sumie to takie granie jakiego pełno. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia dynamiczny "New Horizons" i troszkę poczułem się jakbym słuchał Induction. Nie przekonuje mnie oklepany "Cashdrive", który nic ciekawego nie wnosi. Ot co średni kawałek w klimatach lat 80. Do grona ciekawych kawałków warto dodać 9 minutowy "Rebirth", który mocno nawiązuje do twórczości iron maiden. Idealne zwieńczenie tej płyty.
Tailgunner wysyła wyraźny sygnał, że chce zagrzać stałe miejsce na brytyjskiej scenie metalowej. Mają dobry skład, uzdolnionych muzyków, mają pomysły i pomysł na siebie. To może ich zaprowadzić daleko. Debiut robi wrażenie i na pewno zasługuje na uwagę. Nie zbieram może szczęki z podłogi, ale jest to płyta, do której będę wracał w przyszłości.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 9 lipca 2023
KIKIMORA - For a broken Dime (2023)
Nazwa Kikimora nie wiele będzie mówić większej liczbie słuchaczy. Nic dziwnego, bowiem nie mają statusu gwiazdy, a i słaby marketing, czy też jego brak sprawił, że o kapeli mało kto wie. Jeśli jednak przytoczy się nazwisko Nikolo Kotzev i Brazzon Abbot to już zaczyna coś świtać w głowie. Tak to projekt muzyczny, który mocno nawiązywał do dokonań Deep Purple czy Rainbow. Teraz Nikolo powraca z nowym albumem i innej swojej kapeli. Mowa o Kikimora, który w 2021r wydał debiutancki album "Dirty nails". Po 2 latach przyszedł czas na "For a broken dime", który w dalszym ciągu przypomina muzykę w stylu Brazzon Abbot, Rainbow, Journey, Deep Purple czy Foreigner. Nie ma rozgłosu, ani wielkiego szumu, a płyta na to zasługuję. W końcu coś dobrego z tego rodzaju muzyki. Fani mieszanki heavy metalu i progresywnego rocka będą zachwyceni.
To, że Kotzev jest uzdolnionym gitarzystą i kompozytorem, to wiadomo. Na tym albumie również błyszczy i nie raz można przetrzeć oczy ze zdumienia, że takie pomysłowe riffy czy solówki tutaj wybrzmiewają. Ten album ma jeszcze inną gwiazdę i nie wiem czy nawet nie większą. Chodzi o wokalistę Nikola Zdravkov, który ma charyzmę, technikę i serce do śpiewania wszelkiego rodzaju hard rocka czy heavy metalu. Wokal pierwsza klasa i wbija w fotel od pierwszych dźwięków. Co ciekawe album ma ciekawą i taką prostą okładkę, samo brzmienie też takie nieco wzorowane na latach 80. Ogólnie wszystko jest dopracowane, z resztą jak przystało na płyty wydane przez Frontiers Records.
10 kawałków i każdy z nich ma coś do zaoferowania. Zaczyna od mocnego wejścia. "Bound for Destruction" przemyca mroczny klimat i sporo klasycznych rozwiązań. Kocham takie dźwięki i wyraźne inspiracje Deep Purple czy Rainbow. Magia! Kotzev wie jak stworzyć powalający riff i ten z "Spell of Love" jest godzien Ritchiego Blackmore'a. Utwór imponuje pomysłowością i drapieżnością. Cudo! Też mroczny klimat daje o sobie znać w zadziorny "fear and greed", który mógłby zdobić ostatni album rainbow z Doggie Whitem. Jest ten heavy metalowy pazur. Jest piękna ballada "Edge of Freedom", który stawia na romantyczny feeling rodem z płyt Foreigner czy Rainbow. Znalazło się też miejsce na szybsze granie i tu wkracza przebojowy "Have mercy on me". Zdravkov poraża swoim niesamowitym głosem i jeszcze obłędne popisy gitarowe Kotzeva. Panowie dają czadu i aż miło. Rzadko można trafić na tego typu muzykę i na takim poziomie. Tym bardziej wielkie uznanie dla Kikimora. Więcej progresywności znajdziemy w złożonym i bardzo gitarowym "Hit and run". Warto wspomnieć o mocniejszym i bardziej heavy metalowym "I am eternity" czy energicznym "Nightmare".
Rzadko można trafić na wartościowy album z muzyką, która przypomni nam złote lata twórczości Rainbow, Deep Purple, czy Foreigner. Mamy znakomitego gitarzystę, wysokiej klasy wokalistę i można zdziałać cuda. Kikimora właśnie wydała prawdziwą perełkę i mam nadzieję, że teraz ich kariera nabierze rozpędu i za niedługo wydadzą kolejny świetny album. Ja bawiłem się dobrze i chyba zaraz zapuszczę ten album jeszcze raz, bo uzależnia ta muzyka.
Ocena: 9/10
sobota, 8 lipca 2023
DEMOLIZER - Post Necrotic Human (2023)
Od razu widać, że chyba zabrakło funduszy na ciekawą szatę graficzną. Okładka nie zachęca by sięgnąć po drugi album duńskiej formacji demolizer zatytułowany "Post Necrotic Human". Co można stracić? Dużo, bo to kawał udanego thrash metalu w klimatach Municipal Waste, Slayer czy Exodus. Jedna z najlepszych płyt tego roku, jeśli chodzi o thrash metal. Tak to widzę.
Płyta ukazała się 7 lipca nakładem wytwórni Mighty Music. O ile okładka jest daleka od ideału, o tyle brzmienie jest ostre niczym brzytwa i w pełni oddaje klimat thrash metalowych płyt z lat 90. W zespole kluczową rolę odgrywa Ben Radtleff, który odpowiada za partie wokalne. Jego wokal niczym może specjalnym się nie wyróżnia, ale jest agresywny i nadaje całości oldscholowego feelingu. Idealnie pasuje do tego co band gra i brzmi bardzo autentycznie. Słychać to zamiłowanie do thrash metalu. Trzeba przyznać, że Ben daje czadu wraz z Aria Mobbarez w sferze partii gitarowych. Znajdziemy tutaj ciekawie rozplanowane solówki, mocne, wyraziste riffy i w zasadzie przez cały czas się coś dzieje. Album kipi energią i potrafi przyprawiać o szybsze bicie serce.
43 minut muzyki to idealny czas i nie jest ani za krótki, ani za długo. Płytę otwiera tytułowy "Post Necrotic Human" i to jest rasowy, thrash metalowy killer. "Fastcist State" zaczyna się od mocnego riffu i od razu rzucają na kolana. Brzmi to oldscholowo, ale zarazem świeżo i z pazurem. Tak powinno się grać thrash metal. Stara szkoła jednak rządzi. Band nie zwalnia i serwuje nam serię szybkich i agresywnych kawałków. Taki też jest "The Butcher", który momentami przypomina mi twórczość Destruction. Zwolnienie następuje w początkowej fazie "Crossfire", ale utwór szybko nabiera szybkości i staje się kolejnym thrash metalowym łojeniem. Demolizer na pewno imponuje pomysłowością, bo kawałki nie nudzą i zapadają w pamięci. Bardziej techniczny i złożony jest "The Wheel" i to kolejna petarda na płycie. "Killing a friend" to pierwszy taki słabszy moment na płycie. Troszkę przekombinowany i na dłuższą metę nudzi. Znakomicie wypada bardziej heavy metalowy feeling "Day after day" czy melodyjny "Warmonger", który zamyka ten album.
Ktoś powie, że to kolejny typowy thrash metalowy album, jakich pełno ostatnim czasie. W tym roku ciężko o dobry album z tego rodzaju muzyką. Demolizer pokazał, że można grać agresywnie, a zarazem z pomysłem, świeżością i dbałością o melodie. Tego słucha się jednym tchem i chce się więcej. Pewne niedociągnięcia są i nawet jeden słabszy moment, ale nie przeszkadza to w odbiorze i czerpaniu radości z słuchania tej płyty. Gorąco polecam!
Ocena: 9/10
piątek, 7 lipca 2023
CATHALEPSY - Blood And Steel (2023)
Widziałem wiele różnych metalowych oper, wiele różnych projektów muzycznych, ale lista gości, która wystąpiła na nowym albumie chilijskiego Cathalepsy jest imponująca. Na drugi album zatytułowany "Blood and Steel" przyszło czekać fanom 18 lat i w sumie trzeba przyznać, że warto było czekać. Duet tworzony przez Luigi Ansaldi i Fabiana Valdesa dopracował kompozycję i zebrał prawdziwą śmietankę ze świata heavy/power metalu. Mamy tutaj Tima Rippera Owensa, Sheepersa, Conklina,Franka Becka, Herbiego Langhansa czy Dawida Readmana. Jest też sporo uzdolnionych gitarzystów jak Jens Ludwig, czy Roland Grapow. Wielkie nazwiska i sama muzyka też jest wysokich lotów. Misja się udała i powstał naprawdę intrygujący album, który został stworzony dla maniaków heavy/power metalu.
Album jest krótki i bardzo treściwy. Nie ma zbędnych dłużyzn i postawiono na proste motywy i przebojowość. Znajdziemy tutaj masę łatwo wpadających w ucho melodii, zadziornych riffów i pełnych finezji i lekkości solówek. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i to od pierwszych sekund. Sam materiał trwa 40 minut i to troszkę za mało. Okładka kiczowata, brzmienie typowe dla takich płyt. Jednak nazwiska i sama jakość muzyki to nadrabiają, co w efekcie dają miłą dla ucha płytę.
Odpalam płytę i słyszę Tima Rippera Owensa w energicznym "We are Warriors", który mocno wzorowany jest na ostatnim albumie KK Priest. Prosty motywy i zadziorny riff robią robotę. Idealny przedsmak tego co znajdziemy na płycie. Nic odkrywczego nie prezentuje "Heavy metal faith", ale bije z tego kawałka pozytywna energia i sam motyw taki klasyczny. Sheepers w "Hammer Heart" przypomina swoje złote lata w Gamma Ray. Utwór niezwykle energiczny i melodyjny. Power metal w najlepszym wydaniu. "Blood And steel" to taki heavy metalowy hymn, który oparty został na dobrze znanych patentach z lat 80. Znajdziemy tutaj też power metalową petardę w postaci "Emptiness" czy przebojowy "Rockstar", który przemyca pewne elementy Helloween. Cathalepsy nie zwalnia i sieje zniszczenie w energicznym "the final battle". Brzmi to obłędnie i taki power metal zawsze jest w cenie. Nie ma się do czego przyczepić i wiele zespołów może brać przykład od tego co prezentują na tym krążku. Na wielki finał został bardziej rozbudowany "Song of Ice and Fire". Herbie Langhans wymiata i powala na kolana, ale już do tego nas przyzwyczaił. Jeden z najlepszych wokalistów. Sam utwór też prawdziwa perełka i kwintesencja power metalu. Killer goni killer i nie ma słabych momentów jak dla mnie.
Ten album jest jak prawdziwy park rozrywki dla fanów heavy/power metalu. Pełno atrakcji, nie chce się opuszczać tego miejsca i chce się do niego wracać. Ta płyta właśnie taka jest. Od samego początku do końca dostarcza sporo frajdy i oddaje to co najpiękniejsze w tej muzyce. Do mnie trafiła i stała się jednych z ważniejszych wydawnictw roku 2023. Brawo Cathalepsy! "Blood And steel" to pozycja obowiązkowa!
Ocena: 9/10
czwartek, 6 lipca 2023
WITHERING SCORN - Prophets of Demise (2023)
Wielkie nazwiska potrafią zrobić dobrą reklamę i przyciągnąć spore grono fanów. Nie trzeba w zasadzie innego bodźca, żeby podziałać na wyobraźnie. Kiedy na jednej płycie pojawiają się same wielkie gwiazdy w dziedzinie heavy metalu to od razu rodzą się wielkie nadzieje. Zazwyczaj daje to w efekcie wyjątkowe dzieło. Czasami kończy się na zaspokojeniu ciekawości. 7 lipca roku 2023 będzie premierę debiutancki album grupy Withering Scorn zatytułowany "Prophets of Demise". Fani Firewind, Megadeth, Nightmare, czy Iced earth poczują się jak w domu i nie raz zabije im szybciej serce.
To płyta, która stawia na mroczny feeling, na bardziej nowoczesne brzmienie, agresywność. Wszystko utrzymanie na pograniczu heavy metalu, power metalu, nawet z pewną nutką thrash metalu. Band tworzą gwiazdy, które niczego nie muszą udowadniać. Sama ich obecność już gwarantuje pewien poziom jakości. Na wokalu jeden z moich ulubionych wokalistów, czyli Henning Basse. Znamy go z Metallium, czy Firewind. Przypominają się te czasy, a nawet momentami czuje się jakby Henning pokazywał co by się stało jakby faktycznie był wokalistą Gamma Ray. Jest drapieżność, jest agresja, którą rzadko kiedy pokazuje w taki sposób jak na tym albumie. Prawdziwy pokaz jego techniki i talentu. Partie gitarowe to sprawka Glena Drovera, którego możemy kojarzyć z Megadeth. Na basie jest Joe Dibiase z Fates Warning, a partie perkusyjne to zasługa Shawna Drovera, którego znamy z Megadeth. Mocny skład, który daje pewien sygnał czego można się spodziewać.
Płyta zawiera 8 kawałków o jasno zarysowanym stylu i w zasadzie nie ma większych niespodzianek. Single nie kłamały i właśnie taki album dostajemy. Pełen mroku i agresywnych riffów. Tytułowy "Prophets of Demise" wyrywa z kapci. Bije z tego kawałka niezła energia i taka heavy metalowa agresja. Panowie nie bawią się w zbędne przynudzanie. Grają ostro i na poważnie. Dobrze buja zadziorny "The Vision" i znów mamy mieszankę heavy/power i thrash metalu. Mocna rzecz i słychać, że panowie się rozkręcają. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia agresywny "Pick up the pieces", gdzie mamy coś na miarę starego metal Church czy Iced Earth i kilka thrash metalowych smaczków. Henning Basse pokazuje się w nieco innej stylistyce co bardzo cieszy.Podobne emocje wzbudza dynamiczny i niezwykle melodyjny "Dark Reflection". Dalej trzymamy się agresywnego grania i mrocznego klimatu. Wszystko brzmi współcześnie i świeżo na swój sposób. Singlowy "Dehtroned" od samego początku rzucił mnie na kolana. Przypomniały mi się najlepsze czasy Firewind czy Nightmare. Poza tym momentami wyobrażam sobie jakby świetnie Henning by pasował do takiej kapeli jak Gamma Ray. Jeden z najlepszych głosów w power metalowym światku. Sam utwór jest pełen energii i drapieżności. Cudo! Końcówka płyty to mocny i wyrazisty "Never Again" czy klimatyczny i nieco progresywny "Eternal Screams", który przypomina nieco twórczość Icead Earth.
Tym razem wielkie nazwiska dostarczyły muzykę wysokich lotów. Znakomita mieszanka mroku, agresji, melodyjności. Mieszanka heavy, power i thrash metalu, która imponuje jakością i wyczuciem smaku. Riffy są mocne, pełne mroku, agresji, a całość brzmi współcześnie i nowocześnie. Henning Basse i cała ekipa stanęli na wysokości zadania. Dla mnie jedna z najciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 9/10
niedziela, 2 lipca 2023
HEIMDALL - Hephasteus (2023)
Lata 90 zrodziły jedne z najlepszych kapel w kategorii power metalu. Niektóre przeszły do historii, a niektóre grają po dzień dzisiejszy. Włoski Heimdall to jeden z takich zespołów, które przetrwał trudne czasu i pokonał wszelkie przeszkody, żeby działać po dzień dzisiejszy. Zespół po 10 latach ciszy powraca z 6 albumem zatytułowanym "Hephaestus". Najnowsze dzieło włochów to nie tylko dowód na to, że kapela wciąż działa i dopisuje kolejny rozdział swojej historii. To coś znacznie więcej. To żywy dowód na to, że Heimdall zasłużenie jest w miejscu, w którym jest. Zasłużenie można ich zaliczyć do jednych z najważniejszych kapel obracających się w tym gatunku. Nowe dzieło pokazuje powiew świeżości w zespole i potwierdza ich znakomitą formą. Wszystko wskazuje, że to jeden z ich najlepszych albumów.
Czy są jakieś wady? Tak nie obyło się bez wpadek. Przeszkadza mi to, że album ma tylko 9 utworów, z czego jeden to cover. Kolejny cover "Show Must go on" Queen. Czy to było potrzebne? Ja bym wybrał coś innego. Materiał trwa 41 minuty i to też troszkę skromnie. To sobie ponarzekałem. Może zdarza się jakiś słabszy moment jak choćby ten w klimatyczny "Till the end of Time", ale tak poza tym to album trzyma bardzo wysoki poziom. Od samego początku do końca słucha się tego jednym tchem i już na wstępie poraża mocne, zadziorne i dopieszczone brzmienie. Jest moc. Band wiedział co wybrać na pierwszy rzut. Otwierający "Hephaestus" to prawdziwy majstersztyk i powiew świeżości. Pomysłowy riff, dobra praca gitar i ten powalający głos Grandolfo Ferro. To taki zadziorny wokal, który dodaje całości drapieżności, charakteru i nieco epickości. Ma to coś, co sprawia, że utwory sporo zyskują. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Band na tym albumie stara się być bardziej przystępnym, trafiać do słuchacza prostymi i chwytliwymi motywami. Zdaje to egzamin. Taki właśnie łatwy w odbiorze jest rozpędzony "Masquerade". Przypomina wiele znanych zespołów i choć nie ma w tym nic oryginalnego, to kawałek po prosty niszczy. Jest odpowiednia dynamika, duża dawka energii. Power metalowa petarda, a to dopiero początek. Dobrze słucha się rozpędzonego "King" i tutaj znów band zabiera nas w rejony klasycznego, europejskiego power metal. Znakomicie układa się praca gitarzystów, błyszczy zarówno Fabio, jak i Carmelo. Panowie nie kombinują, nie szukają nowych dróg, co jest dobrym posunięciem. Przypominają się stare dobre czasy Heimdall. Dowodem na to jest hit w postaci "The Runes". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Czy trzeba czegoś więcej? Kawałek szybko wpada w ucho i na długo zapada w pamięci. Mocnym punktem płyty jest również dynamiczny "Power", który jest encyklopedycznym przykładem jak powinno się grać power metal. Znalazło się też miejsce na nieco ostrzejsze granie i to dostajemy w "We are One". Chwytliwy refren, zadziorny riff robią robotę.Na płycie jest jeszcze "Spellcaster", który przejawia pewne momenty progresywne. Band pokazuje się z nieco innej strony.
Heimdall to band z klasą i bogatą historią, to właściwie marka która jest dobrze znana fanom power metalu. Ta marka wciąż błyszczy i wciąż dostarcza muzykę na wysokim poziomie.Nowy album jest bardzo przebojowy i dojrzały. To jeden z ich najlepszych albumów Heimdall.
Ocena: 9/10