czwartek, 12 grudnia 2024

MIRRORSHIELD - Visions From A Crystal Light (2024)


Klimaty fantasy, świat baśni, czarownic, smoków i rycerzy do tego melodyjny power metal i duża dawka folk metalu, tak można by opisać w skrócie debiut australijskiej formacji o nazwie Mirrorshield. Brzmi to jak przepis na sukces i faktycznie band wywiera pozytywne wrażenie. Dużo dobrych melodii,  podniosły i taki radosny klimat to wszystko działa jak najbardziej na plus. Materiał może nie jest perfekcyjny, a wokal Tima Reada jest specyficzny, ale wiem jedno. Ta płyta zasługuje na uwagę, bo swojej kategorii jest bardzo atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza.

Dużo rzeczy cieszy w tej debiutanckiej płycie. Okładka jest miła dla oka i pełna szczegółów. Od razu czuć klimat fantasy, który tak dobrze się sprawdza w power metalowej konwencji. Brzmienie soczyste i dopieszczone, które dodaje całości mocy.  Sami muzycy są utalentowani i potrafią czarować swoją grą.  Duet gitarzystów Verryn Rynnator/ Losimduel Oryland to mocny filar grupy i oni odpowiadają za pomysłowe melodie, riffy czy solówki. W tej sferze dzieje się sporo dobrego i słychać że band wzorował się na wielkich tuzach. Coś z Rhapsody, coś z Avantasia, Helloween czy Falconer, a nawet Elvenking można wyłapać. Najważniejsze, że Mirrorshield stara się być sobą, a nie kolejną kopią znanej kapeli. Vamaelue jako klawiszowiec nadaje całości taki radosny i przebojowy charakter. To też jest bardzo ważny element muzyki tej kapeli. Jest jeszcze głos Tima Reada, który nie każdemu przypadnie do gustu.

Brawa się należą już na starcie, za bardzo dobre otwarcie płyty. Dostajemy melodyjny i energiczny "The Messenger" czy killer w postaci "Of ancient Note", który imponuje pomysłowym motywem przewodnim. Co za moc już od pierwszych sekund płyty. Dużo folkowego klimatu dostajemy w nastrojowym"Petalfigs Path", z kolei więcej energii niesie ze sobą zadziorny "Of Orcs and Men', który przypomina troszkę dokonania Elvenking, czy Falconer. Kolejny hicior na płycie to "Evergreen" i to tylko potwierdza, że band grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Pierwsze sekundy "Woods of Oryana" wbijają w fotel i tutaj już wszystko zaczyna grać. Nawet specyficzny wokal Tima potrafi poruszyć pozytywnie. Sam refren to prawdziwe cudo. Na koniec balladowy "Battlemage Requim", który przemyca trochę patentów Blind Guardian.

Bardzo udany debiut, który kryje sporo atrakcyjnych melodii i ciekawie rozegranych partii gitarowych. Dojrzały i przemyślany materiał, który opiera się na klimacie, na sprawdzonych patentach i wybuchowej mieszance folk metalu i power metalu. Tego trzeba posłuchać!

Ocena: 8/10

środa, 11 grudnia 2024

SYNTHWAILER - Cruciform (2024)

 



Jeśli ma się dość oklepanej formuły symfonicznego metalu i szuka się nieco innego podejścia do tematu i powiewu świeżości, to "Cruciform" fińskiej formacji Synthwailer jest znakomitym rozwiązaniem.  Ta formacja, czy też projekt muzyczny działa od 2020r i ma za sobą solidny debiut. 3 lata czekania, ale już widać że Synthwailer stara się brzmieć współcześnie, nieco nowocześnie, nieco bardziej młodzieżowo. Mamy tu syntezatory i klimatyczne partie klawiszowe, jakieś wstawki elektroniki i nutkę komercyjności. Z jednej strony próba przełamania stylu klasycznego symfonicznego metalu, a z drugiej strony troszkę jakby przerost formy nad treścią. Jak dla mnie "Cruciform" jest jakiś taki mało zadziorny i heavy metalowy. Ten drugi album w dorobku grupy ukazał się 15 listopada.

Za wszystko praktycznie tutaj odpowiada Sami P. Instrumentalnie jest bardzo ciekawie i na płycie jest pełno udanych motywów gitarowych, riffów, czy solówek. Dużo dobrego się dzieje. Zdarza się, że te ozdobniki potrafią stłumić partie gitarowe i heavy metalową drapieżność. W tych momentach można odnieść wrażenie, że płyta skierowana do młodzieży, która wychowała się na nightwish czy epica. Wokalistka Morgane Matteuzzi daje radę, choć jej głos jest wg mnie jest momentami irytujący i taki trochę popowy. Potrafi śpiewać, ale brakuje w tym mocy i heavy metalowego pazura. Plus, że próbują stworzyć swój styl i nieco bawią się konwencją. Jest to świeże podejście, które jednym się spodoba a innym nie koniecznie.

Soczyste brzmienie, klimatyczna okładka to dowód na to, że band zna się na rzeczy i potrafi zadbać o drobne detale. Materiał zróżnicowany, melodyjny, przebojowy, więc czego można chcieć? "Dea Tactita" to udany otwieracz, który pokazuje na co band stać. Jest przebojowo, melodyjnie i dużo dobrego się dzieje, choć sam refren troszkę taki irytujący. Mimo pewnych niedociągnięć dostajemy dobrze skrojony symfoniczny heavy/power metal. Coś z Nightwish mamy w nastrojowym i bardziej komercyjnym "Cry Waterfalls". Samy, ale utwór nie jest zły, ale jest jakoś zbyt komercyjnie. Ponury "Nomad" jakoś w pełni mnie nie porwał i wkrada się trochę nuda. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest rozpędzony i bardziej zadziorny "Oathbreaker" i to pokazuje ile potencjału w tej kapeli. "Houe of Grief" troszkę przekombinowany i nastawiony na ozdobniki.  Finał to  nieco stonowany "Scream", który też takiej furory nie robi.

Synthwailer ma pomysł na siebie i próbuje być świeżym przy tym. Stawiają na współczesny wydźwięk, na ciekawe urozmaicenie, na nieco komercyjną formułę. Jest przebojowo, nieco młodzieżowo, ale mimo pewnych wad czy niedociągnięć to trzeba pochwalić Synthwailer za ciekawy, złożony materiał, za własną tożsamość i pomysł na styl grupy. Znajdziemy tu sporo dobrze rozegranych riffów czy solówek. Szkoda, tylko że album w całości nie robi już takiej furory. Warto posłuchać i wyrobić swoje zadanie.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 9 grudnia 2024

DESERT NEAR THE END - Tides of Time (2024)


 Ostatnie wydawnictwa greckiego Desert Near The End nie porwały mnie w 100 % i bardziej postrzegałem te płyty jako solidne wydawnictwa w kategorii power/thrash metalu. Band dorobił się 6 albumów, a najnowszy "Tides Of Time" ukazał się 6 grudnia nakładem wytwórni Theogonia Records. Skład ten sam, stylistyka ta sama, z tym że tym razem owy materiał do mnie bardziej przemawia i jest bardziej dopracowany. "Tides of Time" to może nie najlepsze co usłyszałem w roku 2024, ale jest to pozycja godna uwagi, zwłaszcza jak kocha się miks power i thrash metal.

Desert Near the End czerpie garściami z Charred Walls of The Damned czy Iced Earth. Jest nastawienie na klimat, na chwytliwe melodie, ale przede wszystkim ostre riffy i złożone konstrukcje kawałków. Nie wszystko staje się takie oczywiste od pierwszych dźwięków. Stylistyka jest trafiona, tylko nie zawsze aranżacje i pomysły zespołu w 100 % trafiają w mój gust. Czasami jest przerost formy nad treścią i czasami nie potrzebne są te zwolnienie i na siłę wydłużanie utworów. Duet gitarowy Ioakeim/Vasilakis spisuje się całkiem dobrze i tym razem więcej jest przemyślanych riffów, czy wciągających solówek. Do ideału daleko, ale jest postęp względem dwóch poprzednich płyt. Mocnym filarem zespołu jest uzdolniony wokalista Alexandros, który ma to coś co przyciąga i odpręża.

Materiał wypełnia 9 kompozycji i już start w postaci "City of Eternal Flame" pozytywnie nastraja i pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał. Agresywny "Ascension" jest zadziorny i niezwykle melodyjny. Dobra równowaga między power metalem i thrash metalem. Energiczny "Oceans of Time" też imponuje pod względem szybkości i drapieżności. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Nastrojowy i bardziej złożony "Children of Lethe" też potrafi zapaść w pamięci. Jest jeszcze mroczny "Sunset Fields" i niestety, ale druga cześć płyty to trochę przerost formy nad treścią. Dobrze to słychać w nieco rozlazłym "Damnation".

Desert near the end to zespół, który ma ciekawą stylistykę, uzdolnionych muzyków, ale jakoś nie potrafi w pełni wykorzystać drzemiący potencjał. Na pewno nowy album to obranie dobrego kierunku i poprawa jakości względem ostatnich płyt. Fani power/thrash metalu powinni posłuchać "Tides of Time" bo to kawał solidnego grania, które kryje kilka killerów.

Ocena: 7/10

niedziela, 8 grudnia 2024

ASTERISE - Tale of a Wandering Souls (2024)


 Asterise to band polsko grecki, bo w skład wchodzi perkusista Sławomir Siwak, gitarzysta i basista Bartłomiej Mężyński i klawiszowiec Dionysis Maniatakos. Do współpracy zaproszono gwiazdy heavy/power metalu, ale raczej nazwiska mało znane. No poza Tristianem Hardersem z Terra Atlantica. Muzycznie dostajemy solidny power metal, w klimatach Stratovarius, Sonata Arctica, czy Avantasia. Kto szuka oryginalnych pomysłów i intrygujących melodii, ten może poczuć rozczarowanie. Natomiast każdy kto szuka dobrej rozrywki i hołdy dla wcześniej wspomnianych kapel, ten szybko odnajdzie się na najnowszy albumie Asterise zatytułowanym "Tale of Wandering Souls", który ukazał się 6 grudnia nakładem wytwórni Inverse Records.

Nazwiska gości może nie działa jak magnes, ale trzeba przyznać, że to doświadczeni muzycy, którzy znają się na rzeczy i potrafią oddać klimat płyty i dodać power metalowego kopa. Dzięki nim płyta ma taki tajemniczy i podniosły klimat. Sama stylistyka i próba przypomnienia starego brzmienia Sonata Arctica czy Stratovarius to nie taki głupi pomysł, tylko szkoda że trochę kuśtyka jakość. Na pierwszych utworach słychać potencjał, a potem wszystko troszkę siada i już nie robi takiego wrażenia. Zabrakło jakby pomysłów na cały materiał i te próby pójścia w progresywne elementy też nie przekonuje i jest bolączką tej płyty.

Ten album ma naprawdę świetny start. Zaczynamy od szybkiego "Twisted Ferryman", który rzeczywiście brzmi jak hołd dla Sonata Arctica, Stratovarius czy Avantasia. Mieszanka wybuchowa, ale idzie też za tym jakość. Świetnie wypada też rozpędzony i przebojowy "Into Fantasy" czy taki oldscholowy "Wicked Dream", który potrafi zauroczyć melodyjnością i pomysłowością. Gdyby cały album był w takim klimacie to byłby czad. Band stara się też iść w bardziej rozbudowane konstrukcje i taki rozpędzony i energiczny "Drifting into darkness" wypada bardzo dobrze. Nie nudzi i dostarcza sporo frajdy. Kiczowaty "Golden Land" niesie pozytywną energią i troszkę przypomina Beast in Black, ale jest też coś z starych płyt Sonata Arctica. Końcówka płyty już taka bardziej komercyjna i mało w tym power metalu.

Nowy album Asterise robi lepsze wrażenie niż debiut i słychać że jest postęp. Jest kilka świetnych momentów i kilka killerów, ale całość jest nie równa i pełno smętnych momentów. Gdyby cały album brzmiałby jak początkowe utwory, to byłaby to prawdziwa uczta dla fanów power metalu. Tak to jest tylko dobrze.

Ocena: 7/10

sobota, 7 grudnia 2024

WHITE TOWER - Night Hunters (2024)


 
To ci dopiero niespodzianka. Ten niewinny band z Grecji o nazwie White Tower zaczynał jako zespół, który stawiał pierwsze kroki i nie do końca był pewien swoich dźwięków i pomysłów. Debiut to taki niedopracowany heavy metal z hard rockowym pazurem, ale płyta nie zrobiła większego szumu. Minęły 2 lata od wydania debiutanckiego "White Tower, a band powraca z drugim albumem o tytule "Night Hunters". Od razu widać, że band rozwinął skrzydła i nie zmarnował tych 2 lat. Wytwórnia Steel Gallery Records wydała ten album 6 grudnia.

Mocniejsze brzmienie, ciekawsza okładka, jeszcze więcej wpływów Accept, Udo czy Grave Digger, jeszcze więcej niemieckiej sceny metalowej w tym greckim White Tower. Jest też więcej energicznych riffów, elementów speed metalu i ta szybkość, agresja dobrze robi muzyce White Tower. Płyta jest bardziej przebojowa, energiczna i drapieżna, a wszystko utrzymane w tonacji Accept co dodaje uroku całości. Można się bawić w naśladowanie Accept, kiedy ma się za wokalistę po kroju Udo, a Gago Karapetian ma odpowiednie predyspozycje. Ta maniera, ta drapieżność w głosie i klimat lat 80. Urodzony heavy metalowy wokalista do zadań specjalnych. Warto wspomnieć, że w 2023r do grupy dołączył gitarzysta Nikos Patronopoulos. Jego obecność słychać i wystarczy skupić się na solówkach i partiach gitarowych. Panowie dają czadu.

44 minuty muzyki, 44 minuty wycieczki do lat 80, 44 minuty rasowego heavy metalu, 44 minuty hołdu dla niemieckiej sceny heavy metalowej, zwłaszcza Accept. Gotowi?  To ruszamy w podróż w głąb świata White Tower. Zaczynamy od klimatycznego intra "blood" i już partie gitarowe brzmią niczym wyjęte z Accept. Jest mrocznie i tajemniczo. Kocham takie intra. Czas zaatakować z pełną mocą niczym rekin i "Total Evil" jazda bez trzymanki. Jest speed metal, jest szybkość i świetny refren. Co za piękne wejście gitar mamy w "night Hunters" i wkracza klimat grozy. Lata 80 pełną gębą i wszystko się zgadza tutaj. Momentami czuje się jakbym słuchał zaginionego klasyka lat 80. Cudo! Kolejny killer to "Knife in the back" i  to znakomity popis umiejętności Gago. Co za wokal! Dużo patentów Accept można wyłapać w stonowanym "Banshee". Dalej mamy przebojowy "Tear up the night", melodyjny "Warmonger", który również zabiera nas w speed metalowe rejony. Jakże piękny jest stonowany i marszowy "Early Warning" , który pokazuje że można stworzyć prawdziwe wehikuł czasu, które przenosi do lat 80. Końcówka płyty to zadziorny "Enforcer" czy przebojowy " Malice and Lvst', który śmiało mógłby zdobić jakiś stary album Accept. Klasa sama w sobie.

White Tower pokazuje jak powinien brzmieć nowy album Accept. Pomijam klimat lat 80, nieco przybrudzone brzmienie, ale przede wszystkim jakość, te hity, te ostre riffy i przepiękne solówki. Tak się gra heavy metal, a White Tower zaliczył znakomity rozwój, podnosząc jakość i pokazując swój potencjał. Brawo White Tower, co za świetna przemiana względem mało wyraźnego debiutu!

Ocena: 9.5/10

SUNLIGHT - Son of the Sun (2024)


 Debiut greckiego Sunlight nie podbił sceny heavy metalowej, ale robił dobre wrażenie. Minęło 9 lat od premiery "My own Truth", a Sunlight powraca z nowym dziełem. Nowe logo, nowy skład, ale muzyka dalej taka sama. To miks melodyjnego heavy metalu i power metalu. Nie tworzą niczego nowego i wzorują się na takich kapelach jak Stratovarius, Helloween, czy Angra.  "Son of the sun" ukazał się 6 grudnia  nakładem Total Metal Records i troszkę pokazuje słabsze oblicze greckiej sceny metalowej.

Nie ma heroicznych riffów, podniosłego klimatu, ani pomysłowych melodii. To bardziej tworzenie w oparciu o sprawdzone patenty troszkę bazowaniu na nostalgii słuchacza. Nie jest to złe, ale też nie powala na kolana. To wciąż tylko solidne granie, które miło się słucha. Nowym nabytkiem jest wokalista Mike Karasoulis i spisuje się całkiem dobrze. Jego maniera i technika pasuje do takiej stylistyki.  W roku 2024 oprócz Mike;a doszedł perkusista Andreas Kalogeras i basista Manos Karachalios. Wciąż bardzo ważną rolę w zespole odgrywa gitarzysta Makis Kaponis i klawiszowiec Anastopoulus. Panowie potrafią stworzyć ciekawy klimat, potrafią stworzyć ciekawe momenty, tylko szkoda że całościowo materiał nie porywa. Zdarzają się słabsze momenty.

Imponuje na pewno finał płyty, czyli "Sunrise". Jest podniosło, tajemniczo, jest pomysłowość i intrygujące melodie. Jeden z najciekawszych utworów na płycie. W pełni pokazuje potencjał tej grupy. Z kolei otwierający "Son of Fire" to dobrze skrojony kawałek, gdzie przemycono power metalowe patenty. Czuć tutaj duch starych płyt Stratovarius. Słodki "Forever Lost" to solidna pozycja, ale troszkę wdziera się komercja i zabrakło tutaj jakby mocy. Już lepiej prezentuje się klimatyczny i przebojowy "Mystery". Brzmi to znajomo, ale nie przeszkadza też w odbiorze. Klasyczny, europejski power metal w klimatach Helloween czy Stratovarius dostajemy w rozpędzony i przebojowym "Echoes of hope" . Lekki, radosny jest "Cant let You Go" i chyba band za dużo nasłuchał się płyt Avantasia. Jest bardziej rockowo, bardziej komercyjnie.

Wciąż w myślach zostaje ten utwór zamykający. "Sunrise" rozwala system i zostaje w pamięci. Płyta nie jest zła. To taki klasyczny power metal, na którym wychowałem się, tylko to wszystko jest dobre i brakuje błysku geniuszu. Band potrafi grać i dlatego nie ma odruchu wymiotnego i płyta dostarcza sporo frajdy. Fani Stratovarius i Helloween powinni posłuchać nowe dzieło greckiej formacji Sunlight, który po latach wraca z nowym składem. Warto dać im szanse.

Ocena: 7/10

piątek, 6 grudnia 2024

WITHIN SILENCE - The Eclipse of Worlds (2024)



 Nowy album słowackiego Within Silence nowi tytuł "The Eclipse of Worlds" i to jest 100 % wtórności. Jechanie na nostalgii fanów power metalu lat 90, wszystkich tych co wychowali się na klasykach Helloween, Stratovarius, Avantasia, Hammerfall, czy Power Quest. Hołd dla klasyki i odgrzewanie kotletów. Jednym słowem coś od fanów power metalu dla fanów power metalu. Nie ma świeżych pomysłów, nie ma oryginalności, ale dobra zabawa i owszem.


Within Silence jest na scenie od 2014r i już zaznaczył swoją obecność. Ta zdolna formacja grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Potrafią grać agresywnie, zadziornie, przebojowo i tutaj roi się od hitów. Każdy z nich opiera się na chwytliwych melodiach, na łatwo wpadających w ucho refrenach. Sprawdzone patenty otaczają nas i może nawet momentami przytłaczają. Jednak ta pozytywna energia, ta podniosłość, rycerski charakter przekonują, że mimo owej wtórności płyta może się podobać. Słucha się jej bardzo przyjemnie i zabiera nas do lat 90, gdzie power metal nabierał mocy. Co do składu warto nadmienić, że w 2020r doszedł do zespołu perkusista Peter Pleva i rok później gitarzysta Majo Gonda. Obaj panowie grają w Anthology, ale najważniejsze że ich gra coś wnosi do muzyki Within Silence. Duet gitarowy Gonda/Germanus spisuje się bardzo dobrze i roi się od chwytliwych solówek i motywów gitarowych. Uczta dla maniaków power metal. Całość znakomicie spina wokal Martina Kleina, który został stworzony do śpiewania w power metalowej formacji.

Bardzo ciekawe intro pojawia się w "Battle Hymn" i tutaj jakoś zalatuje troszkę Iron maiden, a potem pojawiają się echa Timeless Mirracle, Helloween czy Power Quest. Nic odkrywczego, a bardzo dobrze się słucha, zwłaszcza że band zadbał o jakość i chwytliwe melodie czy refreny. Wczesny Helloween wybrzmiewa w "Land Of Light" i jest słodko i przebojowo. Wtórne, oklepane, ale dobrze się tego słucha. Znajomo brzmi "Divine Power" i to taki podręcznikowy power metal. Kolejna dawka przebojowości i sprawdzonych patentów. Echa "March of Time" Helloween dostajemy w "Eclipse of Worlds" i znów klasyczne patenty, znajoma melodia i rycerski charakter. To wszystko przemawia na korzyść kawałka. Brzmi znajomo, ale to wcale nie przeszkadza, bo radość z odsłuchu jest ogromna. Dużo z klimatu Stratovarius dostajemy w "The Treaason" i nic więcej do szczęścia nie trzeba. Po raz kolejny gitarzyści pokazują swój kunszt. Wszystko jest spójne i łatwe w odbiorze. "The mist" niby radosny,  ale już nie robi tak ogromnego wrażenia, ale 12 minutowy "When Worlds Collide" to dobrze skrojony kolos. Dużo dobrego się dzieje, a band nie przynudza. To spory sukces i pokazuje w pełni potencjał tej formacji.


Takie albumy jak "The Eclipse of Worlds" też jest potrzebny. Przychodzi taki dzień, że chciałoby się posłuchać takiej mieszanki znanych i rozpoznawalnych motywów, a wszystko wrzucone do jednej płyty. Na szczęście nie ma chaosu i zwykłego kopiuj wklej. Band potrafi grać i zadbał o to, że słuchacz nie zanudził się. W swojej kategorii nowy album Within Silence robi furorę i na pewno jest to rozrywka na najwyższym poziomie. Troszkę wtórność obniża poziom zachwytu. Płyta dla fanów power metalu i tego nie można przegapić.

Ocena: 9/10

czwartek, 5 grudnia 2024

ALLOS - strong Delusion (2024)


 Każdy kto wychował się na takich kapelach jak Angra, Almah, Shaman czy solowych płytach Edu Falaschi ten na pewno szybko przekona się do tego co gra Allos. Ta brazylijska formacja działa od 2003 r i nagrała 2 albumy, z czego najnowszy zatytułowany "Stong Delusion" to wg mnie najlepsze dzieło tej kapeli. Dochodzi tutaj do skrzyżowania progresywnego metalu, z którego słynie tamtejsza scena metalowa z melodyjnym i podniosłym power metalem rodem z sceny włoskiej. Oryginalne podejście do melodii, poszukiwanie złożonych riffów, czy partii gitarowych i niebanalna formuła, czy klimat, to wszystko z czego słynie brazylijska scena jest. Przede wszystkim nowe dzieło Allos to gwarancja jakości i niezapomnianych doznań.

Allos kazał swoim fanom czekać 12 lat na nowy materiał. Warto było. Dostajemy dzieło dopracowane i dojrzałe. Dźwięki są przemyślane i płyta skrywa sporo ukrytych smaczków. Miło się zagłębia w poszczególne dźwięki i odkrywa się ten album za każdym razem na nowo. "Strong Delusion" to przede wszystkim album pełen progresywnych rozwiązań i złożonych melodii. Dzieje się dużo dobrego, ale band nie zapomina o chwytliwych melodiach, czy przebojowości. Nie brakuje zróżnicowania, a do tego sami muzycy na każdym kroku pokazują, że znają się na rzeczy. Celso Alves to znakomity wokalista, który potrafi czarować swoim głosem. Wysokie czy niskie tony to żadna przeszkoda dla niego. Po prostu sieje zniszczenie na każdym polu śpiewania.  Sekcja rytmiczna zgrana i pełen dynamiki, a całości dopełnia utalentowany gitarzysta Junior Oliveira, który potrafi pozytywnie zaskoczyć. Partie gitarowe są dopracowane i jest w czym wybierać. Jest finezja, polot i technika.

Sam materiał potrafi oczarować od pierwszych dźwięków. Taki "follow Me" w pełni oddaje piękno progresywnego power metalu i klimatu brazylijskiej sceny metalowej. Jest moc! Czasami zwalniamy jak w takim "All Your Days" by móc dać się porwać lekkim i pomysłowym dźwiękom. Kawałek działa na zmysły i ten stonowany i pełen emocji klimat działa kojąco na duszę. Band potrafi pójść w stronę nowoczesnych dźwięków jak choćby w takim "Tele visione of Reality" i znów pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Zakręcony "Inferno" potrafi zauroczyć intrygującym klimatem i złożonymi melodiami. To czego mi brakuje to większej dawki energii. Wstawiłbym więcej utworów typu "Inhuman Mind", który sieje zniszczenie. Tak się gra progresywny power metal najwyższych lotów. Allos pokazuje również pazur w urozmaiconym "Strong Delusion" czy podniosłym "System Collapse". Band idzie za ciosem i mamy killer "Millenium Kingdom" z gościnnym udziałem Roba Rocka. Mocna rzecz!

Płyta z dominowana przez stonowane i bardzo emocjonalne dźwięki. Pełno tu zawirowań, zmian tempa, zmiany klimatu, a cały czas trzymając się pomysłowych rozwiązań aranżacji. Płyta cały czas odkrywa swoje piękno i kryje sporo ukrytych smaczków. Troszkę brakuje mi ognia czy hitów typu "Millenium Kingdom", ale jest to zaakceptowania. To jest płyta nastawiona na klimat i emocje. Tego jest tutaj pod dostatkiem. Dla fanów Angra, Edu Falaschi, czy Shaman pozycja obowiązkowa. Spora poprawa względem debiutu.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 3 grudnia 2024

NAMOR - Ofiary Pustki (2024)


 
Choć Romana Kostrzewskiego nie ma już z nami, to jego muzyka jest wiecznie żywa i wciąż inspiruje kolejne pokolenia miłośników ciężkiego brzmienia. Najpierw był Popiór, który wydał świetny debiutancki album. Obecnie jego status jest nieznany, ale mamy inny band na horyzoncie, który chce czerpać garściami z twórczości Romana i Kata. Mowa o Namor, który powstał w 2022r.  Nakładem wytwórni Mystic Production 29 listopada ukazał się ich debiutancki album "Ofiary Pustki".

Okładka może do końca nie przekonuje i jest daleka od ideału. Cieszy obecność dwóch muzyków znanych z Kat & Roman Kostrzewski, czyli wokalisty Michała Laksy i gitarzysty Krzysztofa Peloksa. To oni są napędem tej kapeli i przypominają o stylu wypracowanym przez Romana. Jest mroczno, jest zadziornie, agresywnie, jest sporo elementów thrash metalu i groove metalu. Właśnie w takiej stylistyce obraca się Namor. Do ideału czy takiej perfekcji troszkę brakuje, ale radość z słuchania ich muzyki jest. Przede wszystkim za zespołem przemawia doświadczenia, umiejętność tworzenia mocnych riffów, wpadających w ucho melodii, czy ostrych niczym brzytwa riffów. To wszystko jest spójne i potrafi zauroczyć fanów takiego grania.  Materiał może trochę nie równy, momentami przynudza, ale jako całość wypada naprawdę dobrze.

Wystarczy odpalić taki "Ogrody przykrości" by móc ocenić talent i potencjał tej grupy. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze. Troszkę heavy metalowego klimatu otrzymujemy w stonowanym "Anioł Tchórz". Band stara się brzmieć współcześnie i troszkę nowocześnie. Nie jest to złe. Troszkę bardziej klimatyczny i złożony jest "Umieraj i żyj dalej". Dużo agresji i szybkości przemyca rozpędzony "GenPato" i tutaj band zabiera nas w rejony stricte thrash metalowe. Podobne emocje wywołuje zadziorny "A jeśli nigdy nic". Mamy też próby uchwycenia klimatu śpiewania Romana w nieco rockowym "czorny szlog".

Duży plus za inspirowanie się twórczością Romana Kostrzewskiego, plus za agresywne granie, za urozmaicenie, za solidny materiał. Panowie grać potrafią i trochę za brakło pewności siebie i pomysłów na cały album. Płyta jest nierówna i tego nie da się ukryć. Mimo swoich wad, to solidna pozycja, która zasługuje na uwagę. Zwłaszcza jeśli tęskni się za dokonaniami Romana.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 1 grudnia 2024

FIRE ACTION - Until The Heat dies (2024)


 To nie nowa odsłona Strażaka Sama, ani też nowa seria klocków Lego, to okładka debiutanckiego albumu formacji Fire Action, który nosi tytuł "Until The Heat Dies". Ta fińska kapela powstała w 2012r i właśnie udało się 29 listopada wydać krążek nakładem wytwórni Steamhammer. Co na pewno przyciąga, to fakt że w tej kapeli mamy dwóch muzyków z Burning Point i dwóch członków nieistniejącego Alliance. Nic więcej do zachęty nie potrzebowałem by sięgnąć po owe wydawnictwo.

Stylistycznie mamy tutaj do czynienia z melodyjnym hard rockiem z domieszką melodyjnego heavy metalu. Dostajemy bardzo proste i mało wymagające granie. Nie mam nic przeciwko hard'n heavy o ile jest to rozegrane w polotem, pomysłem i dbałością o ciekawe melodie. Tutaj jest solidnie, ale to trochę  za mało. Pete Ahonen to rozpoznawalny wokalista, ale tutaj jakoś nie powala na kolana. Robi swoje i śpiewa dość bezpiecznie i nie próbuje nas zaskoczyć. Sekcja rytmiczna radzi sobie dobrze, aczkolwiek też nie ma gdzie się wykazać. Partie gitarowe Juri Vuortama też są co najwyżej dobre i brakuje tutaj jakiegoś zrywu, elementu zaskoczenia i powiewu świeżości. Troszkę to boli, że doświadczeni muzycy nie są tutaj wstanie wykreować ciekawy materiał.

Styl grupy i jakość płyty można uchwycić w otwierającym "Storm of Memories", który jest udaną mieszanką hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale do najlepszych sporo brakuje.Lekki i przebojowy jest "No Drone Zone" i to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Hitów tu nie brakuje i 'Hard days, long nights" to potwierdza. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior, który przemyca sporo elementów hard rocka. Marszowy i nieco bardziej klimatyczny"Dark Ages" też potrafi zapaść w pamięci i pokazuje zespół w nieco innym klimacie.  Warto wspomnieć o energicznym i ocierającym się o power metal "Incitement of Insurection" i może panowie powinni pójść w takim kierunku?

Samo obranie kierunku hard'n heavy i postawienie na hard rockowe dźwięki nie jest złym pomysłem. Band poległ na jakości i samych pomysłach na utwory i aranżacje. Był potencjał, ale został zmarnowany. Płyta z serii do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

środa, 27 listopada 2024

RAPTORE - Renaissance (2024)


 "Renaissance" to najnowsze dzieło argentyńskiej formacji Raptore.  Dorobili się 3 albumów i od czasów powstania w 2012r rosną w siłę i pozyskują nowych fanów. To kapela jakich pełno na rynku. Czy najlepsza? Na pewno nie, ale to w niczym nie ujmuje Raptore. Każdy kto lubi klasyczny heavy metal z nutką hard rocka, nwobhm, czy speed metalu ten dobrze trafił. Raptore potrafi to dostarczyć. Nowy krążek to pozycja godna uwagi, choć nie jest wstanie przebić silną konkurencję, która w tym roku nie śpi.

Uwagę na pewno przyciąga klimatyczna okładka, która oddaje klimat lat 80. Ten klimat pojawia się w nieco przybrudzonym brzmieniu czy w samych kompozycjach. Gitarzysta Jamie Killhead i basista  Critian Blade dobrze znani są fanom Savaged, który  w tym roku również wydał świetny album. Akurat duet gitarowy Jammie/ Nico spisuje się dobrze, choć można odnieść wrażenie że panowie troszkę się oszczędzają i nie wykorzystują w pełni swojego potencjału. Brakuje tutaj wykończenia i takiej przysłowiowej kropki nad i.  Wokalista Nico Cattoni też radzi sobie całkiem dobrze, aczkolwiek brakuje w jego głosie trochę pewności i drapieżności.

Kiedy właśnie wkracza "Satana" to odnoszę wrażenie, że jest to niezłe, ale jakieś bez mocy i bez tej ikry. Kto kocha stary dobry Enforcer ten szybko pokocha taki przebojowy "Abaddon", który przesiąknięty jest nwobhm. Rasowy hicior i wszystko brzmi tak jak powinno. Podobne emocje wywołuje energiczny i chwytliwy "Darklight" i tutaj Raptore pokazuje na co ich stać. Prawdziwa perełka, która jest jednym z najciekawszych momentów na płycie. Warto pochwalić Raptore za prosty i przebojowy "Into the Bowels" i trzeba przyznać, że ten chwytliwy refren robi robotę. Troszkę hard rockowo robi się w "Kingdom Come", który do mnie w 100 procentach nie przemawia. Serce zaczyna szybciej bić przy okazji "Imperium". Tutaj band zabiera nas w rejony bardziej speed metalowa i robi się naprawdę ciekawie. Na koniec lekki i przebojowy "All Fires The Fire" i znów dużo wpływów Enforcer czy NWOBHM. Pozytywnie zakręcony hit.

Raptore nie nagrał płyty roku, ale wciąż potwierdza że grać potrafi i to na bardzo przyzwoitym poziomie. Płyta krótka i treściwa. Oddaje klimat lat 80 i pokazuje, że Raptore nabiera mocy i pewności siebie. Na pewno nie raz jeszcze o nich usłyszymy. Nowy album warty uwagi, bo kryje kilka perełek. Całościowo też jest bardzo dobrze, więc wstydu nie ma.

Ocena: 7.5/10

THUNDER AND LIGHTNING - Of wrath and ruin (2024)


 To był zespół drugiej klasy, zawsze gdzieś w cieniu bardziej rozpoznawalnych kapel typu rage, brainstorm czy iron savior. Niby Thunder and lighting pokazał nie raz, że grać potrafią i jakiś tam potencjał drzemie w nich. Do tej pory ta niemiecka grupa, która gra od 2004r i dorobiła się 8 albumów grała na solidnym poziomie, ale zabrakło dopracowania i konkretnych pomysłów na kompozycje, które potrafią przebić się z gąszczu wielu innych płyt. Prób było wiele, ale odnoszę wrażenie, że dopiero na najnowszym "Of Wraith and Ruin" to wszystko zadziałało. W końcu jest ta niemiecka drapieżność, mrok, toporność, ta typowa dla niemieckiej sceny przebojowość. Każdy kto kocha Rage, Brainstorm, Iron Savior, czy też Grave Digger ten pokocha to co prezentuje Thunder and lighting na nowym krążku.

Już sama okładka to zupełnie inna liga niż te z poprzednich płyt. Tym razem postawiono na mroczny klimat, na ciekawą barwę i klimat grozy. Okładka robi furorę, a to dopiero początek ekscytacji. Im dalej wgryzamy się w nowym krążek, tym bardziej można się przekonać, że band się rozwinął i przełamał złą passe. Brzmienie to kolejny element układanki, który pozytywnie zaskakuje. Jest moc, pazur i techniczna perfekcja. To wszystko to tylko miły dodatek. Liczy się muzyka i to co muzycy mają do zaoferowania.

Na posterunku melduje się wokalista Norman Ditter, który wokalnie przypomina Peavy wagnera z Rage, czy świętej pamięci Paul Di Anno. Charakterystyczny wokal, który pasuje do tej mieszanki heavy/power metalu. Tom Geldschlager to sesyjny gitarzysta, ale razem z Marcem Wustenhagen wyprawiają cuda. Jest różnorodność, agresja, przebojowość i sporo przebojowych solówek. Jednym słowem dzieje się , a panowie zadbali o prawdziwą ucztę.

Piękna okładka, mocne brzmienie i wysoka dyspozycja muzyków. Co mogło pójść nie tak? Płytę otwiera intro "Of wrath" i jest klimat, znakomite wprowadzanie. Dobra, czekam na konkretny cios. Dostaje go w rozpędzonym "Depths of sorrow" i robi się ciekawie.  Riff ociera się o thrash metal i jest agresywnie, a zarazem szybko i przebojowo. Pierwszy cios zadany, a ja jestem w szoku jak ten zespół się zmienił, dojrzał i rozwinął skrzydła. Echa Rage są słyszalne. Nie zwalniamy tempa i wkracza killer w postaci "Drown in Fury". Ta praca gitar, sekcji rytmicznej, to brzmienie po prostu rozwala system. W podobnym tonie utrzymany jest "Hardbringer of Doom" a ten refren to prawdziwe zło. Zalatuje starym Iron Savior. W pełni oddano styl i jakość niemieckiego heavy/power metalu. Dobra robota! Kolejny hicior to bez wątpienia "March in Defiance" i znów pomysłowy riff i melodia. Brainstorm i może też coś z Helloween z czasów Derisa można tu wyłapać. Co za świetna melodia pojawia się w "Deceive myself" i tutaj klasyczna melodia power metalowa spotyka nowoczesne brzmienie i partie gitarowe. Mocna rzecz! Troszkę radości i uśmiechu wnosi "Binary Assasin" i to oczywiście kolejny hicior, który pokazuje w jak świetnej formie jest zespół. Panowie skupili się na jakości i komponowaniu przemyślanych utworów, które potrafią zapaść w pamięci. To zdało egzamin. Jeszcze szybciej i agresywniej jest w "Mind Seducer" i znów ocieramy się o thrash metalową motorykę. Jeden z najmocniejszych utworów na płycie. Czysta perfekcja! Na koniec zostaje stonowany i nieco marszowy "The River Endless Flow". Jest troszkę bardziej podniośle i tajemniczo.

Nie ma ballad, smętnych momentów, nie ma udziwnień, nie ma eksperymentowania, jest energiczne granie od początku do końca. Killer goni killer, a za tym idzie jakość. Thunder and Lighting wzbił się na wyżyny swoich możliwości i nagrał swój najlepszy album. Teraz ich marka będzie rozpoznawalna i może wymienia wśród najlepszych niemieckich zespołów. Nie można pominąć "Of wrath and Ruin".

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 25 listopada 2024

ACCUSER - Rebirthless (2024)


 Już dawno straciłem rachubę do ilości wydanych płyt przez niemiecki Accuser, który jest na rynku muzycznym od 1986r. Najnowszy album zatytułowany "Rebirthless" to już album nr 13, a najlepsze jest to że zespół nie stracił na atrakcyjności czy jakości. Kto kocha agresywny, dynamiczny, pełen wigoru i dobrych melodii ten szybko odnajdzie się w muzyce Accuser. Nie trzeba znać poprzednich dokonań by pokochać ich styl.  Ta niemiecka machina uderza z podobna siłą co Sodom czy Destruction. Nie biorą jeńców.

Co imponuje od samego początku to bogata w detale okładka i ostre niczym brzytwa brzmienie, które po prostu rozrywa na strzępy. Kocham taki typ brzmienie, gdzie wszystko nabiera drapieżności. Prawdziwa eskalacja mocy. Accuser to przede wszystkim charyzmatyczny lider Frank Thomas, którego głos dodaje całości charakteru i agresji. Idealny głos do tego typu muzyki. Mimo swoich lat wciąż dostarcza sporo emocji i oddaje w pełni to co najlepsze w thrash metalu. Warto pochwalić też duet gitarowy tworzony przez Franka i Sascha Stange, który dołączył do Accuser w 2023r. Panowie dają czadu i stawiają na dynamikę, agresję i szybkość. Nie ma tutaj miejsce na niepotrzebne smęty.

Odpalając płytę to już na dzień dobry atakuje nas killer w postaci "Violent Vanity" i od razu wiadomo co nas czeka. Prawdziwy pokaz mocy i agresji. Kocham taki typ thrash metalu, a niemieckie zespoły potrafią dostarczyć agresywny i taki nieokiełznany thrash metal. W podobnym tonie utrzymany jest "Ghost Of Disease". Klimat nowej płyty w pełni oddaje tytułowy "Rebirthless" , który zachwyca dynamiką i przebojowością. Mocna rzecz. Troszkę bardziej stonowany i mroczny jest "Painted Cruelty", który dodaje troszkę urozmaicenia płycie. Nie do końca przemawia do mnie przekombinowany i bez mocy "When Desperation Scoms". Kolejny killer na płycie z mocnym riffem to "Fear Denied". Można zachwycać się świetną pracą gitar i mocarnym brzmieniem. Całość wieńczy najdłuższy na płycie "Damned By The Flood" i nie ma tutaj progresywności,a  kolejny popis agresji.

Jest w tym wszystkim jeden minus. Całość troszkę zagrana na jedno kopyto i troszkę zaczyna się to zlewa w całość po 4 pierwszych utworach. Mocne brzmienie, soczyste riffy, zadziorny wokal to jedno, ale szkoda że gdzieś nie dopracowano samych kompozycji. Troszkę urozmaicenia by się przydało.

Ocena:7.5/10

niedziela, 24 listopada 2024

SUNSTORM - Restless Fight (2024)


 
Trochę tęsknię za głosem Joe Lynn Turnera w hard rockowym Sunstorm. Obecnie dzieli i rządzi tam Ronnie Romero. Doczekaliśmy już 3 krążka z Ronniem na pokładzie. "Restless Fight" to już 8 album tego amerykańskiego projektu muzycznego nad którym czuwa wytwórnia Frontiers Records. Skład może i nieco inny niż na początku, ale zamysł i styl ten sam. W dalszym ciągu jest to mieszanka melodyjnego hard rocka i AOR. Ma być romantycznie, klimatycznie, lekko i melodyjnie. Tak też jest i tym razem.

Ronnie to wiadomo klasa światowa i zawsze sprawdza się w takiej stylistyce. Aldo Lonobile jako gitarzysta dostarcza sprawdzone i nieco może oklepane zagrywki, ale wszystko jest spójne i miłe w odsłuchu. Przejawu geniuszu nie uświadczyłem. Godne uwagi również są partie klawiszowe autorstwa Antonio Agate, które nadają całości romantycznego feelingu, czy nieco komercyjnego wydźwięku. Całość nastawiona jest na hity i melodyjność.

Na co warto zwrócić uwagę słuchając płyty? Na pewno zadziorny i przebojowy "ill Stand For You" to kwintesencja hard rocka. Stonowany "Hope last stand" też oddaje to co najlepsze w muzyce Sunstorm. Lekki i nastrojowy "Shot in the Dark', czy ostrzejszy tytułowy "Restless Fight" to kolejne mocne punkty płyty.Końcówka płyty to również bardziej wyrazisty "In & Out" i ostrzejszy "Dreams Arent over" , który pokazuje mocniejsze oblicze zespołu. Całość wieńczy hicior "Take it All", który idealnie podsumowuje całość. Niby komercja bije z tego utworu, ale potrafi poruszyć i zapaść w pamięci.

Sunstorm robi swoje i nagrywa kolejny bardzo udany album z hard rockową muzyką. Ronnie Romero gwarancją jakości. Dobrze jest posłuchać jego głosu w nieco łagodniejszej oprawie. Dla fanów głosu Ronniego i twórczości Sunstorm pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10


sobota, 23 listopada 2024

STORACE - Crossfire (2024)


 Uwielbiam głos Marca Storace i jego twórczość z Krokus, ale pierwszy solowy album to wg mnie marna podróba tego co prezentował w Krokus. Ta płyta nie oferowała za wiele i świat o niej zapomniał. Teraz po 2 latach od wydania "live and let live" przyszedł czas na drugi album Marca Storace. Jest na pewno lepiej i nawet można odnieść wrażenie, że ta płta mogła by się ukazać pod nazwą Krokus. Jest hard rockowo, jest oldscholowo, jest przebojowo. Nic więcej do szczęścia jest nie potrzebne.

Marc Storace to już weteran i mimo swoich lat wciąż brzmi tak samo dobrze. Ile kroć słychać jego głos to przypominają się stare dobre czasy Krokus, a nawet klimat płyt Ac/Dc. Drugi album solowy na pewno jest bardziej dopracowany i bardziej przebojowy. Samo brzmienie również bardziej zadziorne i bardziej drapieżne. Dopracowano również okładkę, które przyciąga uwagę i zapada w pamięci. Tym razem w końcu partie gitarowe potrafią poruszyć i zapaść w pamięci. Do ideału na pewno daleko, ale tym razem można czerpać radość z odsłuchu i dobrze się przy tym bawić. Duet gitarowy Christen / Fevez stawia na klasyczne patenty i takie sprawdzone zagrywki. Dzięki temu płyta zyskuje i brzmi jak Krokus wersja 2.0.

12 utworów wypełnia płytę i daje nam to 42 minuty muzyki. Stary dobry Krokus z czasów "One Vice at Time" wybrzmiewa w przebojowym "Screaming Demon".  Taki hard rock to ja kocham i do tego ten klimat lat 80. Cudo! Dalej mamy nieco stonowany "Rock this City" i tutaj band nieco zwalnia i stawia na klimat, na rockowy feeling.  Pewne echa Def Leppard słychać w "Adrenaline" i to taki prosty, mało wymagający rock. Dużo klasycznego Ac/Dc znajdziemy w "Love thing Stealer" i to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. Rasowy hit, który wpisuje się w styl do jakiego przyzwyczaił nas Marc na przestrzeni lat. Podobne emocje wywołuje pomysłowy "Thrill and a kiss" i tutaj główny motyw gitarowy i chwytliwy refren robi furorę. Płyta jest pełna hitów i "Hell yeah" też do nich należy. Warto też pochwalić za stonowany i taki koncertowy "Sirens". Na deser mamy balladę "Only Love can hurt like this" pokazuje, że głos Marca też sprawdza się w takiej stylizacji. Solidna ballada, ale słyszało się lepsze.

Kto lubi twórczość Marca Storace, dokonania Krokus ten będzie zakochany w tej płycie. W sumie płyta skierowana do takiej grupy odbiorców i oczywiście miłośników hard rocka. "Crossfire" zmazuje porażkę debiutu i pokazuje że Storace jest wciąż w formie. Płyta mogła by się ukazać pod szyldem Krokus.

Ocena : 7.5/10

wtorek, 19 listopada 2024

STARCHASER- Into The Great Unknown (2024)


 
To nie koniec genialnych płyt w tym roku. Na horyzoncie pojawił się nowy album szwedzkiego Starchaser. Po 2 latach band powrócił z nowym dziełem zatytułowanym "Into the Great Unknown", który ukazał się 15 listopada nakładem wytwórni Frontiers Records. Płyty z tej wytwórni często stoją na wysokim poziomie, a do tego sam debiut Starchaser wymiatał. To dawały podstawy do oczekiwania czegoś wielkiego. Nie zawiodłem się! To kolejna perełka roku 2024.

Muzycznie dostajemy tutaj mieszankę melodyjnego heavy metalu, power metalu, a nawet progresywnego heavy metalu. Jest to rozegrane z pomysłem, dbałością o detale i podniosłością. Melodie są wyszukane i intrygujące. Można za każdym razem odkrywać ten materiał na nowo. Duży plus za zróżnicowanie, za przebojowość i pomysłowe aranżacje. Słychać wpływy Tad Morose, M.ill.ion, Lions Share, czy też Masterplan. Band ma swój styl i nie muszą nikogo podrabiać. Tutaj mamy muzyków z górnej półki, którzy potrafią czarować i tworzyć muzykę która jest portalem do innego świata. Partie klawiszowe to dzieło Kaya Backlunda robią robotę i dodają całości progresywności i podniosłości. Odwala kawał dobrej roboty. Gitarzysta Kenneth Johnsson grywał w Tad Morose i te powiązania są słyszalne. Utalentowany jest i stać go na wiele. Solówki czy riffy są dojrzałe, dopracowane i w sumie ciężko wytknąć jakieś słabe punkty w tej sferze. Całość spina niesamowity i klimatyczny wokal Urlicha Carlssona, który idealnie współgra z tym co gra zespół. Momentami przypomina nieco styl Jorna, czy Urbana Breeda. Mistrzowski skład i mistrzowski materiał.Do tego mocne i soczyste brzmienie, a całość zdobi piękna okładka w klimatach s-f.

46 minut znakomitej muzyki to jest to co nas czeka po odpaleniu płyty. Zaczyna się niewinnie pod intra" stella Exodus". Dalej wkracza energiczny i przebojowy "Into the Great Unknown" i nie ma się do czego przyczepić. Killer i pokaz prawdziwej mocy. Mrok, ciężki riff to atuty "Battalion of Heroes", który zachwyca na każdym polu. Progresywność imponuje w partiach klawiszowych w "Who am I" i jest to kolejny hit. Prosty refren w "One by one" przypomina mi trochę pierwszy płyty Masterplan, czy Tad Morose. Współpraca gitarzysty i klawiszowca jest kluczowa w muzyce w Starchaser i wystarczy odpalić taki "Shooting Star". Znakomity przykład jak band wymiata i ma smykałkę do tworzenia muzyki na wysokim poziomie. Sporo emocji dostarcza "The Nightmare King", a na sam koniec dostajemy kolejny hity, czyli "In a time of Steel".

Mamy tu wszystko. Hity, wyjątkowe melodie, złożone partie gitarowe, niesamowity wokal i klimatyczne partie klawiszowe. Muzyka dojrzała skierowana do prawdziwych smakoszy wyjątkowych dźwięków. Znakomita płyta znakomitego zespołu. Starchaser po raz drugi zachwyca i rozwala system. Brawo panowie!

Ocena: 9.5/10


niedziela, 17 listopada 2024

STEEL INFERNO - Rush Of Power (2024)


 Gdyby tak zmieszać elementy Exciter, debiutu Slayer, z nutką Judas Priest, Accept z czasów "Balls to The Wall", z pewnymi cechami Iron Maiden czy Agent Steel to otrzymany heavy/speed metal, w którym spełnia się duński Steel Inferno. Band działa od 2012r i nagrał 4 albumy, a najnowszy "Rush Of Power" ukaże się 29 listopada nakładem From The Vaults Records.  Warto wspomnieć, że band gra na bardzo przyzwoitym poziomie i na perkusji jest polak o imieniu Krzysztof. To dodatkowo zachęca by zapoznać się z tym co gra Steel inferno.

Band może nie imponuje świetną okładką, czy jakimś nowoczesnym brzmieniem. Stawiają na klasyczny, oldscholowy feeling. Do tego dochodzi zadziorny i klimatyczny wokal Chrisa Rostoffa, który idealnie współgra z tym co band gra. Nie powala techniką, ale właśnie charyzmą i stylem śpiewania. Jest to śpiewanie prosto z serca. Za partie gitarowe odpowiada Lars i  Jens, którzy stawiają na szybkość, na drapieżność i przebojowość. Ta muzyka jest szczera i potrafi poruszyć. Oryginalności tutaj nie znajdziemy to fakt, ale dobrą zabawę i owszem.

Materiał krótki, zwarty i treściwy. 34 minut muzyki zawarto w 9 kawałkach. Otwierający "The Abyss" znakomicie odzwierciedla co gra w duszy zespołu i w czym czują się najlepiej. Riff w "Cut down by the chainsaw"  jest uroczy i oddaje klimat lat 80. Taki speed metal to ja uwielbiam. Speed/thrash metal pojawia się w rozpędzonym "Power Games" i znów band błyszczy. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Imponuje też mocny i mroczniejszy riff w agresywnym "The Blitz" , czy "Attack".

Steel Inferno nie powalił na kolana, ale nowy materiał zasługuje na uwagę. Kawał solidnego heavy/speed metalu, który nastawiony jest na prosto motywy, szybkość, drapieżność Klimat lat 80 jest i wszystko to co liczy się w tej dziedzinie gatunku. Band doświadczony to potrafi grac na poziomie. Minus to na pewno wtórność i oklepana formuła. Warto zapoznać się z "Rush Of power".

Ocena: 7.5/10

sobota, 16 listopada 2024

SILENT WINTER - Utopia (2024)

 


Niezwykle utalentowany wokalista Mike Livas pozamiatał wraz z zespołem o nazwie Bloodorn, ale trzeba pamiętać, że jego macierzysta kapela to Silent Winter i to z nią ma już na koncie 3 albumy. W tym roku Bloodorn zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko i to nie tylko dla Silent Winter, ale dla całego gatunku z pogranicza heavy/power metalu. Na pierwszych dwóch płytach było pełno patentów Helloween, na nowym "Utopia" jest tego mniej. Jest sporo elementów greckiej sceny metalowej. Ta epickość, ta nutka tajemniczości, pomysłowość i gdzieś tam pójście w rejony podniosłe, trochę może nawet progresywne. 3 lata czekania i jest nowe dzieło greckiego Silent Winter, który z każdym rokiem rośnie w siłę i staję się jednym z najważniejszych zespołów power metalowych młodego pokolenia.

Okładka tradycyjnie pełna wdzięku i miłych dla oka motywów. Mike jest i tutaj niezniszczalny. Co za niesamowity głos. Trafia idealnie w mój głos i mogę go słuchać bez przerwy. Ta technika, drapieżność i urozmaicenie. Oj sieje zniszczenie. Podobnie jak i wcześniej, tak i tu zadbano o brzmienie z najwyższej półki. No jest moc! Potęga Silent Winter to nie tylko znakomite partie wokalne, to też pomysłowe i imponujące partie gitarowe w wykonaniu  Papadimitriou i Balanosa. Panowie wzajemnie się uzupełniają i wiedza jak porwać słuchacza i dostarczyć power metal najwyższych lotów. W 2024 roku nowym klawiszowcem została Maria Moscheta.  Jej partie dodają całości przestrzeni i nieco takiej lekkości.

Kto ma wątpliwości co do potęgi Silent Winter to zapraszam do posłuchania zawartości. Band zna się na rzeczy i wie jak podziałać na zmysły miłośników gatunku. Band zaczyna od klasycznie brzmiącego "we Burn The Future" i jest dużo patentów Helloween. Stary dobry europejski power metal osadzony w greckim brzmieniu. Mike śpiewa również w Keeepers of jericho, czyli zespole który gra covery Helloween. Już wiadomo skąd te wpływy Helloween. Killer na dzień dobry, jak ja to kocham. Przebojowy "Hellstorm" to taki ukłon trochę w stronę Firewind i same klawisze jakoś przypominają klimatem ekipę Gusa G. Grecki rozmach, tą epickość można poczuć w powalającym "Hands Held High" i jest hołd dla Manowar. To już coś więcej niż zwykły utwór. Majstersztyk w swojej dziedzinie. Lekki i przebojowy jest "Reign of the Tyrants", który troszkę zalatuje Stratovarius i Firewind. Te partie wokale Mike;a są po prostu genialne. Agresja, szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostry riff to cechy killera "Manifest of God". Tak się gra power metal i nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Podniosły, klimatyczny "Reborn" to też ukłon w stronę dokonań Kaia Hansena, ale jest też podniosłość i coś z symfonicznego power metalu. Hit goni hit. Bardziej rockowo jest w "Heart is lonely Hunter" i to raczej słabszy moment na płycie. Symfonicznie, troszkę jakby w stylu Powerwolf jest w epickim "Silent Shadows". Finał rozwala system. Wkracza agresywny i rozpędzony "Utopia" i to taki Helloween czy Gamma Ray na sterydach. Melodia oddająca klimat Helloween, ale jest agresywnie, szybko i z pazurem. Czad!

Silent Winter jest nie do zatrzymania. Po raz trzeci zachwyca. Po raz trzeci dowozi znakomity album w kategorii power metal. Chciałoby się rzec, że Mike jest powodem sukcesu tej formacji. Jednak nie, tutaj cały zespół ma coś do powiedzenia. Każdy z tych muzyków jest utalentowany i ma w sobie to coś. Razem tworzą zgrany band, który sieje zniszczenie i pokazuje że power metal wciąż może być atrakcyjny i siać zniszczenie. Taki rodzaj power metalu jaki prezentuje właśnie Silent winter czy bloodorn idealnie trafia w mój gust. Kolejna perełka roku 2024! Troszkę słabiej niż znakomity bloodorn.

Ocena: 9.5/10

BEAST - Ancient Powers Rising (2024)


 Nie tak dawno, bo w 2019r narodziła się na ziemi niemieckiej nowa Bestia, która jest głodna i nie bierze jeńców. Każdy kto gustuje w muzyce z pograniczna Iron Maiden, Manowar, Megaton Sword, hammerking, czy Virgin Steele ten może być pewny, że pewnego wieczoru Bestia go dopadnie. "Ancient Power Rising" to debiut młodej niemieckiej formacji o nazwie Beast, który premierę miał 15 listopada. Niby bestia atakuje jak wiele innych stworów, ma podobny styl i niczym nie zaskakuje. Jednak robi to z polotem i pomysłem, co już jest swego rodzaju atrakcją.

Szata graficzna nie zdobi bestii, ale tym razem przykuwa uwagę i potrafi na długo zapaść w pamięci. Kto z nas nie lubi dreszczyku emocji i nutki grozy? Za każdy razem kiedy bestia atakuje, to wiadomo że dźwięki jakie wydobywa są otoczone mocnym i zadziornym brzmienie. Jest ostre niczym szpony bestii. Bestię do życia powołało 4 śmiałków i każdy w czymś się specjalizuje. Julian to demon szybkości i na perkusji daje czadu.  Za mocne partie basu odpowiada Rokker Kai. Najwięcej wkładu mają  gitarzyści Thomas i Phillip. Stawiają na sprawdzone patenty i podążają śladami wielkich i dobrze znanych już nam zespołów. Jest melodyjnie, zadziornie, przebojowo i każda melodia potrafi poruszyć słuchacza. Dzieje się sporo dobrego w tej kwestii. Sam Phillip odpowiada też za partie wokalne. Jako wokalista wnosi sporo oldscholowego brzmienia , przywołuje na myśl lata 80. Troszkę może techniki brakuje, ale nadrabia charyzmą i klimatem. Bestia uformowana i gotowa do działania.

Bestia zadaje 8 ciosów. Pierwszy to szybki  i pełen dynamiki cios. Zadany szybko i znienacka. "Behead the Dragon" to jazda bez trzymanka i pokaz mocy Bestii. Wiem, że Bestia dopiero się rozkręca. Śladami Iron Maiden, czy Hammerking Bestia podąża w energicznym i przebojowym "In the Name of The Horned One". Wokalnie momentami zalatuje Ozzy Osbourne'm i to nie powinno przeszkadzać w odbiorze. Kolejny udany cios to tytułowy "Ancient Powers Rising" i co za udany motyw przewodni i do tego pełno klasycznych rozwiązań. Nic tylko delektować się jak Bestia porusza się po znanym nam terenie jakim jest miks heavy/power metalu. Można też zaatakować z epickim rozmachem, tak jak to ma miejsce w "Kingdom  of Steel" i tutaj można usłyszeć echa Hammerking czy Hammerfall.Żelazna dziewica nie powstydziłaby się przebojowego "Ride the Tempest". Co świetnie poprowadzony motyw przewodni. Killerów nie brakuje i "Shadows from the arcane Tower"  to szybki i bezpośredni cios prosto w zęby. Powolne niszczenie przeciwnika to "Swords are Burning", który przywołuje na myśl rycerskie klimaty Manowar. Epickość, kwintesencja rycerskiego heavy metalu sięga w rozbudowanym, pełnym smaczków "Mystery of The Lonesome Rider". 10 minut z Bestią mija tutaj bardzo szybko.

Bestia z Niemiec zdewastowała i ten atak będzie odnotowany przez niejednego miłośnika heavy/power metal. Jeszcze nie jest to perfekcyjna maszyna do zabijania, ale zadatki na taką są. Jeszcze kilka treningów, kilka ataków i kto wie. Na pewno jeszcze o niej usłyszymy i wiem, że będziemy znów się zachwycać wyczynami Bestii. Pierwszy atak imponujący!

Ocena: 9/10

czwartek, 14 listopada 2024

GAUNTLET RULE - After the Kill (2024)


Debiut szwedzkiego Gauntlet Rule to dopracowany krążek z muzyką utrzymaną w stylizacji heavy/power metalu. Troszkę tam Grim Reaper, trochę Attacker, Grave Digger, czy Paragon. Brudne brzmienie, surowe partie gitarowe, szorstki wokal i mroczny klimat. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na nowy materiał i "After the kill" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest klasycznie, ale też wtórnie, troszkę ospale i troszkę szkoda, bo zespół grać potrafi.

Po raz kolejny dostajemy okładkę klimatyczną i świetnie narysowaną, w której jest pełno ciekawych motywów. Brzmienie jest mocne, zadziorne, a zarazem takie klasyczne. Bije z niego moc. Od strony instrumentalnej jest dobrze i dostajemy tutaj sporo ciekawych riffów, czy chwytliwych solówek. Minus na pewno jest taki, że materiał jest nie równy, przewidywalny i w  niektórych monetach potrafi zmęczyć, Dobrze radzi sobie duet gitarowy  Moller/Lynghaug i panowie stawiają na solidność, na takie nieco oklepane patenty. Wieje wtórnością i troszkę brakuje pomysłowości na riffy, na solówki. Do tego dochodzi specyficzny wokal Mollera, który jest specyficzny i nawet co niektórych irytować.

Płyta nie jest idealna, ale otwieracz "usurper", w którym przemycają patenty Running wild czy Paragon. Rozpędzony i przebojowy hit, który daje nadzieje na bardzo ciekawy materiał. Melodyjny i nieco taki bardziej ponury, stonowany jest "Drumhead Trail". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Klimaty Running wild powracają w "The zero crack" i to kolejny jasny punkt tej płyty. Jest pazur, dobra melodia i o ogólnie utwór potrafi zapaść w pamięci. Dobrze prezentuje się stonowany i taki klimatyczny "Empire Maker". Jest jeszcze toporny "The After Kill", który troszkę pokazuje niemoc na tym albumie. Chęci są, ale jakoś brakuje pomysłu, bo to jakoś rozkręcić i powalić na kolana.

Gauntlet Rule niestety troszkę rozczarował. Płyta nie robi takiego wrażenia jak debiut. Jest wtórnie, jest troszkę nijako. Słucha się tego całkiem dobrze, ale nie wiele zostaje w głowie, nie wiele porusza słuchacza. Szkoda, bo trochę zmarnowany potencjał.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 11 listopada 2024

DISTANT PAST - Solaris (2024)


 Szwajcarski Distant Past raz miewa wzloty, a raz upadki. Nie potrafią złapać stabilnego poziomu. "Rise of the fallen" z 2016r to bardzo udany miks melodyjnego heavy metalu z nutką power metalu. Następny album zatytułowany "The Final Stage" rozczarował mnie i pokazał słabsze oblicze zespołu. Brakowało dopracowania i ciekawych utworów, które by na dłużej zostały z słuchaczem. Teraz po 3 latach przychodzi czas na nowe dzieło zatytułowane "Solaris". Płyta miała premierę 8 listopada za sprawą Art gates Records. To już ich 5 album w karierze i znów słychać powrót do ciekawszego grania, ale do ideału sporo zabrakło.

Minus tej płyty, to bez wątpienia troszkę brak konsekwencji i nieco nierówny materiał. Kiedy jest heavy metalowo i dynamicznie, to jest ciekawie i wpadają interesujące melodie. Kiedy wkracza komercyjność, nieco rockowe elementy, to trochę zaczyna wiać nudą. Jvo Julmy jako wokalista sprawdza się idealnie w takim graniu. Dobre szkolenie i miła dla ucha barwa sprawiają, że dobrze się go słucha w takiej stylizacji. Nie ma może drapieżności czy ognia, ale nie zawsze wszystko można mieć. Dobrze spisuje się duet gitarowy, aczkolwiek Sollberger czy Laderach mogli pokusić się o nieco mocniejsze, bardziej wyraziste partie gitarowe. Troszkę to wszystko takie bezpieczne i oklepane. Jest kilka godnych uwagi kompozycji. Jedną z nich jest przebojowy "no way Out". Dalej mamy rozpędzony "Warriors of Wasteland", który jest banalny w swojej konstrukcji, ale jest solidny i dostarcza sporo frajdy. Dobre emocje wzbudza zadziorny i bardziej dynamiczny "Sacrifice". Oczywiście też nic oryginalnego i pomysłowego nie dostajemy. Distant Past stać na więcej. Troszkę hard rocka dostajemy w "Rise Above Fear", trochę mroczniejszego klimatu w "Fugitive of Tommorow", czy troszkę w klimatach iron maiden "speed dealer". Całość wieńczy lekki, przebojowy "Fire and Ice" i znów gdzieś tam echa żelaznej dziewicy można uświadczyć, ale też nieco hard rocka. Niby nic nadzwyczajnego, a dostarcza sporo radości w odsłuchu.

Jest spora poprawa względem "The Final Stage", ale to jeszcze nie jest ten poziom na jaki stać ten zespół. Płyta, które niestety jest nie równa i nie dopracowana nie ma szans podbić serc fanów melodyjnego metalu. Jest kilka ciekawych momentów i udanych utworów, ale to za mało. Pewnie wielu z was posłucha i potem zapomni o tym wydawnictwie. Niestety taki los "Solaris".

Ocena 5.5/10

sobota, 9 listopada 2024

WINDROW - Dues Universi (2024)


 Co jak co, ale w konkursie na najlepszą okładkę heavy metalową roku 2024 okładka nowego dzieła włoskiej formacji Windrow znalazła by się na pewno bardzo wysoko. Uwielbia jak na okładce dużo się dzieje i jest troszkę nutki tajemniczości, sporo smaczków i ukrytych motywów. Okładka z daleka zachęca i od razu krzyczy z daleka, że czeka nas power metal w klasycznym wydaniu. Tak też faktycznie jest. Windrow to nie zespół znikąd, bowiem działają od 1997r i nagrali w sumie 6 albumów, z czego "Deus Universi" ukazał się 5 listopada.

Windrow w rzeczy samej jest kolejną wariacją Helloween i tych wpływów ekipy z Niemiec i w ogóle Kaia Hansena nie da się ukryć. Do tego dochodzi podobne konstruowanie utworów, no i jeszcze wokalista Pino Chirico, który mocno wzoruje się na Kiske. Wszystko staje się jasne, kiedy wkraczają pierwsze dźwięki i band daje popis swoich umiejętności. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze.Jakość jest, choć do ideału daleko. Wszystko na pewno przyćmiewa wtórność i troszkę brak pomysłów na hity na cały album. Problem wynika przede wszystkim z tego, że album trwa godzinę i 12 minut. Strasznie długi materiał i troszkę band pod koniec już nie potrafi tak zaciekawić słuchacza. Gitarzysta Massimino też dwoi się i troi by było ciekawie, melodyjnie i klasycznie. Band zasługuje na uwagę i pochwałę za dobrze rozegrany materiał.

Wystarczy odpalić przebojowy "Overcome Your Fears" i już wszystko jasne. Klasyczny power metal zakorzeniony w latach 90 i słychać Helloween, czy Insania. Takie utwory jak "Humanity" to takie dość ostrożne granie, które jakoś specjalnie nie potrafi poruszyć. O wiele ciekawszy i żywszy jest "Breathe Of Life" i tutaj dobrze słychać inspiracje wokalisty twórczością i techniką Micheala Kiske. Emocjonujący riff na miarę Stratovarius dostajemy w "The last Legion". Dobrze band wypada w takiej stylizacji. Podobne wrażenie wywołuje "Wake of Time" czy "Lady of Blood", ale zaczynamy wkraczać w monotonnie i wałkowanie podobnych motywów. Druga część płyty solidna, rzemieślnicza i nieco słabsza niż pierwsza część. Warto wyróżnić bardzo helloweenowy "Against the End".

Nazwa Windrow może nie jest jakoś bardzo rozpoznawalna, bo do tych najlepszych im brakuje. Na pewno znajdziemy tutaj dobrze skrojony klasyczny power metal. Troszkę materiał za długi, troszkę taki momentami przewidywalny i taki jednostronny. Dla fanów Helloween pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7.5/10

piątek, 8 listopada 2024

IMPELLITTERI - War Machine (2024)


 
Jeśli miałbym wymienić z marszu najlepszych i najbardziej uwielbianych gitarzystów przeze mnie, to z pewnością Chris Impellitteri znalazł by się na niej. Kocham jego styl gry, jego pasję, finezję, lekkość i technikę. Na każdej płycie potrafi czarować, nawet na takim Animetal Usa. Jego zespół o nazwie Impelliterri każdy fan heavy/power metalu na pewno zna. Takie płyty jak "Stand in Line", "Screaming Symphony" czy "Venom" pokazały jego wielkość i szybko stały się klasykami. Ostatni "The Nature of the beast" troszkę odstawał i teraz po 6 latach band powraca z nowym albumem zatytułowanym "War Machine". Płyta premierę ma 8 listopada i to nakładem Frontiers Records. Skoro taki Cloven Hoof wrócił w glorii i chwale, to czemu podobnie miałoby nie być z Impellitteri. Warto odnotować, że to pierwszy album z nowym perkusistą, czyli Paul Bostaph. Jego obecność dodała thrash metalowego pazura całości i niezwykłej mocy. Bardzo ważna zmiana, która tchnęła nowe życie do muzyki tej grupy. Kto by pomyślał, że dostaniemy jeden z najlepszych albumów tej grupy? Zwiastuny i single nie kłamały i dostajemy prawdziwe arcydzieło.

Pomijam już tą kiczowatą okładkę, która mogła by zdobić jakąś grę strategiczną. Nowy album to faktycznie tak maszyna nie do zniszczenia, które rozprawia się z przeciwnikiem w mgnieniu oka i rozwala system. Na tle konkurencji i znakomitego roku 2024 ta płyta mocno zapada w pamięci i jest jedyna w swoim rodzaju. Te popisy gitarowe Chrisa są nie do podrobienia i stanowią atrakcję i źródło mocy tego krążka. Mimo tylu lat i tylu płyt, wciąż zachwyca, a tutaj jakby nawet jest to wszystko o wiele cięższe i ostrzejsze. Gdzieś tam aspekty thrash metalowe można wyczuć i coś z "System X". Do tego do chodzi znakomity Bostaph, który dodaje agresji i odpowiedniej dynamiki. Sam Rob Rock to już zasłużony wokalista, który już swoje zrobił i nic nie musi udowadniać, a mimo to robi to. Tutaj pokazuje klasę i drapieżność. Takie głosy chce się słuchać i w pełni oddają piękno muzyki heavy metalowej. Każdy element tej płyty po prostu sieje zniszczenie. Do tego to mocne i wyraziste brzmienie autorstwa dobrze znanego Jacoba Hansena. No i ten dopieszczony materiał, który brzmi jak miks tego co gra Impellitteri z nutką "Painkiller" Judas Priest. Jest agresja, szybkość, mocne riffy, ostre solówki, ale jest też melodyjność i killer goniący killer.

Na dzień dobry dostajemy finezyjny i przebojowy "War Machine". Jest przedsmak tego co nas czeka i od razu słychać, że panowie stawiają na jakość, na agresję i drapieżność. To pierwsze wrażenie, jakie zrobił singiel "Out of a mind" nie da się zapomnieć. Miks troszkę judas priest z czasów "Painkiller" do tego coś z Rainbow i złotych lat Ritchiego Blackmore'a. Rob Rock brzmi obłędnie i jego wokal prezentuje się znakomicie. Tyle lat, a on wciąż jest na szczycie. Killer i jeden z najlepszych utworów, jakie stworzył Chris. Pomysłowy riff dostajemy w "Superkingdom" i to kolejny killer. Klasycznie, a zarazem z pomysłem i świeżym podejściem do tematu. Kolejny singiel, który powalił na kolana to "Wrath child" i to jest czysty przejaw geniuszu. Ten niszczący riff, ta szybkość i agresja. Znów pewne wpływy "Painkiller" Judasów można uświadczyć. Te zapędy w kierunku power/thrash metalu są imponujące. Podobne emocje wzbudza "What Lies Beneath" i tutaj Chris znów potwierdza swoją wielkość i niezwykłą grę na gitarze. Każdy utwór jest na wagę złota i każdy to osobna niesamowita przygoda. Band się nie zatrzymuje i utrzymuje wysokie obroty za sprawą agresywnego "Hell on earth" i jestem w szoku, że band gra przez cały album w takim tempie. Nie ma nie potrzebnych zwolnień, udziwnień, eksperymentów. Dalej mamy równie zadziorny "Power grab", przebojowy "Beware The Hunter" i dynamiczny "Light it up". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Końcówka to równie zadziorny "Gone insane" o bardzo podniosłym refrenie, czy finezyjny i szybki "Just Another Day". Nie ma oddechu, nie ma miejsca na przerwie. Killer za killerem!

Na takie albumy jak "War Machine" Impellitteri warto czekać, nawet jeśli ma to trwać latami. Płyta bezbłędna, bez wad, bez zbędnych dźwięków. 11 niesamowitych utworów, który każdy oddaje piękno muzyki Chrisa i jego zespołu. Brak słów by opisać, co tu zadziało się. Majstersztyk i jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Chris Impellitteri. Szok i niedowierzanie.

Ocena: 10/10

czwartek, 7 listopada 2024

EMPIRES OF EDEN - Guardians of Time (2024)



 Stu Marschall w końcu po latach przypomniał sobie o swoim zespole o nazwie Empire of Eden. Ostatnie dzieło zatytułowane "Architect of Hope" ukazał się 9 lat temu. Dalej dzieli i i rządzi stu Marschall. To on odpowiada za materiał za jakość. "Guardians of Time" to 5 album tej grupy i ukaże się 15 listopada nakładem Massacre Records. Na pewno przyciąga uwagę pokaźna liczba gości. Jest David Readman, jest Sean Peck, czy Rob Rock. Działa to na zmysły, a jak to finalnie brzmi?

Widać, że Stu zadbał o miłą dla oka okładkę czy mocne, wyraziste brzmienie i znakomitych gości. Tylko szkoda, że sam materiał nie jest z górnej półki. To ten rodzaj płyty, która ni to ziębi ni to grzeje i jest nam obojętna. Słucha się tego dobrze, ale nie wiele zapada w pamięci i nie wzbudza większych emocji. Stu Marschall to wysokiej klasy gitarzysta i wciąż jest w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że zabrakło bardziej wyrazistych i dopracowanych kompozycji.

Jest kilka godnych wyróżnienia utworów. Dojrzały, zadziorny, o nieco hard rockowym zabarwieniu "The Guardians of Time", w którym czadu daje Rob Rock. Więcej takich kawałków i album by sporo zyskał. Jonas Heidgert z dragonland błyszczy w rozpędzonym i power metalowym "Mortal rites". Jednym z najlepszych na płycie jest bez wątpienia przebojowy i nieco taki hard rockowy "The Inner me". Jest klasycznie, jest chwytliwa melodia, pomysłowy riff i niezawodny David Readman. Agresywniejszy "When the beast comes out" brzmi jak odrzut z sesji na ostatnie wydawnictwo Death dealer. Sean Peck też sprawdza się w takim graniu idealnie. Im dalej w las ty mniej emocjonalnie jest. Troszkę wszystko takie na jedno kopyto i bez ikry. Solidna porcja miksu heavy metalu i hard rocka. Nic ponadto.

Szkoda. Wielkie nazwiska i w zasadzie z dużej chmury mały deszcz. Mocne brzmienie, ciekawa okładka i w zasadzie zabrakło pomysłów na cały materiał. Początek płyty udany jest, ale potem tempo i jakość siada. Czekam jednak na nowy album Death Dealer...

Ocena: 5.5/10

środa, 6 listopada 2024

LANKASTER MERRIN - Dark Mothers Child (2024)


Melodyjny heavy metal z elementami hard rocka, czy power metalu, a wszystko nastawione na chwytliwe melodię, dynamikę i przebojowość. To jest to co opisuje to co gra niemiecka formacja Lankester Merrin, która działa od 2019r. Nagrali już 3 albumy studyjne, a najnowszy "Dark Mothers child" potwierdza, że ten zespół potrafi grać, że ma coś do zaoferowania. Nie ma w tym nic oryginalnego, ale ta pozytywna energia potrafi zarazić.

Komercyjny wokal Cat Rogers z jednej strony nadaje melodyjnego charakteru, przebojowości, a z drugiej strony jest jakby mało heavy metalowy. Za mało w nim drapieżności czy mocy. Jednak za jej sprawą materiał może trafić do szerszego grona odbiorców. Mocnym atutem tej kapeli jest duet gitarowy tworzony przez Vorwald/Schulz, gdzie robią wszystko co tylko się da, aby album emanował energią, drapieżnością. Każdy riff jest mocny i łatwo wpadający w ucho. Nie brakuje chwytliwych melodii, a wszystko jest zwarte i treściwe. Bije z tego też komercja i ma to swoje plusy jak i minusy. Stylistycznie momentami przypominają dokonania Battle Beast czy Burning Witches.

Zawartość płyty to 37 minut dobrze skrojonego melodyjnego heavy metalu. Praca gitar i zadziorność otwierającego "Eyes of the Night" napawa optymizmem. Jeszcze większe emocje wywołuje agresywny i zarazem bardzo melodyjny "High Plains Drifter". Wszystko jest na swoim miejscu i tu słychać dobitnie, że band potrafi grać. Drzemie w ich ogromny potencjał i stać ich na znacznie więcej. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Hoist up the Sail" i tutaj znów szybkie tempo, zadziorny riff i nieco power metalowych patentów. Kolejny killer na płycie, która łatwo wpada w ucho. Nieco mroczniejszy jest "Immortal Prince" i tutaj band zabiera nas w bardziej hard rockowe klimaty. Stonowane tempo, hard rockowy riff to atuty "In rank and file", z kolei "Lords of the Flies" to przyspieszenie i znów ostrzejsze granie. W takiej wersji band wypada najkorzystniej. Piękna i chwytliwa melodia w "Mastermind" robi robotę i to kolejny wielki hit na płycie. Płyta pod tym względem zachwyca i to jest jej siła.  Na sam koniec nijaka ballada "Valley of Tears".

Lankester Merrin nagrał przyzwoity album, który imponuje dynamiką, przebojowością i dużą dawką łatwo wpadających melodii. Troszkę może irytować wokal, troszkę pewne niedociągnięcia, ale nie można im odmówić potencjału i naprawdę dobrego zgrania czy pomysłowości, co przedkłada się na jakość tej płyty. Warto posłuchać, bo jest kilka mocnych momentów.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 5 listopada 2024

BLACK DENIM RAGE - Chaos of War (2024)


 Każdy fan speed metalu i thrash metalu nie może pominąć nowego wydawnictwa od amerykańskiego Black Denim Rage, który nosi tytuł "Chaos Of War". 30 października album został wydany nakładem Witches brew i jest to świetnie skrojony miks heavy metalu, speed metalu i thrash metalu, a wszystko wykreowane na wzór lat 80. Dużo tutaj starego exciter, razor, coś z Vulture, coś z wczesnego running wild. Każdy kto kocha szybkość, dynamikę, przebojowość i chwytliwe melodie to znajdzie to na nowym krążku Black Denim Rage.

Zachwycali na debiucie i tutaj dalej zachwycają. Mają pomysł na siebie, a przede wszystkim umiejętności, które pozwalają im się wybić i trafić do szerszego grona słuchaczy. Okładka nie wiele zdradza i raczej jakoś nie zapada w pamięci. Zresztą ta z debiutu też daleka była od ideału. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu speed/thrash metalu. Dodaje agresywności i klimatu lat 80 czy 90. Motorem napędowym grupy jest wokalista i zarazem gitarzysta James Balcazar. Jego głos jest specyficzny, taki surowy i nieokiełznany. To za jego sprawą czuć ten klimat speed metalu lat 80. Idealnie współgra z partiami gitarowymi i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale słucha się muzyki Black Denim rage z dużą przyjemnością i niczym wehikuł czasu przenosi nas do złotych lat 80. Za partie gitarowe odpowiada duet Balcazar/Sanders i tutaj panowie stawiają na melodyjność, szybkość i zadziorność. To mocny atut tej płyty i jest czym się zachwycać.

Materiał zwarty i treściwy. Można delektować się znakomitym riffem w otwierającym "Chaos Of War", który jest kwintesencją speed/thrash metalu. Co za pokaz mocy i talentu. Heavy metalowo robi się w prostym i nieco punkowym "Street metal Violence". Kolejny szybki i agresywny kawałek. Ach ta praca gitar w przebojowym "Executor's Reign" i słychać wpływy Exciter czy takich grup jak Slayer, czy Metallica. Prawdziwa jazda bez trzymanki. Dalej znajdziemy nieco bardziej techniczny "troops of hate", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Oldscholowy riff dostajemy też w "selected to die". Najdłuższy na płycie to "Hero's Journey" i wygrywa za sprawą klimatu i złożonej formuły. Na koniec przebojowy "Legacy", który sieje zniszczenie od samego wejścia. Piękne zwieńczenie tego udanego albumu.

Black Denim rage rośnie w siłę i umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku. Znają się na rzeczy i potrafią zmajstrować przemyślany i przebojowy materiał, który zostaje jeszcze na długo z słuchaczem, nawet kiedy cichnie muzyka w głośnikach. Niby nic oryginalnego nie grają, jest wtórne i oklepane, jednak robią to na tyle umiejętnie że ta muzyka dostarcza sporo frajdy. Tego trzeba posłuchać.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 4 listopada 2024

VIPERWITCH - Witch Hunt- Road to vengeance (2024)



 Wytwórnia Stormspell Records słynie z ciekawych pozycji w kategorii heavy metalu i zawsze to jest sprawdzone źródło, które potrafi dostarczyć solidne wydawnictwa w tej dziedzinie. Najnowsze dzieło wydane przez tą wytwórnię to debiut amerykańskiej formacji Viperwitch. Kapela jest na rynku w sumie 10 lat, ale dopiero teraz przyszedł czas na zaprezentowanie w pełni swoich umiejętności. Band gra klasyczny heavy metal z pewnymi elementami hard rocka czy speed metalu. "Witch Hunt - Road to Vengeance" ukazał się 31 października i na pewno przykuwa uwagę miłą dla oka okładką, a jak prezentuje się zawartość?

Nie do końca przemawia do mnie przybrudzone i nieco garażowe brzmienie. Wokal i maniera wokalna Danica Minor też może poróżnić słuchaczy. Z jednej strony śpiewa agresywnie, z drugiej strony brakuje technicznego wyszkolenia. Może się to podobać, albo też nie. Nie przeszkadza to aż tak w odsłuchu. Na szczęście większą uwagę skupia na sobie duet gitarowy Minor/Perkins. Jest klasycznie, prosto i bez większego zaskoczenia. Band nie odkrywa niczego nowego i troszkę brakuje im pomysłu na ciekawe melodie, na poruszenie i stworzenia czegoś godnego zapamiętania. To materiał, który dobrze się słucha, ale to wszystko jest dobre do posłuchania na raz, potem staje się monotonne i troszkę męczące.

Poszukajmy plusów. Rozpędzony "Hellbound" ma dobrą dynamikę i potrafi dostarczyć jeszcze frajdy. Tutaj band przemyca trochę speed metalowej stylistyki. Lata 80 i ta prostota daje o sobie znać w "Bathory", który nieco brzmi jak ukłon w stronę Warlock czy Judas Priest. Instrumentalne przerywniki w postaci "Vapor City" przeszkadzają. Rozpędzony "The huntress" też nie wiele wnosi i wypada blado na tle wiele innych kawałków w podobnym stylu jakie pojawiły się w 2024. Niby jest potencjał, ale w ogóle nie jest wykorzystany. Ogólnie przerost formy nad treścią, chcieli stworzyć mroczny klimat, pójść w koncepcyjny album, ale polegli. Nie udało się.

Stormspell Records jak się okazuje nie zawsze oznacza materiał godny uwagi. Debiut Viperwitch to płyta nijaka, bez charakteru, bez pomysłu i polotu. Gdzieś tam był potencjał, że to mógł być ciekawy album. Kompozycje są słabe, do tego to brzmienie, mało wyrazista wokalistka i zdominowanie albumu przez przerywniki instrumentalne. Jestem na nie.

Ocena: 3.5/10

piątek, 1 listopada 2024

CHALLENGER - Force of Nature (2024)


 Skyeye ze Słowenii wymiata, to też chciałem poznać możliwości debiutującego Chalanger, który również wywodzi się z tego samego kraju. Działają od 2016r, mają za sobą solidny mini album, a teraz w końcu przyszedł na pełnometrażowy debiutancki album. "Force Of Nature" to płyta skierowana do maniaków heavy metalu z nutką speed metalu. Oczywiście musi być ukłon w stronę lat 80, muszą być echa Iron maiden, NWOBHM, ale jest też coś z Savage grace, Jag Panzer czy Omen. Band stara się brzmieć klasycznie, oldschoolowo i nawet można ich pochwalić za zapał, chęci i za potencjał, który drzemie w nich. Niestety debiut nie powala na kolana.

O ile brzmienie jest mocne, zadziorne i takie jakie słuchacz by chciał. Tak samo okładka. O tyle już kwestia aranżacji, kompozytorstwa troszkę kuleją. Sekcja rytmiczna daje czadu, partie basu wygrane przez Samo Stopera, który dołączył w roku 2023 zasługują na słowa uznania. Partie gitarowe wygrywane przez Toniego i Urbana są solidnie, bardziej rzemieślnicze. Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic odkrywczego. Brakuje świeżości i pomysłowości na to jak wykorzystać oklepane motywy i patenty. To kolejna płyta z taką muzyką, a że konkurencja jest silna w tym roku, to i płyta nie robi większego wrażenia. Wokal Urbana też pozostawia troszkę do życzenia. Często nie ma pary i charakteru w głosie. Jak dla mnie jest za łagodnie i jakoś tak bezpiecznie.

Płyta miała premierę 25 października za sprawą wytwórni Dying Victim Records. 43 minuty muzyki to mało, ale w przypadku tego co gra band to wystarczająco. Otwieracz "Imperial Madness" to średni utwór, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. W takiej stylizacji znajdzie się lepszych graczy. Niby energiczny jest "Under the Skin", ale nie ma elementu zaskoczenia i to wszystko się słyszało i w lepszej wersji. O wiele ciekawszy jest 7 minutowy "Victims of War" i to najdłuższy utwór na płycie. W końcu jest jakiś pomysł i wokal Urbana sprawdza się w takim epickim i klimatycznym graniu. Dużo wpływów NWOBHM mamy w "Exhausted Earth", a "Recurrent Universe" zachwyca melodyjnością. Coś z Iron maiden można wyłapać w stonowanym "Sleepless. Zamykający "The final Epoch" to klimatyczne granie, ale niestety trochę wieje nudą.

Band grać potrafi i nawet dobry kierunek stylizacji obrali. Jest kilka godnych uwagi momentów, ale całość to średnia klasa. Band musi teraz ciężko pracować, by przeskoczyć do wyższej ligi. "Force of Nature" to płyta do posłuchania i do zapomnienia. Póki co rok 2024 dostarcza sporo lepszych płyt niż to co gra Challanger.

Ocena: 6/10