niedziela, 31 lipca 2022

WE ARE LEGEND - Fallen Angel (2022)



Doświadczony band, który działa od 2011, do tego pochodzący z Niemiec i grający heavy/power metal. Powrót po 9 latach ciszy z nowym krążkiem i mogłoby się wydać, że czeka nas uczta przy okazji premiery "Fallen Angel". Niestety towarzyszy mi tutaj uczucie rozczarowania. Jest kilka przebłysków, ale brakuje wykończenia i dopracowania. Był potencjał, a po prostu został zmarnowany.

Co z tego że mamy klimatyczną okładkę, która przykuwa uwagę. Co z tego, że brzmienie jest na światowym poziomie, jak sama muzyka nie dostarcza większych emocji. Zawartość jest niedopracowana i nieco ugrzeczniona. Głos Selina może i jest warty uwagi i nadaje całości pazura, ale gdzieś to w pewnym momencie nie robi większego wrażenia. Problem tkwi w samych pomysłach i aranżacjach. Taki otwierający "Tale of A legend" jest solidny, ale niczym specjalnym nie zaskakuje. "Fallen angel" jakiś taki bardziej komercyjny i przekombinowany. Nic nie wnosi nijaki "Angel Station" i wszystko jest jakieś ciężko strawne. Moje serce zabiło szybciej przy agresywnym i energicznym "Prayer for the fallen", który imponuje pomysłowym riffem. Bez wątpienia najlepszy kawałek z całej płyty i lepiej jakby band poszedł w tą stronę. Melodyjny "Society of Shadows" też zaliczam do udanych kompozycji.

We are Legend powrócił po długiej przerwie, ale  nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Niby obrali za cel granie mocnego, nieco mrocznego heavy/power metalu o nowoczesnym zabarwieniu. Problem tkwi w tym, że zespół nie ma ciekawych pomysłów na kompozycje, na melodie. Wszystko jest jakieś na jedno kopyto i zagrane bez polotu. Na dłuższą metę płyta męczy i nie zachęca do ponownego słuchania. To jedna z tych płyt, którą można sobie odpuścić.

Ocena: 4/10
 

sobota, 30 lipca 2022

RAPTORE - Blackfire (2022)


 Zaginiony klasyk lat 80? Otóż nie, bowiem to najnowszy krążek argentyńskiej formacji Raptore, która jest na scenie od 10 lat. Mają za sobą udany debiut i po 6 latach przerwy panowie są gotowi przedstawić światu najnowsze dzieło. "Blackfire" ukazał się 29 lipca i rzeczywiście to wszystko brzmi jak zaginiony klasyk lat 80. Nie tylko okładka daje jasny sygnał, że band mocno wzoruje się na tamtym okresie muzyki metalowej. Jak czerpać to od najlepszych.

Same logo zespołu przykuwa uwagę i przypomina złote lata 80. Okładka pełna kiczu i w biało czarnych kolorach też jest odesłaniem do złotej ery heavy metalu. To wszystko to piękne wabiki, a co kryje zawartość? Tutaj o dziwo czeka nas prawdziwa jazda bez trzymanki. Band stawia na rasowy heavy/speed metal osadzony w latach 80. Wykonanie i jakość przypomina młode pokolenie zespołów typu Enforcer, Riot City czy Traveller. Jakość jest oczywiście na równie wysokim poziomie. Kto odpowiada za sukces Raptore? Bez wątpienia lider grupy czyli Nico Cattoni, który odpowiada za partie wokalne jak i odgrywa kluczową rolę w partiach gitarowych. Jego głos mocno inspirowany jest wokalistami z lat 80. Jest surowość, drapieżność i charyzma, a to sprawia że płyta brzmi jakby powstała w tamtych latach. Duet Cattoni/Killhead też dostarcza nam sporo emocji i ostrych riffów. Panowie dają czadu i cały czas dostajemy szybkie, dynamiczne i bardzo melodyjne riffy czy wciągające solówki. Cały czas się coś dzieje i nie ma miejsce na jakieś nie potrzebne wypełniacze.

Płyta krótka, bo trwa 31 minut, ale jest bardzo treściwa. Zaczyna się klimatycznie, ale szybko otwieracz "Triumphal march to Hell" przeradza się w speed metalową petardę. Jest pazur, jest klimat lat 80 i odpowiednia dynamika. Niby nic odkrywczego, ale zagrane z polotem i szacunkiem dla wielkich zespołów.  Singlowy "prisoner of the night" to już taki klasyczny heavy metal z melodyjnym riffem i przebojowym wydźwiękiem. Pełen energii "Blackfire" to kolejny killer na płycie i znakomity przykład w jakim stylu obraca się band. "Phoenix" momentami przypomina mi twórczość Scanner, ale słychać, że band ma ciekawe pomysły i w danym kawałku dużo się dzieje. Mocno zapada w pamięci klimat i partie basu. Troszkę nijaki jest instrumentalny "Dirge", ale na szczęście zamykający "Death" to znów jazda bez trzymanki.

Miłe zaskoczenie, bowiem band wbił się na wyżyny swoich możliwości i nagrał swój najlepszy album, który jest jednocześnie jedną z najważniejszych premier roku 2022. Znakomicie skonstruowany heavy/speed metalowy materiał, gdzie mamy mocne riffy, ciekawe melodie i ten niesamowity klimat lat 80. Brzmi to wszystko jakby album został nagrany w latach 80. Rodzi się nam nowa gwiazda!

Ocena: 9.5/10


piątek, 29 lipca 2022

WARWOLF - Necropolis (2022)

Czyżby nowy band na niemieckiej scenie metalowej? Na pierwszy rzut oka, może i tak. Jednak gdy się zagłębimy w genezę Warwolf, to dostrzeżmy fakt że band powstał na gruzach Wolfen, który działał od 1994r.  Nową nazwę przyjęli w 2021r i teraz mają dla nas debiutancki krążek zatytułowany "Necropolis". Znajdziemy tutaj kawał porządnego heavy metalu spod znaku iron maiden, czy wczesnego bloodbound.  Dużo tutaj rasowego, klasycznego heavy metalu i to jeszcze tego z lat 80. Bardziej mi to odpowiada niż  to słyszałem w Wolfen.

Zresztą już sama okładka napawa optymistycznie i zachęca by sięgnąć po ten krążek. Do tego mocne, dobrze przyrządzenie brzmienie, które podkreśla potencjał tej formacji. Najmocniejszym ogniwem zespołu jest bez wątpienia wokalista Andreas Von Lipinski. Potrafi budować klimat i nadaje zadziorności kompozycjom. No ma w sobie to coś, co sprawia że band ma swój charakter. Duet Noras i Grune to też duet znany nam z twórczości Wolfen. Też odnoszę wrażenie, że w Warwolf ta współpraca układa im się lepiej. Jest pełno ciekawych melodii i w sumie każdy utwór zasługuje na uwagę. Taki otwierający "Daywalker" to taki niemiecki odpowiednik naszego Ceti. Oczywiście jest też coś z Żelaznej dziewicy. Klasycznie, oldschoolowo i bardzo przebojowo. Bardzo udany start. Wiele energii niesie ze sobą nieco mroczniejszy "Nosferatu". Brzmi troszkę jak mieszanka Iron maiden i Bloodbound. Najdłuższy na płycie jest rozbudowany "Necropolis" i tutaj słyszę dużo nawiązań do takiego "Sign of the Cross" Iron maiden. Bardzo dobrze wypada też marszowy i utrzymany w rycerskim klimacie "Clan of the undead". Duża dawka przebojowości i melodyjności czeka nas w chwytliwym "Cold Blood". Band trzyma poziom i nie marnuje miejsca na płycie na jakieś wypełniacze. Troszkę nijaki jest zamykający "The priest", który ma bardzo rozlazły początek. Solówki tutaj są z kolei godne odnotowania.

No i jest kolejny ważny band na niemieckiej scenie metalowe. Warwolf sprawdza się jako heavy metalowa machina, która stawia na mocne riffy, na klimat lat 80 i chwytliwe melodie. Czerpią garściami z twórczości Iron maiden,ale to żadna ujma. Robią to bardzo dobrze i widzę, że Warwolf zapowiada się jako ciekawszy band niż Wolfen.

Ocena: 8.5/10
 

czwartek, 28 lipca 2022

INFIDEL RISING - A complex Divinity (2022)


 Na 30 września tego roku przewidziana jest premiera drugiego albumu amerykańskiej formacji Infidiel Rising. Band działa od 2013 roku i ma za sobą solidny debiut, a teraz po 7 latach powracają z nową muzyką. Każdy kto gustuje w muzyce pokroju Symphony X, Kamelot czy Queensryche ten powinien posłuchać nowe dzieło amerykanów. Znakomicie radzą sobie z mieszaniem progresywnego heavy metalu i power metalu.

Od razu widać, że ta płyta jest bardziej dojrzała od debiutu. Przepiękna i bardzo klimatyczna frontowa okładka, które nie wiele zdradza. Do tego mocne i dobrze wyważone brzmienie, które uwypukla wszystkie te różne smaczki i dźwięki które tu słychać. Mocnym ogniwem zespołu jest charyzmatyczny wokalista Travis Wills, który nadaje kompozycjom charakteru i mocy. Idealnie pasuje do takiego grania. Gitarzysta Rivera i klawiszowiec Walton też znakomicie współpracują ze sobą. Nie ma tutaj miejsca na chaos. Walton tworzy progresywną oprawę swoimi partiami klawiszowymi, a Rivera stawia na zadziorność i melodyjność. Ta współpraca dobrze się układa i to słychać od pierwszych dźwięków. Sam album jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie.

Rozbudowany "Silence of the night" jest pełen emocji, różnych ciekawych melodii,  a progresywność jest miłym uzupełnieniem. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dużo klasycznego power metalu znajdziemy w dynamicznym "All the fear". Bardziej nowoczesny i ponury jest "Thus Astray", ale od razu słychać rozmach i symfoniczne ozdobniki. Znakomicie wypada też energiczny i bardziej złożony "Shadow Maker", który mocno czerpie z twórczości Symphony X. Są też niestety słabsze momenty jak nieco rozlazły "follow your light" czy ballada "our lost poetry".

Nie jest to płyta idealna, ale zasługuje na uwagę i rozgłos, zwłaszcza jeśli gustuje się w progresywnym power/heavy metalu. Bywa kilka mocnych momentów gdzie serce szybciej bije, ale jest kilka niedociągnięć. Ta nie równość troszkę obniża poziom zawartości. Wykonanie i jakość są na poziomie dobrym, dlatego band dostaje ode mnie kredyt zaufania i będę bacznie obserwował ich przyszłość, Potencjał na pewno jest...

Ocena: 7/10

środa, 27 lipca 2022

BLIZZARD HUNTER - The path of triumph (2022)


  W roku 2015 ukazał się album zatytułowany "Heavy metal to the vain" który od razu mnie zauroczył i w pełni przekonał do pochodzącego z Peru bandu o nazwie Blizzard Hunter.  Kapela działa od 2006 r, ale po wydaniu swojego debiutanckiego krążka znikła i do teraz było o niej cicho. Band powraca i ma dla nas drugi album."Tha paith Of Triumph"  rozwija patenty z debiutu i dalej utrzymany jest w stylizacji heavy/speed metalowej. Panowie dalej czerpią inspiracje z Iron Maiden, Grim Reaper czy Agent Steel.

Nie ma w tym za grosz oryginalności. Blizzard Hunter może tylko nas porwać dbałością o detale, dynamiką i chwytliwymi melodiami. Na szczęście tego tu nie brakuje, choć można odnieść że debiutu nie udało się przebić. Pierwsze skrzypce w zespole gra niezwykle utalentowany Sebastian Palma, który znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach. To dzięki niemu czuć klimat lat 80 i tą speed metalową motorykę. Gitarzyści tj Sanchez i Lau też wkładają sporo pracy partie gitarowe. Nie brakuje ciekawych i wciągających melodii, czy mocnych riffów. Niby to wszystko takie znajome, a wciąż dobrze się tego słucha.


Klasycznie brzmi taki "Final Flash" i znajdziemy tutaj sporo odesłań do wielkich kapel, ale panowie robią swoje i stawiają na klasyczny wydźwięk. Nieco hard rockowy feeling dodaje uroku temu kawałkowi. Tytułowy "Tha path of triumph" to już granie bliższe mojemu sercu. Jest pazur, jest szybkość i speed metalowa formuła. Brzmi to naprawdę dobrze. To jest Blizzard Hunter jaki mi się spodobał na debiucie. Podobne emocje wzbudza rozpędzony "Screaming". Wokalista daje tutaj popis swoich umiejętności. Rozbudowany "Lost in my madness" to też granie na wysokim poziomie i pokazuje jak świetne pomysły band ma kompozycje. nie brakuje też przebojów,  a takim właśnie jest niezwykle chwytliwy "Born to be free". Całość wieńczy niczego sobie ballada "The last time", które jakoś średnio mi pasuje do koncepcji albumu.

Blizzard Hunter kazał czekać fanom 7 lat na nowy album, ale warto było czekać, bo to w dalszym ciągu muzyka na wysokim poziomie. Każdy kto kocha lata 80, heavy/speed metal, to ten powinien zapoznać się z tym krążkiem. Satysfakcja gwarantowana!

Ocena: 8/10

wtorek, 26 lipca 2022

DYNAZTY - Final Advent (2022)

 


Szwedzki Dynazty przyzwyczaił nas do tego, że co 2 lata ukazuje się ich nowy krążek.  Przyzwyczaili nas do muzyki na wysokim poziomie, a także do niezwykle atrakcyjnych melodii i chwytliwych refrenów. W tej kwestii nic się nie zmieniło. "Final Advent" ukazuje się po dwóch latach od "the dark Delight" i mam złą wiadomość dla malkontentów, bowiem panowie dalej grają swoje. Jest to piękna mieszanka power metalu, melodyjnego metalu czy nawet rocka, a wszystko mocno inspirowane przebojowością w stylu Abba. Tak panowie powracają z kolejnym świetnym krążkiem.

Ten band cały czas jest fenomen i spora w tym zasługa wokalisty Nilsa, który ma przepiękny głos, który sprawdza się w hard rockowej oprawie jak i bardziej power metalowej. Warto też pochwalić gitarzystów, bo faktycznie Lever i Magnusson jak zwykle dwoją się i troją by płyta była emocjonująca.  Wysoki poziom jest to na pewno, choć nie które momenty bym nieco inaczej zagrał. Taki "White" to rasowy hicior, tylko troszkę taki radiowy, może nieco komercyjny. Troszkę właśnie momentami brakuje pazura, a sam album nie powalił mnie na kolana jak choćby dwa poprzednie. Ogień i to co lubię w tym zespole znajduję w przebojowym "Power of Will". Tak to jest prawdziwa kwintesencja stylu Dynazty. Radiowy też w swoim wydźwięku jest "Yours". Sam motyw i refren na pewno ratują sprawę. W takim "Advent" band stara się brzmieć przede wszystkim nowocześnie, bardziej agresywnie. Odmiana na plus i brzmi to obłędnie. Panowie zawsze mieli smykałkę do ciekawych i pomysłowych melodii, tak też jest w przypadku "natural Born Killer".  Końcówka płyty jest równie emocjonująca, bowiem pojawia się tu marszowy i nieco mroczniejszy "achilles Heel", czy power metalowa petarda "Power of Now".

Panowie przyzwyczaili nas, że ich płyty robią furorę i dostarczają muzykę z górnej półki. Tak też jest i z nowym albumem. Dynazty nie schodzi poniżej pewnego poziomu i ma w sobie to coś co wyróżnia ich na tle innych kapel. Mają pomysł na ciekawe melodie, na porywające refreny i to zdaje egzamin. Troszkę może nie potrzebne są te komercyjne elementy, ale płyta jako całość zachwyca i to jest najważniejsza. Poprzednich krążków nie udało się przebić, ale "Final Advent" to wciąż pozycja obowiązkowa dla fanów tej kapeli, ale i melodyjnej odmiany metalu.

Ocena: 9/10

sobota, 23 lipca 2022

DREAMTIDE - Drama dust dream (2022)


 Przyznaję się bez bicia, że o niemieckim Dreamtide nie słyszałem. Dopiero teraz za sprawą ich najnowszego albumu zatytułowanego "Drama Dust Drama" mam przyjemność posłuchać co panowie mają do zaoferowania. Jak się okazuje, to doświadczony band, który powstał w 2000r z inicjatywy gitarzysty Helge Engelke, który grywał w Fair Warning. Postanowił tworzyć muzykę z pogranicza hard rocka i heavy metalu, a wszystko z nutką progresywnego rocka. Na nowy krążek przyszło czekać fanom 14 lat. Czy warto było?

Dreamtide ma pomysł na swoją muzykę i słychać tutaj nawiązania do wielkich zespołów, ale nikogo nie kopiują a tworzą coś własnego. Mnie na pewno cieszy fakt, że słychać odesłania do tuzów typu Rainbow, Deep Purple, czy ufo. Panowie zabierają nas do lat 80 i to akurat spory atut. Każdy z dźwięków wiele wnosi do płyty i każdy potrafi oczarować słuchacza. Jest w tym finezja, pomysłowość i delikatność, za razem hard rockowy pazur. Brzmi to wyśmienicie.  Gitarzysta i lider Helge wkłada w to wszystko sporo serca. Partie gitarowe są przepiękne i potrafią przenieść do słuchacza do innego świata. No jest w tym magia. Sporą rolę odgrywa również wokalista Olaf, który ma w sobie to coś, co od razu pozwala go zapamiętać. To wokalista z górnej półki, z charyzmą i odpowiednią techniką. Nie ma się do czego przyczepić, bo band znakomicie funkcjonuje, niczym dobrze naoliwiona machina.

Kiedy słychać pierwsze dźwięki z płyty, to od razu już wiadomo że to będzie wyjątkowe przeżycie. Nieco futurystyczne partie klawiszowe, nutka tajemniczości, niczym przy dobrych kawałkach Rainbow. Riff bardzo klasyczny i jest moc w "Stop being Deep". Zaginiony klasyk lat 80, jak nic. Spore emocje wzbudza również nieco progresywny "Spin" i znów znakomita współpraca gitarzysty i klawiszowca. To przedkłada się na jakość kompozycji.  Dobrze się słucha energicznego i przebojowego "All of us". Ta lekkość, ta pomysłowość w "Merciless Sun" też potrafią pochłonąć bez pamięci. No jest w tym coś niezwykłego. Klimatyczna ballada "Dawn" też robi furorę, z kolei patenty progresywne można wyłapać w "Drop the curtain". No jest jeszcze energiczny "Leisure saints", który sieje po prostu zniszczenie. Co za dynamika i drapieżność. Prawdziwa perełka.

Miłe zaskoczenie, bo nie spodziewałem się, że znajdę tutaj tak wartościową muzykę. Dla fanów melodyjnego heavy metalu i hard rocka to jest to pozycja obowiązkowa. Słychać, że to muzyka od fanów takiej muzyki, którzy wychowali się na Ufo czy Rainbow skierowana właśnie do też słuchaczy którzy kochają takie dźwięki. To trzeba znać ! Żałuje jedynie, że tak późno poznałem ich muzykę.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 21 lipca 2022

EXUL - Path to the unknown (2022)


 
"Path to the unknown" to znakomity przykład, że thrash metal w Polsce też powstaje i nie raz potrafi pozytywnie zaskoczyć. Ten debiutancki album rodzimej formacji Exul zasługuje na uwagę, bo pokazuje że nas też stać na muzykę pokroju Metalika czy Anthrax.  Młoda formacja z Zamościa działa od 2011r z różnymi przerwami i chcą pokazać światu swój potencjał. Warto im dać szanse, bo brzmią naprawdę dobrze.

Zadbano o każdy aspekt płyty. Mamy świetną i klimatyczną okładkę, która znakomicie oddaje to czego można się spodziewać po zawartości. Do tego dochodzi mocne, pełne agresji brzmienie. Nie ma fuszerki i miejsca na wpadki. Z pewnością słuchając płyty łatwo wychwycić ciekawą i zgraną współpracę gitarzystów. Duet Wróbel/ Sroka jest zgrany i od samego początku dostarczają słuchaczowi sporo wrażeń. Panowie wykorzystują stare i oklepane patenty, ale brzmi to pomysłowo i dojrzale. Pod tym względem album jest niezwykle atrakcyjny. Michał Sadło to też urodzony thrash metalowy wokalista. Jego charyzma, technika i styl śpiewania sprawia, że płyta nabiera mocy i jeszcze większej agresji.

Osobiście cieszy mnie, że nie jest to nudna łupanina. Panowie starają się urozmaicić album pod względem melodii czy motywów. Taki "Rise Again" to kwintesencja thrash metalu, który ociera się o Kreator czy Testament. Niezwykle dynamicznym i zarazem melodyjny kawałek. Otwierający "Stupidity regime" jest bardziej złożony, ale równie interesujący pod względem motywów i melodii. Nie brakuje rasowych killerów i takim właśnie jest "Fight for liberty", z kolei "The hunt" fajnie buja i ta stylistyka bardziej heavy metalowa dodaje tutaj tylko uroku. Kolejny rozbudowany kawałek to "Path to the unknown" i znów wiele się tutaj dzieje. Bardziej stonowany kawałek, bardziej nastawiony na melodie i urozmaicenie. Całość wieńczy kolejny killer, czyli "Weaker ones".

Bardzo dobry start zaliczył polski band o nazwie exul. "Path to the unknown" to płyta dojrzała, przemyślana i taka oldschoolowa. Dobrze się tego słucha i ciężko wytknąć jakieś większe wady. Teraz pozostaje szlifować i dopracowywać swój styl i jakość. Warto ich znać ! Duma rozpiera, że to band z Polski, bo mają szansę podbić rynki zagraniczne.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 17 lipca 2022

IDOL THRONE - The sibylline Abe (2022)


 A o to nowa nadzieja amerykańskiego power/thrash metalu. To młoda formacja, która powstała w 2018r z inicjatywy muzyków Wraith i Axxios. Celem było granie zadziorne, melodyjnego i klimatycznego power metal z domieszką thrash metalu. Obrali sobie za wzór Jag Panzer, Helstar czy Iced Earth. Efekt jest powalający i o tym przekonacie jak odpalicie debiutancki krążek "The Sibylline Abe", który ukazał się 12 lipca tego roku nakładem Stormspell Records.

Płyta został dopracowana pod każdym względem. Ciężko do czegoś się przyczepić, bo już na samym wstępie trzeba ich pochwalić za klimatyczną okładkę, która przykuwa uwagę od samego początku. Jest też rasowe, mocne brzmienie, takie na wzór amerykańskiego power metalu. Jason Shultz i Martin Bowman wykreowali dobrą relację i słychać, że wzajemnie się uzupełniają i tworzą zgrany duet. Jest pełno dynamiki, zadziorności i melodyjnie, tak więc nie jest to bezmyślne granie byle szybko i do przodu. Sporo do zespołu wnosi wokalista Jake Quintanilla, który nadaje utworom pazura i drapieżności. Zyskuje też sporo przebojowości, tak więc odgrywa znaczącą rolę.

Na wstępie mamy klimatyczne intro, a potem atakuje nas "Unholy warrior" i już tutaj słychać, że to nie jest banda żółtodziobów. To muzyka zagrana z pasją i pomysłem. Naprawdę mocne wejście. Dalej mamy melodyjny i bardziej power metalowy "The labyrinth" choć nie brakuje też elementów progresywnych. Warto też wyróżnić chwytliwy i bardziej przebojowy "White wolf" i znów band pokazuje swój potencjał. Trochę dziwne, że ponad 7 minutowy "Last full measure" to kawałek instrumentalny, bo ewidentnie brakuje mi tutaj partii wokalnych. Końcówka płyty wbija w fotel, bowiem pojawia się rytmiczny i przebojowy "Power and control", a także bardziej agresywny "Ravens blood". Na koniec wisienka na torcie, a mianowicie ponad 11 minutowy kolos. Tytułowy "The sibylline abe" to złożony utwór, który kryje sporo różnych smaczków i wciągających motywów. Z pewnością nie wieje tutaj nudą. Brawo!

Minus? Jak dla mnie troszkę za długa płyta. Troszkę bym poskracał niektóre utwory i motywy. Jednak jakość i styl robią wrażenie. Band włożył sporo serca i wysiłku by to tak brzmiała. Muzyka na wysokim poziomie i to trzeba po prostu posłuchać. Jest power metal, jest coś z thrash metalu czy progresywnego metalu. Ciekawa mieszanka i z pewnością zrobi nie na jednym słuchaczu wrażenie!

Ocena: 9/10

sobota, 16 lipca 2022

JACK STARR BURNING STARR - souls of the innocent (2022)


Burning Starr bez Todda Micheala Halla? Czy to w ogóle ma prawo bytu? Tak wiem to gitarzysta i kompozytor Jack Starr jest gwiazdą w swoim własnym zespole, ale Todd nadawał temu zespołowi charakteru, mocy i oryginalności. Zresztą wystarczy odpalić taki "Land of the dead" by poczuć jakie zniszczenie siał Todd w Burning Starr. Skończył się pewien okres Burning Starr, no i czas na nowy rozdział. Było wiele obaw, wiele pytań i trzeba przyznać, że panowie poradzili sobie. Było ciężkie zadanie przed nimi, ale najnowsze dzieło zatytułowane "Souls of Innocent" robi wrażenie i aż tak wiele nie ustępuje poprzednikom.

Na pewno nie podoba mi się okładka. Kicz i brak pomysłu. Jednak to zawsze jest miły dodatek do płyty. W końcu to muzyka ma być najważniejsza. Nowym wokalistą został młody i uzdolniony Alex Panza z Hitten. Trzeba przyznać, że idealnie wpasował się w konwencję zespołu. Burning Starr aż tak się nie zmienił w przestrzeni 5 lat, ale słychać że mocno czerpią z lat 80 i to już nie tylko z Manowar, bowiem jest też sporo odesłań do Black Sabbath z czasów Dio czy Martina. Jack też wygrywa sporo ciekawych riffów i melodii. Nie ma miejsca na nudę i cały czas się coś dzieje, a najlepsze jest to że płyta naprawdę wciąga i zapada w pamięci. Troszkę brzmienie jest takie przybrudzone i nieco bym je unowocześnij, ale idzie z tym przeżyć. Mamy zgrany zespół, który znów pokazuje klasę.

Po krótkim intrze wkracza zadziorny i pełen energii "Demons behind me" i to jest Burning Starr jaki kocham. Jest ten charakter epickiego metalu, jest rycerski klimat i pełen finezji zagrywki gitarowe. No jest to świetny początek płyty. Echa Black Sabbath mamy choćby w marszowym "I am the sinner" i tutaj mamy totalne zniszczenie. Smakowity kawałek, który jest hołdem dla lat 80. Podobne emocje wywołuje tytułowy "Souls of the innocent" przypomina mi stare dobre czasy Manowar, ale też Chastain. Niby stonowany kawałek, a mocno zapada w pamięci. To bez wątpienia kolejny przebój na płycie. Brawa należą się za główną melodię i aranżacje w "Ships in the night" i sam kawałek ma podobny klimat do utworów z "Land of the dead". Nieco inne oblicze band pokazuje w mroczniejszym "Road to hell", który jest nieco toporniejszy i bardziej o rockowym zabarwieniu. Emocjonalny i pełen uroczych gitarowych zagrywek jest bez wątpienia "Where eagles fly".

Nic nie powstrzyma Jacka starra. Ani pandemia, ani też zmiana wokalisty. Gra dalej swoje i w swoim klimacie i wciąż na wysokim poziomie. Świetnie wyważona płyta, która zadowoli każdego kto gustuje w muzyce z pogranicza Black Sabbath, Manowar czy Chastain. Warto było czekać, bo jest to album godny tej marki. Nie wiele ustępuje takiemu "Land of the dead"

Ocena: 9/10
 

piątek, 15 lipca 2022

TRAITOR - Exiled To surface (2022)


Niemiecki Traitor rośnie w siłę. Trzymają wysoki poziom i umacniają swoją pozycję na rynku thrash metalu. Reprezentują starą szkołę thrash metalu, czerpiąc garściami z Kreator czy Destruction, ale także Warbringer. Działają od 2009r, a ich najnowsze dzieło zatytułowane "Exiled To surface" to już 4 album w ich dyskografii. Lata lecą, a oni wciąż brzmią świeżo, agresywnie i mają pełno ciekawych pomysłów. Nie kombinują i grają klasycznie i to robi wrażenie.  Poprzednie płyty były świetne, ale nowy krążek w moim osobistym zestawieniu jest najlepszy.

Już sama okładka robi ogromne wrażenie. Taki nieco klimat death metalowy i trochę w tym Lovecrafta. No jest moc i kocham takie frontowe okładki. Muzyka równie jest ciekawa. Skład jest bez zmian od roku 2013, a pierwsze skrzypce grają gitarzyści. Hery/Kosch to zgrany duet, gdzie partie zagrane są z pomysłem i dużo się tutaj dzieje. Nie brakuje agresji i melodyjności w tym wszystkim. Brzmi to naprawdę mocarnie. Panowie odrobili zadanie domowe. Do tego dochodzi ten mocny, zadziorny i pełen klasycznych inspiracji wokal Andresa Mozera. No nie ma słabych punktów u niemieckiego Traitor.

Tytułowy "Exiled to Surface" to taki Traitor w pigułce, tutaj jest wszystko to co cechuje ten band. Klasyczny riff, mocne brzmienie, pełen agresji wokal i ta niesamowita dynamika. Przebojowy w swojej konwencji jest "Total Thrash", który momentami przypomina mi stary Anthrax. Co za killer. Stonowane tempo i nieco tautoński klimat można uchwycić w "66 exeter street". Jest jeszcze rozpędzony "Cereless Whisper" czy nieco punkowy "Metroid". Warto też o dwóch killerach które pojawiają się na końcu płyty, czyli "Space Seed", czy właśnie "Into the nightosphere", który wymiata niesamowity riffem i dynamiką. Oj dzieje się sporo w tych kawałkach.  To jest właśnie thrash metal!

Traitor nie zawiódł i znów nagrał perełkę. Płyta dobrze wyważona, pełna agresji i ciekawych partii gitarowych. Najlepsze w tym wszystkim, że brzmi bardzo klasycznie i oddaje w pełni to co najlepsze jest w thrash metalu. Traitor pokazuje, że jest jednym z ważniejszych graczy na rynku thrash metalu.

Ocena: 9.5/10
 

środa, 13 lipca 2022

VANQUISHER - An age Undreamed of (2022)


Ten kto jest wielkim fanem epickiego metalu i gustuje w muzyce z pogranicza Manilla Road, Cirith Ungol, Eternal Champion czy Manowar ten z pewnością powinien zapoznać się z szwedzkim zespołem Vanquisher i ich debiutanckim albumem "An age undreamed of", który ukazał się 12 lipca tego roku nakładem wytwórni Stormspell Records. Zresztą w tym wypadku już piękna i klimatyczna okładka zdradza z czym tak naprawdę mamy do czynienia.

To już kolejna płyta, przy której ostatnio coś majstrował Cederick Forsberg z Blazon Stone, choć tutaj bardziej wkład miał przy miksach. Brzmienie jest mocne, pełne klimatu lat 80 i oddaje w pełni to co najpiękniejsze w epic heavy metalu. Ważną rolę w zespole odgrywają bez wątpienia gitarzyści Robin Palm i Pontus Hurtig, którzy stawiają na sprawdzone patenty. Nie ma tutaj niczego nowego, ale band stara się by te oklepane patenty brzmiały ciekawe i potrafi poruszyć słuchacza. Trzeba przyznać, że panowie odrobili zadanie domowe. Całość robi wrażenie i jest jedną z ciekawszych pozycji w tym gatunku jeśli tak spojrzeć na ostatnie lata. Kawał dobrej roboty robi charyzmatyczny wokalista Johan Jonsson, który buduje ten bojowy, epicki klimat. Gdzieś to wszystko ociera się o wikingowy klimat, co nie jest takim wcale złym zamierzeniem.

Płytę otwiera klimatyczne  intro, a potem wkracza bojowy i epicki "the pride of Aquilonia" i tutaj już słychać w pełni inspiracje tej młodej formacji. Spore wrażenie robi energiczny "Storming venarium", z kolei mroczny "Ode to the slaim" mocno inspirowany jest twórczością Manowar. Rozpędzony "Reaver" to znów szybszy kawałek i znów troszkę power metalowych elementów. Brzmi to na pewno ciekawie i band ma swój sposób na epicki heavy metal. Nie do końca przemawia do mnie spokojniejszy "Cimmeria" i już wolę ten zadziorny i drapieżny heavy metal jaki słychać w "Savage sword". Całość wieńczy rozbudowany "Serpent God" i tutaj troszkę tak jest że są w zloty i upadki. Na pewno imponujące są tutaj zagrywki gitarzystów i solówki. Pod tym względem dzieje się dużo.

Niedociągnięcia są, co można wybaczyć bo przecież to debiut Vanquisher. Mamy też nieco słabsze momenty, ale pomysł na epicki heavy metal, jakość i poziom zaprezentowany to wynagradzają i sprawiają, że jest to płyta godna uwagi i odnotowania przy tegorocznym podsumowaniu. Brawo Vanquisher! Czekamy na więcej!

Ocena: 8/10
 

wtorek, 12 lipca 2022

NAUFRAGANT - A short Life (2022)



Pamiętacie argentyński band o nazwie Skull & Bones?  Tak, to ta formacja która nie kryła zamiłowania do Running wild i piratów. Cóż, ta kapela w 2015 r przestała istnieć,a  na jej gruzach powstał Naufragant. Niby dalej trzymamy się podobnych klimatów, z tym że tutaj słychać więcej folkowego zacięcia, więcej takich ozdobników. Słychać, że band ma jakiś pomysł na siebie, ale szczerze mówiąc debiutancki album zatytułowany "A short life"  rozczarowuje.

Samo brzmienie jakieś takie płaskie, bez mocy, a to dopiero początek wpadek. Co z tego, że wokalista Franco Tempasta wymiata i niszczy swoim głosem, jak najzwyczajniej świecie nie ma zbytnio do czego śpiewać. Brakuje jakiś ciekawych pomysłów, melodii, które by porwały. Jakieś to trochę ospałe. Skład zespołu tworzą muzycy z Skull & bones. Skład ten sam, z tym że muzyka już nieco inna.  Otwierające intro "The oath" jest bardziej filmowe i takie z nutką symfonicznego charakteru. Singlowy "The black corsair" z pewnością jest tym mocnym punktem albumu. Ciekawy riff, echa running wild i dobrze rozegrane partie gitarowe. Dobrze się tego słucha i z pewnością tutaj nie ma mowy o klęsce. Solidny jest "On the traitors race" z tym że słychać dobitnie że band idzie w folkowym kierunku i bliżej im do Alestorm. Stonowany "The battle of gibraltar" to niezwykle rozbudowany kawałek z kilkoma ciekawymi motywami, ale też gitary momentami jakieś takie bez mocy. Oczywiście sam kawałek warto zaliczyć do tych udanych. Główny motyw gitarowy "A short life" taki bez życia, bez energii, jakby ktoś okroił utwór z mocy i brzmi to trochę słabo.  Warto tez wspomnieć o przebojowym "Hoist of colours" czy lekkim i nastrojowym "Pirate Blood".


Niby nie jest to zły album, niby jest piracki klimat, jest ciekawy pomysł na styl zespołu, ale jakoś całość się rozmywa. Brzmienie bez mocy, gitara brzmi jakby panowie grali rocka, nie ma kopa. Same pomysły też wymagają sporo poprawek. Problem kolejny, że też nie wiele zostaje w głowie. Niestety czuje spore rozczarowanie, bowiem debiut Skull & Bones był naprawdę udany i często do niego wracam. Szkoda.

Ocena: 5.5/10
 

niedziela, 10 lipca 2022

HOLY DRAGONS - Jormungandr : The serpent of the world (2022)


 Minęły 3 lata od czasu premiery "Unholy and Saints" i czas na nowe dzieło Holy Dragons. Tym razem ta zasłużona formacja pochodząca z Kazachstanu postawiła najbardziej przyswajalny materiał, gdzie królują bardziej przemyślane melodie. Nie jest to ich najlepsze dzieło, ale przebija na pewno ostatni koszmarek.

Holy Dragons trzyma się kurczowo swojego stylu, czyli standardowa mieszanka heavy metalu i power metalu. Band nie kryje swoich inspiracji Judas Priest, White Skull czy Primal Fear. Tym razem nie pasuje mi na pewno nieco garażowe brzmienie i sama perkusja też jakoś płasko brzmi. Na pewno poprawiła się forma muzyków, w tym wokalistki Thory i jej popisów gitarowych. Słychać, że tym razem bardziej została dopracowana współpraca Thory i Jurgena na przestrzeni riffów i solówek. Z pewnością pod tym względem jest ciekawiej niż na ostatniej płycie. Nie ma w tym z grosz oryginalności, ale tym razem dobrze się tego słucha i to już spory plus.

Taki "shadows of the past" jest niezwykle banalnym i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Rasowy heavy metalowy kawałek, który czerpie patenty od najlepszych. Całkiem dobry kawałek i jeden z najlepszych na płycie. Czasami prostota jest lepszym rozwiązaniem niż kombinowanie. Stonowany "Loki" też jest udany w swojej formie, tylko brzmienie psuje nieco efekt. Dobrze się słucha bardziej przebojowego "Somebodys life", tylko znów jakoś brzmienie bez mocy i takie nieco garażowe. Kawałek sam w sobie nie jest zły, a wręcz bardzo chwytliwy. Ciężko przebrnąć przez 10 minutowy kolos  "Oh my watch" i lepiej band sprawdza się w graniu energicznego heavy/power metalu jaki prezentuje w "jormungandr". Tak to jest killer i szkoda, że płyta nie jest w takim klimacie.

Materiał nie równy, z kiepskim brzmieniem i kilkoma perełkami. Ogólne wrażenie sa na pewno bardziej na plus niż na ostatniej płycie. Jest jeszcze nad czym pracować, ale fani Holdy dragons czy heavy/power metalu i tak obczają, bo to już znana marka.

Ocena; 5.5/10

DEVILS TRAIN - Ashes & Bones (2022)


 Niemiecki Devils Train wraca i to jeszcze silniejszy niż przedtem. Do tej pory ta formacja wydała dwa albumy, który reprezentowały klasę średnią jeśli chodzi o mieszankę heavy metalu i hard rocka. Teraz po upływie 7 lat od wydania "II" przyszedł czas na trzeci album, z tym żę "Ashes & Bones" to ich najlepsze wydawnictwo. Przemawia za tym niesamowity skład i bardziej dopracowany materiał.

Wciąż na stanowisku wokalisty jest R.D Liapakis, którego dobrze znamy z Mystic Prophecy. Sekcja rytmiczną tworzą dwaj dawni muzycy Running Wild, czyli Jorg Micheal na perkusji i Jens Becker na basie. Mocne nazwiska i to już zobowiązuje do muzyki z górnej półki. Na gitarze z kolei jest równie uzdolniony Dan Baune. Nazwiska wielkie i to przedłożyło się na jakość zawartości. Przede wszystkim kompozycje mają w sobie większego ognia i kopa niż na poprzednich wydawnictwach. Jest większa przebojowość i najlepsze jest to że Devils Train brzmi jak Devils Train i nie ma tutaj utraty tożsamości. Do tego dochodzi najciekawsza okładka tej grupy i soczyste, mocne brzmienie, które oddaje klimat hard rockowych wydawnictw.

Odpalamy płytę i już na wstępie atakuje nas zadziorny "The Devil and the blues", który świetnie buja i oddaje to co najlepsze w muzyce Devils Train. Killerem bez wątpienia jest rozpędzony i bardziej heavy metalowy "The girl of south dakota", który imponuje mocnym riffem i szybkim tempem. No słychać, że Devils Train przemyślał pewne kwestie i dopracował w pełni swój styl. Teraz to brzmi naprawdę profesjonalnie. Singlowy "You promised me love" nieco bardziej komercyjny, nieco radiowy, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.  Hard rockowe szaleństwo dostajemy w energicznym "More". Dużo tutaj pozytywnej energii i dynamicznego grania co pokazuje "In the heat of the night" czy niezwykle melodyjny "Small sex Tonight". Mocno zapada w pamięci żywiołowy "Hold the Line", który również znakomicie wpisuje się konwencję i momentami przypomina mi się Voodoo Circle czy Sinner.

Totalnie zniszczenie może nie nastąpiło. Płycie też brakuje trochę do ideału, ale wiecie co? Naprawdę można dobrze się bawić przy dźwiękach nowej płyty Devils Train. Tryska z niej przebojowość i dobra energia. To dobrze wyważony miks heavy metalu i hard rocka. Warto było czekać 7 lat, bo to najlepsze dzieło Devils Train.

Ocena: 8/10

sobota, 9 lipca 2022

SINNER - Brotherhood (2022)


 Czy to " Santa Muerte part 2" ? Okładka i klimat na to wskazują. Sinner jednak zaskakuje i wraca do złotych czasów, kiedy śmiało konkurował z Primal Fear. Czasy "Nature of Evil" czy "Judgment day" wróciły i bardzo mnie to cieszy. "Brotherhood" to 20 album w dorobku Sinner i jestem w szoku że Mat Sinner jest w takiej formie i nagrał album, który można postawić obok tych najlepszych w jego dorobku.

Tym razem band idzie w kierunku bardziej heavy metalowym, choć nie brakuje tego hard rockowego feelingu. Wokal Mata jest jak wino, im starsze tym lepsze. Mimo problemów zdrowotnych z którymi obecnie się boryka pokazał tutaj klasę. Brawo. Jest tym razem też i rozmach, bo mamy sporo ciekawych nazwisk w roli gości. Choćby warto wspomnieć o Sheepersie czy Romero. Naumann i Sholpp kreują wciągające i mocne partie gitarowe. Słychać powiązania z Primal Fear  i to nie dziwi, bo takie zabiegi miały miejsce w przeszłości. Płyta zadziorna i przebojowa, co sprawia że słucha się jednym tchem.

Strzał między oczy dostajemy wraz z otwieraczem "Bulletproof". Oj co za moc i powiązania z Primal Fear mamy tutaj. Wyszedł prawdziwy killer i już chce się poznać resztę utworów. Dawno Sinner nie był w takiej formie, oj dawno. Hołd dla rocka mamy w "We came to rock"? No nie do końca. Mocny, agresywny riff, dynamiczne tempo i ten stadionowy refren. Sprawdzi się idealnie na koncercie, to na pewno. Troszkę hard rockowego feelingu można wyłapać w przebojowym "Reach out", ale trzeba przyznać, że te popisy gitarowe w tle są bardzo atrakcyjne. Melodia przewodnia w tytułowym "Brotherhood" też jest warta odnotowania i pochwalenia. Tutaj mamy hard rock pełną gębą i też taki z górnej półki. 7 minutowy "The last genaration" też wykazuje heavy metalowe zacięcie i sporo się tutaj dzieje. Nie ma miejsce na nudę. Kolejny szybki killer w klimatach Primal fear dostajemy w "Gravity" i to jeden z moich ulubionych kawałków z nowej płyty. "The man they couldnt hang" śmiało mógłby się znaleźć na pierwszych płytach Primal Fear. No jest ta drapieżność i zapędy pod Judas Priest. No Mat Sinner rozpieszcza nas na nowym krążku. "My scars" wykazuje cechy topornego, niemieckiego metalu, a "40 days 40 nights" to przyjazna i bardzo ciepła, rockowa ballada.

Sinner wraca w wielkim stylu i tym razem przeszedł sam siebie. Płyta bardzo metalowa, bardzo drapieżna i przebojowa, a zarazem bardzo w stylu Primal Fear. Przebija wiele ostatnich płyt które wydał Mat Sinner. Wielkie brawa i oby utrzymał taki właśnie kierunek na kolejnych płytach. Można brać w ciemno!

Ocena: 9/10

piątek, 8 lipca 2022

CLEANBREAK - Coming Home (2022)


 Mam wrażenie, że Frotniers Records specjalizuje się ostatnio w dostarczaniu nam fanom różnych znakomitych supergrup. Najlepsze jest to, że to nie tylko plejada gwiazd, które daje nic znaczący popis umiejętności. Za tym faktycznie przemawia jakość i świeżość. Większość tych projektów odnosi spory sukces i wiele z nich potrafi namieszać w zestawieniach. Kolejna supergrupa do kolekcji frontiers records to Cleanbreak. Prosta chwytliwa nazwa, która już zachęca by zapoznać się z twórczością grupy. Jest tu heavy metal, jest duża dawka chwytliwych melodii, jest nutka hard rocka, a wszystko podane w przejrzystej i nieco komercyjnej formie. Mamy i radiowe hity, mamy killery, trochę wolnych i szybkich kawałków. Każdy znajdzie coś dla siebie. Debiut to kiepsko słowo dla "Coming Home", a gdy spojrzy się na skład, to już w ogóle to słowo nie pasuje do Cleanbreak.

Za sukcesem tej płyty stoi bez wątpienia jedyny w swoim rodzaju James Durbin, który ostatnio skradł serca słuchaczy swoim solowym albumem. Młody i jakże utalentowany wokalista, który sprawdza się w takich klimatach. Lata 80, dużo tradycyjnego metalu i hard rocka, to jest właśnie idealny podkład pod głos Durbina. Wspierają go gitarzysta Mike Flyntz z Riot V, a także  basista Perry Richardson i perkusista Robert Sweet z Stryper. Za produkcją, pisanie utworów i wsparcie w partiach klawiszowych odpowiada nie kto inny jak Del vecchio. Mocny skład i to się też przekłada na zawartość i jej jakość.

Mocne i dobrze wyważone brzmienie, tylko jeszcze dodaje całości uroku i mocy. Ileż klasy ma w sobie "Coming Home", który jest z pogranicza melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Ach ten wokal Durbina i pełne gracji partie gitarowe. Brzmi to świetnie. Nieco wolniejszy, nieco bardziej zadziorny "Before the fall" też ma w sobie to coś i od razu wpada w pamięci. Słychać od pierwszych sekund, że jest chemia między muzyka i że jest to grupa doświadczonych muzyków. Lżejszy "We are warriors" prezentuje hard rockowe oblicze zespołu. Wciąż wysoki poziom i wciąż niezwykła dbałość o detale. Mistrzowie w swoim fachu. Killerem jest tu bez wątpienia energiczny "man of older souls" i tutaj panowie dają czadu. Już sam riff wgniata w fotel. Moim numer 1 jest tutaj nieco power metalowy "Still fighting". Co za perełka, co za partie gitarowe. Durbin momentami śpiewa jak Ronnie Romero. "No other heart" czy "Find my way" to hard rockowe ciosy między oczy. No i jeszcze ten hit w postaci "Cleanbreak".

Nic nie jest tu wymuszone. Brzmi to wszystko naturalnie, a band błyszczy. Świetny miks heavy metalu, hard rocka i nawet gdzieś tam echa power metalu. Słabe punkty? Oj ciężko coś wytknąć. Wysoki poziom, a dla niektórych nawet nieosiągalny. Oby na debiucie się nie skończyło, bo ja chce więcej!

Ocena: 9/10

środa, 6 lipca 2022

IRONFLAME - Where Madness Dwells (2022)


 Andrew D'cagna i jego band o nazwie Ironflame wraca. Po dwóch latach ciszy band wraca z nowym albumem i "Where Madness Dwells" to już 4 album tej formacji. Album został wydany 1 lipca nakładem High Roller Records. "Blood Red Victory" z 2020 r był naprawdę udany i często do niego wraca. Tym razem udało się utrzymać wysoki poziom, choć można odnieść wrażenie, że trochę ustępuje poprzednikowi.

W zespole działają ci sami ludzie, więc nie ma niespodzianek. Andrew odpowiada za partie wokalne i ten jego głos idealnie wpasowuje się w styl grupy. Czuć ten rycerski klimat i amerykański feeling. Wpływy Manowar, Omen, czy Manilla Road są bardzo wyczuwalne w muzyce Ironflame. Dobrą robotę odwalają też gitarzyści Scott i Lukas. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale grają porządne riffy i cały czas się coś dzieje. Nie brakuje mocnych riffów czy chwytliwych melodii. Mocnym atutem jest to, że płyta brzmi jakby miała ukazać się w latach 80. Okładka jak i brzmienie też mocno są wzorowane na tamtym okresie.

Płyta jest krótka i zarazem bardzo treściwa. Zaczynamy od oldschoolowego "Everlasting Fire", który idealnie wprowadza nas w zawartość płyty. Taki właśnie klimat i styl panuje na płycie. Przyspieszamy w kilerze "Under The Spell" i tutaj band pokazuje swój potencjał. Oj brakuje dzisiaj tego typu grania, tym bardziej uznania dla tego bandu. Prosty i jakże chwytliwy riff ozdabia "Kingdom of Lies", który kipi przebojowością.  Mocnym punktem na płycie jest rozpędzony "Ready to strike", który przemyca troszkę patentów Manowar. Mamy jeszcze niezwykle melodyjny "The phantom flame" i rozbudowany "Where madness dwells", który zabiera nas w rejony bardziej epickie.

Do totalnego zniszczenia jeszcze troszkę brakuje, ale i tak słowa uznania dla zespołu. Wiedzą co robić i robią to bardzo dobrze. "Where madness dwells" to kawał porządnego amerykańskiego heavy metalu o epickim charakterze. Band wciąż trzyma wysoki poziom, aczkolwiek "Blood red victory" zrobił na mnie większe wrażenie. Płyta godna polecenia.

Ocena: 8/10

wtorek, 5 lipca 2022

VH FRENZY - Bleak Light (2022)

Tajemnicza okładka, tajemnicza nazwa zespołu i w sumie nie wiele idzie odkryć na pierwszy rzut oka. Nasuwa się stylistyka hard rockowa z nutką melodyjnego metalu i właśnie to znajdziemy na tej płycie. Jak się okazuje "Bleak light" to debiutancki krążek fińskiej formacji VH Frenzy. Kapela powstała w 2013 r i trzonem jej jest wokalista Jukka Nummi, którego znamy  z koncertów Ghost Machinery i gitarzysta Tuomas Jaatinen, który grywa w Burning Point. Miłe zaskoczenie czeka nie jednego fana melodyjnego metalu, bo pierwsze to kawał porządnego grania, które potrafi zauroczyć, a po drugie czuć klimat fińskiej sceny metalowej i momentami są skojarzenia z Leverage czy Stratovarius.

Wokal Jukki jest czysty, bardzo klimatyczny i wpasowuje się w stylistykę melodyjnego metalu czy hard rocka. Przykuwa uwagę i nadaje całości owej przebojowości. Na plus są oczywiście skojarzenia z Kiske. Klawiszowiec Jere Tulirinta też sporo wnosi do muzyki swoją grą. To za jego sprawą czuć tą przestrzeń i nieco futurystyczny klimat. No wszystko jest tak jak być powinno.

Po klimatycznym intrze wkracza "Hidebound" i to jest prawdziwa petarda. Band gra z polotem i pomysłem. Sięgają tutaj gwiazd i poziomu najlepszych. Słychać stary dobry stratovarius i mnie tutaj z miejsca band oczarował. Stonowany "Hold on Tight" wykazuje cechy bardziej hard rockowe, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Co za gracja i dbałość o detale. Brawo panowie! Pojawiają się cechy nieco progresywne w "Freak show", ale akurat ta droga tutaj obrana jakoś do mnie nie przemawia. Partie gitarowe w dynamicznym i nieco power metalowym "Rat race anthems" wgniata w fotel i to jeden z najlepszych kawałków na płycie. No jest moc! Przebojowy "Wake me up" wyróżnia się ciekawymi partiami klawiszowymi i cechami Stratovarius. Całość wieńczy rozbudowany i pełen różnych smaczków "Nothern Starr" i może momentami gdzieś tam wkracza się nuda, ale całościowo kawałek nie jest taki zły.

"Bleak Light" to z pewnością debiut, który zasługuje na uwagę i pochwałę. Sporo tutaj ciekawych i wciągających melodii. Brawo za oddanie w pełni styli i klimatu fińskiej sceny metalowej. Od razu słychać, że to band z Finlandii. Drzemie w nich ogromny potencjał to na pewno. Posłuchajcie i sami oceńcie. Ja jestem na tak.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 3 lipca 2022

WOLFS MOON - Psycho Underground (2022)


 Toż to niemiecki Wolfs moon powrócił po 9 latach ciszy. Szok i niedowierzanie. Już myślałem, że dali sobie spokój z graniem metalu, bo ich ostatnie płyty wiały nudą. No ale jest przed nami 8 studyjny album tej formacji i akurat "Psycho underground" wypada  korzystnie w zestawieniu z ostatnimi wydawnictwami Wolfs Moon. Obstawiałem powtórkę z poprzednich płyt, a dostałem w zamian  kawał solidnego heavy metalu z nutką power metalu, gdzie słychać wyraźne wpływy Grave Digger, czy Hazy Hamlet. Bałem się odpalić tej płyty, ale band bardzo pozytywnie zaskoczył.

O obecnym stylu i jakości Wolfs moon decyduje bez wątpienia gitarzysta i wokalista Gerd Simson, który jest głównym motorem napędowym. Jego toporne i typowe  niemieckie riffy są tym razem mocnym atutem Wolfs moon i przesądzają o atrakcyjności płyty. Niby nic nowego, ale tym razem band umiejętnie wykorzystuje swoje walory. Ta niemiecka formacja potrafi też urozmaić swoje partie wokalne i basowe. Głównym wokalistą jest tutaj klawiszowiec Christian Górke, który był w zespole w latach 90. Jest to bardzo ważna osobistość dla zespołu. Swoje "3 grosze" dorzuca Gerd, który odpowiada za mroczniejsze partie wokalne. Basista Frank Bruning i perkusista Andreas Rinke odpowiadają za sekcję rytmiczną, a Peter Dickert również w roli basisty bardziej pełni funkcję uzupełnienia partii gitarowych Gerda. Mocny i dobrze zgrany skład, ale słychać że jest chemia i jest tego efekt. W końcu jest to muzyka, która jest przemyślana i trafia do słuchacza.

Mocno zaskakuje otwierający "Bloodrider"', który promował album. Co za riff, co za powiew świeżości i pomysł na heavy metal szokuje i pozytywnie nastawia co do pozostałej zawartości. Niemiecki, toporny heavy metal dobrze słychać w stonowanym i zadziornym "Psycho underground". Dobrze wypadają te rozbudowane kompozycje jak choćby "Sacrifice in flames" , gdzie band stawia na klimat i urozmaicenie. Jest też nutka przebojowości w "summit of evil", czy wciągająca melodia w stonowanym "Paint a pantagram". Echa twórczości Grave Digger słychać w zamykającym "i still believe in metal".

Wolfs Moon nagrał tym razem naprawdę udany album, który wpisuje się w styl niemieckiego topornego heavy metalu. Znajdziemy tu sporo solidnych riffów, refrenów i najlepsze jest to że w końcu jest to album, który słucha się z przyjemnością i bez zażenowania. W tym roku może nie namiesza, ale jest nadzieja że w przyszłości band nas zaskoczy czymś pozytywnym. Jeden z najlepszych albumów Wolfs Moon to na pewno.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 30 czerwca 2022

RESISTANCE - Skulls of My enemy (2022)

Amerykański Resistance ma swoje korzenie w latach 80 i 90, jednak ich okres działalności przypada na lata  2002 - 2022. Po dwudziestych latach przyszedł czas na 4 pełnometrażowy album, który jest w zasadzie tym do czego nas band przyzwyczaił, czyli porcją znakomitego heavy/power metalu. W ich muzyce można znaleźć wpływy Mystic Prophecy, Brainstorm, Primal Fear, ale też coś z Judas Priest, Iron Maiden czy Liege Lord. Band od lat trzyma wysoki poziom i ostatni album "Metal Machine" z 2017r miło wspominam. 5 lat minęło, a band brzmi jeszcze drapieżniej i dowodem tego jest najnowsze dzieło zatytułowane "Skulls of my enemy". Czyżby ich najlepszy album w dorobku?

Przepiękna, pełna epickości i różnych detali okładka wiele zdradza. Rycerski klimat unosi się i jest wyczuwalny na płycie. W 2018 r band zasilił Nano Lugo i objął on funkcję drugiego gitarzysty. Razem z Dan Luno tworzą zgrany duet i słychać że panowie nie zapominają o klasycznych patentach i amerykańskim heavy/power metalu z lat 80 czy 90.  Panowie dostarczają sporo mocnych riffów i wciągających melodii. Dzieje się w tej sferze i słuchacz nie ma powodów do narzekania. Kto napędza ten band najbardziej? Bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Robert Hett, który potrafi dodać kompozycjom mocy i drapieżności. Ma wyrazisty głos i ciekawą barwę, która przybliża nam stare dobre płyty z kręgu us power metalu. Wszystko jest na miejscu i brzmi tak jak powinno. Jak przedstawia się zawartość?


Na krążku znajdziemy 9 utworów i każdy robi wrażenie. Intro "Call to Arms" jest takie klasyczne i buduje napięcie. To jest to. "Valhalla has locked its Doors" i tutaj band rusza  z grubej rury. Mocny riff, szybkie tempo i słychać, że wracają z podwojoną siłą. Brzmi to obłędnie i taki heavy/power metal to ja uwielbiam. Dalej mamy niezwykle chwytliwy "On Dragon Wings" i ileż tutaj świeżości i przebojowości. Niby nie odkrywają niczego nowego, ale ten odgrzany kotlet naprawdę smakuję i chce się dokładkę. Judas Priest z czasów "Painkiller" to ja kocham  i to co słyszę w "Earthshaker" zabiera mnie do tamtej płyty. Niezwykła energia i drapieżność. No jest moc. Kolejny killer to rozpędzony "Nordic Witch" i znów band imponuje wyczuciem smaku i pomysłowością. Oj cieszą słuchacza takie dźwięki. Klasyka, hołd dla mistrzów, ale nie chamskie "kopiuj-wklej". Znakomity jest refren w "Templers Creed" i znów brzmi to naprawdę dobrze i band wykorzystuje swój potencjał. Stonowany i nieco mroczniejszy "Awaken the necromencer" też jest niezwykle uroczy i ten wokal z klasycznymi partiami gitarowymi no wbija w fotel. Na koniec jeszcze perełka "Metalium", który brzmi nieco jak Hammerfall z  Metal Church. Killer. Chce się więcej, a to już niestety koniec płyty.

Niespodzianka? I owszem, bo nie liczyłem, że band nagra jeszcze coś lepszego niż "Metal Machine" a tu band mnie zaskoczył pozytywnie. Słabych punktów brak. Band pokazał, że można odświeżyć znane patenty i zagrać z miłości do heavy/power metalu. Warto było czekać 5 lat, bowiem to najlepsze co nagrał ten zasłużony band. Brawo Panowie!

Ocena: 9.5/10

niedziela, 26 czerwca 2022

MUNICIPAL WASTE -Electrified Brain (2022)

Pozycja amerykańskiego Municipal Waste na rynku muzycznym nie jest zagrożona. To jeden z bardziej doświadczonych zespołów, które dzielnie reprezentują klasyczny thrash metal. Każdy kto lubi muzykę w stylu Anthrax,  Gama Bomb czy Havok ten bez wątpienia po lubi twórczość tej formacji. Obecnie band powrócił z nowym albumem i "Electrified Brain" to już 7 album w ich dyskografii i tylko umacnia ich pozycję.

Obyło się bez niespodzianek. Dostajemy tutaj rasowy thrash metal, w którym nie brakuje zadziorności, pazura, agresji, ale też i dobrych melodii. Wszystko przemyślane i poukładane. Piękna okładka, który nieco przypomina mi okładkę Iron Maiden z czasów "siódmego syna"  i do tego mocne, dobrze wyważone brzmienie. Wszystko znakomicie współgra. Mocnym atutem amerykanów jest wokalista Tony Foresta, który od lat jest motorem napędowym zespołu. To on nadaje charakteru całości. Z kolei Nick i Rayn odpowiadają za odpowiednie tło. Tym razem grają klasycznie i nie ma eksperymentowania. Mam jednak pewne zastrzeżenie. 14 utworów całość trwa 33 minuty i szkoda że panowie poszli w dużą ilość krótkich kawałków. Najdłuższy utwór liczy 3minuty i to trochę śmieszne zjawisko.

Zawartość jest mocna i to trzeba przyznać. Już na wstępie atakuje nas "Electrified Brain" i tutaj mimo mocnych dźwięków pojawiają się myśli, że coś za krótko trwa ten utwór. Jakby ktoś specjalnie uciął. Klasycznie brzmi też zadziorny "Demoralizer" i to jest thrash metal jaki kocham. Słychać w tym wszystkim echa lat 80 czy 90. Taki rozpędzony "Last crawl" zaspokoi maniaków kreator czy Exodus. "The bite" trwa troszkę ponad minutę i szkoda, bo mógł trwać znacznie dłużej. Rzeczywiście "High speed steel" to uczta dla maniaków starego dobrego speed metalu. Główny riff to prawdziwa petarda i sam kawałek niesie sporo energii. Jest jeszcze punkowy "Crank the heat", czy niezwykle melodyjny "restless and wicked". kolejne szybkie i treściwe killery to "berreled rage" czy wieńczący płytę "paranormal janitor".

Bardzo udany album, ale to było do przewidzenia kiedy płytę wydaje Municipal Waste. Jest klasyczny thrash metal z ciekawymi riffami i melodiami. Troszkę zmieniłbym konstrukcję samego albumu i pokusił się o bardziej zróżnicowany materiał. Nie jest źle i naprawdę dobrze się tego słucha. Warto posłuchać jak brzmi ten doświadczony band, po niemal 21 latach działalności.

Ocena: 8.5/10

ALESTORM - Seventh Rum of a seventh rum (2022)


 "Curse of the crystal Coconut" to był nie wypał jeśli chodzi o dokonania Alestorm. Zbyt śmieszny, zbyt dyskotekowy i kiczowaty jak na mój gust. Nie liczyłem, że Christopher Bowes tak szybko zrekompensuje ten wypadek przy pracy. Po dwóch latach przerwy brytyjski Alestorm powraca z nowym albumem i "Seventh Rum of The Seventh Rum" to jeden z ich najlepszych albumów.

Powraca radość i ciekawe pomysły, a przede wszystkim dobra muzyka. Cieszy piękna okładka i tytuł, który nawiązuje do twórczości Iron Maiden. Tym razem Christopher przysiadł do kompozycji i stworzył materiał, który może rywalizować z najlepszymi płytami Alestorm. Jest dużo humoru, radości, chwytliwych melodii, a przede wszystkim to folk power metal pełna gębą. Christopher to jednak specjalista od pirackiego metalu. 


42 minuty świetnie wywarzone materiału znajdziemy na płycie i to jest 100% alestorm. I to wszystko za co ich pokochaliśmy. Taki otwieracz "megallans Expedition" to rasowy otwieracz Alestorm. Jednak jest coś więcej. Jest pazur, jest energia i epicki refren. Alestorm powraca w wielkim stylu. Dalej mamy przebojowy i pełen energii "the battle of cape fear River". Znowu mamy piracki refren i sporo ciekawych motywów.  Brzmi to naprawdę świetnie. Niby kiczowate jest "Cannonball" ale to jeden z największych hitów na płycie i główna melodia po prostu wymiata. Dyskotekowy "p.a.r.t.y." też  zalatuje kiczem, ale to taki piracki odpowiednik beast in black. Radosny i bardzo przebojowy kawałek, który w pełni oddaje styl Alestorm.  W podobnych klimatach mamy "Under blackened banners" który znów wprowadza dyskotekowe melodie. Nieco odświeżona formuła alestorm, ale swój charakter zachowali. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia tytułowy "Seventh Rum of a seventh Rum". Znakomita mieszanka folk metalu i power metalu. Christopher potrafi stworzyć prawdziwa perełkę. Jest jeszcze radosny i nieco kiczowaty"come to brazil" i killer w postaci "return to torruga".

Wyszedł tym razem mega przebojowy album, który opiera się na folkowych melodiach, pirackim klimacie i mocnych riffach. Alestorm troszkę odświeżył formule, pokazał że i nieco dyskotekowe dźwięki pasują do muzyki Alestorm. Christopher wie jak nagrać świetny album i nowy Alestorm jest tego świetnym przykładem. Nie wiem jak wy, ale ja świetnie się bawiłem. Jeden z najlepszych albumów Alestorm i taka jest prawda. 

Ocena 9. 5/10

sobota, 25 czerwca 2022

VICTORIUS - Dinosaur Warfare pt 2 : The great Ninja War (2022)


 W każdy z nas drzemie coś z dziecka. Lubimy wracać do mangi typu Dragonball, komiksów, seriali czy bajek z dzieciństwa. Czemu nie wykorzystać tego tematyki w muzyce? Pomysł może nie jest zły, bo przecież taki Animetal Usa pokazał, że można. Niestety można ponieść też klęskę co pokazał Dragonforce na swoim ostatnim krążku. Niemiecki Victorius też poszedł w tym kierunku i ich "Space ninjas from Hell" czy wreszcie mini album "Dinosaur warfare" to taki słodki power metal, w którym wymieszane są patenty Freedom Call, Hammerfall z właśnie wesołkowatym Dragonforce czy Helloween. Nic w tym złego, o ile pomysły i sama muzyka są świetne i przemyślane. Victorius ostatnio pokazał, że można tak brzmieć. Nowy album "Dinosaur warfare pt 2: the great war" to kontynuacja stylu wypracowanego na poprzednich płytach. Power metal dla dzieci? Nie dajmy się ponieść też emocjom.

Skład bez zmian, ale to nie dziwi bo band znakomicie funkcjonuje. Jak zawsze miło jest posłuchać poczynienia gitarzystów. Dirk i Flo stawiają na klasykę i chwała im za to. Wizytówka Victorius od samego początku jest głos Davida Babina. Lata lecą, a on wciąż zachwyca swoim niesamowitym głosem. O to chodzi w power metalu. Dla jednych wstyd jest słuchać tam slodkiego, może dziecinnego power metalu. Jednak ten gatunek zawsze był tak oceniany. Czy freedom call, trick or treat czy wczesny helloween nie były wysmiewane? Póki są ciekawe melodie, energia i masa hitow to ja idę w ten lukrowy świat Victorius. Dobrze jest być znów dzieckiem. Przednia zabawa. 


Już na wstępie dostajemy dwa świetne killery. "Victorius dinogods" to może i kiczowate i banalny power metal, ale szybko wpada w ucho i ja to kupuje. Panowie dobrze się czują w tej stylizacji i słychać że to nie kreowanie czegoś na silę. Przebojowy "mighty magic mammoth" niszczy chwytliwym i wciągającym refrenem. Panowie dają tu czadu i nic dziwnego że wybrano ten kawałek na singiel. Echa stratovarious słuchać w energicznym "Jurasic jetfighters". Kolejny killer to "Dinos and dragons" który również promował album. Słychać tu coś z Hammerfall czy Bloodbound. Znów atakuje nas prosty i mega przebojowy refren. Jest moc. Ciekawie wypada marszowy "Katana kingdom rising" i znów band błyszczy. Cały czas jest przebojowo i każda melodia jest bardzo chwytliwa. Czy szybki "god of roar" czy "triceps  ceratops". Jest kicz, ale wszystko to co najlepsze w słodkim power metalu.  Z kolei taki "tyrannosaurus steel" czerpie garściami z Hammerfall, powerwolf czy rhapsody. Niezwykle podniosły kawałek. Wesoły "powerzord" idealnie wieńczy płytę. Brakuje może większego urozmaicenia, może jakiejś ballady, może jakiegoś kolosa, ale widać taki miał być ten album. 

Victorius idzie w zaparte i dalej chce zabawiać wesolkowatym power metalem z dziecinnymi tekstami. Czasami trzeba też się zabawić i oderwać od szarej rzeczywistości. Ta płyta sprawdza się idealnie. Znów czuje się jakbym miał 10 lat. 

Ocena :9/10

wtorek, 21 czerwca 2022

VYPERA - Eat Your Heart Out (2022)


 Vypera to kolejny młody band, który próbuje swoich sił w muzyce. Ten szwedzki band, który powstał w 2016 r i postanowił podbić rynek hard rocka i heavy metalu. Na pewno dwie rzeczy przyciągają uwagę, jeśli chodzi o ich debiutancki album zatytułowany "Eat your heart out". Po pierwsze album ukazał się pod skrzydłami wytwórni Frotniers Records, która ma intuicję do wydania ciekawych płyt. Druga ważna rzecz, to fakt, że nad całością czuwał Ced Forsberg. Każdy kto lubi muzykę w stylu Dokken,Helix,czy Wasp, ten z pewnością szybko przekona się do debiutu tej kapeli.

Okładka nie wiele zdradza, ale zapada w pamięci. Brzmienie na płycie też jest z górnej półki. Pozwala uchwycić klimat lat 80 i podkreślić talent muzyków. Panowie mają pomysł na siebie i w efekcie powstał ciekawy materiał, który zabiera nas faktycznie do najlepszych płyt hard rockowych z lat 80. Mocnym punktem Vypera jest bez wątpienia wyrazisty i emocjonalny wokalista Andreas Wallstrom. Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Christoffer Thelin, który stawia na sprawdzone patenty i klasyczny wydźwięk. Całość brzmi jakby została nagrana lata temu.

Band zaczyna z grubej rury, bo otwieracz "Slow Me down", nie cechuje się z pewnością wolnym tempem. To soczysty heavy metal rodem z lat 80. Jest energia, klimat i duża dawka przebojowości. Brawo Panowie! Spokojnie, wręcz balladowo zaczyna się "Standing on the Edge", ale szybko przeradza się w prawdziwą ucztę dla fanów hard rocka. Brzmi to znajomo, ale słychać że panowie też sporo od siebie dają. "Sierra" to jeden z mocniejszych utworów na płycie i znów znakomicie uchwycono lata 80. Riff prosty, ale bardzo treściwy.  Band przyspiesza w "Rock'n Roll" i to też kawał świetnego heavy metalu. Co za energia i melodyjność bije z tego kawałka. Nie brzmi to jak utwór z roku 2022. Dalej jest równie ciekawie, bo pojawia się przebojowy "Danger" czy stonowany i pełen pazura "Straight for the kill". Warto też wspomnieć o dynamicznym "Cold As Ice".

Takich płyt jest pełno. Dużo powstaje teraz płyt w klimat lat 80, gdzie dochodzi do mieszania stylistyki hard rocka i heavy metalu. Nie wszystko jest dobre, a niektóre kapele przepadają. Tutaj jest inaczej. Drzemie ogromny potencjał. "Debiut" to słowo nie pasuje do tej płyty. Znajdziemy na krążku Vypera dobrze skrojony heavy metal z nutką hard rocka. Panowie nie kopiują kapele z lat 80, lecz brzmią jakby grali w tamtych czasach. Całość brzmi autentycznie i słucha się tego z wielką przyjemnością. Niby nic odkrywczego, a jest to muzyka prosto z serca dla miłośników heavy metalu lat 80. Czekam na kolejne płyty tej formacji, bo coś czuje że jeszcze nie raz nas zaskoczą. Gorąco Polecam!

Ocena: 8.5/10

niedziela, 19 czerwca 2022

ICONIC - Second Skin (2022)


 Iconic to kolejna supergrupa wykreowana przez wytwórnię Frontiers records. W skład jej wchodzą wielkie nazwiska z gatunku hard rocka. Jest gitarzysta Micheal Sweet z Stryper, jest również gitarzysta Joel Hoekstra z Whitesnake, na basie Marco Mendoza z Twisted Sister, perkusista Tommy Aldridge z Whitesnake. Na wokalu świetny Nathan James z Inglorious. Wpływy macierzystych kapel usłyszy na debiutanckim krążku "second skin" i wiecie co? To kawał dobrze skrojonego hard rocka. 


Od samego początku słychać, że tu nie grają wielkie nazwiska, a doświadczenie i pomysł na dobry hard rockowy materiał. Płyta jest pełna klasycznych dźwięków. Nie brakuje hitów czy ciekawych melodii. Jak przystało na płyty wydane przez Frontiers Records jest mocne, czyste i pełne klasy brzmienie. Jest też i przyciągająca uwagę okładkę. Muzyka w tym wypadku sama się broni.

Klasycznie brzmi otwierający "Run", który nawiązuje do twórczości Inglorious czy właśnie Whitesnake. Niby nic nowego, a dostarcza sporo frajdy.  Band potrafi zagrać troszkę szybciej i z pazurem co potwierdza to dynamiczny "Second Skin". Klimatyczny i bardzo romantyczny "All i need" to miły ukłon w stronę takich perełek od Whitesnake. W podobnych klimatach mamy "This way". Więcej hard rockowej zadziorności znajdziemy w "it aint over" czy "All about".

Jest klimat lat 80, doświadczeni muzycy i w efekcie powstał solidny album hard rockowy. Do geniuszu troszkę tej płycie brakuje. Troszkę za dużo takich romantycznych dźwięków, za mało kopa i hitów, który by rzuciła na kolana. Dobrze się tego słucha, a płyta jest przemyślana, tak więc nie ma mowy o klęsce. Brakuje mi "kropki nad i" i ostatecznego szlifu. Potencjał jest i zobaczymy czy ten band będzie z prawdziwego zdarzenia czy chwilową odskocznią dla tych wielkich muzyków od ich macierzystych kapel. Czas pokaże.

Ocena: 7/10

MAGICA - Luna Nebuna (2022)


 Szok i nie dowierzanie. Po 10 latach milczenia wraca jedna z potęg rumuńskiego heavy/power metalu czy Magica. Wydali kilka udanych płyt, nagrali ciekawy cover Running wild i potem przepadli. Co mają teraz do zaoferowania? Nowy album zatytułowany "Luna Nebuna" i tylko szkoda, że wszelkie oczekiwania mijają wraz z zapoznaniem sie z owym materiałem. Niestety, ale to kolejne tegoroczne rozczarowanie.

Co z tego że jest dalej ta sama wokalistka Ana Mladinovici i gitarzysta Bogdan? Co z tego że nawet trzymamy się stylistyki heavy/power metalu? Jak tu po prostu nie ma nic ciekawego, nic się nie klei. Mało spójny materiał, który nudzi. Już kiczowata okładka daje sygnał, że coś jest jednak nie tak.


"Luna nebuna" jako otwieracz nie spwdza się. Wieje juda i nawet warstwa instrumentalną jest bez mocy u wyrazu.  Troszkę lepszy jest "send me a sign", ale to 4 liga heavy/power metalu.  Dalej mamy nijaki "little girl" gdzie główny motyw gitarowy jest totalnie nie trafiony. Szukamy dalej jakiś plusów. Najciekawszy z całej płyty jest "you should have run". Coś w końcu zaczyna się dziać. Też jakieś plusy można znaleźć w melodyjnym "blind".


10 lat czekania i wydać takie coś? Ciężko napisać coś pozytywnego. Kapela która grać potrafi i ma swoje grono fanów marnuje swoja szanse na wielki powrót. Straszne nudy i nawet największemu wrogowi tego nie polecam. Zostań tylko nazwa Magica. Rozczarowanie roku? Bez wątpienia tak.

Ocena 2/10

sobota, 18 czerwca 2022

TUNGSTEN - Bliss (2022)


 Kiedy większość kapel kopiuje kogoś i czerpie garściami od starszych kolegów, tak szwedzki Tungsten idzie pod prąd i nie wybiera łatwej drogi. Trzeba mieć odwagę by mieszać patenty industrialne, folkowe z power metalem. Ten band pokazuje, że można i nie brzmi to wcale źle. Do tej pory potrafiłem się wgryźć w ich materiał dość w miarę szybko. Z trzecim albumem zatytułowanym "Bliss" który ukazał się 17 czerwca nakładem Arising Empire miałem troszkę problemów. Za dużo elektroniki i tych patentów industrialnych. Mimo tego warto dać szansę, bo być może to płyta właśnie dla was.

Przede wszystkim znów wielkie brawa dla zespołu za świetne, pełne dynamiki brzmienie i przepiękną okładkę frontową, która zdobi album. Wszystko pięknie, a jak sama muzyka?

No z tym różnie. Płyta wg mnie nie jest równa, Mamy hity, ale też momentami zalatuje kiczem. Sporą robotę robi wokalista Mike Andersson czy Karl Johannson, który odpowiada za harsh wokale, Jest urozmaicenie, jak i na poprzednich płytach, a gitarzysta Nick Johansson stawia na ciekawe melodie. Tylko nie zawsze wszystko jest takie piękne, jak to panowie przedstawiają.


Band potrafi łączyć różne światy muzyczne i efekt na pewno jest ciekawy. Nowy album stara się być bardziej mroczny. W muzyce Tungsten są też patenty klasyczne i to one są dla nie prawdziwa atrakcją. Kiedy wkracza otwieracz "in the center" to mam ciary. Nie pewny klimat, mocny riff i duża dawka nowoczesnego power metalu. Brzmi to ciekawie i jest powiew świeżości. Piękny i melodyjny "dreamers" momentami zalatuje Nightwish. Świetnie and tu wyważył przebojowość i delikatośćz power metalowa konwencją. Szlag mnie trafił przy "march along". Za dużo elektroniki i industrialnych patentów rodem z płyt Ramstein. No i taki kawałek zachwiał moja równowagę. Za dużo band tu przekombinował. Więcej klasycznego grania uświadczymy w nastrojowym "Heart of rust". Kolejny kiczowate i denerwujący utwór to "Come this way" i za mało tutaj power metalu, a za dużo industrial metalu. Tytułowy "bliss" przejawia więcej agresji i mrocznego klimatu. Utwór ma swój charakter i zapada w pamięci. Płyta ma dobre melodie i dobrym tego przykładem jest "afraid of light". Świetny refren, prosta i chwytliwa melodia i wyszedł killer. Tungsten to band z potencjałem i potrafią nie raz bardzo pozytywnie zaskoczyć. Power metal wybrzmiewa też w "eyes of the Storm". Niby nic odkrywczego, a jest radość z sluchania. 


"Bliss" to kontynuacja tego do czego przyzwyczaił nas Tunsten. Brawa ze maja swój styl i nie idą na ktwizne. Szkoda tylko że same utwory nie dopracowane. Najgorsze to te industrialne koszmarki. Płyta miewa sporo pozytywnych dźwięków, więc zasługuje na zaznajomienie się. Poprzednie albumy bez wątpienia robiły większe wrażenie. 

Ocena 6/10

SEVEN KINGDOMS - Zenith (2022)


 Długo kazał czekać seven kingdoms swoim fanom na nowy materiał. Ta amerykańska formacja działa od 2007r i póki co nie zawodziła swoich wyznawców i miłośników power metalu. Najnowsze dzieło zatytułowane "zenith" też nie zawodzi. 5 lat przyszło czekać fanom na piąty album tej grupy. Cieszy fakt, że skład i stylistyka bez zmian.

Na styl i charakter Seven Kingdoms spory wkład ma duet gitarowy Cruz/Byrd i panowie znakomicie się rozumieją. Wygrywają chwytliwe i wciągające riffy, nie brakuje też energicznych solówek. Wszystko rozegrane klasycznie i z dbałością o detale. Grać potrafią, to na pewno. Czasami może nie trafia do mnie dany pomysł, ale nowy album to znów dobry poziom partii gitarowych. Wystarczy odpalić taki "Diamond Handed", by zrozumieć o czym pisze.  Seven Kingodms nie byłby sobą gdyby nie charakterystyczna wokalistka Sabrina Valentine. Jej głos idealnie pasuje do takiego grania.  Drugi kawałek na płycie to zadziorny " A silent remedy" i od razu przypominają mi się złote czasy white Skull. Naprawdę dobrze się tego słucha. Nieco zwalniamy w spokojniejszym i nieco bardziej hard rockowym "Love Dagger".  Ciekawy klimat panuje w marszowym "Empty Eyes", ale już tutaj nieco band obniża poziom. Nieco słabszy moment płyty wynagradza nam przepiękny" Magic in the mist", który oddaje w pełni to co najlepsze w power metalu. Końcówka płyty jest na pewno bardzo udana bo pojawia się przebojowy "The water dance" czy bardziej agresywny "Life signs".

Seven Kingdoms znów nagrał solidny album z klasycznym power metalem. Niczym band nie zaskakuje i dostarcza nam sprawdzone patenty. Pojawiają się słabsze momenty, ale jako całość album wypada dobrze i zasługuje z pewnością na uwagę fanów power metalu. Kto lubi poprzednie płyty, to polubi i ten.

Ocena: 7.5/10

piątek, 17 czerwca 2022

CIVIL WAR - Invaders (2022)


 Kiedy w 2016r obeszła świat wiadomość że Nils Patrik Johansson opuszcza szeregi szwedzkiego Civil War. Był szok i nie dowierzanie, bowiem panowie razem stworzyli wielki zespół i wbili się do czołówki power metalu. Stając się lepsza wersja sabaton. Kelly Sundown Carpenter został następca Nilsa i od 2017 r jest ważnym ogniwem zespołu. Szybko rozwiał wątpliwości i nawet można rzec że wyniósł zespół na jeszcze wyższy poziom. Ten głos niszczy powala na kolana. W końcu to człowiek który śpiewał w Adagio czy Iron maska. Co ciekawe zespół opuścił w 2021 r gitarzysta rikard Sunden a jego miejsce zajął inny gitarzysta Sabaton, czyli Thobbe Englund. Ten nowy, odrodzony po 6 latach przerwy band powraca z 4 albumem zatytułowanym "Invaders". Znów prawdziwa uczta dla fanów power metalu jak i Sabaton. Jest jednak jedno ale...


Odziwo mimo zachwytów i euforii nowym składem, to muzycznie jest to najslabszy album Civil war.  Jest rozmach, świetne riffy i przeboje. Jest świeżość, a nie kopiowanie na siłę Sabaton. Panowie mają swoją ścieżkę. Niestety druga część płyty jest troszkę słabsza. Mamy nierówności i niedociągnięcia, ale to wciąż wysoki poziom. Dla niektórych wciąż nie osiągalny.


Piekna okladka, mocne i soczyste brzmienia to tym razem za mało żeby ukryć wady tego krążka. Single z tej płyty są genialne i stanowią ozdobę tej płyty. Pełen orientalnych dźwięków "Oblivion" jest zaskakujący i pełen świeżości. Pamiętam jakie wrażenie wywarł na mnie przed laty "dead Mans glory". Utwór niezwykle przebojowy i pełen odesłany fo sabaton czy wcześniejszych płyt civil war. No i ten Carpenter na wokalu. Co za popis swojego talentu. Jeden z najlepszych wokalistów na obecnym rynku. Można delektować się również energicznym "Invaders". Nie porwał mnie stonowany "Andersonville", który momentami przy nudzą. Słuchając "carry on" to miałem wrażenie, że leci battle beast. Nie jest to zły utwór, ale nie ma takiego pazura co choćby singlowe utwory. Mamy jeszcze 3 killery w klimatach sabaton i mowa tu o "battle of life", "soldier and kings" czy "warrior soul".  Świetne kawalki z mocnymi riffami i prawdziwym power metalowym kopem.  Oddaj one w pełni kunszt civil war.


6 lat przyszło czekać fanom Civil war na nowy materiał. Było dużo przeszkód, ale w końcu się udało wydać nowy materiał. To dalej civil war jaki kochamy z tymi podniosłymi refrenami i bojowym klimatem. Jest nieco słabiej niż na poprzednich, ale to wciąż wysoki poziom. Nie zawiedli i do tego nie próbują być klonem Sabaton, co się bardzo ceni. Brawo!


Ocena :9/10

JORN - Over the horizon Radar (2022)


 Choćby Jorn zaczął śpiewać do muzyki pop cyz pop rocka to i tak bym posłuchał jego płyt bo to jeden z najlepszych wokalistów stąpających po ziemi. Ta charyzmą i te emocje które zawsze potrafi przekazać to niezapomniane przeżycie. To jest prawdziwy mistrz. Ostatni album "life on death road" to jeden z najlepszych albumów jakie nagrał to też liczyłem po cichu, że i nowy album utrzyma wysoki poziom. Nowy album zatytułowany "over the horizon radar"  ukazał się 17 czerwca nakładem frontiers records. Ta wytwórnia ostatnio wydaje same świetne płyty z muzyką z pogranicza melodyjnego metalu i hard rocka. Tak też jest i tym razem. 


Skład tym razem również uległ zmianie. Został Del Vecchio na klawiszach i pwrskusiat Jovino. Pojawił się Adrian SB na gitarze, jest też basista Labyrinth czyli NIK Mazucconi. Najważniejsza informacja to taka ze wrócił gitarzysta Torę moren który przecież mocno ukształtował muzykę Jorna. Słychać te nawiązania do czasów "worldchanger", ale cieszy fakt że są też i patenty Masterplan czyy też klasycznych hard rockowych tuzów jak deep purple. Ogólnie płyta robi bardzo pozytywne wrażenie, choć na kolana nie powaliła swoją zawartością

Okladka trochę taka nie w stylu Jorna, natomiast brzmienie i ustawienie instrumentów to czysta perfekcja. Jorn od samego początku czaruje swoim głosem i to jest właśnie potęga jego głosu. Przepiękny jest tytułowy Over the horizon radar" i ten klasyczny riff rodem z lat 80 jest uroczy. Przypominają mi się złote czasy rainbow czy deep purple. No jest coś w tym kawalku, że na długo zostaje w pamięci. Dalej mamy " dead london" który wciaga intrygującym riffem i nieco progresywnym zacięciem. Niesamowity klimat panuje w złożonym "my rock and roll" i znów czuć klimat lat 80 i wpływy wielkich zespołów. Klasa sama w sobie i kawałek znakomicie wciaga w ten mroczny klimat. Klasyczny Jorn wybrzmiewa w melodyjnym "one man war" i znów niezła dawka emocji i klasycznego hard rocka. Te dźwięki po prostu płyną i traci się poczucie czasu. Proste motywy, ale właśnie takie są najlepsze.  Fani Masterplan pokochają taki zadziorniejszy "black phoenix" i to kolejny mocny punkt tej płyty.  Mocno wkręcił mi się "in the dirt" który też jest świetnym hołdem dla heavy metalu i hard rocka lat 80. Jest klasycznie i z pomysłem, a to przedkłada się na jakość.  Całość wieńczy perełka w postaci "Faith bloody Faith" z którą Jorn chciał wystartować w Eurowizji. Szkoda ze się nie udało, bo utwór jest mega przebojowy. Co za riff i co za refren. Prawdziwy hicior.

Czego mi zabrakło? Może kilka zrywów, może jakieś 2 petardy? Mimo że troszkę będę narzekał to i tak jest to jedna z najlepszych płyt Jorna i śmiało można ją polecić. Klasa sama w sobie, a przecież Jorn wie jak nagrać materiał w klimatach heavy metalu i hard rocka. Brawo Jorn i dziękuje za twój głos i muzykę.

Ocena : 8.5/10

wtorek, 14 czerwca 2022

GENGIS KHAN - Possessed by the moon (2022)


 Nic się nie zmieniło w muzyce włoskiego Gengis Khan. Panowie dalej grają solidny heavy metal, czerpiąc sporo z lat 80. Najnowsze dzieło zatytułowane "Possessed by the moon" to już ich 3 album, który potwierdza że band grać potrafi i jest to muzyka, która może się podobać. Nowy krążek podsumowuje to co Gengis Khan prezentował do tej pory. Obyło się bez niespodzianek i dostaliśmy solidny heavy metalowy krążek.

To jest płyta skierowana do poszukiwaczy czegoś świeżego czy pomysłowego. Band idzie utartymi szlakami i nie próbują nawet eksperymentować. Ich muzyka albo może się podobać albo i nie. Motorem napędowym zespołu są gitarzyści Mike i Nail, który stawiają na klasyczne rozwiązania. Dostajemy solidną porcję riffów i wpadających w ucho melodii. Brakuje może nieco agresji, jakiś świeżych pomysłów, który podniosły by wartość owej płyty. Troszkę słabszym ogniwem jest specyficzny wokalista Frank Leone. Jedynie co mi się podoba to że momentami brzmi niczym wokalista Powerwolf.

Klimatyczna okładka przyciąga uwagę i jest na pewno miłym dodatkiem. Brzmienie też nie zawodzi i bardzo dobrze współgra z zawartością. Na pewno furorę robi przebojowy "Possesed by the Wolf" i czy tylko ja tu słyszę nawiązania do Powerwolf? Kawał dobrej roboty. Rozbudowany i marszowy "In the name of glory"  też wypada całkiem przyzwoicie. Partie gitarowe są tutaj największą ozdobą. Dobrze wypada też energiczny "Extreme power" i podobne emocje wzbudza rozpędzony "Sandman". Do grona ciekawych kawałków zaliczyć warto "Long Live Rebels". Mocny riff robi tutaj robotę.

Jest sporo udanych utworów, ale są też i słabsze momenty, gdzie wkrada się rutyna i lekkie znużenie. Band grać potrafi i troszkę nie wykorzystuje swojego potencjału. Płyta niestety tylko dobra, ale  i tak zasługuje na uwagę fanów heavy metalu z nutką power metalu. Genghis Khan swoich fanów na pewno nie zawiódł.

Ocena: 7/10

sobota, 11 czerwca 2022

WIND ROSE - Warfront (2022)


 Nie, to nie jest recenzja gry komputerowej, chociaż okładka wiele na to wskazuje. Przyszedł czas na najnowsze dzieło włoskiej formacji Wind Rose, które nosi tytuł "Warfront". Nie miałem żadnych oczekiwań względem tej płyty, ponieważ od lat ta kapela reprezentuje średniej klasy power metal.  Jednak prezentowane single z nowej płyty zwiastowały jednak coś znacznie ciekawszego niż na ostatnich płyt. Odpaliłem płytę i wiecie co? Śmiem twierdzić, że to ich najlepszy album.

3 lata przyszło czekać fanom na nowy album i zespół nie zmarnował tego czasu. Dopracował swój materiał, dopracował swój styl i teraz już nie ma miejsca na fuszerkę i zgrzyty. W końcu jest radość z słuchania ich muzyki. Nie tylko pojawiają się ciekawe melodie i wyraziste riffy, ale jest rycerski klimat i dbałość o detale. Troszkę zabrakło mi mocy i może większej liczby petard, ale nie zmienia to faktu że płyta trzyma wysoki poziom i jest najlepszym co band stworzył do tej pory. Słychać, że rozwinął się nam wokalista Francesco, który ma ciekawą barwę głosu. Jego głos jest zadziorny i taki idealny do rycerskiego power metalu.  Dobitnie to potwierdza "Army of Stone". Band potrafi bawić się konwencja power metalu i nie trzyma się kurczowo jasno określonych ram. Podniosły "Tales of war" to znakomity tego przykład, a sam utwór ma wiele do zaoferowania. Refren rozkłada na łopatki i taki bojowy power metal zawsze jest w cenie. Kto kocha Powerwolf, czy Blind Guardian ten na pewno pokocha przebojowy "Fellows of the Hammer". Klasa sama w sobie. Podniosły i stonowany "Gates of Ekrund" też szokuje swoją formą, dopracowaniem i epickim rozmachem. Niby panowie nic odkrywczego nie tworzą, ale muzyka ich jest intrygująca i robi wrażenie. Postawili na sprawdzone patenty i dopracowali tym razem kompozycje i to przyniosło efekt. Rozbudowany "the battle of the fives Armies" mocno nawiązuje do twórczości Sabaton, co nie jest takie złe. Najlepsze jest to, że band dalej zostaje wierni swojemu stylowi i nie dokonuje chamskiego plagiatu. Kawał dobrej roboty i słychać, że gitarzysta na tym krążku w końcu daje coś więcej od siebie. Gitarzysta Claudio Falconcini rozkręcił się na dobre. Całość wieńczy spokojny "Tommorow has come", który zalatuje nieco Blind Guardian, ale to też nie jest jakiś minus, zwłaszcza że band robi to na wysokim poziomie.

Nie da się zaprzeczyć, że panuje tutaj wysoki poziom zawartych kompozycji. Panowie wzbili się na wyżyny swoich umiejętności. W końcu płyta jest dopracowana, równa bez nudnych kawałków i dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Niby nie ma nic nowego, a jest uśmiech na twarzy. Nieco zabrakło mi może ognia, jakiś mocniejszych zrywów, ale to może moje czepialstwo. Fani power metalu na pewno już słuchają i znają ten krążek, ci którzy jeszcze się wahają mogą śmiało zmienić zdanie i odpalić album, bo jest to power metal z górnej półki.

Ocena: 9/10

wtorek, 7 czerwca 2022

EVIL CONSPIRACY - The demons Mark (2022)


 Szwedzki Evil Conspiracy po 3 latach przerwy wraca z nowym materiałem. "The Demons mark" to już trzeci album w dorobku grupy.  Zdecydowanie ciekawszy niż poprzednik "Evil Comes", który był po prostu średni. To co znajdziemy to oczywiście miks heavy metalu i power metal, tak więc nie ma żadnych zmian stylistycznych. Nowe dzieło ukazało się 3 czerwca i z pewnością zasługuje na uwagę.

Band od samego początku mocno wzoruje się na twórczości Judas Priest czy Mercyful Fate i to na "The demons mark" też mocno słychać. Do tego dochodzi nieco przybrudzone brzmienie, mroczny klimat i specyficzny głos Fredrika Erriksona i wszystko jeszcze bardziej nasila owe skojarzenia. Band popracował nad kompozycjami i w efekcie dostaliśmy całkiem udane dzieło, które wstydu nie przynosi zespołowi, a nawet może się podobać.  Wystarczy odpalić tytułowy "The demons mark" i już słychać dobry riff, dobrze skrojoną melodię i jest radość z odsłuchu. Gitarzyście Putte i Ante wygrywają ciekawe partie gitarowe i nie brakuje mocnych riffów czy chwytliwych solówek. Niby nic oryginalnego, a jest radość podczas słuchania.Przyspieszamy w "Illuminate the darkness" i tutaj panowie nie biorą jeńców. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Riff robi tutaj robotę. Potem mamy serię dłuższych kawałków i chyba najciekawiej wypada stonowany i bardziej zadziorny "Satan wolves". Na płycie nie brakuje killerów i taki właśnie jest "The hunt" czy "Epic Empire". Całość wieńczy również złożony "Blinded", ale tutaj brakuje nieco dopracowania.

Evil Conspiracy to z pewnością solidny band, który grać potrafi. Debiut był warty uwagi i ten najnowszy krążek też ma sporo przebłysków. Nie brakuje mocnych riffów i ciekawych solówek. Co chwile się coś dzieje. Oczywiście wpadki i niedociągnięcia są. Kapela wciąż prezentuje klasę średnią, może kiedyś to się zmieni?

Ocena: 7/10

sobota, 4 czerwca 2022

STEEL CHEETAH - Inferno (2022)


 To nie jest blog o polityce, a o muzyce więc nie skreślam na pewno zespołów z Rosji. Dałem szansę młodej kapeli o nazwie Steel Cheetah ze względu na intrygującą okładkę ich debiutanckiego krążka zatytułowanego "Inferno". Kapela działa od 2009r a to co znajdziemy na ich płycie to miks heavy metalu i hard rocka, w którym nie brakuje klimatów lat 80. Słychać echa Warlock, Iron Maiden czy Steelover.

Nie jest to może idealne i nieco irytuje głos wokalistki, bowiem Evgenia Bavarova jakoś tak śpiewa bez mocy i drapieżności. Na pewno brakuje nieco dopracowania w tej kwestii. Sam band tworzą 4 kobiety i jeden facet, czyli gitarzysta Ivan Milton. Wszystko jest bardzo ugrzecznione, ale plus jest taki że muzyka jest łatwa w odbiorze i potrafi momentami dostarczyć frajdy. Na pewno warto dać im szansę, bo nie jest to jakiś tam gniot, którego nie da się słuchać.

Dobrze wypada choćby taki "Into the storm". Jest energia, jest klimat lat 80 i dobra praca gitara. Wokal troszkę kładzie całość i to jest główny problem. Szybko wpada w ucho niezwykle melodyjny "Bannish from the Sky" i to jest kierunek w jakim powinien pójść zespół. Kolejny hicior to "Angel in disguise". Proste motywy i sprawdzają się wręcz idealnie. Potencjał na pewno jest w tej kapeli i to słychać. Dobrze band wypada w szybkim "divine Hammer", który mimo nieco słabego brzmienia i oklepanej formule zapada w pamięci. Całość wieńczy solidny i nieco bardziej hard rockowy "Angels Cry".

Jest kilka przebłysków i dobrych momentów. Band grać potrafi, ale brakuje im jeszcze ogłady i nieco oszlifowania. Potencjał drzemie i kto wie co przyniesie przyszłość? "Inferno" na pewno warto posłuchać i wyrobić własne zdanie.

Ocena: 6/10