sobota, 7 września 2024

RAKESTER - Wanderer of Time (2024)


 Rok 2024 obfituje w wysyp płyt z polskiej sceny heavy metalowej. Najlepsze w tym wszystkim jest fakt, że to są naprawdę płyty godne uwagi. To płyty, które imponują jakością, pomysłowością i co ciekawe, chce się wracać do tych wydawnictw. Młody, debiutujący Rakester pochodzi z Wrocławia i jest głodny sukcesu. Kto kocha heavy metal z lat 80, proste motywy, dużo gitarowego grania, dużo zadziornych riffów i łatwo w padających w ucho melodii ten śmiało może odpalić "Wanderer Of Time". Przypominają się płyty Monstrum.

Okładka robi wrażenie i potrafi zapaść w pamięci. Na plus oczywiście klimat grozy, który jest widoczny gołym okiem. Pod względem stylistycznym jest dobrze, bo jest w tym coś z Judas Priest, Iron Maiden, czy nawet Running Wild. Okurowski/Biegański dają czadu i bawią się konwencją. Jest to szczere i ta pozytywna energia potrafi zarazić. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ani oryginalnego. Wtórność jest wszechobecna, ale słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie od pierwszych sekund. Najsłabszym ogniwem wydaje się być wokal Jakuba Bagińskiego, który za wiele nie ma do zaoferowania. Ani pod względem techniki, ani pod względem maniery Jakub nie porywa. Ot co solidny krzykacz, który nie zapada w pamięci.

Band zaczyna od ponad 6 minutowego "Wanderer of Time" jako otwieracza. To zagranie nie jest wcale takie głupie. Utwór bardzo dynamiczny, pokazujący różne atuty kapeli. Jest mocno, przebojowo i z pazurem. Bardzo udany początek płyty. Imponujący jest riff w "Rakester".  Dużo w tym klasyki gatunku i klimatu lat 80. Panowie wiedzą co dobre. Echa Running Wild pojawiają się w przebojowym "Pirate Song"., czy epickim i rozbudowanym "Rite of the Crimson Moon". W tym ostatnim to nawet coś z Deep Purple można uchwycić, a wszystko za sprawą klimatycznych klawiszy. Band potrafi wykreować riffy, czy melodie, które potrafią pozytywnie zaskoczyć. Tak też jest w przypadku "Since that day". W agresywnym i energicznym "Rebirth" tak jakby band wkroczył rejony power metalu. Co za moc, co za ogień. Brawo panowie! Jest jeszcze old schoolowy "Scarface", który zachwyca chwytliwy melodiami i prostym refrenem. Dobrze to brzmi, jak cała płyta.

Rakester zalicza udany debiut, który wstydu nie przynosi, a zespołowi powinien przynieść rozgłos. Płyta przemyślana, dopracowana i dojrzała. Solidne riffy, chwytliwe melodie i dużo szczerości i miłości do heavy metalu lat 80, co potrafi zarazić od pierwszych sekund. Rakester wpisuje się na mapę polskiego heavy metalu i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy.

Ocena: 7.5/10

MALLEVS - The Hammer (2024)

 


Niby debiut z Grecji, a jakoś bardziej w tym wszystkim specyfika niemieckiej toporności i heavy metalu z lat 80. Co by nie mówić, wiem jedno. Dobrze widzieć, że powstaje tam kolejna formacja, która chce grać taki prosty, szczery heavy metal, który mocno wzorowany jest na latach 80. "The Hammer" to debiut od Mallevs, który ukazał się 6 września nakładem Floga Records.

Stylistycznie band niczym specjalnym się nie wyróżnia. Stawia na proste i sprawdzone chwyty. Stawia na zadziorne riffy i gitarowy charakter. To właśnie partie gitarowe tworzone przez Thomasa i Manosa stanowią trzon i główną atrakcję Mallevs. Panowie stawią na zadziorność, na prostotę i klimat lat 80. Nie ma w za grosz oryginalności i nie ma  w tym też przebłysku geniuszu. Ot co solidne granie oparte na oklepanych patentach. Troszkę problem w tym, że ciężko o jakiś powiew świeżości czy element zaskoczenia. Najsłabszym ogniwem zespołu jest specyficzny wokalista Panos Takos. O ile górne rejestry mu wychodzą, o tyle w niższych niczym specjalnym nie przyciąga. Brzmi jak słabsza wersja Blaze Bayley'a. Samo brzmienie też dopasowane do stylistyki i klimatu płyty. Jest troszkę szorstkie i przybrudzone.

Sam materiał zawiera kilka godnych uwagi utworów i taki "Fire and Blade" do nich należy. Klasyczny heavy metal, w który dzieli i rządzi melodyjność i solidny riff.  Jeszcze ciekawszy jest agresywny i bardziej dynamiczny "Barricade Of Steel". Bardziej klimatyczny i epicki wydaje się być "Black Abyss" jednak mrok wszystko przyćmiewa. Zabrakło tutaj też pomysłu na ciekawy motyw przewodni. Coś z Manilla Road czy omen słychać w stonowanym "Hydra of Lerna" i znów potencjał na coś większego, a dostajemy solidny heavy metal i nic ponadto. Najlepszy na płycie wydaje się być energiczny i dopracowany "Astral Plains".

Okładka narobiła smaka na coś wielkiego i godnego zapamiętania. Niestety tak się nie stało. W zamian za trochę naszego czasu dostajemy solidny heavy metal, który jest bardzo rzemieślniczy. Nie ma w tym za wiele, co by utkwiło w głowie znacznie dłużej. Płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 6/10

piątek, 6 września 2024

VEONITY - The Final Element (2024)


 
Pamiętam jak dziś premierę debiutanckiego albumu szwedzkiego Veonity. Z miejsca "Gladiators Tale" skradł moje serce i wiedziałem, że na naszych oczach rośnie nowa gwiazda power metalu. Minęło 11 lat i faktycznie, ta marka jest rozpoznawalna i nagrywa albumy na wysokim poziomie. Nie uświadczyłem słabego krążka w ich dyskografii.  Teraz band powraca z 6 albumem studyjnym zatytułowanym "The Final element". W dalszym ciągu grają europejski power metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 90 czy 80. Nic oryginalnego nie tworzą, nie próbują tworzyć niczego odkrywczego i wybierają drogę, która opiera się na sprawdzonych patentach. Ciężka droga, bo można łatwo polec. Te spojrzenia i narzekania słuchaczy, że przecież to było i zero oryginalności, a poza tym ile razy to już się słyszało. Łatwo można tutaj polegnąć. Veonity pokazuje, że świetnie czuje się w tej oklepanej formule. Brzmią jak mieszanka Helloween, Gamma Ray, Bloodbound, Hammerfall, Twilight Force czy Majestica. Wpływów i nawiązań do wiele znanych kapel jest sporo. Nie przeszkadza mi to, póki idzie za tym jakość i pomysłowość. Veonity to ma.

"The Final Element" to pierwszy album z nowym wokalistą. Isak Stenvall, który śpiewał w Lancer brzmi jak młodsza wersja Kiske czy Joakima Cansa z Hammerfall. Czysty głos, który w górnych rejestrach sieje zniszczenie. Znaleźli właściwą osobę. Veonity na nowym albumie porywa i niszczy. Nie biorą jeńców, nie zatrzymują się i tutaj killer goni killer. Odnoszę wrażenie, że to najlepszy album Veonity. Od początku do końca są niezwykłe emocje i wszystko jest przemyślane. Nie ma się do czego przyczepić. Klimatyczna okładka, przypomina nieco covery Hammerfall, co jest miłym dodatkiem. Nie tylko wokal imponuje i pozytywnie zaskakuje. To co wyprawia duet gitarowy Lundstrom/ Skold jest godne podziwu. Jest szybkość, pasja, zaangażowanie, technika, ale przede wszystkim chemia, zrozumienie i pomysłowość co do melodii czy solówek. Słucha się tego jednym tchem. Klasa sama w sobie. Sekcja rytmiczna też nie jest wcale gorsza. Dzięki niej płyta ma kopa i odpowiedni ładunek mocy. Każdy zrobił swoje, każdy zadbał by płyta wgniatała w fotel.

44 minuty muzyki. 44 minuty czystego power metalu. 44 minuty prawdziwej ekscytacji i hołdu dla klasyki gatunku. Czas z Veonity płynie szybko i te 44 minut zlatuje jak 4 minuty. Nie wiem czemu, ale intro "Premonition" ma klimat podobny do tego z "No World order" Gamma Ray. Podniośle, z przytupem i epickim rozmachem. Już wiem, że szykuje się coś wyjątkowego, już wiem, że Veonity mierzy tutaj wysoko. Riff w "Chains of Tyranny" to taki hołd dla klasyki. Znajdzie się coś z starego helloween, coś z Stratovarius, czy Gamma ray lat 90. Podręcznikowy przykład jak powinno grać się power metal. Refren rozrywa na strzępy i zostaje z nami. Lepiej nie można było tego rozegrać. Przepiękna jest ta melodia w "Horseman of The Dark" i do tego ta praca gitar. Prawdziwe cudo i gitarzyści nie spoczywają na laurach. Cały czas się coś dzieje i dostajemy sporą dawkę chwytliwych melodii. "Carry On" mógłby zdobić "Keeper of the Seven Keys  part II". Jest energicznie, jest melodyjnie i nawet podobny charakter.  Band nie raz pokazał, że potrafi zwolnić, grac bardziej w klimatach true heavy metalu ocierając się o Manowar, czy Majesty. Taki "Riders of The Revolution" to taki typ kawałki, a do tego jest też w tym trochę dokonań Hammerfall co dodaje smaku. Niby lekki utwór, a bije z niego niezwykła moc i epicki feeling. Do tego te chórki, które podkreślają epicki rozmach i rycerski charakter. Dalej mamy rozpędzony "warriors Code", który skierowany jest do miłośników grania w stylu Wizard, czy Majesty. Ta praca gitarzystów na tym krążku jest imponująca. Kocham takie zagrywki, gdzie cały czas się coś i nie brakuje w tym melodyjności i przebojowości. Uczta dla duszy power metalowca. Jeszcze szybciej i zadziornej jest w "Powerstone" i znów gdzieś coś z Gamma ray można wyłapać. Mocne wejście gitar w "Heart of Warrior", ale utwór szybko zbacza w kierunku stonowanego i marszowego kawałka. Jest znów coś z Hammerfall, a może też coś z "Three hammers" Dragonforce. Epickość i rycerski klimat znów receptą na killer. Riff z "Kings of Dreamland" też taki old schoolowy i zakorzeniony w latach 90. Klasyka power metalu i znów ukłon w stronę choćby dokonań Gamma Ray. Można słuchać w kółko i nigdy się nie znudzi. Tytułowy "The Fifth Element" znów świetna praca gitarzystów i czerpanie garściami z klasyki gatunku. Nic nowego, ale ile radości dostarcza. Można słuchać i słuchać i tak naprawdę nigdy się nie znudzi.

Jechanie na nostalgii? Duża wtórność? Kopiowanie wielkich graczy? Wiele zespołów młodego pokolenia musi się odnaleźć w rzeczywistości, gdzie coraz ciężej się przebić, a konkurencja jest silna i nigdy nie śpi. Veonity naprawdę ciężko pracuje od czasów debiutu i cały czas tworzy muzykę wysokich lotów. Brawo za to. "The final Element" to taka wisienka na torcie i znakomite podsumowanie tego co band gra od lat i pokazanie tego co najlepsze w nich. Zagubiony klasyk power metalu lat 90. Tak można by określić "The final Element". Veonity nagrał wiele genialnych płyt, ale jakoś ten najnowszy pasuje mi do miana tego najlepszego. Nie ma słabych punktów.

Ocena: 10/10

czwartek, 5 września 2024

BOGUSŁAW BALCERAK'S CRYLORD - Endless Life (2024)


 Były zachwyty nad Timeless Fairytale, a teraz trzeba pochwalić polski projekt muzyczny Crylord, który został stworzony przez gitarzystę Bogusława Balceraka.  Projekt działa od 2009r i przyniósł nam w sumie 5 albumów studyjnych. Najnowszy "Endless Life" , który ujrzał światło dzienne 4 września tego roku to wg mnie najlepsze co Bogusław stworzył pod szyldem Crylord. W dalszym ciągu zostajemy w stylistyce, gdzie pełno neoklasycznego power metalu, gdzie nie brakuje melodyjnego metalu, nutki progresywności i rockowych patentów. Dla fanów Iron mask, Yngwie Malmsteena, czy Alcatrazz pozycja obowiązkowa.

Porzucono pomysł na dużą liczbę gości jak wcześniej i zamiast tego Goran Erdman w całości zaśpiewał cały materiał. Dzięki temu zabiegowi całość jest spójna, klimatyczna i przebojowa. Przypominają się jego stare dobre czasy u boku yngwie Malmsteena. Stylistyka podobna i jakość nie wiele gorsza. Goran to wokalista wysokiej klasy i potrafi pozytywnie zaskoczyć swoją techniką i manierą. Bogusław z koeli wygrywa swoje partie życia. Jest w tym wszystkim finezja, pomysłowość i niezwykła technika. Kto by pomyślał, że w Polsce można grać i tworzyć muzykę z tego gatunku.

Sama okładka też najciekawsza w dorobku Boguslaw Balcerak;s Crylord, podobnie jak i brzmienie, które uwypukla wszystkie dźwięki i potrafi przeszyć słuchacza. Odpalając płytę już na dzień dobry dostajemy klimatyczny "Train to Nowhere", który od razu pokazuje co band gra i na jakim poziomie. Co za jakość, co za pasja i co mocna dawka neoklasycznego power metalu. Troszkę nutki progresywności mamy w "King of the Hill", z kolei lekkość i romantyczny feeling to atuty "Endless Life". Troszkę bardziej rockowy jest w swojej konstrukcji "Hard Enough",  potem jeszcze pojawia się nieco przekombinowany "Stargazer". Za dużo chcieli tutaj upchać.  Druga część płyty to rozpędzony "Fly never Burn", który oddaje piękno neoklasycznego power metalu. Stonowany "Feel for love" potrafi oczarować romantycznym klimatem i rockowym charakterem. szybko w ucho wpada "Troublemaker" za sprawą pomysłowego riffu.  Całość wieńczy bardziej złożony i nastrojowy "Face the End", w którym znowu powraca nieco progresywny charakter.

Sukces tej płyty tkwi w chemii jaką tworzą między sobą Bogusław i Goran Erdman. Panowie rozumieją się i uzupełniają. Bogusław czaruje swoją grą. Pięknymi solówkami i pomysłowymi riffami. Goran otacza nas klimatycznym i pełnym emocji głosem. Panowie czarują i dostarczają najlepszy album projektu muzycznego Boguslaw Balcerak;s Crylord. Duma rozpiera, że taki album zmajstrował polski gitarzysta.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 3 września 2024

DRAKKAR - Spread Your Wings (2024)


Bywają takie zespoły, które nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zawsze jestem spokojny o ich kolejne wydawnictwo. Włoski Drakkar to przykład takiej kapeli. Działają od 1995 r i zawsze stoją na straży bardzo dobrego miksu heavy metalu i power metalu. Do tej pory nie zawiedli, a 7 album studyjny zatytułowany "Spread Your Wings" to kolejny udany album w ich bogatej dyskografii.

Cieszy fakt, że band nie kombinuje, nie eksperymentuje i po prostu gra swoje. W dalszym ciągu można zachwycać się bardzo dobrą współpracą gitarzystów. Duet Beretta/Rusconi zdaje egzamin i dostarcza nam sporo emocji.  Panowie potrafi grać energicznie, z pazurem i nie zapominając o melodii. To stara dobra szkoła tworzenia mocnych i wyrazistych riffów. Davide Dell Orto to rasowy włoski wokalista, który bez problemu wyciąga górki i potrafi też śpiewać klimatycznie i podniośle. Ma w swoim głosie to coś, co przykuwa uwagę od pierwszych sekund. To jest właśnie Drakkar taki jaki kochamy i dobrze widzieć, że band mimo 3 letniej przerwy wciąż ma w sobie ten ogień i pomysłowość. Okładka miła dla oka, a samo brzmienie podkreśla pracę gitar i dodaje całości drapieżności.

Płyta nie jest specjalnie jakoś długa. 45 minut muzyki upchanej w 9 utworach. Dobrze wybrano otwieracz, bowiem rozpędzony "Thunderhead" to taki ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej. Prosty, zadziorny riff i wyraźne wpływy Primal Fear czy Mystic Prophecy sprawiają, że kawałek brzmi jakoś tak znajomo. Refren sieje zniszczenie. Tytułowy "Spread your Wings" to już taki bardziej klasyczny power metal. Znów Drakkar błyszczy i pokazuje swój potencjał. Troszkę hard rockowo, troszkę z pewnymi elementami True heavy metalu jest na pewno w "Knife in the dark". Zmieniłby za pewne klawisze, które brzmią bardziej w stylu Deep Purple. Przepiękny jest motyw przewodni w "Ode to polaris". Jest rozmach, jest epicko i ten główny motyw jest imponujący. Dalej mamy bardziej klasyczny i rycerski "A man in Black". Solówki tutaj wgniatają w fotel. Wypełniaczem jest "Stand by You" i ten utwór totalnie tutaj nie pasuje. Na tej płycie słychać też echa Gamma Ray i dobitnie je słychać w takim zadziorny "Shields of The Brave". Nie brakuje też uderzenia na miarę hammerfall. Pokaz mocy i talentu Drakkar. Jeden z najciekawszych kawałków na płycie i rasowy hicior, który na długo zostaje w pamięci.

"Spread Your Wings" to kolejny udany album w dorobku włoskiego Drakkar. Band jest na fali i się nie zatrzymuje. Panowie wciąż dostarczają pełen emocji heavy/power metal, gdzie z jednej strony mamy mocne riffy i dużą dawką melodyjności. Album dostarcza sporo frajdy i niezapomnianych chwil. Na pewno nie raz będę wracał do tego wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 2 września 2024

TANTRUM - No place for the damned (2024)


 Drugi album brytyjskiej formacji Tantrum zatytułowany "Another Life" został ciepło przyjęty przez fanów heavy metalu i nic dziwnego, że band szybko zdecydował się wydać nowy materiał. "No place for the damned" miał premierę 30 sierpnia. Względem poprzednika mamy nieco inny skład. Chris Horne to nowy basista, a Mark riches to nowy perkusista. Z koeli basista Micah Snow objął funkcję gitarzysty.  Stylistycznie band dalej gra klasyczny heavy metal, w którym są echa NWOBHM, Iron maiden, Saxon czy Diamond Head. Niby wszystko pięknie, ale poziom ciut słabszy niż "another Life". Jednak spokojnie, bowiem Tantrum wciąż nagrał solidny i bardzo heavy metalowy album.

Pojawiają się wpływy Iron Maiden, które dobrze słychać w rozbudowanym i złożonym "The pit and the pendulum". Utwór w pierwszej fazie nijaki, jednak potem nabiera rumieńców. Jest moc, chwytliwa melodia i duża dawka energii. To potwierdza jak utalentowany jest Tantrum. Odpalamy otwieracz "Manifest Destiny" to pokaz mocy i umiejętności komponowania hitu. Tantrum to potrafi i słychać tutaj ich talent i przebłysk geniuszu. Fitzsimmons/Snow wykreowali zgrany i pełen wigoru duet gitarowy. Jest zadziorność, melodyjność i pasja. Dają czadu i za to im chwała. Nie wiem czemu, ale w "minotaur" słyszę podobieństwa do "Where Eagles Dare" i dużo w tym Iron Maiden. Prosty motyw i duża dawka przebojowości do atuty "W.A.I.L", który zachwyca od pierwszych sekund. "Hellbound Planet" to już bardziej granie w klimatach Saxon czy Judas Priest. Zostajemy dalej w brytyjskiej manierze. Mroczny i stonowany "the Judge" imponuje pomysłowym głównym motywem gitarowym i zadziornością. "Traveller" to równie dobry utwór, którzy utrzymuje klimat brytyjskiego heavy metalu lat 80. Prosto i do celu.

Czy nam się to podoba czy nie, to Tantrum to gwiazda młodego pokolenia jeśli chodzi o brytyjską scenę heavy metalową. Wokalista Mark Reid swoim głosem sieje zniszczenie i potrafi nadać odpowiedni klimat całości. Dopracowane brzmienie i klimatyczna okładka też robią robotę. Album ciut słabszy od poprzednika, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Tantrum w natarciu!

Ocena: 8/10

niedziela, 1 września 2024

SAINT - Immortalizer (2024)


 W latach 80 amerykański Saint wydał dwa naprawdę znakomite albumy, które obrosły kultem wśród fanów klasycznego heavy metalu. Tak, lata 1982-1989 to był złoty okres tej grupy. Potem rozpad na kilkanaście lat i powrócili na dobre w 1999r. Następne płyty były już różne. Raz lepiej raz gorzej, ale na pewno poniżej poziomu z pierwszych płyt. Solidny heavy metal z nutką hard rocka i tyle. Nie czekałem specjalnie na premierę "immortalizer", ale muszę przyznać, że band w końcu wydał coś dobrego i godnego uwagi. Tak dalej jest to heavy metal z elementami hard rocka, ale brzmi to znacznie lepiej i nie raz band potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na pewno dla fanów Saint i klasycznego heavy metalu jest to pozycja, której nie można pominąć.

Saint w roku 2024 to przede wszystkim Dave Nelson na wokalu, który potrafi śpiewać agresywnie, a przede wszystkim też rockowo. Pasuje do muzyki Saint i nadaje mu charakteru. Dobrze spisuje się duet gitarzystów, choć do ideału jeszcze sporo brakuje. Jednak słychać, że duet Johnson/Smith trochę się dotarł i teraz skupił się na ciekawych melodiach i solidnych riffach. Pojawiają się killery i kompozycje godne uwagi.  Taki bez wątpienia jest otwierający "Immortalizer", który nasuwa na myśl Judas Priest, czy Ovedrive. Soczysty riff, mocne uderzenie, drapieżność i bardzo melodyjne solówki. Dawno Saint tak nie błyszczał. Troszkę toporniejszy "Repent" to również kawał dobrze skrojonego heavy metal, gdzie partie gitarowe są zadziorne, a główny motyw wcale nie nudzi. Jest dobrze.Początek płyty bez wątpienia należy do Dave;'a, który imponuje niesamowitą formą wokalną. Ma głos i nie boi się go użyć. Bardziej hard rockowy jest na pewno "eyes of Fire" i sam utwór może nie jest zły, ale zabrakło troszkę pomysłowości, aby go dopracować.  Dalej mamy solidny heavy metal bez fajerwerków, czyli "The congregation" czy stonowany "Pit of Sympathy". Nie tylko otwieracz potrafi skraść serce, bo marszowy, pomysłowy "Into the Kingdom" też to robi. Znakomita mieszanka heavy metalu i melodyjnego hard rocka, a wszystko rozegrane z rozmachem i pomysłem na melodie. Mocna rzecz! W dalszej części pojawia się solidny hard rockowy "blood of god", który jest tylko dobry i nic ponadto. Oklepane patenty i główny motyw bez większego wyrazu. Całość wieńczy zadziorny i bardziej żywiołowy "Salt in the wounds", który znów wnosi życie i heavy metalowy zapał. Taki Saint chciałoby się słuchać.

Płyta pozytywnie zaskakuje, bo w końcu po wielu latach można słuchać album Saint bez zażenowania i można nawet pochwalić za zaangażowanie i niektóre killery. Daleka jeszcze droga do stworzenia czegoś ocierającego się o ideał, ale jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Jest gitarowo, jest pazur i duża dawka melodyjności. Dobrze się tego słucha od pierwszych sekund i Dave wyrasta na rasowego heavy metalowego krzykacza. Dużo plusów jak na album Saint. Warto posłuchać.

Ocena: 7/10

sobota, 31 sierpnia 2024

PHAETHON - Wielder of the Steel (2024)


 "Wielder of the steel" to debiut brytyjskiej formacji Phaethon. Band działa od 2020r i za cel obrali sobie granie epickiego heavy metalu, w którym słychać nawiązania do twórczości Manilla Road, Cirith Ungol, Megaton Sword. Elementem zaskoczenia na pewno jest, że ten album zmajstrował brytyjski band, ale to nie koniec niespodzianek. Muzycy, którzy tworzą ten band mają do czynienia na co dzień z death metalem czy black metalem. Mimo nieco innej stylistyki udało się stworzyć niezwykle ciekawy materiał. Jest klimat, jest sporo przemyślanych riffów, melodii, czy wciągających motywów gitarowych. Jest klasycznie, a zarazem świeżo i z pomysłem.

W muzyce Phaethon bardzo istotną rolę pełni wokalista Vrath. Potrafi śpiewać klimatycznie, z pazurem i epicko. Nie daje też zapomnieć o swojej mrocznej połowie i potrafi zaśpiewać bardziej w stylu death metalowym. Ma to swój urok. Za partie gitarowe odpowiada Vrath i Decado, którzy stawiają na epickie riffy i złożone melodie. Panowie stawiają na klasyczny wydźwięk i to zdaje egzamin.  Okładka nie wiele zdradza i nawet nasuwa na myśl doom metalowe wydawnictwa. Samo brzmienie też przybrudzone i rodem z płyt z lat 80. To wszystko nabiera sensu, kiedy odpali się krążek i z głośników zaczynają wydobywać się pierwsze dźwięki.

Na start dostajemy "Eternal Hammerer" i od razu słychać, że zespół potrafi grać, ma pomysł na siebie i potrafią tworzyć pomysłowe kawałki. Epickość daje o sobie znać w "Vanguard of the emperor" i tutaj nawet coś z dokonań Running wild można uświadczyć. Marszowe tempo, epickość, rycerski klimat i można w pełni odpłynąć przy dźwiękach Phaethon. Band potrafi grać też mrocznie i posępnie, tak jak to ma miejsce w "Tolls of Perdition".  Nie zabrakło też bardziej energicznych kawałków i taki jest "Blasphemers", który znów czerpie garściami z Running Wild. Wystarczy wsłuchać się w pracę gitarzystów. Końcówka płyty to energiczny i drapieżny "Phaethon must fall" i epicki, a zarazem bardzo nastrojowy "Wielder of The steel". Końcówka bardzo emocjonująca i pokazująca potencjał tej formacji.

Nie jest to może najlepsze co usłyszałem w roku 2024, ale z pewnością jest tu potencjał, a zespół nagrał kawał solidnego epickiego heavy metalu. Jest klasycznie, jest sporo udanych riffów i pomysłowych melodii. Zabrakło może pomysłów na cały materiał i hitów, który by na nieco zostały w pamięci. Płyta na pewno zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Megaton sword, czy Manilla Road.

Ocena: 7/10

piątek, 30 sierpnia 2024

TIMELESS FAIRYTALE - A story To tell (2024)


 
Wyobraźcie sobie, że powstaje album, gdzie słychać echa starych Yngwie Malmsteena, echa płyt Rainbow z Joe Lynn Turnerem, coś z klasycznych płyt Royal Hunt, czy Evil Masquerade, a nawet debiutu Alcatrazz. Czy bralibyście taki album w ciemno? Za pewne nie jeden z Was nie potrzebowałby dodatkowych zachęt i recenzji. Czasami marzenia się spełniają i "A story to Tell" to jest urzeczywistnienie powyższego wyobrażenia. To debiut formacji Timeless Fairytale. Słowo debiut nijak ma się do tego znajdziemy tutaj. Szykujcie się na prawdziwe zniszczenie.

Takich płyt zdecydowanie jest za mało. Kocham takie połączenie stylistyczne, gdzie mam coś z neoklasycznego power metalu, w klimatach starych płyt Yngwie Malmsteena.  Serce skacze z radości, kiedy pojawiają się klimaty Rainbow, czy też Alcatrazz. Luca Sellitto to mistrz gitary i wyczynia tutaj prawdziwe cuda. Fani Yngwie Malmsteena, joe stumpa, czy Ritchiego Blackmorea powinni być zadowoleni. Oj czaruje i to od pierwszych dźwięków. Słychać pasję, niezwykłą technikę i pomysłowość. Można słuchać i słuchać i wcale się nie nudzi. Do pełni szczęścia brakuje tylko głos, który nie będzie odstawał od tych partii gitarowych. Melduje się niesamowity Henrik Brockmann, którego kojarzymy z Royal Hunt czy Evil Masquerade. Wszystko staje się być jasne i można odpłynąć w końcu przy tych niesamowitych dźwiękach.

Zapinamy pasy i lecimy w niesamowitą podróż. "Entering the Fairytale" to przepiękny monolog gitary i przebłysk geniuszu Luca. Co za wprowadzenie. Ten romantyczny nastrój w "Forever and a day" jest uroczy i od razu słychać co band ma do zaoferowania. Partie gitarowe kipią energią i do tego jest w tym jakaś magia. Klawisze budują nastrój i wprowadzają w świat neoklasyczny. No i ten refren, który nadaje całości przebojowości. Rasowy killer, który robi smaka na resztę utworów. Power metal możemy znaleźć w rozpędzonym "New Dawn" . Przypominają się najlepsze lata Yngwie Malmsteena czy Alcatrazz. Gdzieś coś tam z Rainbow czy Evil Masquerade można wyłapać w lekkim i nieco hard rockowym "Master of illusion". Ten utwór od razu skradł moje serce. Niby nie typowy, niby nieco lżejszy, ale wyróżnia się pomysłową melodią i aranżacjami. Pokaz mocy i drapieżności mamy w power metalowym "Emptiness" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Wciąż jest głód na takie granie i Timeless Fairytale staje na wysokości zadanie i spełnia marzenie nie jednego fana neoklasycznego power metalu. Tytułowy "A story to tell" to bardziej emocjonalne granie o rockowym zabarwieniu. Można też odpłynąć przy mocarnym "Forsaken Dream" i Luca znów pokazuje że jest gitarzystą wysokiej klasy. Pomysłowy riff dostajemy w melodyjnym "The last chance", no i jeszcze ten marszowy i nieco hard rockowy "Trust Your Heart" i mam ciary, bo przypominają mi się płyty Rainbow z Turnerem. Cudo!

Nie ma się do czego przyczepić. Nie musiałem też długo zastanawiać się nad oceną. Kocham takie granie, takie dźwięki i taki poziom artystyczny. Prawdziwa perełka roku 2024. Chcę więcej i więcej muzyki Timeless Fairytale i liczę że to nie projekt muzyczny jednej płyty. Szukajcie i słuchajcie.

Ocena: 10/10

BLACK WINGS - Whispers of Time (2024)


 Status włoskiego Black Wings nie jest może do końca znany, bo band rozwiązał się w 2011r zostawiając po sobie tylko debiutancki album. Teraz po 16 latach od wydania "Sacred Shiver" postanowili wydać wcześniej wydany swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Whispers of Time". To band, który w swojej muzyce próbuje mieszać progresywny heavy metal, hard rock, czy melodyjny heavy metal, a wszystko z naciskiem na solidne melodie i wyraziste riffy. Nie ma co lekceważyć Black Wings.

Stylistycznie ten band i ich muzyka jest na pewno ciekawa i intrygująca. Przejawiają się echa Rainbow, Angra, czy Secret Sphere. Królują mocne wyraziste partie wokalne Diego Albini, który przyciąga uwagę swoim głosem i rockowa manierą. Pasuje idealnie do takiego grania. Black Wings to przede wszystkim dobra współpraca gitarzysty Claudio Petronik i klawiszowca Alessandro Duo, które przypominają nieco lata 70 czy 80. Jest nastrojowo i pomysłowo, a to sprawia że płyta może się podobać. Mało jest płyt z taką muzyką i na takim poziomie.

Już band potrafi skraść serce w zadziornym "Cold is the wind". Jest mocny riff, odpowiednie tempo, przepięknie rozpracowane partie klawiszowe i ten wokal Diego Albini. To jest to! Hitem tutaj na pewno jest chwytliwy i przebojowy "Strangers to this world". Nutka progresywności i mroku pojawia się w "Another Sun" i słychać spory potencjał w tym co prezentuje Black Wings. Rozbudowany "The Sense of Emotions" ma do zaoferowania pomysłowe solówki i klimatyczne partie klawiszowe. Jest w tym duch lat 70, ale brzmi to świeżo i współcześnie. Bardziej rockowo jest w "The story ain over", z kolei "Whispers of Time" to taka wizytówka zespołu i tej płyty. Refren robi tutaj robotę. To jest granie na światowym poziomie.

Album ma kilka wad, niedociągnięć, ale w swojej kategorii jest to naprawdę wysokiej klasy krążek. Znajdziemy tu świetną mieszankę progresywnego heavy metalu, hard rocka i melodyjnego heavy metal, gdzie melodie grają pierwsze skrzypce, a i ciekawych pomysłów na aranżacje nie brakuje. Mam nadzieję, że ten album będzie biletem powrotnym dla zespołu i będą dalej tworzyć, bo ich muzyka naprawdę robi wrażenie.

Ocena: 8/10

ROYAL ALTAR - Warriors Dance (2024)


 Z jednej strony można poczuć ekscytację sięgając po "Warriors Dance" , bo to debiut nagrany przez grecki band. Zespołu z tamtego rejonu potrafią pozytywnie zaskoczyć i wiedzą jak zmajstrować wysokiej klasy materiał w klimatach epickiego heavy metalu. Z drugiej strony można czuć strach, bowiem zespół to jedna wielka nie wiadoma. Nie było głośno o nich, a jest to też ich pierwszy album. Nie mogłem powstrzymać się i sięgnąłem po "Warriors Dance" greckiego Roayl Altar. Nie dostałem może jakiejś płyty roku, czy czegoś na miarę wielkich kapel z tamtego rejonu, ale jest to wciąż pozycja godna uwagi.

Ja wiem, że okładka taka trochę kiczowata. Zdaje sobie sprawę, że i brzmienie jest dalekie od ideału i można wytknąć sporo błędów muzykom. Można też i ponarzekać na specyficzny głos Sotosa Poulidisa, który jeszcze sporo musi się nauczyć i jeszcze daleka droga do bycia krzykaczem heavy metalowym z prawdziwego zdarzenia. Nie można im odmówić zapału i chęci. Nie jednokrotnie można tutaj znaleźć wartościowy riff, solówki czy intrygującą melodię. To wszystko jest solidne i ma jakimś tam swój potencjał na coś więcej w przyszłości.

Zaczyna się dość skromnie i może troszkę nijako, bowiem "Beware" niby klimatyczny, niby epicki, ale główny motyw w pełni nie zachwyca. Band korzystnie wypada w energicznym "Hot Gates". Przepiękne wejście gitary, miłe dla ucha solówki i w końcu czuć zapał i pasję. Sam riff też taki jakby bardziej dopieszczony i przemyślany. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dalej mamy klimatyczny i bardziej epicki "I am the One" i ten true heavy metalowy feeling daje o sobie znać. Stonowany "Metal" w nieco topornym stylu też daje radę, aczkolwiek troszkę zabrakło pomysłu na ciekawy riff. Potem troszkę wkrada się nuda i komercja, ale na sam koniec dostajemy nastrojowy "Heavenly path", gdzie dostajemy ciekawy popis umiejętności gitarzystów. Trias i Victor pokazują, że potrafią grać i potrafią też zaskoczyć pozytywnie jakością i umiejętnościami. Brawo!

Dalekie to ideału i jest kilka wad, do tego całość jest bardzo nie równa. Jest natomiast kilka miłych dla ucha momentów i słychać, że gdzieś tam jest potencjał. Troszkę popracować nad pomysłami, riffami i aranżacjami i kto wie co przyszłość przyniesie. Roayl Altar na pewno zasługuje na uwagę i wysłuchanie tego co mają nam do zaoferowania. W końcu to zespół z Grecji!

Ocena: 6/10

niedziela, 25 sierpnia 2024

BELL HAMMER - The great chains of being (2024)


 9 sierpnia 2024 to dzień premiery debiutanckiego krążka amerykańskiej formacji Bell Hammer, który nosi tytuł "The great Chains of Being". Band specjalizuje się w graniu melodyjnego death metalu. Pozytywnie zaskoczenie, że ten materiał zmajstrował amerykański band, bo brzmi to jakby powstało w Finlandii. Znajdziemy tutaj agresje, szybkość, chwytliwość i pomysłowość. To jedna z tych płyt, której fan melodyjnego death metalu nie może pominąć.

Okładka bardzo tajemnicza i nie wiele nam zdradza. Wiem jedno. Jest klimat i czuje się zachęcony do zapoznania się  z zawartością. Zadbano o mocne i soczyste brzmienie, które podkreśla jakość i ciekawe rozplanowane aranżacje. Bell Hammer to przede wszystkim Dan Todd, który odpowiada za partie gitarowe. Dzięki niemu płyta jest energiczna, dynamiczna i bardzo melodyjna. Jest czym się zachwycać.  Nick Sponsel w roli basisty i Robin stone jako perkusista daje w rezultacie dopracowaną sekcję rytmiczną, która daje nam sporo dynamiki i mocy. Całość bardzo dobrze spina głos wokalisty Kyle'a Wattsa. Potrafi śpiewać agresywnie, z ikrą i jego głos robi tutaj furorę.

Sama zawartość to 41 minut muzyki upchanej w 8 kawałków. Na dzień dobry dostajemy "Bone Dust", czyli rasowy killer. Nie ma rozgrzewki, ani klimatycznego wejścia, band od razu atakuje nas mocnymi zagrywkami. Bardzo dobrze się tego słucha, a i echa klasyki gatunku są. Dalej mamy nieco bardziej złożony i bardziej taki stonowany "Blessed Wind". Takimi utworami można dotrzeć do szerszego grona słuchaczy. Wejście Dana Todda w "From a ruin Tomb" jest godne uwagi i solówki robią wrażenie. Utwór szybko nabiera mocy i agresji. "Project Blue" to już nieco bardziej złożone granie i te 6 minut w miarę szybko mija. Kolejny pełen energii killer na płycie to "Storm of Ash" i tutaj wszystko jest ze sobą spójne. Szybko w ucho wpada też rozpędzony "Dessident Priests", w którym mamy melodyjny death metal pełną gębą. Co pokaz mocy. Na sam finał został rozbudowany, klimatyczny i nieco progresywny "Gift of Ignorance". Dużo dobrego się dzieje, a band pokazuje że potrafią stworzyć też intrygujący kolos.

Niby nic nowego tutaj nie ma, niby jest to wtórne i bardzo czytelne, to słucha się tego bardzo przyjemnie. Bell hammer nagrał udany debiut i pokazują, że amerykanie też potrafią grać wysokiej próby melodyjny death metal. Nie brakuje chwytliwych melodii, agresji i zadziorności. Płyta na pewno zasługuje na uwagę.

Ocena: 8/10

sobota, 24 sierpnia 2024

ALL FOR METAL - Gods of Metal (2024)


 Kandydata do najbardziej kiczowatej okładki roku 2024 chyba już mam. Okładka "Gods of Metal" zespołu All For Metal jest paskudna, komputerowa i jakaś taka chaotyczna. Oczy krwawią od samego patrzenia, ale na tym nie koniec problemów z nowym dziełem międzynarodowego zespołu All For Metal. Kiczowatość przejawia się w samych tekstach, melodiach i całej zawartości. Brzmi to kiczowato, sztucznie i jakoś tak dziecięcą. Niby próbują grać heavy metal, ale gdzie jest ta energia, pazur i moc którą niesie ze sobą heavy metal?

Dwóch wokalistów i w sumie najlepszy z nich to Antonio Calana. Drugi Tim Schmidt jakoś nie przekonuje mnie do swojej barwy. Kiepsko rozegrano partie wokalne i troszkę zabrakło też zdecydowania.  Duet gitarowy tworzony przez Ursula i Jasmina też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zagrano to podręcznikowo i bardzo odtwórczo. Brakuje w tym życia, iskry i pasji.  Jasne można nabrać się w niektórych miejscach typu "Like thor and loki", gdzie kicz wylewa się hektolitrami, ale jest gdzieś tam melodia, niby przebojowość. Tak przebłyski może gdzieś tam się pojawiają, ale same aranżacje nie porywają. Taki "Gods of Metal" mógłby być heavy metalowym hymnem, ale partie wokalne i różne kiczowate wstawki sprawiają, że nie wiadomo czy to żart czy oni tak na serio?  Power metalowo miało być w "The way of the samurai" i niby są przebłyski, ale gdzieś momentami czuje się jakby słuchał ostatniego koszmarka od dragonforce.  "Welcome" mógł być hitem i mógł porywać tłumy. Znów brzmi to chaotycznie, sztucznie i można poczuć dyskomfort.  Kto dociera do końca to mamy rozlazły i nijaki "Who wants to live forever", który gdzieś jest tam na pogranicza melodyjnego metalu i rocka.

Czy oni mają jakiś fanów? Najwidoczniej tak skoro już powstał drugi album. Dawno nie czułem takiej sztuczności i braku mocy. Niby są gitary, perkusja, ale te instrumenty jakby bez życia. Partie wokalne też potrafią irytować. Kompozycje same w sobie też wtórne, bez życia i jakiegoś rozplanowania. Niby jest kategoria heavy metal, ale w ogóle nie czuć że taką muzykę dostajemy. Sztuczny twór, który nie ma praktycznie nic do zaoferowania.  Kilka jakiś tam przebłysków można wyłapać, ale nie chronią płyty przed klęską. All for metal? A może all for money ?

Ocena: 3/10

piątek, 23 sierpnia 2024

WINTERSUN - Time II (2024)


 Kiedy w 2012r fiński band o nazwie Wintersun wydał album zatytułowany "Time I" to było od razu do przewidzenia, że kiedyś nadejdzie kolejna cześć.  Band działa od 2003 r i przyzwyczaił nas już do kilku rzeczy. Przede wszystkim to zespół, który nie spieszy się z wydaniem nowego materiału. To ma być wysmakowane, dopieszczone i bez zbędnych wypełniaczy dzieło. Zawsze ich płyty to wielkie wydarzenie i to jest coś dla umysłu i duszy. Oni to potrafią. Skład ten sam, styl i jakość muzyki też w sumie bez zmian. To wciąż uczta dla słuchacza i "Time II" to potwierdza. Na pewno to też nie jest płyta dla każdego.

To dzieło trafi do tych co cenią sobie klimat, co lubią kiedy dźwięk poruszy jego duszę, podziała na zmysły i emocje. Ta płyta dostarcza jak zawsze niesamowitego klimatu i przepięknie dopasowanych dźwięków. Wintersun to spec od złożonych melodii, od wyszukanych dźwięków i potrafią znakomicie bawić się konwencją. Melodyjny death metal jest, nie brakuje też podniosłości i symfonicznych ozdobników. Pewnie wielu fanów Megadeth sięgnie po ten album, żeby posłuchać popisy Teemu i jest czym się zachwycać. To co wyprawia razem z Jaari potrafi przyprawić o gęsią skórkę. Dużo dobrego dzieje się w sferze partii gitarowych.  Jari Maenpaa to również świetny wokalista, który ma do zaoferowania technikę, charyzmę i emocje. Swoim głosem buduje napięcie i potrafi też powalić na kolana. Mimo lat wciąż zachwyca.

Nie powinno dziwić, że mamy tylko 6 utworów. Band stawia na rozbudowane i złożone kawałki. Ma być epicko i z rozmachem. Na płycie są dwa instrumentalne kawałki i zarówno "Fields of Snow" jak i "Ominous Clouds" imponują klimatem i budowaniem napięcia. Pierwszy kolos to "The way of the fire" i tutaj mamy melodyjny death metal pełną gębą. Jest agresywnie, dynamicznie i z pazurem. Troszkę bardziej stonowany, marszowy "One with the shadows" też jest uroczy na swój sposób. Można by go troszkę skrócić i dodać  mocy. Imponuje na pewno złożony i pełen różnych smaczków "Storm". Wintersun błyszczy pomysłowością i smykałką do tworzenia intrygujących melodii. Klimatyczny i nieco progresywny "Silver Leaves" , który działa na nasze zmysły. Bardzo nastrojowy i taki pełen romantyzmu kawałek.

30 sierpnia ukaże się 'Time II" nakładem Nuclear Blast i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów Wintersun i miłośników melodyjnego death metalu. Do ideału troszkę zabrakło, może momentami jest troszkę za spokojnie i przerażają troszkę te rozbudowane formy utworów. Wintersun wciąż jednak pozytywnie zaskakuje i dostarcza sporo niezapomnianych przeżyć. Teraz pozostaje czekać na kolejne płyty w przyszłości.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 22 sierpnia 2024

NIGHTHAWK - Vampire Blues (2024)



Nowy album, nowy skład, nowa jakość. Szwedzki Nighthawk już w roku 2023 wydał dobrze przyjęty "Prowler". Band pokazał, że potrafią czerpać garściami z hard rocka, rock'n rolla, a przede wszystkim stawiają na klasyczne patenty. Nie jest im obcy klimat płyt z lat 70 czy 80.  Mamy rok 2024, a band właśnie chce ukazać 30 sierpnia swój trzeci pełnometrażowy album zatytułowany "Vampire Blues". Teraz mogę śmiało stwierdzić, że to najlepsze co nagrał ten band. Nie mam zamiaru również ukrywać, że jest to dla mnie jeden z najciekawszych albumów roku 2024 w kategorii hard rocka.

Co za tym przemawia? Przede wszystkim szczery przekaz, pomysłowość zespołu na melodie, na riffy, zagrywki gitarowe. Czuć w tym wszystkim klimat lat 70, czy 80. Klawisze rodem z starych płyt Deep Purple to mocny atut muzyki Nighthawk. Nie brakuje w tym wszystkim energii, pasji, pomysłowości. Nie można pominąć tutaj tych wielkich nazwisk. Linnea Vikstrom z thundermother na wokalu i trzeba przyznać, że odwala tutaj kawał dobrej roboty. Kto wie, może właśnie nagrała swoje partie życia? Świetnie słucha się jej głosu w tym hard rockowym szaleństwie. Nalle Pahlsson z Treat jest na basie, Richard Hamilton z Houston na klawiszach, Robban Errikson oraz Peter Hermansson na perkusji. Nie zmiennie liderem grupy jest gitarzysta Robert Majd. Znajdziemy tutaj sporo nastrojowych riffów, chwytliwych melodii, ale jest w tym wszystkim klimat i pomysł na atrakcyjne, hard rockowe granie.

Płytę otwiera energiczny i przebojowy "Hard Rock Fever" i mamy wycieczkę do oldscholowego hard rocka. Coś tam z pierwszych płyt Ac/Dc, coś z Deep Purple, ale duże klasyki można tutaj wyłapać to fakt. Lekki i przyjemny jest "Generation Now" i śmiało mogłoby to lecieć w radiu. Echa lat 70 można wyłapać w przebojowym "turn to the night" i wokal Linnea sieje tutaj zniszczenie. Klawisze robią klimat i przypominają nieco twórczość Deep Purple. Nie brakuje też mocniejszego i szybszego grania i to właśnie potwierdza dynamiczny "Living it Up". Ta pozytywna energia potrafi zarazić. Covery na płycie sprawdzają się. Zarówno "S. O.S" z repertuaru Aerosmith, jak "Hold it baby" z repertuaru Sam & Dave dobrze się słucha i nie przynoszą wstydu. Band przyspiesza w melodyjnym "Burning Ground" i to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Jest gitarowo, jest pazur i szybkie tempo. Od razu skradł moje serce. Nieco bluesowy "The Pledge" też brzmi jakby został nagrany w latach 70. Warto jeszcze pochwalić Nighthawk za energiczny i pełen smaczków i nawiązań do deep purple utwór o tytule 'come and get". Co za petarda! To tylko potwierdza ile potencjału drzemie w tym zespole. Jest moc!

Nowy skład wniósł sporo świeżości i mocy do muzyki Nighthawk. Płyta przez cały czas dostarcza sporo frajdy i można nieźle się bawić przy dźwiękach z płyty "Vampire Blues". Dominują hity, łatwo wpadające w ucho melodie, nie brakuje też mocnych riffów, klimatu lat 70 czy 80. Do tego na plus patenty Deep Purple. Tego nie da się opisać, to trzeba posłuchać!

Ocena: 8.5/10




 

INVASION - Invasion II (2024)


 Norweski Invasion jest na scenie 2 lata, ale już zdobyli uznanie wśród fanów, zwłaszcza miłośników melodyjnej odmiany hard rocka z nutką heavy metalu. Nie kryją zamiłowania latami 80, ale też starają się brzmieć współcześnie i może troszkę bardziej młodzieżowo. Debiut zatytułowany "Invasion", który ukazał się w 2023r był udany i zrobił smaka na drugie wydawnictwo. "Invasion 2" to w dalszym ciągu muzyka zagrana na poziomie i każdy miłośnik hard rocka nie może przejść obojętnie obok tej płyty.

Band złożony z młodych muzyków, którzy są głodni sukcesu i to słychać. Panowie mają ciekawe pomysły i chcą tworzyć coś co zostanie zapadnie w pamięci. Przede wszystkim potrafią tworzyć hity i łatwo wpadające w ucho melodie. Przecież o to chodzi w melodyjnym hard rocku i słychać, że Invasion chce być w gronie tych najlepszych. Potencjał jest i to ogromny. Nie tak łatwo oderwać się od tych klimatycznych i pełnych finezji solówek w wykonaniu duetu Bjerketvedt/Abrahamsen. Panowie znają się na rzeczy i starają się też zaskoczyć słuchacza i postawić na proste i konkretne motywy gitarowe. To zdaje egzamin. Mają w rękawie jeszcze as w postaci wokalisty i tutaj Bergersen wymiata. To człowiek stworzony do śpiewania w hard rockowym zespole. Te charyzma i technika potrafią oczarować od pierwszych sekund. Okładka zwiastuje może jakieś glam metalowe dziwactwo, a samo brzmienie nieco obdarte z drapieżności, ale to są elementy do których można przymknąć oko.

Materiał zawiera 9 utworów, więc nie jest to specjalnie jakiś długi i rozbudowany album. Ma być szybko i treściwie. Na sam start idzie singiel "banshee queen" i jakoś mi przypomniały się stare dobre czasy skid row. Prosty riff, przebojowy charakter i niszczący głos Jorgena. Dobry start. Troszkę melodyjnego heavy metalu można uświadczyć w "Informer". Syntezatory dodają uroku kawałkowi jak i całej płyty. "Hungry For Love" to hard rockowy killer i rasowy hicior. Mocny i prosty riff, a wszystko przesiąknięte twórczością Def Leppard. Band pokazuje pazur w stonowanym "Take it too far", gdzie znów można wyłapać patenty heavy metalowe. Szczęka mi opadła, kiedy wkroczył "On the Edge". Nagle band przeszedł z hard rocka bardziej w stronę energicznego i zadziornego heavy metalu. Co za moc i pomysłowość. Brawo invasion! Jeśli ktoś wątpi w ich talent to niech odpali tą petardę. Wątpliwości miną od razu. Na sam koniec kolejny lekki i przyjemny, hard rockowy przebój, czyli "All for All".


Czas z muzyką invasion szybko mija i trzeba przyznać, że nowy album potwierdza, że ten band potrafi grać i tworzyć muzykę na wysokim poziomie. Płyta niezwykle przebojowa, zróżnicowana i przepełniona ciekawymi i łatwo wpadającymi w ucho melodiami. Dla fanów melodyjnego hard rocka pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

DARK TRANQUILLITY - Endtime Signals (2024)


 To jeden z tych zespołów, których nie trzeba przedstawiać. To jeden z tych zespołów, których można uznać za pionierów gatunku muzycznego, którego określamy melodyjnym death metalem. Tak Dark Tranquillity to zespół doświadczony i zasłużony, który działa od 1991r. Band stara się regularnie wydawać nowe wydawnictwa, choć swoje złote lata mają już za sobą. Najnowszy krążek zatytułowany "Endtime signals" to już 13 w dorobku grupy. Nie ma rewolucji, nie ma też przebłysku geniuszu z pierwszych płyt, ani też agresji i świeżości.

Ze starego składu został lider grupy, czyli Mikael Stanne, który odpowiada za partie gitarowe i wokal. Od lat napędza ten band i stanowi jego podstawowy filar. Drugim muzykiem, który jest od bardzo dawna w zespole to klawiszowiec Martin Brandstorm. Natomiast drugi gitarzysta Reinholdz jest w zespole od 2020r, a basista  Christian Jansson i perkusista Joakim Strandberg- Nilsson od 2022r.  Nowi muzycy jakoś specjalnie się nie wyróżniają i niczego nowego nie wnoszą. Problem tej płyty tkwi trochę w tym, że band stara się być przyjazny, bardziej młodzieżowy, tak jakby chcieli trafić do szerszego grona słuchaczy. Brzmienie wiadomo z górnej półki i band pokazuje swoją klasę, To słychać od pierwszych dźwięków. Tylko dlaczego te melodie takie bez ikry, bez mocy i pomysłu? Dlaczego band tak zatracił swój pazur i agresję? Poszukajmy dobrych utworów zatem. "Neuronal Fire" to pierwszy utwór, który pretenduje do miana hitu. Jest to utwór nieco komercyjny, nieco taki radiowy, ale sprawdza się i dobrze się go słucha. Po co tutaj są takie nijakie kompozycje jak "Not nothing"? Dobry przykład, że band nie gra jak kiedyś i nawet jakoś specjalnie nie próbuje. Utwór komercyjny i bardziej taki jakiś popowy. Miało być klimatycznie? Nie jest. Dużo tutaj takich pomyłek. Taki rozlazły "One of us is gone". Jak dla mnie koszmarek, który nie pasuje mi do marki Dark Tranquillity. Jest taki "The last imagination" bardziej zagrany z pazurem i nawet riff jest mocniejszy. Niespodzianki,ani przejawu geniuszu nie ma. Ot co solidny melodyjny death metal. Band przyspiesza w "Enforced Perspective" i to jest pozycja, która przypomina nieco stare dobre czasy. Jest szybko, melodyjnie i można doszukać się intrygujące partie gitarowe. Dobrze wypada też bardziej energiczny "A bleaker sun", choć i tu do ideału sporo brakuje.

Mało jakoś tutaj tego melodyjnego death metalu, mało ognia, pazura i tej pasji z pierwszych płyt. Nie przemawia do mnie ten album i strasznie się wynudziłem. Próby tworzenia czegoś bardziej komercyjnego, bardziej stonowanego nie trafia do mnie. Czuje się jakby Dark Tranquillity zatracił swoją tożsamość. Troszkę smutne, ale może kiedyś w przyszłości nagrają coś na miarę starych płyt, gdzie grali kawał świetnego melodyjnego death metalu. "Endtime Signals" należy bardziej traktować jako ciekawostkę.

Ocena: 5/10

niedziela, 18 sierpnia 2024

SIMONE SIMONS - Vermillion (2024)


 Simone Simons to jedna z najbardziej rozpoznawalnych wokalistek w heavy metalowym światku. Jej głos pojawiał się na płytach Kamelot, Primal fear, czy Ayreon. Oczywiście większość kojarzy się ją przede wszystkim z Epica. Przepiękny i wyjątkowy głos, który potrafi utulić do snu, a także wnieść słuchacza pod niebiosa i otoczyć prawdziwym ciepłem. To głos który w jednej chwili przyprawi o dreszcze, a potem powali operową manierą. Wyjątkowa wokalistka o dużych możliwościach i w sumie nic dziwnego, że w końcu postanowiła wydać swój pierwszy solowy album. "Vermillion" to coś innego niż Epica i bliżej temu do twórczości pana Arjena Lucassena z Ayreon. Nic dziwnego, skoro to on odpowiada za warstwę instrumentalną i partie gitarowe.

Płyta może gdzieś tam nastawiona na nowoczesne dźwięki na klimat i różne możliwości. Jest tu szeroki wachlarz od spokojnego rocka, czy pop rocka, aż przez nowoczesny heavy metal, kończąc na symfonicznym heavy metalu. Forma wokalna Simone nie podlega dyskusji, wciąż potrafi powalić na kolana. Tylko te dźwięki i połamane melodie w stylu Ayreon nie każdego mogę zachwycić. Dobitnie to słychać w otwierającym "Aeterna". Arjen Lucassen zaznacza swoją obecność. Brzmi to trochę jak Star One. Alyssa White gluz pojawia się gościnnie w "Cradle to the Grave" i jest w końcu agresywnie i z pazurem. Klimatycznie jest w "Fight or flight", ale znów jest nowocześnie i jakoś tak komercyjnie. Ciekawie wypada też mroczniejszy i progresywny "The weight of my world". Pomysł na nowoczesny heavy metal mamy w toporniejszym "R.E.D', a "The Core" to taki przebój na miarę talentu Arjena.

Płyta bardziej skierowana do fanów twórczości Arjena Lucassena aniżeli głosu Simone Simons. "Vermillion" to muzyka nowoczesna, intrygująca, bardzo zróżnicowana i próbująca dać nam pewien powiew świeżości. Mamy ciekawe momenty, ale jako całość to czuje rozczarowanie. To jak dla mnie płyta z kategorii ciekawostek o których szybko się zapomina.

Ocena: 5.5/10

VOODOO KISS - Feel The Curse (2024)


 Po 2 latach przerwy powraca niemiecki band Voodoo Kiss.  Band działa od 1995r, ale ich debiutancki album ukazał się w 2022r. Nie doszło do poruszenia wśród heavy metalowej społeczności, a "Voodoo Kiss" przeszedł bez większego echa. Band się nie poddał i teraz przedstawia światu swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Feel the Curse", który w dalszym ciągu ma trafić do fanów heavy metalu z nutką hard rocka i miłośników lat 80. Okładka zachęca, a to już coś....

Tak okładka to na pewno najmocniejszy punkt nowej płyty. Do zespołu dołączyła Steffi Stuber jako wsparcie wokalne dla  gerrita Mutza. Nie wiele z tej współpracy wynika, gdzieś tam zabrakło pomysłu na ciekawe rozdzielenie partii wokalny. Mogło to zabrzmieć o wiele ciekawiej. Inną sprawą jest fakt, że Gerrit Mutza też jest drugoligowym śpiewakiem, któremu brakuje trochę mocy i techniki.  Najbardziej się stara gitarzysta Martin Beuther, który stawia na oklepane patenty i sprawdzone zagrywki. Jest wtórnie i przewidywalnie. Płytę od klęski ratuje łatwo wpadające w ucho melodie i bardzo przyjazna formuła, w której band się obraca. Kto szuka czegoś ambitnego, poczuje rozczarowanie. To płyta skierowana do zagorzałych fanów heavy metalu lat 80, którzy potrafią przebrnąć przez specyficzny wokal czy oklepane riffy. Początek płyty w postaci "Feel The Curse" czy "Angel Demon" to średniej klasy kawałki, które słucha się całkiem dobrze, ale niczym specjalnym się nie wyróżniają i szybko wylatują drugim uchem. Pierwsze miłe zaskoczenie to przebojowy "Spellbound by her eyes", który mocno przypomina stare dobre czasy nwobhm. Niby proste granie, niby nic nowego, a dostarcza sporo frajdy. Nieco szybszy "Dr Evil" też wzbudza pozytywne emocje i tym samym band potwierdza że potrafi grać nieco szybciej i  z pazurem. Hard rockowy "Kiss or Kill" brzmi jak tani kawałek stworzony gdzieś tam w garażu. Niby pomysł był, ale został zmarnowany. Finał płyty to rozpędzony "Dead without a grave" to przykład, że band potrafi grać solidny heavy metal z nutką hard rocka. Solidny riff, odpowiednie tempo i pomysł na udaną melodię. Tutaj to zagrało.


Voodoo Kiss to druga, albo nawet i trzecia liga heavy metalowego grania. Niby coś tam potrafią, niby chcą dobrze, a wychodzi średnio, albo kiepsko. Słabym punktem jest wokalista,  czasami bardzo przewidywalne zagrywki gitarzysty i brak smykałki do udanego hitu. Zawsze czegoś zabraknie. Najlepsza okazała się okładka, ale przecież nie ona jest najważniejsza. Band musi coś zmienić, by przebić się do grona najlepszych.

Ocena: 5/10


niedziela, 11 sierpnia 2024

JUGULATOR - Imperator Insector (2024)


 Dobrego thrash metalu nigdy za dużo. Tego w tym roku trochę było, a już do listy zakupów można dopisać kolejne wydawnictwo. "Imperator insector" to najnowsze dzieło pochodzącego z Algierii zespołu o nazwie Jugulator. Band jest na scenie od 2014r i w przeciągu 10 lat udało im się nagrać w sumie 3 albumy i nieco umocnić swoją pozycję. Grają stary oldschoolowy thrash metal, który opiera się na szybkiej dynamice, mocnych riffach, łatwo wpadających w ucho melodiach, a wszystko mocno wzorowane na twórczości Exodus, Anthrax, Metallica, czy Testament. To czyni ten album niezwykłym kąskiem dla maniaków thrash metalu.

Sama okładka już na dzień dobry pomysłowa i potrafi zapaść w pamięci. Od strony technicznej album też wypada bardzo dobrze, bowiem brzmienie jest mocne i wyraziste. Dodaje potęgi dźwiękom.  W muzyce Jugulator kluczową rolę odgrywa lider grupy tj  Ramzy Curse, który przede wszystkim odpowiada za wokal i partie gitarowe. W tych drugich partiach wspiera go Lamine A. i w tej kwestii nie ma zbytnio się do czego przyczepić. Jest agresywnie, z pazurem, z pomysłem i słucha się tego bardzo dobrze od pierwszych sekund materiału. Wokal Ramzy intrygujący, agresywny i idealnie pasujący do tego co band gra. Na pewno taki typ wokalu umożliwia większe pole manewru. Jeśli można się do czegoś przyczepić chyba już do samego komponowania. Nie wszystko jest idealnie i zabrakło dotyku Boga, przebłysku geniuszu. Materiał jest świetny, ale nie idealny.

Płytę otwiera klimatyczne intro, a pierwsze konkretne uderzenie dostajemy w "Infected Focus". Thrash metal z  górnej półki i taki jaki lubię. Mocny riff, szybkie tempo i duża dawka melodyjności. Bardziej urozmaicony jest "Radioactive Mutation", w którym nie brakuje też elementów heavy metalu. Echa Metaliki mamy w klimatycznym "Imperator insector", który w pełni oddaje styl i jakoś Jugulator. Band potrafi odnaleźć się w dłuższych kompozycjach co potwierdza "Order the invasion". Sam kawałek pokazuje znów bardziej heavy metalowe oblicze zespołu i nawet stonowane tempo też temu sprzyja. Nieco zakręcony "Bleeding earth" przemyca troszkę elementów Anthrax i to kolejna intrygująca kompozycja na płycie. Band przyspiesza w rozpędzonym "From Underworld", by potem nieco zwolnić i zabrać słuchacza w progresywne rejony w "atomic insecticide".

Jugulator właśnie zmajstrował swój najlepszy album. Thrash metal pełną gębą i taki oldscholowy jak lubię. Słychać nawiązania do klasyki, a przy tym jest świeżość i pomysłowość. Brawo panowie, bo to kawał dobrej roboty ! Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych roku 2024. 

Ocena: 9/10

środa, 7 sierpnia 2024

IMPERIA - Dark Paradise (2024)


 To już 21 lat działalności holenderskiej formacji Imperia. Marka dobrze znana miłośnikom symfonicznego heavy metalu, gdzie wszystko kręci się wokół kobiecego, operowego głosu. To jeden z tych zespołów, który idzie w ślady Nightwish, Epica, Edenbridge czy Amberian Dawn. W tym roku pojawił się 7 album studyjny zatytułowany "Dark Paradise" i w swojej kategorii jest to pozycja godna uwagi.

Muzyka Imperia nie jest skomplikowana i opiera się na chwytliwych melodiach, na przejrzystych partiach gitarowych. Band przede wszystkim stara się brzmieć nowocześnie, świeżo i zarazem z pazurem. Nie boją się eksperymentować i urozmaicać swój styl gry. To dzięki temu nowy album jest zróżnicowany i dostarcza wiele emocji. Można zarzucić brak agresji i bardziej komercyjny wydźwięk, ale są też i plusy. Jednym z nich jest przebojowość i porządna dawka symfonicznego heavy metalu. Nie tworzą nic oryginalnego, ale słucha się tego przyjemnie i można wyłapać perełki. Imperia to przede wszystkim poruszający i emocjonujący głos Heleny Michaelsen, który buduje klimat i nadaje całości symfonicznego charakteru.  Ważną rolę odgrywa też gitarzysta Jan Yrlund, który stara się cały czas czymś nas zaskoczyć i dostarczyć ciekawe i intrygujące partie gitarowe.

Płyta trwa 50 minut i mamy 10 utworów. Na co zwrócić uwagę? Na pewno na dobrze skrojony "Better place", gdzie czuć podniosłość i operowy wokal Heleny. Jest klimat i jest spójność, jest przebojowość i wszystko to co najważniejsze w symfonicznym heavy metalu. Prawdziwa perełka i lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Echa nightwish można wyłapać w nieco folkowym "Reach my Tears", który również stanowi jasny punkt płyty. Chwytliwy motyw przewodni robi tutaj furorę. Dalej warto zwrócić uwagę na nastrojowy i nieco bardziej stonowany "Reflection". Band bawi się konwencją i nawet nutka progresywności dobrze robi temu kawałkowi. Orientalne ozdobniki niczym Myrath w "Soldiers of Hell" potrafią pozytywnie zaskoczyć i uczynić ten utwór niezwykle świeżym i ciekawym w odbiorze.  Mocna rzecz! Szybko wpada w ucho również melodyjny "Void of Emptiness", a zamykający "The Demons Fireplace" to urocza ballada, która łapie za serce i zostaje z nami na długo.


Imperia nagrała kolejny udany album i potwierdzają, że solidną kapelą, która potrafi tworzyć ciekawą i intrygującą muzykę, za którą stoi również jakość. Dla fanów symfonicznego heavy metalu jest to pozycja na pewno godna uwagi. Nie brakuje ciekawych pomysłów, świeżości i dobrze rozplanowanych motywów przez doświadczonych i utalentowanych muzyków. Czego zabrakło? Troszkę agresji, troszkę dynamiki.

Ocena: 7/10

wtorek, 6 sierpnia 2024

TARTNESS - Fjordvind (2024)


 Na pierwszy rzut oka "Fjordvind"wygląda jak płyta z kategorii fiński power metal. Samo logo przypomina mi nieco Pertness. Tu zaskoczenie, bo Tartness to niemiecka kapela, która gra melodyjny death metal z nutką symfonicznego metalu. Echa wintersun, Orden Ogan, Pertness są, ale też coś z fińskich kapel grających melodyjny death metal. Band powstał w 2003r i skupia się w okół dwóch muzyków, czyli Pascala Rudolfa i Marcusa Hirche. Efektem ich współpracy jest debiutancki album "Fjordvind"

Klimat fińskiego metalu daje o osobie znać nie tylko na okładce. Samo brzmienie też mocno wzorowane na tamtejszej scenie metalowej. Ten chłód jest wyczuwalny i potrafi przeszyć słuchacza. Pascal Rudolf przede wszystkim odpowiada za wokal. Jego głos może nie powala techniką, czy charyzmą, ale pasuje do całości i nadaje melodyjnego charakteru.  Z kolei Marcus Hirche stara się dostarczyć pomysłowych partii gitarowych i urozmaicić owy materiał, żeby nie było nudno.

Instrumentalne intro na dzień dobry buduje napięcie i pierwsze mocne uderzenie dostajemy w rozpędzonym "Vinterdugg" i taki melodyjny death metal to ja lubię. Zagrane z polotem, z pomysłem i rozmachem. Dobrze się tego słucha i od razu można wyczuć potencjał w tej formacji. Epickość i podniosły klimat to atuty "Winds of Desolation". Kolejny killer na płycie to agresywny "immortal Essence" i znów można poczuć moc. Brzmi to naprawdę świetnie i można się delektować każdy dźwiękiem i niezwykłą melodyjnością. Nastrojowy "Fjordvind" też ma swój urok i wnosi troszkę spokoju. Symfoniczne ozdobniki dają o sobie znać w energicznym "Frostbound Salvation" i znów band zaskakuje ciekawymi aranżacjami i dobrze rozplanowanymi partiami wokalnymi.  Przepych i sporo intrygujących ozdobników mamy w marszowym "natures eternal reign", który zachwyca pod każdym względem. Ten pomysłowy główny motyw i stonowane tempo robią robotę.  Zamykający "Aurora Borealis" momentami ociera się o black metal, ale jest też nutka power metalu. Niezwykła dawka świetnie zgranych melodii.

Bardzo udany debiut niemieckiej formacji, która pokazuje że dobre pomysły to podstawa by osiągnąć sukces. Świetna mieszanka agresywnych riffów, fińskiego chłodu i niezwykłej melodyjności. Ja to kupuje, choć band tutaj nie odkrywa ameryki.  Na taki melodyjny death metal zawsze warto czekać i chętnie będę obserwował poczynania Tartness w przyszłości.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

VISION DIVINE - Blood and Angels Tears (2024)


 Rhapsody of Fire żyje i ma się dobrze bez Fabio Lione to i czemu nie miałoby być podobnie z innym wielkim zespołem, gdzie pełnił funkcję wokalisty? Mowa tutaj o Vision Divine, który jest jednym z najważniejszych włoskich zespołów.  Ta formacja działa od 1998r i cały czas nagrywa płyty na udanym poziomie. "Blood And Angels Tears" to 9 studyjny album tej grupy, który ukaże się nakładem Scarlet Records. Fabio Lione nie ma w zespole od 2018r, a teraz jeszcze nie ma Mike;a Terrany. Jest za to równie świetny Matt Peruzzi z Labyrinth. Vision Divine ma wokalistę Ivana Giannini, którego kojarzymy z Derdian i mając tego typu wokalistę to można działać cuda i wypełnić lukę po znakomitym Fabio Lione.  Fani zespołu i power metalu nie mogą przegapić premiery 20 września tego roku.

Vision Divine to specjalista w kategorii podniosłego, progresywnego power metalu, gdzie jest też pełno smaczków symfonicznego power metalu. Ten band zawsze potrafi postawić na miłą dla oka okładkę, mocne i wyraziste brzmienie, które nadaje mocy instrumentom. Wysoka jakość realizacji nie powinna dziwić i od pierwszych dźwięków potrafi zaimponować i przeszyć słuchacza. "Blood and Angels tears" to płyta zróżnicowana, przemyślana, dojrzała i pełna różnych urozmaiceń. Znajdziemy tu szybkie kompozycje, ale też stonowane nastrojowe, czy podniosłe. Każdy znajdzie coś dla siebie. Elementy progresywne nie są przesadzone i wszystko jest bardzo spójne. Vision Divine to nie tylko mocarny głos Ivana, ale też świetna praca gitarzystów. Puleri/Thorsen potrafi pozytywnie zaskoczyć i dostarczyć słuchaczowi niezapomnianych doznań. Tutaj też jest wysoki poziom, a wszystko piękna spinają partie klawiszowe Alessio Lucatti, który grywał niegdyś w White Skull.

Kwintesencja power metalu i wszystko co najpiękniejsze w tym gatunku zostało zaprezentowane w "the ballet of Blood and Angels Tears". Szybkie tempo, mocna praca sekcji rytmicznej i przepiękne przejścia między gitarzystami. Dzieje się sporo i na taki power metal zawsze warto czekać. Pomysłowy riff i duża dawka energii ti atuty rozpędzonego "Once invicible" i czuć tutaj potęgę włoskiej sceny metalowej. Ta subtelność, jakość i wyszukane melodie. Włosi to mają smykałkę do tego. Dalej mamy nieco kiczowaty "Drink Our Blood", ale te proste partie klawiszowe i łatwo wpadający w ucho riff czynią ten kawałek jednym z największych hitów na płycie. Niezwykle chwytliwy jest też "Preys", który opiera się na sprawdzonych patentach. Momentami czuje się jakbym słuchał Lords of Black. Lekki i melodyjny "Go East" nieco przypomina złote lata Stratovarius. Klasyczny power metal dostajemy w "The Broken Past" i nawet fani Helloween znajdą tutaj coś dla siebie. Band z łatwością tworzy łatwo wpadające w ucho refreny i ta dbałość o detale jest szokująca. Potwierdza to też "Dice and Dancers" i jedynie "Lost" troszkę nie do końca mnie przekonał.

Vision Divine wie jak podziałać na zmysły słuchacza. Ta płyta to coś więcej niż kolejna płyta power metalowa. Tutaj jest rozmach, energia, ale też klimat i działanie na emocje słuchaczy. Band bawi się konwencją i nie trzyma się kurczowo jednego riffu. Stara się brzmieć świeżo i mocarnie. Zabrakło może pomysłów na cały album, ale i tak jest wysoki poziom. Wiele zespołów chciałoby grać taki power metal jak Vision Divine. Płyta godna uwagi!

Ocena: 9/10

sobota, 3 sierpnia 2024

RUINFORGE - Mist and Myth (2024)


"Mist and Myth" to kolejny dobry przykład na to, że w dzisiejszych czasach nawet w pojedynkę można stworzyć muzykę i nagrać album z melodyjnym death metalem i to na całkiem przyzwoitym poziomie. Tak i aż ciężko w uwierzyć w taki stan rzecz, ale jest to zjawisko które co raz częściej spotkać. Za Ruinforge stoi multiinstrumentalista Jordan Fowler, który odpowiada za wszystko. Debiutancki "Mist and Myth" pozytywnie zaskakuje i potwierdza, że uzdolnieni muzycy są w stanie nagrać w pojedynkę bardzo udany album, który zapadnie w pamięci.

Jordan Fowler to przede wszystkim utalentowany gitarzysta, bo wygrywa sporo intrygujących riffów i motywów gitarowych. Z jednej strony dominują chwytliwe melodie, ale jest też miejsce na agresję i mroczny feeling. Mamy udane balansowanie między folk metalem, a melodyjnym death metalem. Warto też pochwalić za świetną realizację brzmieniową i przygotowanie klimatycznej okładki, która zachęci nie jednego potencjonalnego słuchacza do sięgnięcia po "Mist and myth".

Przepiękne jest otwarcie płyty za sprawą "World Seed" i od razu czuć, że szykuje się coś ciekawego. Piękne melodie atakują nas w "Forest Melody" i brzmi to naprawdę intrygująco. Jest sporo folkowego klimatu, jest też mocny riff i odpowiednia dynamika.  Jordan pokazuje swój potencjał i brzmi to naprawdę profesjonalne. Taki melodyjny death metal z nutką folk metalu to ja kocham. Pomysłowy motyw gitarowy dostajemy w nieco stonowanym "Words Of Fate" i też dużo dobrego się dzieje. Ciekawe przejścia i zmiany temp mamy w marszowym "Oceans Dream" i tutaj górą bierze tajemniczy klimat. "A swamp Story" troszkę momentami nasuwa namyśl twórczość Kalmah, z kolei "Thousand Wolves" to kolejny melodyjny kawałek, który zaskakuje pozytywnie świeżością i dobrze skrojonymi partiami gitarowymi. Całość wieńczy "Mist and Myth", czyli prawdziwy punkt kulminacyjny tej płyty. Te 9 minut bardzo szybko tutaj mija. Upchano sporo ciekawych motywów i nie brakuje agresji i pomysłowości. Udaje się zainteresować słuchacza przez ten cały czas. Melodie są z górnej półki i do tego te echa Running wild. Mocna rzecz.

"Mist and Myth" to prawdziwa uczta dla maniaków melodyjnego death metalu. Ta piękna okładka kryje naprawdę znakomitą zawartość. Chwytliwe i niezwykle pomysłowe melodie spotykają agresję i folkowy klimat. Wybuchowa mieszanka i  do tego ten uzdolniony Jorda, który tak dużo tutaj ogarnął. Jest czym się zachwycać. Brać i słuchać, bo jest to muzyka na wysokim poziomie.

Ocena: 9/10

 

METAL CHURCH - The Final Sermon - Live in Japan 2019 (2024)


 Jedną z największych strat dla muzyki heavy metalowej przyniosła śmierć Mike;a Howe'a - wokalisty uznanej formacji Metal Church. Dla mnie jeden z najlepszych i najbardziej charyzmatycznych wokalistów, którzy wyróżniają się charyzmą i wyjątkową barwą. Ciężko uwierzyć, że to już 3 lat od jego śmierci. Metal Church ma nowego wokalistę w postaci Marca Lopesa, ale band nie zapomniał o swoim dawnym koledze i postanowili jeszcze raz oddać hołd dla Mike;a Howe'a. Tym razem band postawił na wydanie albumu koncertowego, który zawiera koncert z 2019r który odbył się w Japonii w ramach promowania "Damned if You do", który był ostatnim albumem z Howem na wokalu. Dla fanów zespołu i głosu Mike;a pozycja obowiązkowa. W zasadzie "The Final Sermon" to taki zbiór najlepszych hitów z albumów gdzie śpiewał Mike;a, ale jest też coś z debiutu i "The Dark". Prawdziwa gratka.

Zgrany skład, dobra forma muzyków i dobra setlista. To wszystko to jest. Od razu widać, żeby band włożył sporo pracy w owy album koncertowy. Miła dla oka okładka i mocne brzmienie, tylko troszkę za dużo tu ulepszania w studio i za mało klimatu koncertu. Publiczności praktycznie nie słychać, no chyba że między utworami. Tak to jest spory minus. Tym razem nadrabiają dobrze dobraną listą utworów i ciekawą mieszanką nowych hitów i starych. Za mało z "XI" i może za mało z czasów Davida Wayne'a, ale można to wszystko wybaczyć. Hołd dla Mike;a został oddany i dobrze jest znów usłyszeć jego głos. Mamy tu "Damned if You Do", czyli hit z ostatniej płyty z Howe na wokalu i dobrze wypada w wersji na żywo. Oczywiście jak jest Howe to jest nieśmiertelny "Human Factor", agresywny "Date with Poetry", czy przebojowy "Fake Healer", który bardzo często gości w setliście Metal Church. Mnie osobiście cieszy obecność kawałków z płyty "Hanging in the balance". Nieco progresywny "God of second chance", czy niezwykle melodyjny "No friend of mine" to ponadczasowe kawałki, które zawsze będą kojarzone z głosem Mike;a Howe i jego charyzmą i stylem śpiewania. Można też dla odmiany posłuchać kawałków z pierwszych dwóch płyt. Tutaj też dobrze wypada Mike i nadaje trochę swojego charakteru i stylu do tych kompozycji. Wystarczy posłuchać "Start the Fire" czy "Beyond the black".

Mike;a nie ma, Metal Church dalej kontynuuje swoją twórczość, świat dalej się kręci i w sumie to kolejna wielka strata dla heavy metalu, z którą trzeba się pogodzić. Pustka jest i wielka tęsknota za talentem i głosem Mike;a. Pozostaje już tylko delektować się klasyką jaką pozostawił po sobie, a ten album koncertowy mimo swoich wad też miło czas umili i przypomni wielkie hity Metal Church. Pozycja dla fanów Mike;a i Metal Church.

Ocena: 8/10

środa, 31 lipca 2024

SIRIUS - A quest for Life (2024)


Grecka scena nigdy nie śpi i zawsze stoi na straży klimatycznego i wartościowego heavy/power metal. Ta scena nie raz potrafiła mnie pozytywnie zaskoczyć i dostarczyć coś niezwykłego i świeżego. Zazwyczaj były to płyty nastawione na klimat, na rozmach, epickość. Tym razem za sprawą debiutującego Sirius natrafiłem na mieszankę heavy metalu, power metalu i nawet nutki thrash metalu. Początki grupy sięgają 2007r, a teraz po 17 latach przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "A quest for life". Płyta ukazała się 26 lipca nakładem wytwórni Wormholedeath.

Sirius to band, który może i gra klimatycznie, melodyjnie i z pomysłem, ale słychać że kładą nacisk na mocny wydźwięk, na drapieżność i agresywniejszy wydźwięki. Taki troszkę może i bardziej amerykański. Słychać jakieś tam echa Iced Earth, KK priest, ale i też wiele innych tego typu kapel. Znajdzie się coś z Diviner, coś z Helstar czy też Pharaoh. To wszystko i tak nie ma znaczenia, bo band stara się kreować swój własny styl. Z jednej strony klasyczne patenty i spora dawka chwytliwych melodii i dobrze rozplanowanych partii gitarowych. To spora zasługa duetu Napos/Stathopoulos, którzy  wiedzą jak grać atrakcyjnie, technicznie i z pomysłem. Nie trzymają się kurczowo jednego motywu i cały czas próbują nas czymś zaskoczyć. To się chwali! Bije z tego albumu świeżość, a zarazem drapieżność i pomysłowość.  Dimitris Napas pełni również rolę wokalistę i jego wokal od razu ustawia nas po kątach i słychać, że ma odpowiednie wyszkolenie i miłą dla ucha barwę. Wystarczy odpalić otwierający "Unbound The Scream" by się przekonać o czym piszę. Jest Tim Ripper Owens, są też echa KK Priest i ogólnie otwieracz to prawdziwa petarda. Dalej band rozpoczyna od klimatycznego wejścia w "Beyond the sands of Time", który nieco zwalnia tempo, ale stara się porwać klimatem i epickim rozmachem. Klasycznie brzmi "Desdichado" i znajdziemy tutaj sporo klasycznych patentów i ukłon w stronę klasyki power metalu. Czuć również też pewne echa Manowar czy true heavy metalu. Co za moc, co za pewność siebie. Nie brzmi to wcale jak debiut. Troszkę progresywności dostajemy w "Edge of The World". Troszkę urozmaicony utwór, ale również ma w sobie to coś. Naprawdę dobrze się tego słucha. Instrumentalny "Fragment" jakoś nie do końca mi tu pasuje. 7 minutowy "Lostlight' to rasowy killer i wystarczy wsłuchać się w tą prac gitar w pierwszych minutach. Cudo! Marszowy, mroczny "Land of Swords" też potrafi przeszyć słuchacza i porwać swoją pomysłowością. Solówki i przejścia są tutaj godne pochwały. Epickość i rozbudowana forma kompozycji wraca w "Among the Heavens" i tutaj też troszkę poczułem lekki spadek formy. Dobry i klimatyczny kawałek, ale czegoś mi tu zabrakło.

Grecka scena w ciąż rośnie w siłę i dostarcza znów nam kolejny wartościowy album. Sirius błyszczy i pokazuje swój potencjał na "A quest for  life". Mocne brzmienie, miła dla oka okładka, która paletą barw na długo zapada w pamięci. Kiedy band tworzą utalentowani muzycy to wszystko może się zdarzyć i zawsze może powstać jakieś cudo. Kolejne uderzenie prosto z Grecji. Brać w ciemno!

Ocena: 9/10

wtorek, 30 lipca 2024

HAMMERFALL - Avenge The Fallen (2024)


 
To jeden z tych zespołów na których płyta się czeka z utęsknieniem i zawsze będę wypatrywał kolejnych dzieł. W końcu to Hammerfall, czyli jeden z tych zespołów które uwielbiam i jeden z tych zespołów, który ukształtował mój gust. Kocham to ich budowanie klimatu, epickość, rycerski charakter, przebojowość i umiejętność tworzenia pomysłowych riffów. Od lat grają swoje, nie zmieniają stylu i dobrze, bo nie wyobrażam sobie ich w innej konwencji. "Avenge The Fallen" to już 13 album tej formacji. Czas leci, a oni dalej swoje i dalej na podobnym poziomie. Nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Możecie spać spokojnie, to kolejny jakże udany album tej zasłużone i niepokonanej formacji.

Przyznam wam się do tego, że taki "hammer of Dawn" czy "Revulution", które skarciłem na początku troszkę skarciłem sporo zyskały u mnie po dłuższej przerwie. Z kolei "Built to last" czy "Dominion" bardzo lubię i wrzucam do worka z tymi najlepszymi stworzonymi przez Hammerfall. Nowy album to w zasadzie kontynuacje tego co grają kilku ładnych lat. Nie ma niespodzianki. Jest świetnie brzmiący Cans, czyli ozdoba Hammerfall. No i ten świetnie zgrany duet Dronjak/Norgen wciąż dostarcza emocji i sporo frajdy zagorzałym fanom. Wciąż zabierają nas w sentymentalną podróż po pierwszych płytach hammerfall. Miło jest, że nie kombinują i stawiają na klasyczne i sprawdzone chwyty. Dla mnie bomba, bo niczego innego od tej formacji nie oczekuje. Wtórność i brak zaskoczenia w sumie tak, ale zabawa przednia i wciąż granie heavy/power metalu na wysokim poziomie i na własnych zasadach. Drugiego Hammerfall ciężko znaleźć.

Nowy album może łatwo odczytać, może i łatwo przewidzieć i można odnieść wrażenie, że to wszystko było. Tak zgadzam się, tego nie podważę. Panowie bawią się konwencją, odgrzewają stare kotlety, ale ten kotlet wciąż mimo oklepanej formule i sprawdzonym przyprawom dobrze smakuje. Zacznę od słabych punktów. Takowym jest na pewno troszkę nijaka ballada "Hope springs Eternal". Niby jest ok, ale jakoś nie porwało mnie. Brzmienie też niczym nie zaskakuje i dodałby trochę może brudu, może trochę drapieżności, ale wiem Hammerfall trzyma się swojego planu. Nie typowe otwarcie płyty w postaci "Avenge The Fallen" to bardziej stonowane, marszowe granie o epickim rozmachu. Mocny riff, nieco mroczniejszy klimat i robi się ciekawie. Sam riff jakoś mi tak zaleciał Accept. Same solówki też pomysłowe i dobrze rozegrane. Kupili moją uwagę. Co za wejście perkusji mamy w rozpędzonym "The End Justifies" i to nie Judas Priest, a stary dobry Hammerfall i to taki z czasów "Renegade" czy "Legacy of Kings". Co za energia, drapieżność i to jest power metal w najlepszym wydaniu. Hammerfall jak za dawnych lat. Kolejny epicki, marszowy kawałek to świetny "Freedom" i znów brzmi jak zaginiony klasyk z pierwszych płyt. Band bawi się konwencją i potrafi tworzyć niesamowite przeboje. Można odpłynąć przy tych partiach gitarowych i rycerskim klimacie. Solówki to istny majstersztyk. Hammerfall wielki i dostojny. Od razu wpadł mi w ucho singlowy "Hail to the King", bo przecież ten band zawsze potrafił tworzyć wyrywający z kapci heavy metalowy hymn. Ktoś tu się nasłuchał Manowar. Cud, miód i orzeszki. "Hero to All" to kolejny szybki i łatwo w padający w ucho killer i chyba nie muszę mówić, że brzmi jak jakiś zaginiony killer z pierwszych płyt. Riff w "Burn it Down" to prawdziwy sztos i żywy dowód, że Hammerfall jeszcze na emeryturę się nie wybiera i chce pokazać młodemu pokoleniu, że stara gwardia stoi na straży. Taki Hammerfall to ja uwielbiam. Co za piękne wejście gitar mamy w "Capture the dream", który znów stawia na marszowe tempo, epickość i rycerski charakter. Kolejna perełka na płycie. Chórki, refren, riff i praca gitar to wszystko jest po prostu idealne. Band potrafi pokazać pazur i dobrym przykładem tego jest "Rise of Evil" i tutaj nie ma miejsca na nudę. Pozytywna energia bije z tego kawałka, a sam refren to czysta frajda. Hammerfall na wysokim poziomie. Finał to "Time Immemorial" , czyli najdłuższy kawałek na płycie. Dominuje tutaj nieco toporniejszy wydźwięk, troszkę mroczniejszy klimat. To wciąż klasyczny i nastrojowy Hammerfall.

Premiera płyty tuż tuż, bo 9 sierpnia 2024 i to nakładem Nuclear Blast. Przypomina mi się nieco "Built to Last", troszkę może i "Hammer of Dawn", ale jest też sporo elementów, które przypominają stare płyty. Czy to jest akurat sens robić? Porównywać owe albumy, jak każde podobnie brzmią i mają bardzo podobny poziom? "Avenge the Fallen" to w moim odczuciu jeden z ich najlepszych albumów i stawiam obok klasyków, obok "built to last" czy takiego "Revolution". Ten album ma wszystko co ich najlepsze płyty, ma wszystko to co najważniejsze w muzyce Hammerfall i każdy utwór to perełka, no poza balladą. Ja bawiłem się przednio i kocham twórczość tej kapeli i nigdy nie znudzi mi się powielenia w kółko podobnych pomysłów. Dla mnie bomba.

Ocena: 9.5/10