niedziela, 20 listopada 2016

METALLICA - Hardwired ...to self destruct (2016)

Cofnijmy się do roku 2008 kiedy to Metallika wydała „Death Magnetic”, który okazał się biletem powrotnym do korzeni tej kultowej amerykańskiej grupy. W końcu po wielu eksperymentach i latach stagnacji zespół wrócił do bardziej thrash metalowego łojenia. Nie brakowało melodyjności, agresji, szybkości czy dobrze wpasowanego heavy metalowego pazura czy elementów crossoverowych. Tamten album mógł się podobać, jednak też podzielił fanów. Jednym podobał się i stał się szybko jednym z najlepszych dokonań grupy, a dla innych był to wpadka. Zgodność na pewno jest co do kiepskiego i nieco sztucznego brzmienia. Jeśli o mnie chodzi, to uwielbiam „death Magnetic” i byłem ciekawy czy zespół pójdzie dalej tą drogą i czy przypomni nam po raz kolejny swoje thrash metalowe korzenie. Jak wiemy Metallika nie raz eksperymentowała i już w 1991 r kiedy pojawił się „czarny album” to formacja zaskoczyła swoich fanów. Poszli w stronę bardziej komercyjną i coraz więcej pojawiało się elementów heavy metalowych, hard rockowych czy nawet bluesowych. Metallika tkwiła w tym nowym image'u przez lata, dlatego też panowie nie raz już przekonywali nas, że w duszy gra im nie tylko thrash metal.

Na następcę „Death Magnetic” przyszło czekać fanom 8 lat. Po drodze były różne wydawnictwa, które umilały czas oczekiwania na nowe wydawnictwo. Na pewno współpraca z Lou Reedem w postaci „Lulu” nieco ostudziły emocje. Ten album pokazał, że wszystkiego można oczekiwać po kolejnym pełnoprawnym wydawnictwie Metalliki. Nie stawiałem jakiś oczekiwać, bo wiedziałem że z nimi to jednak nigdy nie wiadomo. Tak więc najnowsze dzieło potrafi zasiać sporo wątpliwości i dlatego uczucia są bardzo mieszane. Wszystko zależy od tego jak spojrzymy na „Hardwired...to self destruct”. Jeśli spojrzymy przez kontekst klasycznych thrash metalowych wydawnictw to może poczuć się zawiedzeni i oszukani. Jeśli jesteśmy fanami okresu 1991- 2003 to album na pewno przypadnie do gustu, zaś jeśli wciąż przeżywamy „Death Magnetic” to możemy też poniekąd czuć radość. Najnowszy album Metalliki jest bardzo urozmaicony i potrafi przypomnieć nam różne okresy zespołu, ale najbardziej uderza w okres „Load” i „Reload”. Album jest bardziej heavy metalowy, bardziej melodyjny, mający w sobie sporo z twórczości Black Sabbath, Iron maiden czy Deep Purple. Panowie postanowili nagrać wydawnictwo, które będzie mieć elementy thrash metalu, ale również sporo kawałków bardziej stonowanych i heavy metalowych. To sprawia, że płyta potrafi wzbudzić różne, skrajne emocje. Skoro już wiemy do jakiego okresu zespół wraca na najnowszy krążku, to teraz kilka innych ważnych ogłoszeń parafialnych.

Kawałki na nowy album napisali Hetfield i Urlich, a w sumie na płycie mamy 12 utworów dających prawie 80 minut. Nie rozumiem po co to rozdzielać między dwie płyty, bo i tak nie różnią się one jakoś stylistycznie. Jednak pierwszy album bardziej jest przyswajalny, bardziej przebojowy i bardziej mocarny. Drugi już mniej przebojowy, ale na pewno też wartościowy. Okładki nigdy nie były mocną stroną tego zespołu, ale okładka „Hardwired...to self destruct” rozczarowuje na całej linii i jest to jedna z najgorszych okładek metalowych jakie widziałem. Plusem jest bardziej naturalne i mocniejsze brzmienie i tutaj kawał dobrej roboty odwalił Greg Fidelman. Metallika zaskoczyła w sumie jeszcze tym, że do każdego utworu został nakręcony klip i szacunek za pomysłowość i wykonanie.

Dobrze czas przejść do samej zawartości, która jest naprawdę intrygująca, ale potrafi zaskoczyć. Najlepiej w trakcie słuchania zapomnieć o przeszłości zespołu, a także o konkurencji, a najlepiej myśleć o Metallice w kategorii zespołu heavy metalowego i wtedy jakoś lepiej się tego słucha i płyta zyskuje. Otwieracze zawsze były ciekawe jeśli chodzi o Metallikę i tym razem postawiono na treściwy, agresywny i bardzo thrash metalowy kawałek. „Hardwired” to utwór, który jako pierwszy ujrzał światło dzienne. Dawał błędną zapowiedź nowego albumu przedstawiając go jak thrash metalową łupankę w stylu lat 80. Niestety jest to jeden z niewielu utworów, które mają w sobie thrash metalowy charakter. Co mi się tutaj podoba to feeling wyjęty z „Kill'em all”. Melodyjna solówka, nutka speed metalowego pazura. Mocny riff napędza ten kawałek i czyni go prawdziwą perełką. Szkoda, że nie dopracowano tekstu, który momentami potrafi irytować. Bardzo przypadł mi do gustu „Atlas,rise!” i to jeszcze przed premierą płyty. Z jednej strony mamy złożoną konstrukcję utworu i klimat „Death Magnetic”. Udało się tutaj połączyć thrash metalową agresję i melodyjność rodem z utworów Iron maiden. Bardzo melodyjny i heavy metalowy kawałek, który już bardziej obrazuje to jaki jest nowy krążek Metalliki. Pierwszy wstrząs można doznać już podczas kolejnego utworu w postaci „Now that we're dead”. Nie jest to szybki i thrash metalowy utwór w starym stylu. Nie jest to też rejon „Death Magnetic” i bliżej tutaj do „Load” czy „Reload”. Mocny riff na pewno przyciąga uwagę, podobnie jak marszowe tempo. Mroczny klimat i styl aranżacji na myśl od razu nasuwa twórczość Black Sabbath. Nawiązań do tej grupy na nowym albumie jest naprawdę sporo. Nie jest to minus, bo zespół też jakoś nigdy nie krył tego że jest fanem Black Sabbath. Sam utwór może się podobać właśnie przez pomysłowy charakter i wykonanie. Nutka heavy metalu i hard rocka sprawiają, że utwór szybko wpada w ucho. Na pewno jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Tak więc początek jest wyjątkowo dobry. Kolejnym utworem, który jest bardziej thrash metalowy na płycie jest „moth into flame”, choć i tutaj nie brakuje elementów heavy metalowych, a także melodyjnych zagrywek Kirka. W sumie Kirk troszkę się oszczędza na tym albumie. Brakuje jakieś zrywu, jakiejś pomysłowej solówki i w sumie wszystko jest w normie. Znacznie lepiej wypada James, który zalicza zwyżkę formy wokalnej. Nie ma nie potrzebnego spinania się i udziwniania partii wokalnych. Gdyby nie specyficzny głos Hetfielda to „Dream no more” można by uznać za utwór Black Sabbath z albumu „13”. Niezwykle mroczny, ponury i marszowy kawałek, który bardzo fajnie buja. Nie jest to thrash metal, ale jest wystarczająco ciężko i klimatycznie. Tutaj dopiero James dopiero fajnie śpiewa i robi to bardzo naturalnie. Jego głos idealnie buduje napięcie i klimat. Na plus też należy wymienić wciągający i przebojowy refren, a także nawiązania do H.P Lovecrafta. Miłe zaskoczenia i w sumie nie ma autoplagiatu, które gdzieś było słychać na „Death Magnetic”. Ballady na „Hardwired...to self destruct” nie uświadczymy, ale najbliższe tym rejonom jest rozbudowany i niezwykle melodyjny „Halo on Fire”. Ma w sobie sporo spokojniejszych momentów i elementów wyjętych z „czarnego albumu”. Na pewno jest to również mocny utwór z wyraźnymi wpływami Black Sabbath. Pierwsza płyta zleciała bardzo szybko i choć utwory nie są krótkie to robią wrażenie i nie nudzą, a to spory sukces.

Drugi album zaczyna się od mocnych uderzeń Larsa, który daje znać, że też ma lepszy okres teraz. „Confusion” to też taka mieszanka thrash metalowych patentów, heavy metalowych zagrywek i dużej dawki melodyjności. Kłania się „czarny album”, „Load”, czy też właśnie „Death Magnetic”. Co może się podobać w tym utworze to na pewno ciekawy riff, dobra współpraca Kirka i James, a także spore zmiany temp. Bardzo fajnie zaczyna się „Manunkind”, gdzie pojawiają się elementy akustyczne i w sumie przypominają się lata „And justice for all”. Mocne wejście i znów szybko wkracza bardzo melodyjny i ciężki riff. Mieszanka heavy metalu rodem z Black Sabbath wymieszana z agresywnym thrash metalem. Efekt naprawdę imponujący i choć jest to nieco inne oblicze Metalliki to może się podobać. W sumie utwór ma też elementy Mercyful Fate, co jest kolejnym pozytywnym aspektem. W tym utworze pojawiają się ciekawe i pomysłowe urozmaicenia w środkowej części, dlatego radzę być skupionym. Dalej mamy nieco mniej wyrazisty „Here comes Revenge”, który momentami jest bardziej thrash metalowy, a czasami bardziej hard rockowy. Hard rockowy „Am i Savage” to kolejny ukłon w stronę klasyki Black Sabbath, choć gdzieś tam można doszukać się patentów Ac/Dc. Choć jest to utwór heavy metalowy, to jest bardzo ciężki i mroczny. Nie ma szybkości, to jednak potrafi wciągnąć w ten ponury świat i zapaść w pamięci. Jednym z mocniejszych utworów na drugim krążku jest melodyjny i pomysłowy „Murder One” i tutaj przypominają mi się czasy „And justice for all” czy „Black Album”, ale utwór też jest bardziej heavy metalowy i bardziej w klimatach Black Sabbath. Riff i forma aranżacji sprawiają, że słuchacz buja się w rytm utworu. Murowany hit na przyszłych koncertach i to nie podlega wątpliwości. Zaczynaliśmy od thrash metalowego łojenia i na nim kończymy. „Spit out the Bone” to jest właśnie Metallika na jaką czekał świat. Pewnie gdyby taki był cały album to nie było by mieszanych uczuć, a fani by dostali coś na miarę „Master of the puppets”. Niezwykle agresywny kawałek z mocnym riffem i świetną pracą gitarzystów. Krwisty i bez kombinacji thrash metal w starym stylu. Tak jest to jeden z najlepszych utworów jakie Metallika nagrała od czasów „Black Album”. Prawdziwa petarda i jeden z najmocniejszych punktów płyty. Jednak jeszcze wiedzą jak grać thrash metal.

Pierwsze wrażenia podczas słuchania były mieszane i raczej tęskniłem za thrash metalowym łojeniem z „Death Magnetic”. Byłbym w siódmym niebie mając płytę z takimi petardami jak „Spit out of the Bone”. „Hardwired .. to self destruct” jednak jest nieco inna, bardziej złożona, bardziej heavy metalowa, bardziej w stylu Black Sabbath, ale nie oznacza to że jest słaba. W swojej kategorii tj heavy metalowej naprawdę robi wrażenie. Metallika w sumie nigdy nie nagrała dwóch podobnych albumów, tak więc „Hardwired.... to self destruct” wpisuje się w tą regułą. Album jest równy i nie ma w sumie słabych kawałków. Może nie tak łatwo pochłonąć to wszystko za jednym razem i pojąć formę w jakiej obraca się teraz Metallika. Jednak mimo tego, że jest to dalekie od klasycznego thrash metalowego łojenia to płyta podoba mi się i będę do niej często wracał. Zdanie będą różne, ale nie myślmy o tym co było, o tym co mogłoby być, tylko cieszmy się dźwiękami jakie mamy na nowym krążku, bo są naprawdę z górnej półki.

Ocena: 8.5/10

4 komentarze:

  1. Szykuj się na falę hejtu, u mnie za nieco niższą ocenę pojawiło się sporo nieprzyjemnych komentarzy, których nawet nie publikowałem ;) Obecnie Metallica jest w nienajlepszej sytuacji - nagrali najlepszy album od ćwierćwiecza, a i tak są krytykowani "dla zasady".

    OdpowiedzUsuń
  2. wiesz sam nalażałem do tych co mają mieszane uczucia co do tego albumu, a wynikało to z tego że chciałem usłyszeć coś na miarę DM, bardziej thrash metalowy album. Może jakiś wielkich oczekiwań nie miałem, ale poczatkowo album wogóle mi nie podchodził. Podobały mi się 3 udostępnione kawałki na czele z "Moth into flame", ale podczas kolejnych odsłuchów zacząłem traktować ten album jako nowy rozdział, jako płytę heavy metalową i to podziałało. Nie ma spiny, jest luźne granie heavy metalowe z mocnymi riffami. Ja to kupuje. Lepsze taki zabieg niż próbowanie thrash metalu na siłę. Dlatego tak jak pisałem były mieszane uczucia.

    OdpowiedzUsuń
  3. 2016: Testament > Megadeth > Metallica, już nie mówiąc że nawet tegoroczny Sodom zmiata Ulricha i spółkę ich jednym riffem

    OdpowiedzUsuń
  4. miałem się nie udzielać, Metallica zwyciężyła..:D
    Z jednej strony mamy rujnujące strzały na werblu Larsa rujnujące utwory, kompletnie beznamiętne i powtarzalne solówki Kirka( zabrać mu kaczkę i facet ginie :) ) niepotrzebne przeciąganie numerów oraz melodie kompletnie z czapy, normalnie collage'owe metalizowanie dla nastolatków. Okey, chcieli uszczęśliwić wszystkie grupy odbiorcze.Z drugiej strony mamy autentyczny słyszalny entuzjazm i energię muzyków, tzw. "ciąg na bramkę" i jak na tak długi materiał, 3/4 muzyki, która buja.Poprzedniej płyty nie pamiętam od czasu wydania, do tej będę wracał, bo mimo wad, jest na swój sposób zarażliwa, a mnóstwo odniesień do lat 80-tych, dla mnie jest atutem, Halo on fire = Thin Lizzy

    OdpowiedzUsuń