piątek, 6 czerwca 2014

CLOVEN HOOF - Resist or Serve (2014)

Zdarzył się cud. Brytyjska formacja Cloven Hoof reaktywowała się i co ciekawe powróciła z nowym albumem zatytułowanym „Resist or Serve”. Wywołuje to o tyle zdumienie, bowiem ostatnie pełne wydawnictwo sygnowane tą nazwą ukazało się w 2006 roku. Nie był to udany wtedy powrót i nic dziwnego że kolejny mini album rodził się w bólach. Problemów było sporo, głównie związane ze składem i osobą Russela Northa. Nie ma jego, nie ma wielu muzyków i ze starego Cloven Hoof został tylko basista Lee Payne. Cloven Hoof to jedna z najważniejszych brytyjskich kapel heavy metalowych, która w latach 80 nagrała 3 znakomite albumy. Czy udało im się przywrócić tamte czasy, czy jest to kontynuacja tego stylu czy może już coś innego? Jak broni się ten zespół po tylu latach i czy mają coś jeszcze do zaoferowania?

Tyle ile jest pytań, tyle będzie różnych odpowiedzi, stanowisk. Jedni będą zadowoleni z faktu, że Cloven Hoof powrócił z nowym materiałem po tylu latach, drugich może irytować skład i to, że to jest inny zespół i z innym pomysłem na heavy metal. Jedni będą narzekać, że nie jest to już ten poziom, że nie ma takich melodii, a kompozycje są pospolite i niczym wyróżniające. Wtórność też jest tutaj wszędobylska. Będą odgłosy narzekania i marudzenia, że to profanacja stylu z lat 80. Jednak spójrzmy na to z innej strony. Kapela stara się nawiązać do tradycji brytyjskiego heavy metalu, nawiązując do Judas Priest, Saxon, czy Iron Maiden. Jest w tym gdzieś coś z NWOBHM, a przecież na początku swojej kariery nie kryli podobnych zamiłowań i inspiracji. Tak więc pewne nawiązanie do korzeni jest. Idąc dalej Cloven hoof na prosty, przejrzysty materiał, bez udziwnień i kombinowania. Może nie tego oczekiwaliśmy, ale cóż najważniejsze że kompozycje są urozmaicone i są solidne. Mogło to się znacznie gorzej skończyć, a tak Cloven Hoof ożył, a my dostaliśmy całkiem dobry album. Nie jest to co kiedyś, nie ma rewolucji, ani tego poziomu co kiedyś, ale jest sporo ciekawych momentów. Jednym z nich jest bez wątpienia ostrzejszy, bardziej power metalowy „Mutilator”, który przypomina coś na miarę Helstar. Jest nie dosyt jeśli chodzi o popisy gitarowe i liczyłem na coś ciekawszego. Może i są melodyjne i odzwierciedlają prawdziwy metal, jednak momentami są zagrane zbyt podręcznikowo, zbyt przywidywanie i bez nutki zaskoczenia. Sporo dobrej energii jest w otwieraczu „Call of the Dark Ones” i jest to ciekawy utwór, który przypomina ostatnie dokonania Ovedrive i Wolf, no i oczywiście NWOBHM. Moim faworytem bez wątpienia pozostanie chwytliwy „Deliverance” i tutaj poczułem że jednak jeszcze potrafią grać, że mogą nam zaoferować solidny heavy metal na miarę tych z lat 80. Nie jest to ten sam Cloven Hoof, ale w takiej wersji mogą nam dostarczyć jeszcze kilka fajnych przebojów. Nie pierwszy raz na płycie Brytyjczyków pojawia się coś z hard rocka, ale taki „Northwind to Vallhalla” to przyjemne i odprężające granie, pomimo że dalekie od stylu Cloven Hoof. Płyta właściwie zdominowana jest przez utwory utrzymane w średnim tempie, oparte na prostym riffem w stylu Judas Priest. Pytanie czy słuchaczy zadowolą kompozycje pokroju „Cycle of Hate”?

Najpierw był cud, potem rozważania i strach, że to może nie udać się, zwłaszcza bez kluczowych muzyków. Została nazwa, logo, etykieta heavy metal i basista, reszta przepadła. Nie jest to już ten sam styl, nie ma już takich pomysłów i wyszukanych motywów. Jest prostota i wtórność. Szkoda, że najlepsze z nowego albumu jest klimatyczna okładka. Może w niedalekiej przyszłości zdarzy się kolejny cud i nagrają coś w stylu „A sultans Ransom”?

Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz