wtorek, 3 czerwca 2014

METAL CHURCH - The Human Factor (1991)

Fani potrafią jednak motywować muzyków. Często to właśnie oni podsuwają zespołom czego chcą i co ich zadowoli. Muzycy często zostawiaj swoje ambicje i spełnianie skrytych marzeń, tylko po to by zadowolić fanów. Metal Church stanął przed dylematem. Dla jednych nowa jakość Metal Church w postaci „Blessing in Disguise” była powiewem świeżości, zaś dla drugich porzucaniem swojego stylu i zdradą tego co ich czyniło tak wielkim zespołem. Tym razem zespół wziął uwagi i zarzuty fanów i nagrał kolejny album, który miał już bardziej spodobać się starym fanom, nie tracąc przy tym nowych fanów. „The Human Factor” to czwarty album Metal Church i ukazał się w 1991 roku, kiedy metal walczył z kryzysem i popularyzowaniem nu metalu.

Amerykanie pozostali wierni swoim zasadom i swojemu stylowi. Nie ma kombinowania, ani tez podążania za modą. Jeśli już to słychać chęć przywrócenia dobrego imienia heavy metalu i thrash metalu. Słychać, że kapela chciała nam przypomnieć lata 80 i w dodatku mieli w tym swój własny cel. Chcieli przypomnieć o sobie starym fanom, że jednak wciąż wiedzą jak stworzyć szybkie, energiczne, melodyjne kawałki, w których jest power metal, czy thrash metal. To przesądziło o tym, że „The Human Factor” to kolejny mocny krążek w dyskografii zespołu. Co ciekawe można dostrzec swoiste przerysowanie patentów i rozwiązań z „Blessing in Disguise”. Jest dalej nacisk na melodyjność, na wyszukane melodie, ale jakby w szerszym zakresie. Pojawia się też progresywność, czego dowodem jest mroczny i rytmiczny „In Mourning”. Urozmaicony i pełen różnych ciekawych motywów „ In Harm's Way” jest kwintesencją tego co grał w owym czasie Metal Church i to jak brzmiał z Mikem Howem. Jednak tym razem Craig Wells i John Marschall dostarczają nam tego czego fani wręcz wymusili. Riffów i solówek ocierających się o styl z debiutu, a więc granie na pograniczu power/thrash metalu. Już otwieracz „The Human factor” zdradza nam, że jednak udało się nawiązać do tamtych lat i to z niezłym skutkiem. Metal Church pokusił się o rasowym hit i tutaj „Date with Poverty” jest pełen życia i radości, dzięki czemu przypomina „Hitman”. Zespół nie odpuszcza i w „The Final Word” dostajemy w dalszym ciągu energiczny power metal. Troszkę technicznego thrash metalu pojawia się w „In Due Time”, jednak dalej wiemy co to za zespół i co gra. Kolejny hicior i taki układ na pewno wypada korzystniej niż na poprzednim albumie, zwłaszcza jeśli jest się fanem pierwszych dwóch albumów. Pozostałości „Blessing in Disguise” mamy w stonowanym i progresywnym „Agent Green”. Najszybszy na płycie jest bez wątpienia „Flee from Reality” i to zadowoli z pewnością fanów pierwszego krążka. Na koniec Metal Church zostawił tym razem najkrótszy kawałek i zarazem ten najradośniejszy, czyli „The Fight Song”. Ten utwór definiuje heavy/speed/power metal i ukazuje, że nawet Metal Church potrafi odstąpić od mroku i wejść do świata, w którym rządzi się melodyjność.


Mniej progresywnych elementów, więcej grania na miarę debiutu i już otrzymujemy to co fani oczekiwali od Metal Church. Dostajemy znakomity album, który jest tworem będący pochodną „Blessing in Disguise” i „Metal Church”, dając muzykę bardzo melodyjną, ale nie pozbawioną agresji i pazura. Mike Howe sprawdza się w Metal Church i dał fanom kolejny udany album, który wliczany jest do najlepszych dzieł metalowego kościoła. Fani starego Metal Church powinni być zadowoleni.

Ocena: 9.5/10

1 komentarz:

  1. Metal Church i progresywne momenty...człek się uczy całe życie :P
    Płyta wielokrotnie przeceniania (jak tutaj), ale warta uwagi przez wzgląd na smakowite wypośrodkowanie stylów i frywolne jak na MC melodie. Mocne 7.5

    http://www.encyklopediametalu.net16.net

    OdpowiedzUsuń