poniedziałek, 9 czerwca 2014

OMEN - Battle cry (1984)

Podwaliny pod epicki metal dał z pewnością Manowar, ale nie tylko. Warto wspomnieć o takich formacjach jak Manilla Road czy Cirith Ungol. Do tej wspaniałej śmietanki epickiego metalu warto też zaliczyć, a nawet trzeba zespół o nazwie Omen, który powstał w 1983r. Zespół zaskoczył wszystkich niesamowitym stylem i poziomem prezentowanej muzyki. Za jaki album warto się zabrać? Który jest najlepszy? Ja bym tutaj wskazał na „Battle Cry” czyli pierwsze wydawnictwo Omen.

Ciężko mówić o tym albumie jako o debiucie amerykańskiej formacji. Dlaczego? Ponieważ ten album to nie dzieło młodych i strachliwych muzyków, którzy nie wiedzą co grać i w jaki sposób, tylko ludzi z doświadczeniem, który się znają na swojej robocie. Tutaj słychać od samego początku dopracowanie, pomysłowość, pracowitość i dbałość o każdy detal. Wiele czynników się złożyło na to, że Omen stał się takim wyjątkowym zespołem. Siła tej kapeli tkwi przede wszystkim w stylu, który jest jakby układanką kilku jakże ważnych części. Każda z nich z osobna jest arcyważna i odgrywa równie wielką rolę. Pierwszym elementem jest nieco przybrudzone, ale zarazem nieco brytyjskie brzmienie, które nadaje całości epickich barw. Drugim brakującym ogniwem w tej machinie jest oczywiście klimat. Czuje się od samego początku ten bitewny, rycerski klimat, które wręcz nas osacza i można nim przesiąknąć do szpiku kości. To się nazywa właśnie epicki klimat i sporo nawiązań do Manilla Road można uświadczyć. Kluczowymi elementami są tutaj bez wątpienia gitarzysta Keny Powell i wokalista JD Kimball. Może przesadzę, ale bez nich Omen nie był tym samym zespołem i z pewnością nie takim wyjątkowym. Keny Powell sprawia że płyta jest dynamiczna, urozmaicona i pełna niespodzianek. Jego partie są pomysłowe, pełne werwy i świeżości, ale w sumie to żadna nowość, bo już w Savage Grace zaskakiwał. Co należy uznać za sukces, zwłaszcza że zespół nie kryje swoich zamiłowań do NWOBHM spod znaku Iron Maiden i Angel Witch, nie kryje też podobieństwa do Manilla Road czy Manowar. Najważniejsze, ze udało się stworzyć nową jakoś heavy metalu, że nie stali się tylko marną kalką tych kapel, tylko czymś więcej. JD z kolei nadał temu zespołowi głębi, epickości i oryginalnego wydźwięku, a wszystko za sprawą wyrafinowanej manierze wokalnej. Takie wokale zawsze wzbudzają kontrowersje, ale innego głosu sobie tutaj nie wyobrażam. Szkoda, że Kimball zmarł w 2006 roku. „Battle Cry” to przede wszystkim wysyp hitów, kompozycji podniosłych, chwytliwych i odbijających piętno na słuchaczu. Zaczyna się z grubej rury bo od energicznego „Death Rider”, który ukazuje nam te wpływy NWOBHM. Kiedy trzeba na chwilę zwolnić i postawić na mroczniejszy klimat to również i z tym Omen sobie radzi, czego dowodem jest „The Axeman”, który zaliczyć należy do hitów tej kapeli. Wspomniałem o Iron Maiden nie bezpodstawnie, w końcu w takim „Last Rites” amerykanie nawiązują do ery z Paul Di Anno za sitkiem. W takim „Dragon's Rebirth” można nawet uświadczyć pewne echa amerykańskiego power metalu. Nie brakuje elementu zaskoczenia, bowiem po pierwszych minutach zespół odstawia średnie tempo na rzecz szybkiego i bardziej speed/power metalowego co czyni „Be Me Wench” prawdziwym killerem. Epicki charakter w pełnej swoje klasie pojawia się w „Battle Cry” z podniosłym refrenem czy „In The Arena” w którym można wyczuć coś z Manowar. Na płycie przede wszystkim nie brakuje ponadczasowych melodii, które mimo upływu lat wciąż brzmią świeżo i mogą stać się inspiracją dla kapel młodego pokolenia. Mówiąc o znakomitych melodiach mam tutaj na myśli przede wszystkim „Die By The Blade” czy „Bring Out The beast”.

Perełka lat 80 tak można by w skrócie opisać debiutancki album Omen. „Battle Cry” to klasyka epickiego metalu, to ponadczasowy album, który wciąż może inspirować inne zespoły. Brak słabych punktów i wszystko tutaj brzmi znakomicie. Jeden z najlepszych albumów w historii Omen, jeśli nie najlepszy.

Ocena: 10/10

1 komentarz:

  1. To, że najlepszy Omen to nie ulega wątpliwości, w dodatku jeden z najlepszych w historii epic heavy, pierwsza dycha na pewno. Killer na killerze. JD Kimball był jednym z największych wojowników tego świata,
    W końcu kolega zaczął słuchać porządnej muzy. Jeszcze Heavy Load, Liege Lord i Heir Apparent powinny dopełnić pełni obrazu.

    OdpowiedzUsuń