Ile jest power metalu w
szwedzkim Falconer, a ile składnika folkowego? Przez te wszystkie
lata miałem wrażenie, że więcej jest jakby folku, tego
specyficznego klimatu, to jak tworzone są kompozycje, jak budowane
jest napięcie i jakie ozdobniki wykorzystuje kapele. Jakby nie
patrzeć, potrafili od samego początku swojej kariery przykuć
uwagę, jednocześnie stając się gwiazdą nie do podrobienia. Stali
się mistrzem w swoim fachu. Perfekcję pokazali bez wątpienia w
znakomitym „Among Beggars and Thieve” który wciąż jest
moim numer jeden jeśli chodzi o Falconer. Idealne wyważenie power
metalu i folk metalu. Baśniowy klimat i sporo smaczków.
Niestety w 2011 ukazał się „Armod” czyli za dużo kombinowania
i eksperymentowania, tracąc przy tym swoje atuty i tożsamość.
Były 3 lata by wyciągnąć wnioski i nagrać coś na miarę ich
talentu. Nadszedł czas na „Black Moon Rising”.
Udało się wyrwać z
niepotrzebnego kombinowania, udało się wrócić do
angielskiego języka, pozostawić to co nie jest im pisane, jednak
wyszedł im album dość nie typowy dla Falconer. Pierwszy raz
odnoszę wrażenie, że magia, klimat folku jest gdzieś tylko w tle,
pełniący rolę dopełniającą, a pierwsze skrzypce gra power
metal. Z jednej strony smutne, że uleciał ten klimat, magia, ta
świeżość nie powtarzalność. Jednak nie ma tego złego co by nie
wyszło na dobre. Dzięki temu dostaliśmy najcięższy, najszybszy i
najbardziej power metalowy album Falconer. Panowie postawili na
szybkość, dynamikę, na mocniejsze riffy i to może się podobać,
zwłaszcza że grają swoje. Nie chcą być drugim Helloween czy coś
w tym stylu. „Theres Crow on The barrow” nasuwa
klimaty Running Wild czy Orden Ogan, ale wiecie co? To jest Falconer,
tylko bardziej power metalowy. Urzekła mnie ta konstrukcja, ta
pomysłowość i ta energia, z jaką grają. Czeka nas tutaj
prawdziwa gitarowa uczta i Stefan razem z Jimmym kładą nacisk na
zjawiskowe, finezyjne popisy, które mają ukazać piękno gry
na gitarze. Udaje się ta sztuka, ale doświadczenie zebrane na
przestrzeni lat robi swoje. Trochę folku i tego teatralnego klimatu
można uświadczyć w „The Priory” i może przydałoby się temu
albumowi odrobina tego luzu, tego folkowego zacięcia, czy też
epickości. To może być dla niektórych spora przeszkoda, ale
myślę że przez takie zagranie mogę przekonać do siebie bardziej
wybrednych słuchaczy. Już „Locust Swarm”
zwiastuje nam, że będzie to nieco inny album. Bardziej power
metalowy, bardziej dynamiczny i ostrzejszy. Niby nie pasuje to do
Falconer, ale przekonało mnie to co usłyszałem w otwieraczu.
Zespół bawi się power metalem, chce to grać po swojemu.
Jest w tym radość, pomysłowość i świeżość, której
ciężko uświadczyć w tym gatunku. Klimatycznie zaczyna się „Halls
and Chambers”, ale po chwili dostajemy kolejny mocny utwór,
choć tym razem daje o sobie bardziej heavy metalowa formuła. Główny
motyw przypomina najlepsze lata Judas Piest. Wokal Mathias Blad jest
łagodny i taki jak zawsze i momentami można odnieść wrażenie, że
on nie pasuje do tego co słyszymy. Ale gdyby nie on to nie był już
Falconer, tylko jakiś inny zespół, który niczym
zbytnio by się nie wyróżniał. Zespół idzie cios za
ciosem i nie ustępuje, a „Black Moon Rising” to
przede wszystkim mocny riff będący mieszanką Judas Priest i
Running Wild. Więcej folku i tego specyficznego klimatu z pierwszych
płyt można odnaleźć w krótkim i zwartym „Scondrul
and the squire” który może nas uchwycić rycerskim
klimatem. Nasłuchaliście się? Pewnie nie, ale zespół
zabiera nas w inne rejony. Może teraz przesadzę, ale w „Wasteland”
słyszę coś z „Painkiller” Judas Priest, jest coś z Gamma Ray.
Nie sądziłem że Falconer stać na taką agresję, taką szybkość
i chcę więcej takich petard, bo brzmi to znakomicie. Mocny riff
wyjęty jakby z lat 80 można uświadczyć w „At The Jesters
Ball” i miało być pewnie klimatycznie, może miał być
tutaj ten ich specyficzny charakter, a wyszedł nieco inny kawałek.
Choć przynajmniej jest radość i taki biesiadny charakter, co może
spodobać się fanom starych płyt. Najdłuższym utworem jest tutaj
„Age of Runes”, który ma coś z hard rocka, coś z heavy
metalu i mroczniejszy klimat. Można też odnieść wrażenie, że
jest to jeden z najcięższych utworów na płycie, które
też ma coś z Judas Priest, coś z Gamma Ray, czy Orden Ogan.
Nie ma słabych
kompozycji, a płyta jest prawie cały czas w takiej power metalowej
tonacji. To coś nowego, bowiem w przypadku Falconer dominowały
folkowe elementy i klimatyczny repertuar. Teraz jest więcej
dynamiki, szybkości, więcej power metalu. Nowy kierunek Falconer?
Nie mam nic przeciwko na więcej takich płyt. Jak dla mnie obok
wspomnianego na początku „Among Beggars and thieves” jest to
najlepszy album Falconer. Miła niespodzianka.
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz