sobota, 16 kwietnia 2022

SKULL FiST - Paid in full (2022)


 Czy nam się podoba czy nie to kanadyjski Skull fist na stałe zagrzał sobie miejsce jako przedstawiciel NWOTHM i w ich muzyce nie brakuje patentów stricte heavy metalowych, nie brakuje też elementów speed metalu. Niby nie odkryli ameryki to jednak pokazali co może zdziałać pasje i miłość do metalu. Do tego wysoki poziom wyszkolenia technicznego i już można dość sporo osiągnąć. Skull Fist  działa od 2006 roku i już zrobił całkiem sporo. Ich debiut był jednym z gorętszych albumów roku 2011 i jednym z ciekawszych debiutów na przestrzeni kilkunastu lat. Potem bywało różnie, ale ich ostatni krążek "Way of the road" równie wywołał u mnie bardzo pozytywne emocje. Teraz po 4 latach wracają z nowym albumem zatytułowanym "Paid In Full". Nie patrząc na zawartość już można z miejsca okrzyknąć ten krążek jedną z ważniejszych premier roku 2022. Pytanie, czy warto było czekać ?

Uspokoję na wstępie, że panowie nie idą w thrash metal, czy jakiś glam metal i dalej są wierni swojej stylistyce. Jest szybko, przebojowo i bardzo dynamiczne. Nie brakuje ciekawych melodii i wciągających riffów. Band chciał troszkę nas oszukać i nieco stworzyć coś na miarę debiutu i ten zabieg nawet im wychodzi bo płytę miło się słucha i czasami serce zabije przy danym dźwięku. Nie jest to może ich najlepszy album, ale wstydu im również nie przynosi. Trochę dziwne, że album jest taki krótki bo trwa zaledwie 33 minuty.

Oczywiście Zach Slaughter dwoi się i troi by album był atrakcyjny i nie nudzi swoją oklepaną formułą. Nie jest źle, ale też są pewne nie dociągnięcia. Na pewno brzmienie jest zadziorne i nasuwa klimat lat 80, co jest zabiegiem zrozumiałym. Jak można się już do czegoś przyczepić to do zawartości. Tytułowy "Paid in full" otwiera album i tu trochę jest zaskoczenie. Utwór jakiś taki bardziej hard rockowy i niczym specjalnym nie wyróżnia się. Brakuje mocy i tego charakteru Skull fist. Energia pojawia się w "long, long live the fist" i tutaj już mamy taki szybki i melodyjny Skull fist z debiutu. Banalna melodia  i oklepane patenty, ale sprawdza się i band wykorzystał sentymentalne przywiązanie do świetnego debiutu. Też nie do końca przemawia do mnie stonowany "Crush, kill the destroy" z elementami Judas priest czy accept. Niby klasyczny riff, ale wszystko jakieś takie ospałe.Dobrze wypada też bardziej zadziorny "Blackout" i to jest prawdziwy przebój, który zapada w pamięci. "Madman" jakoś nie brzmi jak Skull fist, ale też jego forma i aranżacje sprawiają że wyróżnia się na tle całości i zasługuje na uwagę słuchacza. Końcówka płyty to już taki klasyczny Skull fist w najlepszym wydaniu i zarówno "Heavier than metal" jak i "For the last time" sieją tutaj zniszczenie.

Czy to nie jest dziwne, że płyta trwa 33 minuty a pojawiają sie momenty słabsze, czy znużenia? To nie jest dobry znak, na szczęście takich momentów jest mało i dominują pozytywne emocje. Mamy przecież echa debiutu,a  sam album to taki typowy Skull Fist. Nie ma ideału i nie ma powtórki z debiutu, ale byłbym kłamcą, gdybym napisał że płyta jest nudna i nie warta uwagi. W rankingach przepadnie, ale zasługuje na uwagę i pewnie nie jednemu fanowi dostarczy sporo frajdy.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz