sobota, 12 maja 2012

BLACK VIRGIN - Most Likely To Exceed (1986)


Wbrew pozorom mroczna okładka i nieco złowieszcza nazwa zespołu w postaci BLACK VIRGIN nie jest związane z jakimś black metalem , a heavy / speed/ power metalem prosto z ameryki. Oprócz intrygującej okładki i nazwy zespół wzbudził pewną nie pewność kiedy ktoś zobaczył w ich składzie młodziutką Cathy Burke, która o dziwo nie zajmowała się śpiewaniem, a waleniem w gary. W owej roli radziła sobie całkiem przyzwoicie, zresztą podobnie jak reszta muzyków. Na uwagę zasługiwał mroczny i nieco thrash metalowy wokal gitarzysty Kenniego Lienhardta, który może nie powalał techniką czy charyzmą, ale zadziorność była znaczącym autem w tym przypadku. Co warto jeszcze wiedzieć o nich? Zaczynali w roku 1982 r i na debiutancki album przyszło czekać aż do roku 1986 kiedy to światową premierę miał „Most Likely To Exceed”. Album szybko przepadł w gąszczu innych ciekawych rzeczy i w sumie nic dziwnego bo sam grania nieco podziemny i mało w tym atrakcyjności, brak wysokiej rangi brzmienie, brak też jakiegoś ciekawego rozplanowania, umiejętności muzyków co najwyżej dobre, jednak dla fanów heavy metalu w stylu DEAF DEALER, DEATH MASK, ATTAXE, REAPER czy METAL CHURCH może to być album który wzbudzi większe zainteresowanie.

Kiedy brzmienie albumu jest garażowe, umiejętności muzyków są co najwyżej dobre i ze wszystkich stron doskwiera wtórność i mało przekonujące rozwiązania, jedyne co może uratować album to same kompozycje, konstrukcja i wykonanie ich. Trzeba przyznać, właśnie że kompozycje same w sobie brzmią dobrze, momentami bardzo dobrze i czasami zapomina się o tych wszelkich wadach, bo muzyka jest dynamiczna, zwarta i treściwa. Mroczny klimat, zadziorność, nieco thrashowego ciężaru i nieco heavy metalowej melodyjności i to się sprawdza co słychać w otwierającym „Night Riders” czy też tytułowym „Most Likely To Exceed” . Mroczny klimat i surowe partie gitarowe Kenniego, które są co najwyżej dobre/przeciętne i nie ma zbytnio nad czym się zachwycać, bo nie ma ani jakiś atrakcyjnych melodii ani wysokiej klasy technik doskwierają słuchaczowi w takim „Blood Brothers”. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia nieco thrash metalowy „Life After Life” który ma ciekawie rozplanowaną sekcję rytmiczną i jest urozmaicenie i pomysłowość. Szkoda że ta kompozycja właściwie przyćmiewa inne nieco jednorodne utwory. W gronie ciekawych kawałków możne też wyróżnić drapieżny „First To The Worst” . Gorzej się prezentują bardziej rasowe metalowe kawałki jak w przypadku ponurego „Heavy metal Mad” czy też rytmiczny „Hand Over Fist”.

Nie ma mowy o genialnym albumie, który kusiło by soczystym i dopracowanym brzmieniem czy zróżnicowanymi przebojami i właściwie jest to przeciętny album, który jest dynamiczny i melodyjny. Niestety poziom muzyczny poszczególnych kompozycji jak i umiejętności muzyków mogą pozostawić wiele do życzenia . Mimo wszystko można tego posłuchać, kiedy ma się czas na zagłębianie się w tajniki heavy metalu lat 80.

Ocena: 6/10

piątek, 11 maja 2012

VELVET VIPER - Velvet Viper (1991)


Jeśli drogi czytelniku nie jesteś fanem kobiecych wokali w heavy metalu to już możesz zaprzestać dalszego czytania niniejszej recenzji, bo zapewne ów zespół jak i jego albumu nie zmieni twojego poglądu. Natomiast fani STEELOVER, CHASTAIN, WARLOCK, HELLION czy też DORO śmiało mogą czytać dalej. W ramach niemieckiej sceny heavy metalowej warto wspomnieć też o VELVET VIPER, który zrodził się na gruzach ZED YAGO. Kapela powstała w 1990 roku z inicjatywy wokalistki Jutty Weinhold i perkusisty Bobiego Schmieda. Muzykę jaką prezentował zespół w owym czasie śmiało można określić jako epic/heavy/power metal, który czerpał całkiem sporo z wyżej wymienionych zespołów. Choć muzycznie VELVET VIPER prezentował się dobrze to jednak nigdy nie zdobył takiej sławy i takiego uznania wśród fanów jak w przypadku ZED YAGO. Pod szyldem VELVET VIPER zostały wydane dwa albumy, z czego debiutancki „Velvet Viper” ukazał się w roku 1991 i trzeba przyznać że paczka dobrych i doświadczonych muzyków była tym czynnikiem który przesądził o tym że album dobrze brzmi i nie ma większych problemów z odbiorem prezentowanej muzyki. No bo jak tutaj podważyć umiejętności Jutty Weinhold która już za sprawą ZED YAGA zaprezentowała swój talent do śpiewania i ma parę w płucach, nie da się też polemizować w przypadku umiejętności duetu gitarzystów Moore ( SKYCLAD) / Szigeti (UDO, WARLOCK) czy też basisty LARSA RATZA ( znanego później z (METALLIUM). Każdy z nich zrobił kawał dobrej roboty, pojawiają się zróżnicowane partie, nieco bardziej wyszukane melodie,c czasami shrederowe partie gitarowe, jest zróżnicowanie kompozycyjny i dobra realizacja samego pomysłu.

Nie udało się uciec przed wtórnością, przed rutyną i w sumie przewidywalnością, bo choć wszystko brzmi tak jak powinno to jednak brakuje elementu zaskoczenia i brakuje też wybitnych i zapadających kompozycji. Mimo mojego narzekania, warto dodać, że album kryje kawał porządnego heavy metalowego grania i sporo atrakcyjnych melodii jak i utworów, wystarczy tylko w słuchać się i poczuć tą moc. „Merlin” to jeden z moich ulubionych kawałków na tym wydawnictwie, jest zadziorność, pomysłowy moty gitarowy, poparty atrakcyjną melodią. Jest lekkość, przebojowość i ta niemiecka szkoła grania i kawałek można zestawić z takim melodyjnym i lekkim, wręcz hard rockowym „Perceval”. "Brainsuckers: Thommyknockers" to kompozycja związana oczywiście z opowieścią STEPHENA KING'a, lecz tutaj gdzieś zamieniono lekkość, przebojowość, na ciężki riff i toporny wydźwięk i w sumie to tylko dobra kompozycja. Motyw Króla Artura pojawia się w metalowym hymnie „King Artur” który też zbytnio niczym nie zaskakuje i znów mamy do czynienia z dobrą kompozycją, której brakuje jakiegoś większego zrywu. Doświadczenie muzyków i ich warsztat muzyków po raz kolejny ratuje kawałek przed nudą i porażką. Lepiej się prezentuje taki metalowy hymn „ HM Rebels” gdzie jest stonowane tempo, mocny riff i dość ciekawe rozplanowane partie gitarowe. Bardzo dobrze się prezentuje najlepszy na albumie dynamiczny „Millstone of Rage” gdzie jest taki miks SAXON z ACCEPT i podobać się może przede wszystkim rozpędzona sekcja rytmiczna, prosty i chwytliwy motyw gitarowy, łatwy zapadający można rzec wręcz koncertowy refren i mamy prawdziwy przebój, który jest wyznacznikiem jak powinien brzmieć cały album. W podobnej konwencji utrzymany jest zadziorny i rytmiczny „Icebreaker”. Zespół dobrze radzi sobie z takim true metalowym graniem, które ma służyć chwaleniu metalu, który ma stawia na mocną sekcję rytmiczną, stonowane tempo i ostry riff, ta receptura sprawdza się w ponurym „Hammer House” shredowym „World Behind the World” gdzie mamy pięknie wygrane solówki i jest to dość ambitnie brzmiąca kompozycja i tutaj można zasmakować nieco epickiego klimatu. Stylistycznie nie wiele od biega od poprzednich true metalowych czy epickich kawałków taki „Lost Children” który oparty jest przede wszystkim na wokalu Weinhold, na bojowej perkusji i na koncertowym wydźwięku. Jest to pewne odzwierciedlenie „United” czy „ Defenders of The Faith” JUDAS PRIEST. O tym że album jest zróżnicowany może świadczyć również ciepła i klimatyczna ballada „ Ring Of Stone” która prezentuje się bardzo okazale.

Od takich nazwisk jakie składają się na VELVET VIPER można by wymagać więcej, można by spodziewać się jakiegoś niszczącego albumu, ale cóż i tak nie jest źle. Jest to bardzo dobry album, który skupia się na przebojowości i solidności. Na próżno szukać tutaj oryginalności, jakiś wyróżniających się kompozycji, lepiej skupić swoją całą uwagę na energii, lekkości i melodyjnemu wydźwiękowi albumu, które przesądzają o tym że słucha się tego całkiem przyjemnie. VELVET VIPER wydał potem jeszcze jeden album i drogi muzyków się rozeszły, rozwiązując ów zespół na dobre.

Ocena: 7.5/10

BUZZARD - Gambler (1984)


Zaplecze belgijskiej sceny heavy metalowej lat 80 było ogromne i wystarczy spojrzeć na taki STEELOVER, CROSSFIRE, BAD LIZZARD czy też BUZZARD, który grał muzykę podobną właśnie do wielu innych kapel z tamtej sceny z owego okresu i można tutaj wymienić masę innych mniej lub bardziej znanych kapel. Jedno jest pewne, ta mało znana kapela, która została założona w roku 1981 nagrała znakomity debiut „Gambler” który ukazał się po licznych demach w roku 1984r. I jeśli ktoś ceni sobie prawdziwy rasowy heavy speed metal, gdzie słychać wcześniej wspomniane kapele, słychać też coś z ACCEPT czy JUDAS PRIEST to powinien poświęcić czas temu wydawnictwu. W latach 80 podobnie grających kapel było sporo, to tez powszechnym zjawiskiem była wtórność. Dla jednych będzie to dobry pretekst żeby sobie ponarzekać na „Gambler” który w swej istocie niczego nowego do gatunku nie wnosi i że wszystko już gdzieś się pojawiało na innych albumach i to prawda. Nie da się zaprzeczyć, że BUZARD gra sprawdzony, obstukany heavy speed metal jakiego było pełno, ale za sprawą takich czynników jak precyzja wykonania kompozycji, pomysłowość co do materiału, melodii co do wydźwięku, umiejętność zapewnienia odpowiedniego poziomu grania czy też przebojowy charakter muzyki BUZZARD pozwala zapomnieć o wtórności i dostarczyć słuchaczowi prawdziwą rozrywkę i dawkę prawdziwych emocji.

Mądrym posunięciem BUZZARD było postawienie na dość krótki zwarty i dynamiczny materiał, który przejawiał najistotniejsze cechy jakie są niezbędne aby przykuć uwagę słuchacza na okres całego albumu czyli zróżnicowanie i przebojowość i gdyby nie to zapewne, nie byłoby nad czym się rozpisywać i zachwycać, mielibyśmy kolejny średniej klasy album, który prezentuje oklepany i mało ciekawy materiał, a to akurat nie dotyczy opisywanego przeze mnie wydawnictwa. Z pozoru proste pomysły jak ten w otwierającym „ Stone - hard, and loud” który przypomina wiele innych znanych riffów i można tutaj wymieniać wiele kapel, ale nasuwa się przede wszystkim JUDAS PRIEST czy też DIO sprawdzają się znakomicie. Jest ostro i do przodu, a kawałek zapada w pamięci. Ten kawałek zdradza znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim żywa sekcja rytmiczna, która zapewnia dynamikę i przeplatanie różnych motywów, a ostra gra duetu gitarzystów Fox/ Deceuninck dostarcza sporo emocji i muszę przyznać, że ich partię wspaniale się uzupełniają i nie ma mowy o wzajemnym zgrzycie. Ten duet się sprawdza a to dlatego że mają ze sobą umiejętności, które poniekąd stanowią o tym że album jest na wysokim poziomie i szkoda tylko że materiał do końca im nie pozwolił skrzydeł rozwinąć, bo drzemał w nich ogromnych potencjał i świetnym o tym może świadczyć melodyjny „You And Me” Nieco bladziej wypadał na tle całego zespołu wokalista i zarazem basista Hans Barten, który nie był jakimś świetnie wyszkolonym technicznie wokalistą, ale miał do zaoferowania, zadziorność i specyficzną manierę. Całościowo zdało to swój egzamin. Materiał jest zróżnicowany bo mamy powolne,s tonowane i ciężkie kawałki, gdzie stawia się w pierwszym rzędzie pracę gitarową i jej taki nieco mocny wydźwięk, potem gdzieś przebojowość i melodyjność. Taki typ kompozycji reprezentuje choćby taki „We Are Heavy Rockers” , urozmaicony „Save Me” nawiązujący do wczesnej twórczości IRON MAIDEN. Zaskoczeniem byłoby gdyby nie pojawiła się ballada, a „Cant You See” to całkiem udana propozycja BUZZARD jeśli chodzi o wolne, klimatyczne kawałki, jednak nie wiem czemu ale największa atrakcją w tym kawałku są finezyjne solówki, które tworzą niezwykłą przestrzeń. Mamy też nieco bardziej hard rockowe czy też hard'n heavy utwory, które stawiają na niezwykłą rytmikę i takką lekkość co słychać w tytułowym „Gambler” czy też pomysłowym „Midnight Countness” gdzie ciężko oderwać uwagę od partii basu. No i na koniec to co tygryski lubią najbardziej czyli prawdziwe dynamiczne i szalone petardy, gdzie zespół daje upust swoim umiejętnością czyniąc ten rodzaj kompozycji największą atrakcją owego albumu. No jak tutaj być obojętnym wobec speed metalowego „A strange Gang” który nawiązuje do „Fast As Shark” ACCEPT , maidonowego „Nosferatu” który po raz kolejny świetnie ukazuje jak rytmika przekomarza się z partiami gitarowymi i te przeplatanka brzmi znakomicie. Tak jak momentami Hans może irytować swoim wokalem, tak w tych dynamicznych speed metalowych kompozycjach jak właśnie „A strange Gang” czy też zamykający „Woman of Illusion” sprawdza się znakomicie, gdzie pojawia się ogień, zadziorność i oddanie emocji, a wtóruje mu przy tym rozpędzona i szalona sekcja rytmiczna i shredowe popisy gitarzystów. Kolejny znakomity powód dla którego warto zapoznać się z tym albumem.

„Gambler” to bardzo przemyślane wydawnictwo młodego zespołu BUZZARD, który w dobie silnej konkurencji , w okresie kiedy wtórność była na porządku dziennym nagrał bardzo zróżnicowany i poukładany album, który pokazuje że można podać po raz kolejny sprawdzone patenty, a mimo to będzie to budzić zachwyt. Recepta BUZZARD na wtórność i nudę? Przebojowość, solidna realizacja, przemyślane i staranne wykonanie, a do tego ogromny warsztat techniczny, który zagwarantował wysoki poziom kompozycji. Szkoda, że przygoda z tym zespołem kończy się tam gdzie zaczęła, czyli na tym albumie. Cóż widocznie kiepska promocja i silna pozycja innych zespołów zrobiła swoje.

Ocena: 9/10

środa, 9 maja 2012

PŁYTA MIESIĄCA MARZEC 2012


Grupa śmierci jeśli chodzi o rok 2012 w kategorii heavy metal stanowił miesiąc marzec i poniekąd miesiąc kwiecień. To właśnie w tych dwóch miesiącach miało dojść do zaciętej walki, do rozlewu krwi i prawdziwej batalii. Miesiąc marzec w sumie nie rozczarował i jest to póki co najbardziej emocjonujący miesiąc, gdzie wyszło wiele znakomitych rzeczy i wiele z nich będzie stanowić u mnie czołówkę jeśli chodzi o roczne podsumowanie. Największe emocje i oczekiwania fanów muzyki metalowej wzbudzał oczywiście UNISONIC, czyli ponowna współpraca Kiske i Hansena , byłych członków HELLOWEEN, wydarzenia na pewno zarówno pod względem faktu jak i muzyki. Czekałem na ten album z kilku względów, oczywiście jako kolejny raz mam okazję posłuchać tych dwóch znakomitych muzyków razem i co najważniejsze miał to być bardziej hard rockowy album aniżeli metalowy i dostałem to co chciałem i pierwszy raz mogę posłuchać Hansena w wersji hard rockowej, fenomenalne zjawisko. Album jednym przypadnie do gustu tak jak mi, a jednym mniej, cóż tak już to bywa. Drugim albumem który miał siać zniszczenie był obstawiany u mnie 3 INCHES OF BLOOD, który stanowi jeden z moich ulubionych zespołów. Wszystko za sprawą „Advance And Vanquish” z 2004 r. To było arcydzieło naszych czasów i przyszło troszkę poczekać na podobny album i trzeba przyznać że „Long Live Heavy Metal” to póki co najbardziej metalowy album tego roku i jest tutaj wszystko co taki album powinien mieć a nawet więcej. Krążek powinien sobie zjednać fanów starego jak i nieco nowocześniejszego metalu. Dalej mamy thrash metalowy OVER KILL, który powtórzył sukces „IronBound” i ich nowy album to kolejna prawdziwa jazda bez trzymanki, mało kto trzyma taki poziom jeśli chodzi o tą dziedzinę. Tuż za nimi znalazł się u mnie projekt PHENOMENA i ich genialny album „Aweking” który pokazał że można grać melodyjny i zapadający hard rock. Również dobrze się prezentuje nowy krążek GUN BARREL czy też LONEWOLF, zaś lekki zawód sprawił nowy AXEL RUDI PELL, gdzie dalej jest to samo, ale klasę niżej, jest też rozczarowujący nowy album ANGEL WITCH, legendy NWOBHM, a także super gwiazdorskiego projektu ANDREANALINA MOB. Jednak całościowo jest to bardzo wyborny miesiąc.

1. Unisonic - Unisonic (30.03.2012)

Lekkość, przebojowość i masa ciekawych melodii to znak rozpoznawczy tego albumu. Jednak czego innego można było się spodziewać po pierwszej od niemal 30 lat współpracy Micheala Kiske i Kaia Hansena. Jak dla mnie arcydzieło i majstersztyk.


2. 3 Inches of Blood - Long Live Heavy Metal (23.03,2012) 

Tytuł "Long Live Heavy Metal " zobowiązuje do czegoś. Kanadyjski band osiągnął wysoki poziom, który można było ostatnio uświadczyć na albumie z 2004 roku. Najbardziej metalowy album roku, który znakomicie łączy stare patenty jak i nowe.


3. Overkill - The Eletric Age (27.03.2012) 

 Kiedy reszta thrash metalowych kapel traci charakter, traci jaja do grania mocno i do przodu, to OVERKILL jako jeden z niewielu trzyma poziom już od kilku ładnych lat i co ważne wciąż gra ostro, wciąż komponuje znakomite utwory i wciąż dopisuje kolejne przeboje. Jeden z mocniejszych albumów thrash metalowych roku 2012.

wtorek, 8 maja 2012

STARGATE - Beyond Space And Time (2012)


Co roku wypływa jakaś młoda kapela power metalowa i jedna albą mają do zaoferowania ciekawy materiał, starają się porwać publikę, a drudzy starają się zaistnieć za wszelką cenę sięgając po stare i sprawdzone chwyty, lub po po prostu mają pomysł ale umiejętności i forma nie pozwalają osiągnąć większy sukces. Z tym ostatnim wiąże się debiutujący w tym roku włoski STARGATE który stara się mieszać progresywny heavy metal z power metalem i też nieco symfonicznym metalem czy tez nawet space metalem co czyni dość atrakcyjnie brzmiący zestaw. Kapela zrodziła się w 2000 roku na gruzach zespołu ENTROPIA. Choć zespół się rozpadł to w roku 2010 się odrodził i w 2011 rozpoczęto prace nad debiutanckim albumem „Byeond Space And Time” którego owoc można już słuchać od kilku dni. I nie będę ukrywał, że znajdziemy na tym albumie muzykę specyficzną, daleką od takiego typowego prostego grania, gdzie mamy słodkie melodie, proste riffy i zapadający refren tutaj jest zrobione wszystko na przekór. Miało być za pewnie arcyciekawie, miało być ambitnie, a wyszło jak dla mnie nudno, bo nie ma emocji, nie ma mocy, nie ma tego czegoś co by sprawiło że album tętniłby życiem. Muzycy potrafią grać, mają pomysł na siebie jednak jak wspomniałem brakuje mi tu czegoś. Fabio Varalta stawia na wirtuozerskie popisy i trzeba przyznać, że w wielu momentach ten pan ratuje utwory przed klapą i to wszystko brzmiałoby by bardziej efektownie gdyby było mniej kombinowania i udziwniania materiału. Z kolei Flavio Caricasole jako wokalista też się spisuje i jedynie szkoda że przypomina wielu innych wokalistów z tego gatunku i że nie ma się czym popisać.

Umiejętności są, mocarne, mięsiste brzmienie jest, pomysł na granie jest, niestety mimo to są dziury w materiale i pojawiają się ciekawe kompozycje jak i te totalnie nijakie, które kompromitują zespół. O specyficznym takim klimacie w stylu s-f jaki jaki panuje na albumie świetnie świadczy intro „The Wonders Of nature”. Jeśli o mnie chodzi to widzę ten zespół w takiej formule jaką zaprezentował w „Save The World” gdzie jest i power metal poparty melodyjnością i przestrzenią w stylu RHAPSODY, PATHFINDER, jest tam też imponująca linia melodyjna wygrywana przez gitarzystę. Można rzec pierwszy taki typowy przebój, który zapada w pamięci, może nieco wtórny, ale dobrze zaaranżowany. Szkoda że to jeden z niewielu ciekawych utworów na płycie. Ciekawe solówki to atut tego albumu i to one czasami stanowią jedyna atrakcję w utworze co też świetnie słychać w pokręconym, zbyt rozbudowanym i ciągniętym na siłę „ Sands Of Time”. Długich utworów ciąg dalszy w zadziornym i połamanym „Nothing's Forever” jednak tutaj jakoś to nawet przyjemnie brzmi, jednak przesadzono z czasem trwania, przedobrzono z długimi solówkami, aszkoda bo kawałek ciekawy w swojej strukturze i pomysłowości. Rockowo – symfoniczny „Nightspell” to jak dla mnie pierwszy wypełniacz, który jest strasznie ciężko strawny, może fani progresywnych elementów łaskawszym okiem spojrzą na ten utwór? Nic nowego już do albumu nie wnosi „The Power Within” znów przesadzono z czasem trwania, z kombinowaniem i znów najlepiej wypadają solówki. Ogólnie to są dobre pomysły, ale nie w pełni wykorzystane, a szkoda. Więcej mocnego i takiego bardziej przystępnego power metalu można usłyszeć w melodyjnym „Age Of Aquaris” który jest kolejnym mocnym punktem albumu. Upust progresywności zespół dał w mrocznym i pokręconym „Ground zero” który zawiera jak dla mnie zarówno ciekawe patenty jak i totalnie chybione. Dobrze prezentuje się też „Hysteria” który ma bodajże jeden z ciekawszych refrenów na płycie, jednak znów można było to skrócić do 5 minut, a nie na siłę ciągnąć to po to żeby miało aspekt progresywny. Podniosłe outro „Wounded wals” to ciekawe kompozycja, aczkolwiek również mało wnosi do albumu.

Beyond Space And Time” to dowód na to że można mieć pomysł na granie, można próbować być ambitnym a mimo to można odnieść porażkę. Zespół młody i pełen ciekawych pomysłów i na pewno mają potencjał, jednak jak dla mnie przedobrzyli z tym urozmaicaniem, z tym kombinowaniem, co sprawiło że żaden utwór nie przebija się przez ten mur, nic z tych melodii nie trafia do słuchacza. Jest pewne zaskoczenie to jak zespół bawi się tymi różnymi elementami, ale jest rozczarowanie jak gubią się w tym wszystkim, nie dając żadnych podstaw do radości, nie dają powodu dla którego warto byłoby wracać do tego wydawnictwa. Może w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy? Album mogę polecić fanom progresywnego power metalu, tym którzy cenią sobie ciekawe pomysły w muzyce i w sumie tylko im.

Ocena: 5/10

STEEL ASSASSIN - WWII Metal Of Honor (2012)


Historia amerykańskiego STEEL ASSASIN to jedno wielkie pasmo nie szczęść, gdzie były problemy z wydaniem debiutanckiego albumu, potem kapela się rozpadła i reaktywowała w 2007 r.. Dzisiaj za pewne mało kto kojarzy ten band z latami 80 i raczej każdy teraz żyje terażniejszością i mam tu na myśli nowe wydawnictwo tego heavy metalowego zespołu czyli „WWII : Metal Of Honor” . I w sumie ciężko powiązać ten album z latami 80 i słychać , że kapela chciała pokazać że z tamtego okresu pozostało doświadczenie, pomysł na melodie, konstrukcje utworów, a tak słychać ten terażniejszy heavy metal, gdzie jest ciężar, jest mocne brzmienie, który stawia na soczystość, wyostrzenie poszczególnych instrumentów, które ma zapewnić odpowiednie tło pod ostre, ciężarne riffy. Niby z jednej strony brzmi to bardzo dobrze, a z drugiej czuję nie dosyt zwłaszcza kiedy pomyślę o poprzednich wydawnictwach, z naciskiem na „War Of Eight Sword”. To był i w sumie dalej jest znakomitym dziełem gdzie można poczuć niezwykła moc heavy metalu, tą zadziorność, lekkość, przebojowość i ten epicki charakter, tego w sumie oczekiwałem od jego następcy. Właściwie co pozostało to niezwykle dopieszczone brzmienie, talent muzyków, które gwarantuje całkiem przyzwoitą rozrywkę na pewnym poziomie. Bo znajdziemy tutaj wszystko co powinno zdobić taki album, czyli ostre, cięte riffy wygrywane przez duet Curran/ Mooney gdzie mamy zapewnioną precyzję i staranność, solidność i ciężar, szkoda tylko że czasami czuję w tym wszystkim porządne i nieco toporne granie, które pozbawione jest elementu zaskoczenia, lekkości z poprzedniego albumu, brakuje mi też jakiś ciekawych zapadających melodii w tym aspekcie. Czuje w tym wszystkim jakby granie na siłę. Bez wątpienia co łączy oba albumy to starannie wyważone linie wokalne Johna Falzone, który jest takim rasowym wokalistą i sprawdza się w wysokich rejestrach i słychać nieco w tym wszystkim manierę Bruca Dickinsona. Również nić połączenia między tymi dwoma albumami można wytknąć w przypadku sekcji rytmicznej która jest tutaj imponująca, urozmaicona i dzieję się sporo jest czasami szybko tak jak w melodyjnym „Blietzkrieg Demons” który jest najlepszym utworem na płycie, czy też stonowana, gdzie mamy ponury klimat, nieco toporności tak jak to jest w „The Wolfpack” który tylko dowodzi że to już nie ten sam poziom muzyczny co na wcześniejszym albumie i słychać tą przepaść.

Tak więc warto przybliżyć nieco tutaj zawartość ów materiału. Fani amerykańskiego MANOWAR, czy też JUDAS PRIEST powinni być zadowoleni z wydźwięku całości. Otwieracz w postaci „ God save London” sieje zniszczenie i słychać, że jest to heavy metal doświadczonych ludzi którzy stawiają na solidność i ciężar. Oczywiście są i rozbudowane kompozycje jak „Iron Fist” który ma coś z METAL CHURCH, IRON MAIDEN i wszystko brzmi bardzo ciekawie bo jest wyważenie między melodyjnością i ciężarem i jest to już ciekawsza kompozycja. Sporo się dzieje, tylko pytanie: czy nie szło tego zawrzeć w 4-5 minutach? Trzeba przyznać że atutem tego albumu są szybkie, dynamiczne i bardzo melodyjne kompozycje, gdzie zespół nie kryje zamiłowania do IRON MAIDEN i tu na myśl przychodzi taki nieco urozmaicony „Bastogne” , rozpędzony „Guldenacal” . Na poprzednim albumie był epicki kolos tak i tu jest, a w tej roli „Nornamndy Angels”który imponuje klimatem, zróżnicowaniem i przetasowaniem różnymi motywami, jednak to wszystko na dłuższą mętę nieco przytłacza i zaczyna nudzić. Jednak najmniej entuzjazmu wzbudzają u mnie dwa kawałki, a mianowicie stonowany, ociężały i mało atrakcyjny „Four Stars Of Hell” i nieco przekombinowany „Red sector A” który z drugiej strony imponuje melodyjnością i dynamiką.

Oczekiwania względem tego albumu były u mnie dość spore i chyba zbyt wygórowane. Nie ma drugiego „War Of Eight Sword” i na osłodę pozostaje fakt, ze to bardzo przyzwoity album, który zaspokoi raczej gusta tych co lubią mocny, zadziorny, solidny heavy metal. Ci którzy szukają większych wrażeń, czegoś ambitniejszego, na wyższym poziomie, muszą poczekać lub poszperać w starszych nowościach. Dobra robota i nic ponadto.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 7 maja 2012

SODOM - Agent Orange (1989)


Cały świat z fanami niemieckiej legendy thrash metalu SODOM czekał jaki będzie kolejny krok w karierze zespołu, zwłaszcza po wydaniu takiego arcydzieła jak „Persecution Mania”. Czekał w sumie nie tylko świat, ale również konkurencja czyli rodzimy KREATOR, który czynił również ogromne postępy w muzyce. Tak więc zmobilizowany i zmotywowany SODOM po dwóch latach ciężkiej pracy i zmożonego wysiłku prezentuje swój nowy album w postaci „Agent Orange” który w roku 1989 w okresie swojej premiery schodził jak świeże bułeczki i trzeba przyznać, że sukces albumu zapewnił grupie spore wsparcie finansowe i co chyba najważniejsze umocnili swoją pozycję na rynku thrash metalowym wydając właściwie kolejne ponad czasowe arcydzieło, które miało wpływ na ten gatunek heavy metalu. Tutaj zespół też potwierdził już tylko swoją wysoką formę, swój warsztat techniczny, podkreślili po raz kolejny swój styl, to co chcą grać i do czego dążą. Nie wiele się słyszy takich albumów thrash metalowych tak jak właśnie prezentowany przeze mnie „Agent Orange”, który właściwie zaskakuje perfekcją jaką zespół w krótkim czasie opatentował, a to nie jest tak proste. Czasami trzeba kilka lat, kilka płyt aby dojść do takiego stanu. Cóż muzycy z SODOM potrzebowali mniej i już na drugim albumie można było poczuć smak tej perfekcji, jednak jeszcze bardziej to uwypuklono na tym albumie. Imponują również inne aspekty tego wydawnictwa jak choćby niesamowity klimat, atmosfera, jest właśnie to dopieszczone, soczyste, ale jakby bogatsze brzmienie niż na poprzednim albumie i w sumie oddaje ono power tego krążka. Świetnie komponuje się to właśnie czyste, mocarne brzmienie z dzikim, ostrym wydźwiękiem całego materiału. Właśnie podwzględem instrumentalny i umiejętności muzyków z SODOM ten album również wzbudza wielkie emocje. Jest z jednej strony ta niezwykła dynamika którą wytwarza właściwie w dużej mierze perkusista Witchhunter i to on jest tym motorem, który jednocześnie kontroluje tempo gitar, to on jest tez odpowiedzialny za różnego rodzaju urozmaicenia, zwolnienia, nadanie poszczególnym utworom odpowiedniej dynamiki czy ciężaru. Te charakterystyczne przejścia perkusisty można było usłyszeć choćby w przebojowym „Ausgebomt” który przypomina choćby taki „Bombenhagel” z poprzedniego albumu i ciekawie wypadło tutaj lekkie wtrącenie punkowego charakteru. Tak więc można mieć wrażenie że riffy właśnie były inspirowane amerykańską sceną i mieszano te pomysły z niemiecką agresją

Zawartość tym razem bardziej zwarta i mamy 9 kompozycji, które tworzą spójną i urozmaiconą całość. Główną cechą materiału jest bez wątpienia jego ognistość, niezwykła moc, które daje o sobie znać na każdym kroku. Co ciekawe mimo brutalnego, agresywnego charakteru materiału jest niezwykła melodyjność i tutaj trzeba przyznać, że zespół po raz kolejny stworzył bardzo przystępny dla słuchacza materiał, który jest dopieszczony pod każdym względem. Zarówno niezwykła precyzja i pomysłowość przejawia się w w kompozytorstwie jak i wykonaniu i właściwie można zachwalać i zachwalać to co muzycy wyprawiają na tym albumie. Wokal Toma brzmi jakoś bardziej drapieżnie, bardziej wyraziście, więcej w nim ognia, zaś Frank w dalszym ciągu wygrywa zadziorne, dzikie solówki które nie są pozbawione finezji, melodyjności i trzeba przyznać, że gdyby nie on to nie wiem czy album przeszedł by do historii jako arcydzieło. Bawienie się tempem, pojedynek wolnych motywów z szarżami to jest to co jest charakterystyczne dla SODOM i to już świetnie odzwierciedla wyborny „Agent Orange” i ten klimat i tematyka wojenna świetnie się wpisuje w strukturę i styl SODOM, nie będę ukrywał że kocham taki thrash metal. Nie ma mowy o jakimś bezmyślnym pędzeniu do przodu, wszystko ma swój cel, wszystko jest ułożone i poukładane to tez słychać w rozpędzonym i agresywnym „ Tired and Red” gdzie nawet odnajdują się bardziej stonowane heavy metalowe motywy czy też w końcu balladowe spowolnienie. SODOM kocha nie tylko serwować dynamiczny, agresywny thrash metal, ale tak jak to zaprezentował na poprzednim albumie ciągnie go też czasami do heavy metalowego grania co też po raz kolejny uświadamia nas w „Remeber The Fallen” . Z kolei „Magic Dragon” to najbardziej urozmaicony kawałek i zarazem najbardziej rozbudowany i mamy tutaj sporo ciekawych zarówno heavy metalowych jak i thrash metalowych motywów i ten utwór znakomicie pokazuje perfekcję i pomysłowość zespołu. Mało komu udaję się grac tak atrakcyjny i zarazem agresywny thrash metal. Pod względem szybkości i rytmicznego riffu imponuje bez wątpienia „Exhibition Bout „ zaś zadziorność to działka ciężkiego i drapieżnego „Baptism of Fire”. No i całość zamyka oczywiście kolejny cover w historii zespołu czyli „Dont Walk away” z repertuaru TANK.

Co można więcej napisać o tym genialnym albumie? Uważam że to co najważniejsze to wam przedstawiłem jeśli chodzi o „Agent Orange”. Jeden z najlepszych albumów SODOM, jeden z wybitniejszych krążków w historii thrash metalu, który pokazał że można grać technicznie, agresywnie, z polotem, powerem nie tracąc przy tym agresji, brutalności. Perfekcja i muzyczny orgazm.

Ocena: 10/10

SODOM - Persucation Mania (1987)


Gdy tak słucham i porównuję debiut niemieckiej legendy thrash metalowej o nazwie SODOM z ich drugim albumem, czyli „Persucation Mania” z 1987 roku to powtórzę tutaj niemal za wszystkimi głosami fanów, które sprowadzają się do tego, że zespół doczekał się odpowiedniej transformacji, określił swój styl, wyzbywając się minusów i wszelkich aspektów znanych z debiutu. Oba albumy dzieli duża przepaść i właściwie się różnią. SODOM swój styl zaczął już właściwie zmieniać za sprawą mini albumu „Expurse Of Sodomy” również z roku 1987, który poprzedzał pełnometrażowy album. Słychać że w tym właśnie roku SODOM odszedł od mrocznego, satanistycznego speed metalu, opartego na monotonnych i nieco chaotycznych partiach skupiając się jednocześnie na agresywnym, nieco bardziej urozmaiconym thrash metalu, w którym była szczypta heavy metalowego grania. Przez wielu fanów ten album uważany jest za jedno z największych dzieł tej formacji i trudno tutaj się nie zgodzić, zwłaszcza kiedy album jest przełomowy dla SODOM i tutaj zmienił się ich styl. Muzyka zaczęła przypominać agresywny thrash metal, który nieco przypominał styl KREATOR. Riffy i partie gitarowe Franka Gosdzika jako nowego członka zespołu sprawiły że były one intensywniejsze, cięższe, bardziej urozmaicone, było więcej przemyślenia i co ciekawe miały więcej atrakcyjności, a to właśnie przez ową melodyjność i urozmaicenie a to poprzez wykorzystanie innego motywy, a to przez zwolnienia tempa. Tak więc, można rzec że poprawiono aspekt melodyjny i samych partii gitarowych które dostarczają sporo frajdy słuchaczowi, zwłaszcza kiedy nie brakuje im agresji, ognia, dynamiki i złożoności. W muzyce SODOM jakby większą rolę zaczął odgrywać bas lidera Angelrippera , który buduje to niezwykłe mroczne napięcie i zapewnia odpowiedni ciężar poszczęgólnym kompozycji, a co do jego wokalu to też można odczuć zwyżkową formę i w końcu brzmi to fenomenalnie, krzyki nie są jakieś wymuszone i przesadzone w swoim charakterze. Ulepszono również brzmienie, które tym razem nabrało przestrzeni i soczystości. Zaskakujące jest to jak zespół szybko zrozumiał swój błąd jaki popełnił przy nagrywaniu debiutu i jak szybko go skorygował. „Persecution Mania” to album gdzie zespół zmienia styl o 180 stopni, gdzie nie ma przypadkowych zwolnień, wszystko jest przemyślane, gdzie nie ma chaotycznych partii i nie dopracowania, a jest precyzja i niezwykły warsztat techniczny, który zapewnia solidny i równy materiał, który od początku do końca sieje zniszczenie, nie biorąc jeńców.

Album wypełnia aż 13 utworów i wszystko zaczyna się od dynamicznego „ Nuclear Winter” które pokazuje znakomicie jakie zespół zrobił postępy. To co mnie drażniło przy debiucie to brak wyrazistych riffów i tutaj zespół to zmienia gdyż są one bardziej wyrażnie, bardziej zrozumiałe i atrakcyjne dla słuchacza. Są te charakterystyczne zwolnienia, gdzie daje o sobie heavy metalowy charakter zespołu, co ciekawe sam perkusista Witchhunter też wali tam gdzie trzeba, ale są też różnego rodzaju urozmaicenia z jego strony. Nie można obejść obojętnie obok takiego killera jak „Electrocution” , zadziornego „Persucation Mania” , złowieszczego „Enchanted Land” rozpędzonego „Conjuration” z wirtuezerską solówką, czy też szybkiego „The Conqueror” który zdobił jeden z najlepszych riffów na płycie. Oprócz takich typowych thrash metalowych petard znajdziemy też nieco bardziej stonowane kawałki, gdzie górę bierze heavy metal i świetnie to słychać w rozbudowanym „Christ Passion” czy też w ponurym „My Atonement” . SODOM na tym albumie ukazuje swoją niezwykła pomosłowość i to już tylko w tworzeniu samych kompozycji ale też w konstrukcję albumu, gdzie pojawia się znakomicie zrobiony cover MOTORHEAD - „Iron Fist” , pojawia się hymn niemiecki w dynamiczny i jednocześnie hymnowym „Bombenhagel” czy też pojawia się klimatyczny przerywnik w postaci „Procession To golgotha” o czym można było tylko pomarzyć na debiutanckim albumie.

Persecution Mania” to jeden z najlepszych albumów SODOM, jeden z najlepszych thrash metalowych albumów, to jeden z najbardziej istotnych wydawnictw niemieckiego thrash metalu, album który był przełomowy dla zespół. To właśnie tutaj wykrystalizował się ich rozpoznawalny styl, żegnając się ze speed metalową formułą, która była monotonna a przywitali złożony, ostry i bez kompromisowy thrash metal oparty na niezwykłej technice muzyków, a także ich pomysłowości które cały czas daje o sobie znać na tym albumie. Perfekcja zarówno pod względem technicznym jak i kompozytorskim. Od tego wydawnictwa zaczyna się prawdziwy SODOM, jaki wszyscy kochają.

Ocena: 10/10

niedziela, 6 maja 2012

SPECTRE - Lady Of The Night (1985)


Ci którzy lubią hard'n heavy , gdzie duże znaczenie odgrywa klimat, ci którzy cenią sobie klimat i pomysłowe rozwiązania w tej muzyce to mogą spróbować swoich sił z amerykańskim SPECTRE. Jeden z tych zespołów który został założony na początku lat 80, wydając jeden debiutancki album, który przeszedł bez większego echa, bez większego zainteresowania, zmuszając kapelę do sprzątnięcia swojego interesu, ale nic dziwnego. Debiutancki album „Lady Of the Night” który się ukazał w 1985 r to właściwie album niczym się nie wyróżniającym poza faktem że wszystko brzmi dobrze, a muzycy grać potrafią, jednak to trochę za mało zwłaszcza biorąc pod uwagę że wtedy takich zespołów było pełno. To co wyróżnia za pewne ten album to dość spora ilość wolnych, klimatycznych, nastrojowych ballad, a to rzadkie zjawisko zwłaszcza w metalowym światku. Mamy choćby taki „On The Run” który ma coś z IRON MAIDEN, i można poczuć pewne oddalenie się zespołu w rejony NWOBHM, a całość zapewne zachwyca pomysłowością i wykonaniem. Tak, muzycy dwoją się i troją, żeby dane kompozycje brzmiały właściwie i żeby wzbudzały zainteresowanie. Duet gitarzystów Hopper/Columbia to para charakteryzującą się zżyciem i chemią,. Potrafią dostarczyć słuchaczowi emocji a kiedy trzeba to i nawet porządnego kopa. Szkoda tylko że kompozycje takie mało wymagające i nie pozwalają im rozwinąć skrzydeł. Nie można zapomnieć o Chrisie Acoście który świetnie się sprawdza w tych wolnych, ciepłych utworach i to słychać w lekkim „I'll Try” . Co ciekawe sporo kompozycji to takie dwu członowe utwory, gdzie jest i coś z ballady i coś z heavy metalowe grania i takie nie zdecydowanie troszkę dziwne brzmi, a może to ja coś źle odebrałem? Taki styl mamy w zadziornym „Solutions” , ponurym „Lady Of The Night” , klimatycznym „Can't wait” gdzie mamy atrakcyjne i wyróżniające się solówki, gdzie sporo finezji i szaleństwa, bez wątpienia najlepsze na płycie. Zaś bardziej metalowymi kompozycjami są mocny, rytmiczny „Hunger” czy też mocny, nieco przypominający twórczość AC/DC „She's Hot”.

Niby albumowi towarzyszy dobry warsztat techniczny muzyków, jednak kompozycje ich nijakość, a czasami zbyt łagodny wydźwięk nie pozwalają im się zaprezentować w należyty sposób. Zmarnowano wg mnie potencjał. Do tego nie podoba mi się ta dominacja tych balladowych elementów i jak dla mnie jest ich za dużo, bo to nie potrzebnie złagadza charakter materiału. Idąc dalej pomysły na same kompozycje tez można uznać co najwyżej za dobre i w tamtym okresie słyszało się lepsze utwory. Album kierowany do fanatyków owego gatunku i właściwie tylko do nich.

Ocena: 5.5/10

SPELLBOUND - Breaking The Spell (1984)


Szwedzka scena heavy metalowa lat 80 kryła wiele ciekawych i mało znanych kapel i jedną z takich bez wątpienia jest SPELLBOUND, który grała hard 'n heavy gdzie świetnie mieszano tradycyjny heavy metal z elementami hard rocka i słyszalne są w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, PRETTY MAIDS, BLOODY SIX, STEELOVER, czy też AC/DC, KROKUS. To co warto wiedzieć na temat samego zespołu to że została założona w roku 1983 z inicjatywy Hasse'a Fröberga, Thomasa Thomsona, Alfa Strandberga, Ola Strandberga i JJ Marsha i skupili oni uwagę na sobie za sprawą debiutanckiego albumu „Breaking The Spell” z 1984 który dość szybko przysporzył zespołowi dość spore grono fanów. Nie bez powodu okrzyknięto ten album jednym z ciekawszych szwedzkich wydawnictw w roku 1984 i najlepszym dziełem tego zespołu. Tutaj kapela zaprezentowała się najlepiej zawierając jednocześnie to co oddaje ich styl, charakter i śmiało można mówić tutaj o energicznej muzyce która złożona jest przede wszystkim z dopracowanej i poukładanej sekcji rytmicznej, z luźnych, rytmicznych, lekkich i bardzo melodyjnych partii gitarowych duetu Stranberg/Marsch który charakteryzuje się nie zwykła precyzją, a warsztat techniczny i pomysłowość dodaje im skrzydeł, sprawiając że cały czas się coś dzieje, cały czas pojawiają się proste i zapadające motywy tak jak to ma miejsce w przypadku melodyjnego „Rock The Nation” , a wszystko spina wokal Hansa Froberga, który ma taki ciepły wokal, gdzie również daje o sobie znać wyszkolenie techniczne, no i trzeba przyznać, że ów wokalista świetnie sprawdza się w lekkich kompozycjach, gdzie może śpiewać nieco czyściej i bardziej hard rockowo i na myśl przychodzi choćby romantyczna ballada „ Passion Kills” która wyróżnia się na tle innych kompozycji, bo jest wolne tempo, mniejszą rolę odgrywają gitary, zaś większą właśnie wokal i sam klimat. Sam materiał właściwie jest dość urozmaicony i znajdziemy tutaj poza wyżej wspomnianymi, klimatyczne intro które ma zbudować napięcie, a więc swoje zrobił. To czego jest najwięcej na albumie to bez wątpienia hard'n heavy przebojów i tutaj rządzi singlowy „Lovetaker” z zadziornym motywem, rytmiczny „Burnin Love” , przebojowy „Hooked On Metal” , czy też zadziorny „Raise The Roof” . No i mamy tez bardziej heavy metalowe kompozycje gdzie dominuje nieco ostrzejsza gitara, większa dynamika i pazur. W tej kategorii wagowej mamy najszybszy kawałek na płycie czyli „Crack Up The Sky” , czy też nieco bardziej stonowany „ Loud'n Dirty” .

Analizując powyższy materiał można dojść do wniosku że bardzo starannie pracowano nad całością i to co słychać to najlepszy dowód jaki mamy efekt końcowy. Starannie stworzone brzmienie, gdzie jest coś z rasowych heavy metalowych płyt, a także jest owa lekkość i zadzior z płyt hard rockowych. To pozwala uwypuklić co najmniej bardzo dobre umiejętności muzyków, którzy zagwarantowali naprawdę znakomity materiał, który przejawia się w dużej liczbie przebojów, zróżnicowaniu i równości, o którą dzisiaj dość ciężko. Minusy? Czasami mam wrażenie że wokalista z tym swoim ciepłym wokalem gdzieś gubi się w partiach gitarowych no i czasami wtórność mi doskwiera, a tak więcej minusów nie dostrzegam. Warto poświęcić trochę czasu i posłuchać tego wydawnictwa, bo jest to przyjazna dla ucha muzyka.

Ocena: 8/10

CORONER - Punishment For decadence (1988)


Jednym z bardzo wartościowych thrash metalowych kapel lat 80 jest bez wątpienia szwajcarska CORONER, który dość nie dawno bo w 2010 się reaktywował po tym jak w 1996 r zawiesił działalność. CORONER to kapela która powstała w 1985 r z inicjatywy ludzi pełniących funkcję ekipy technicznej CELTIC FROST. Kiedy wydali demo „Deathcult” to od razu zainteresowali się nimi wytwórnia NOISE i pod jej skrzydłami wydali debiutancki album „R.I.P” który odniósł spory sukces, jednak jeśli o mnie chodzi to bardzo mocno zawrócił mi „Punishment For Decadence” z 1988 r. gdzie kapele zaprezentowała inteligenty thrash metal z elementami death, heavy metalu, a nawet progresywnego metalu. Na tym albumie słychać szybkie dynamiczne tempo, pazur, agresję, a także urozmaicenie konstrukcji utworów różnymi połamanymi melodiami i wszelkimi zwolnieniami, które zapewniają atrakcyjną rozrywkę dla słuchacza. Ci którzy kochają thrash metal, zwłaszcza z okresu lat 80-90 to na pewno zakocha się w tym wydawnictwie. Śmiało można rzec że każdy element muzyki CORONER ściśle powiązany jest ze starą szkołą thrash metalu, gwarantując jednocześnie sporą dawkę adrenaliny. W tym momencie należy wyróżnić wyczyny T. T. Barona jako gitarzysty który jest niczym czarodziej i cały czas stwarza niezwykłe melodie, solówki a sam ich poziom wykonania, aranżacji i konstrukcji sprawia, że album nabywa rumieńców i odpowiedniego melodyjnego podłoża, gdzie jest to czasami odstępstwem od thrash metalu i tutaj słychać jakby więcej heavy metalowego czy też speed metalowego grania i świetnie ten aspekt odzwierciedla instrumentalny „ Arc Of Life” gdzie mamy do czynienia z 3 minutowym popisem umiejętności Barona. Do tego mamy mocną perkusję Marka, który tworzy odpowiednie tło dla ostrego, zadziornego i pełnego agresji wokalu Rona Royrca. Tematycznie zespół porzuca ponurą tematykę związaną z śmiercią i skupia się na tematyce politycznej.

Niezwykłe surowe, nieco przybrudzone brzmienie, imponujący warsztat techniczny to tylko część atrakcji związanej z tym wydawnictwem, a największą niespodziankę sprawia sam materiał, który od początku do końca zapewnia wysoki poziom prezentowanej muzyki i zdarzają się pewne smaczki urozmaicającą owa zawartość. Ogólnie rzecz biorąc jest dominacja szybkich, dynamicznych, ostrych takich trash metalowych petard w stylu „Absorbed” , urozmaicony i złożony „ Skeleton on your Shoulder” , rozpędzony, złowieszczy „Sudden Fall” z pomysłowym zwolnieniem w fazie refrenu, czy też w „Shadow of Lost A Dream” gdzie zespół bawi się różnymi motywami i po raz kolejny w krótkim utworze dzieje całkiem sporo. Z grona szybkich utworów najbardziej spodobał mi się taki „Voyager to insanity” gdzie mamy naprawdę intrygujący motyw, połamaną melodię, urozmaiconą sekcję rytmiczną, niezwykłą szybkość, nieco power metalu, speed metalu i wszystko w topione w thrash metalową strukturę. Również spore urozmaicenie albumowi dostarcza cover Jimiego Hendrixa, czyli „Purple Haze” gdzie dużo progresywności daje o sobie znać i sam kawałek brzmi nieco inaczej niż autorskie kompozycje CORONER, jednak ów utwór nawet się odnalazł w tym dynamicznym i ostrym materiale.

Sporo pochwał i słodzenia w kierunku „Punishment For Decadence” ale ciężko innych słów tutaj użyć, zwłaszcza kiedy zespół stworzył tak udany album, który budzi zachwyt a to przez warsztat techniczny muzyków, a to przez wyostrzone brzmienie, czy też przez sam materiał który dostarcza słuchaczowi jazdę bez trzymanki. Można by wytknąć może lekką monotonię przez fakt trzymania stylu ciągle w dynamicznej strukturze. Jednak mimo tego drobnego błędu, album robi furorę i w sumie dobrze że zespół się reaktywował, może pokarzą innym wielkim zespołom, jak się gra thrash metal?

Ocena: 9/10

sobota, 5 maja 2012

HUNTRESS - Spell Eater (2012)


Dość niedawno premierę miał nowy album 3 INCHES OF BLOOD i ich miks heavy, power, thrash metalu momentami black czego znakomitym dowodem był utwór „Leather Lord” podbił moje serce i znakomicie dowodził że można grać nowocześnie bazując jednocześnie na sprawdzonych patentach. I fanom tej kapeli i takiego grania z czystym sercem mogę polecić amerykański HUNTRESS który w tym roku debiutuje za sprawą „Spell Eater”. Choć teraz pojawia się dopiero album to warto jednak zaznaczyć że sam zespół działa już 3 lata, a ich funkcjonowanie bazowało na koncertowaniu, budowaniu swojej reputacji. Styl owej młodej kapeli nie odbiega od tego co gra w sumie wcześnie przytoczony przeze mnie 3 INCHES OF BLOOD choć można odnieść wrażenie że w przypadku HUNTRESS znacznie więcej thrash metalu, power metalu niż heavy metalu. Nieco więcej w tym nowoczesnego podejścia, no i duża różnica jest w przypadku wokali. Tam mamy wokalistę który bardziej piszczy i lubi śpiewanie w górnych rejestrach zaś w przypadku HUNTRESS mamy wokalistkę, która łączy w sobie harsh, czyste śpiewanie w górnych rejestrach jak i mroczne śpiewanie w niskich rejestrach, gdzie ukazuje jak głębokim głosem dysponuje Jill Janus. „Spell Eater” to bez wątpienia dopracowany i zaskakujący album pod względem umiejętności muzyków i tutaj album zaspokaja moje wymagania. Bo oprócz znakomitej i wyróżniającej się na tle innych wokalistek Jill Janus mamy również mocną sekcją rytmiczną która opiera się na dynamicznej perkusji Carla Wierzbickiego, a także thrash,black metalowym basie Erica Harrisa który stwarza odpowiedni klimat i przestrzeń utworom co świetnie odzwierciedla dynamiczny i zadziorny „Children” który przemyca owe cechy i tutaj też można poczuć to mieszania wcześniej przytoczonych gatunków heavy metalowych i to z jakże udanym skutkiem, gdzie wszystko jest poukładane i brzmi naprawdę fantastycznie. Również owy debiut amerykańskiej formacji jest atrakcyjnym pod względem partii gitarowych w wykonaniu duetu Meahl/ Alden gdzie jest i ogień, te thrash metalowa zadziorność, blackmetalowy ciężar i wszystko brzmi naprawdę elektryzująco. Sporo w tym wszystkim młodzieńczego gniewu, ale mimo to jest staranność i dbanie o melodyjność i składność tych partii. Jednak, żeby cały czas nie słodzić, to muszę jednak wytknąć jeden mały błąd, a mianowicie brak jakiegoś ubarwienia owych melodii, czasami brak pomysłu na ciekawe rozplanowanie linii melodyjnej, brak pomysłu na wyróżniającą się konstrukcję utworu i wszystko czasami zmierza ku monotonni.

Jednak zespół podejmuje wszelkie zabiegi żeby uchronić album przed rutyną i monotonią i robi to nieco prowizorycznie stawiając na różnorakie melodie i bawienie się temp. Zespół znakomicie radzi sobie w dynamicznej konwencji, gdzie miesza heavy, thrash, power i nawet black metal tak jak to ma miejsce w „Spell Eater” do którego nakręcono dość ciekawy klip. Jest power, jest kop, ogień, ciekawy główny motyw, który dostarcza sporo emocji, zaś instrumentaliści tworzy mocny, zadziorny, złowieszczy podkład pod wyborny, ostry, dziki wokal Jill, która tutaj właściwie jest główną atrakcją i głównym motorem i czasem tym elementem który odwraca uwagę słuchacza. Więcej heavy metalu i power metalu, a mniej thrash czy też black metalowych podjazdów mamy w zadziornym „ Senicide” . HUNTRESS to przykład zespołu który właściwie podbija serca przez dynamiczne granie gdzie można ukryć pewne niedoskonałości, ale gdy zespół nieco zwalnia tempo, i kiedy stara się mierzyć z heavy metalową konwencją to nie do końca im to wychodzi i tego dowodem jest taki stonowany „Sleep And death” gdzie za brakło pomysłu na jakąś ciekawą linią melodyjną i właściwie na otarcie łez mamy imponujący popis wokalny Jill, dość dobrze rozplanowane solówki i zadziorny charakter utworu. W podobnej konwencji utrzymany jest ponury „Snow witch” aczkolwiek tutaj zespół wypracował dość ciekawy motyw i całość jest na pewno bardziej atrakcyjna aniżeli poprzednik, dość imponująco wypadają te wleczące się partie gitarowe. Takie wycieczki w heavy metalowe rejony wypadają na pewno gorzej niż wycieczki w power/thrash metal taki jaki zespół prezentuje w dynamicznym i bardzo melodyjnym „Eight Of Sword” , czy też „Terror” . Przebłyski ciekawych pomysłów można wyłapać w zadziornym „Aradia” gdzie Jill bardzo fajnie bawi się wokalem przyśpiewując do melodii z solówek, no i ciekawie wypada tutaj rytmiczny riff podczas zwrotek, czy też w melodyjnym „ Night rape” gdzie znaczącą rolę odgrywa atrakcyjna melodia, zaś „The Tower” prezentuje bardziej złożoną konstrukcję i dzieje się tutaj sporo.

Spell Eater” to bardzo dynamiczny i ostry album, gdzie nie ma jakiś zbytecznych eksperymentów czy też miałkich utworów i wszystko zostało dobrze zrobione, zarówno produkcja jak i aranżacje. Szkoda tylko że pomysłowość muzyków nie zawsze jest adekwatna do ich umiejętności, bo nikt nie podważy ich potencjału jaki w nich drzemie. Największa atrakcją tego albumu jest bez wątpienia Jill Janus który napędza cały materiał i dość często ratuje przed totalną nudą. Ogólnie jest to dobra rzecz na poziomie, ale daleka od tego co zaprezentował dość nie dawno 3 INCHES OF BLOOD.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 3 maja 2012

LION'S BREED - Damn The Night (1985)


Jednym z ciekawszych niemieckich zespołów lat 80 był bez wątpienia SCANNER i to ich mieszanie speed metalu z power metalem zapadło w pamięci, ale nie tylko. Przede wszystkim błyskotliwość pomysłów, a także starannie dopracowane aranżacje, które na myśl przypominały największe tuzy niemieckiego heavy metalu. Mało jednak kto wie że erę SCANNER poprzedza krótki epizod a mianowicie ich wcześniejsze oblicze którym był LION'S BREED, który właściwie jest tym co można było usłyszeć na „Hypertrace”. Jest trochę speed metalu, heavy metalu, power metalu, są wpływy BLOODY SIX, STEELOVER, IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST i także wiele innych mniej lub bardziej znanych kapel, jednak już na pierwszym i zarazem jedynym krążku pod nazwą LION'S BREED najwięcej jest tego stylu który później zespół zaprezentował jako SCANNER na „Hypertrace”. LIONS BREED narodził się w roku 1982 i jak przystało na niemiecką kapelę jest to solidna machina, która ceni sobie zarówno zadziorność, niezwykłą rytmiczność, lekkość i łatwość przekazu, stawiając w pierwszym szeregu przebojowość i melodyjność i z tego zasłynęli również ci sami muzycy w bardziej znanym SCANNER. Debiutancki album LION'S BREED „ Damn The Night” to jeden z najlepszych albumów heavy metalowych lat 80 jaki ukazał się na ziemi niemieckiej, ale również poza nią. Owe wydawnictwo można opisać jako „Arcydzieło” jako dzieło skończone, gdzie zadbano o każdy aspekt dzieła LIONS BREED. Można by tutaj nieco ponarzekać, a że brzmienie takie nieco nisko budżetowe, że za umniejsza albumowi, że wokal Urlich Rohmanna nie jest najwyższych lotów i że brakuje mu momentami pary w płucach, że nie ma przysłowiowego ognia, jednak mimo to będę stał murem za tym wydawnictwem i mam zamiar teraz nieco posłodzić. To co jest motorem napędzającym na tym albumie są bez wątpienia partie gitarowe duetu Sopha/Julius które są imponujące. Jest niezwykła melodyjność, rytmiczność, wyczucie, różnorodność i nie brakuje im energii. Jeden z ciekawszych i bardziej zgranych duetów lat 80 i słychać tą chemię jaka była między muzykami i na myśl przychodzi choćby para gitarzystów z ACCEPT, czy też JUDAS PRIEST. Również świetnie spisuje się na tym albumie sekcja rytmiczna która jest odpowiedzialna za dynamikę i niezwykły mocarny wydźwięk całego materiału.

To wszystko jest jednak tylko dobrym gruntem pod zawartość, która jest decydującym argumentem przemawiającym za tym, że „Damn The Night” to jeden z najlepszych albumów tamtych lat. Moje zachwyty nad duetem gitarzystów i ich umiejętnościami świetnie obrazuje intro w postaci „Mental Domination” krótki zwarty otwieracz, gdzie można się delektować kunsztem owych muzyków, od razu da się wyczuć że nie jest to banda rzemieślników, że na albumie będzie się sporo działo. Po kilku sekundach słuchacza atakuje riff z „Heavy Current” gdzie słychać wpływy ACCEPT, JUDAS PRIEST, czy też WARLOCK, GRAVESTONE. Ten utwór odzwierciedla późniejszy SCANNER i ma to wszystko to co podobało mi się na „Hypertrace”, a więc niezwykła lekkość, płynność przechodzenia między poszczególnymi motywami, partiami, a także niezwykła przebojowość i melodyjność, która przejawia się w każdej odegranej solówce, riffie i te dwie cechy wręcz zdominowały ów album. Jest też coś z IRON MAIDEN co wyraźnie słychać w dynamicznym, zadziornym „Searover” gdzie jest nawet podobnie brzmiący bas do Steve'a Harrisa i tutaj kawał dobrej roboty zrobił Martin Bork. Rasowy heavy metal daje o sobie znać w „All Night Will Be damned” czy też w „Live And Let Die” gdzie górę bierze bardziej stonowane tempo i bardziej ostrzejszy riff przywołujący twórczość JUDAS PRIEST. Jednym z najbardziej rozpędzonych utworów na płycie jest bez wątpienia speed metalowy „Neon City” gdzie można wyłapać coś z BLACK SABBATH z DIO czy też RUNNING WILD, ACCEPT. Ogólnie ujmując jest to bardzo dynamiczny kawałek zbudowany w oparciu o ostry, rozpędzony riff i melodyjne solówki. Mamy też melodyjny „Lady of The Night”, który przypomina to co zespół będzie prezentował na dwóch następnych albumach już jako SCANNER. Po raz kolejny utwór został przyozdobiony znakomitą, długą i bardzo melodyjną solówką. Mimo swojego prostego wydźwięku niektóre utwory potrafią zaskoczyć różnorodnością pomysłowością i urozmaiceniem tak jak to słychać w rycerskim „Mystery Game”. Całość zamyka „Valve Of Hell” będący jakby miksem twórczości DIO, WARLOCK.

„Damn The Night” to wyśmienity album utrzymany w konwencji heavy/speed/ power metalowej i jest to świetny przed smak równie genialnego „Hypertrace” wydanego już pod nazwą SCANNER. Jest to prawdziwa uczta dla uszu, gdzie co chwilę zespół serwuje nam atrakcyjne melodie, zapadające refreny i elektryzujące solówki. Brakuje słów żeby opisać ten album, a jedynym minusem jest nieco słabszy partie wokalne, które momentami gubią się w gąszczu tych znakomitych partiach gitarowych i dynamicznej sekcji rytmicznej. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10

SODOM - Obsessed By Cruelty (1986)


Obok KREATOR , DESTRUCTIOPN kluczową rolę w niemieckim thrash metalu odegrał oczywiście SODOM, który miał ogromny wpływ na thrash metal w tamtym rejonie. Wszystko zaczęło się w roku 1982 gdzie kapelę powołał do życia Toma Angelripper i po kilku demach zespół podpisał kontrakt płytowy z wytwórnią STEAMHAMMER i tak wszystko zaczęła nabierać większych obrotów i już w roku 1986 światło dzienne ujrzał ich debiutancki album „ Obsessed By Cruelty” . W okresie kiedy thrash metal się dopiero rozwijał SODOM też podjął próby znalezienia własnego stylu i wytworzenia własnego stylu i właściwie tak należy potraktować ten album. Bo do końca ciężko nazwać ten album czysto thrash metalowym, bo bez większych problemów idzie tutaj odnaleźć elementy nieco mętnego satanistycznego speed metalu, a także heavy/black metalu spod znaku VENOM. Sam klimat albumu ma również mroczny, black metalowy wydźwięk i nawet owe garażowe, takie niedopracowane brzmienie jakoś pasuje do tego wszystkiego co niesie ze sobą ten krążek. Sam styl względem mini albumu był bardziej urozmaicony, gdzie pojawiały się bardziej rozbudowane aranżacje i więcej było precyzji, lecz z drugiej materiał miał charakter bardziej ponurego i mniej przystępnego. Tak zatracili na atrakcyjności, ale album ma do zaoferowania sporo dynamiki i agresji i cały czas jest mocne naparzanie. Wszystko opiera się na umiejętnościach muzyków, którzy grać potrafią i właściwie to ich umiejętności, agresja i dynamika tego albumu chronią go przed klęską. Starają się nieco maskować chaotyczność, która jest wszechobecna na tym albumie i przejawia się ona w tym że sekcja rytmiczna dość często gryzie się z gitarową. Do tego dochodzi czasami nieco toporne i nieco mają porywające partie gitarowe. Jednak mimo tylu faktycznych minusów, płyta robi wrażenie.

Co jest motorem napędzającym ten album to bez wątpienia mroczny, złowieszczy klimat, a także agresja, dynamika całego materiału i te elementy pozwalają odwrócić dość skutecznie uwagę. „Deathlike Silence” to bardzo udana kompozycja, podoba mi się tutaj nawiązanie do speed, a nawet heavy metalu i w połączeniu z nieco black metalowym charakterem sprawia naprawdę udanego kawałka. Oczywiście można wytknąć monotonie i granie na jedno kopyto, ale ostatecznie emocje i szaleństwo biorą górę. Tak bez wątpienia minusem całości jest fakt grania cały czas w podobnym stylu, co wpuszcza nieco monotonii i potrafi utrudnić rozróżnienie poszczególnych kompozycji i właściwie takich kompozycji jak ten wyżej wspomniany jest od groma. Pewne elementy zwolnienia pojawiają się w dynamicznym „ Brandish The Scepter” . Ciekawie wypada heavy metalowe granie w początkowej fazie „Prosytelism Real” gdzie znakomicie wykorzystano wolne, ponure tempo i szkoda że potem utwór znów przeradza się w kolejną imitację tytułowego kawałka. Perkusista Witchhunter to znakomity muzyk i zna się na swojej robocie, dostarczając słuchaczowi sporo frajdy poprzez swoje dynamiczne, ostre i pełen energii partie perkusyjne i takim reprezentacyjnym kawałkiem niech będzie tutaj złowieszczy „Equinox” czy też „Volcanic Slut”. Najbardziej rozbudowaną i urozmaiconą kompozycją na albumie jest tytułowy „Obssesed By Cruelty” gdzie oprócz tych dynamicznych i pełnych agresji motywów jest sporo heavy metalowych zwolnień i urozmaiceń. Jeśli chodzi o najbardziej zapadający riff na albumie i najbardziej taki zapadający w głowie to bez wątpienia należy tutaj wymienić „Pretenders To The Throne” czy też „Witchhammer” i są to bardzo solidne kompozycje, szkoda tylko że nie pokuszono się o bardziej pomysłowe partie gitarowe, o większą różnorodność to kto wie co by z tego wynikło.

Debiut tej znanej formacji to dobra takie nieco bezmózgie napierdalanie, nieco chaotyczne , a wszystko po to żeby było dynamicznie i agresywnie. Nawet przyjemnie się tego słucha, jest do czego przy tupać nóżką, można się wyszaleć, ale właściwie nic ponadto. Ciężko coś więcej wynieść z przesłuchania tego krążka. Dobry początek ale najlepsze dopiero nadejdzie.

Ocena: 7/10

SAVATAGE - Sirens (1983)


Wpływ i rola amerykańskiego SAVATAGE w muzyce heavy metalowej była znacząca i to nie podlega wątpliwości. A wszystko zaczęło się w 1982 r kiedy bracia Olivia założyli zespół AVATAR, który zmienił potem nazwę na SAVATAGE. Zanim bracia Olivia doszli do swojego stylu to byli pod dużym wpływem IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy też BLACK SABBATH. Świetnie to słychać na ich debiutanckim albumie „Sirens” z 1983 roku. Choć ten album przemyca sporo patentów z powyższych zespołów to jednak już na debiutanckim albumie można wskazać sporo autorskich pomysłów zespołu i bez większych problemów można tutaj wyczuć ten specyficzny styl SAVATAGE który opiera się na ciężkich, oryginalnie brzmiących riffach i solówkach Chrisa Olivy, który na zawsze wpisał się do grona najlepszych gitarzystów, a to przez swoją wizję do grania na tym instrumencie, przez wyczucie i pomysłowość, która przejawiała się w nieco połamanych melodiach i złożonych solówkach. Jest to charakterystyczne urozmaicenie i bawienie się motywami i różnymi smaczkami nie tylko w obrębie płyty, ale również w obrębie samych utworów. No i ten charakterystyczny wokal Jona Olivy, który również wpisał się do listy najbardziej specyficznych wokalistów heavy metalowych, który ma tą głębię, charyzmę, niezwykłą manierę, która buduje napięcie, zapewnia dreszczyk emocji, poza tym Jon jak mało kto się bawi swoim głosem, piszcząc nawet wtedy kiedy nie ma żadnej kwestii do śpiewania i mało kto tak współgrał swoim głosem z partiami gitarowymi. Tak więc śmiało można rzec że debiutancki album SAVATAGE to wszystko to do czego nas przyzwyczai zespół na kolejnych albumach.

Była słowo wstępu, słowa na temat zespołu i umiejętnościach muzyków, czas na kilka słów na temat zawartości debiutu. Jednym z hitów SAVATAGE jest jak dla mnie tytułowy „Sirens” i ten wyborny, epicki kawałek otwiera ów album. Choć jest to nie całe 4 minuty frajdy to jednak w tym krótkim czasie, dzieje się sporo, pojawiają się motywy balladowe, jest tez mocny, mroczny i naprawdę ciężki riff i prosty, zapadający w głowie refren i to jest to co najlepsze w SAVATAGE. Wspominałem na początku o urozmaiceniu i takim dobitnym przykładem jest choćby taki „Holocaust” który nie ma już takiego ciężaru i więcej tutaj w tym wszystkim dynamiki. Jeszcze co innego prezentuje z sobą „I Believe” gdzie mamy piękne balladowe otwarcie która ma niesamowity motyw i klimat. Jednak ten niebiański spokój nie trwa długo i kawałek szybko przeradza się w zadziorny utwór, gdzie jest zadziorny motyw gitarowy, choć i tak mimo wszystko kawałek ten przeszedł do historii jak perełka z wybornym solówką Chrisa Olivy, gdzie jest i dynamit, szaleństwo i finezja, coś niesamowitego takie cuda tylko w latach 80. Ma się wrażenie że tak jak w szybkim, dynamicznym stylu kończył się poprzedni utwór tak świetnie nawiązuje do tego momentu najbardziej dynamiczny utwór na płycie czyli „Rage” gdzie można było wyłapać pewne nawiązania do thrash metalu. To co w SAVATAGE mnie zachwyca to ich bawienie się motywami, pomysłowość jeśli chodzi o melodie i samą konstrukcją kompozycji i kolejnym tego dowodem jest znakomity, zadziorny „On The Run” gdzie jest jakby nieco prostszy motyw, jest więcej luzu, swobody, jednak wszystko oparte na oryginalnie brzmiącym motywie, intrygującej sekcji rytmicznej i rozbudowanych partiach Chrisa Olivy. Przebojowy „Twisted little sister” swoim klimatem i wydźwiękiem przypomina wczesną działalność BLACK SABBATH i znakomicie brzmi tutaj bas. Dobrym rozwiązaniem okazało się przeplatanie na tym albumie na przemian raz szybsze raz bardziej ponure, stonowane kompozycje. Tak więc kolejnym szybkim utworem na albumie jest dynamiczny „Living For The Night” gdzie SAVATAGE zbliża się ku konwencji speed/power metalowej i nie muszę chyba pisać, że i w takiej formule wymiatają bez większego wysiłku. W „Scream Murder” zachwyciła mnie lekkość, melodyjność i takie nawiązanie do hard'n heavy. Całość nie co psuje ballada „Out In The streets” które jakoś mi nie pasuje do reszty i na dodatek sam motyw i wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

„Sirens” to bez wątpienia jeden z najważniejszych debiutów heavy metalowych i jeden z najlepszych albumów SAVATAGE. Album pogodzi tych co cenią prostotę, takie przystępne granie jak i tych co lubią pokręcone motywy i nieco bardziej wyszukane melodie, czy motywy. Wydawnictwo oferuje muzykę na najwyższym poziomie, gdzie jest i znakomite brzmienie, które uwypukla to co najlepsze w muzyce SAVATAGE i podkreśla umiejętności braci Olivy. Materiał jest po prostu niszczący i tylko cały obraz psuje nijaka ballada. Która jest jedynym minusem tego wydawnictwa.

Ocena: 9.5/10

WITCHFYNDER GENERAL - Death Penalty (1982)


„Jedno z najwybitniejszych dzieł w okresie NWOBHM” z takimi opiniami można się spotkać w ramach debiutanckiego albumu angielskiej grupy WITCHFYNDER GENERAL. „Death Penalty” to dzieło które zawiera skrzyżowanie wczesnego BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST, oczywiście nawiązując do stylistyki NWOBHM pod względem sposobu realizacji, wykonania utworów, gdzie jest ta głośna sekcja rytmiczna, z naciskiem zwłaszcza na partie perkusyjne Steva Kinsilla. Co warto wiedzieć o samym zespole? Ich początki sięgają roku 1979 i nazwę wzięto Generalnego łowcy czarownic, którym był Mathew Hopkins. Po wydaniu mini albumu w 1982 przyszedł czas na debiutancki album który również ukazał się w tym samym roku i była to udana próba odświeżenia nieco zapomnianej w owym czasie formuły starego rocka przesiąkniętym okultystycznym, mrocznym klimatem, a także wczesną działalność BLACK SABBATH. Skojarzeń z tym kultowym zespołem jest znacznie więcej, a to w sferze tego specyficznego, nieco mrocznego brzmienia, a także pod względem umiejętności, gdzie Zeeb Perkes znakomicie imituje Ozziego Osbourne'a i został on obdarzony podobną manierą, zaś gitarzysta Phil Cobe nawiązuje do stylu Tonniego Iommiego i te charakterystyczne zacięcia lat 70 dają o sobie znać zarówno w posępnych riffach jak i emocjonalnych solówkach.

Na albumie trafiło tylko 7 utworów co zapewnia rozrywkę na jakie pół godziny i w sumie dobrze, bo nie wyobrażam sobie, żeby ten krążek trwał dłużej. Zawartość debiutu to właściwie zbiór bardzo udanych kompozycji, utrzymanych na podobnym poziomie, lecz w tym wszystkim brakuje mi większego urozmaicenia. Ciekawym zabiegiem było otwarcie albumu za sprawą „Invisible Hate” który jest najdłuższą kompozycją i najbardziej rozbudowano. No i oczywiście pojawiają się zróżnicowane motywy, tak jak choćby balladowe intro, potem nieco szybsze motywy, a rozbudowana i urozmaicona solówka to bez wątpienia największa atrakcja tego kawałka. Bardziej przemawiają do mnie dynamiczne utwory, który pod każdym względem przypominają najlepsze dzieła BLACK SABBATH w latach 70 i tutaj należy wymienić wyborny „Free Country” czy też zadziorny „Burning Sinner” który nawiązuje do kultowego „Sabbath Bloody Sabbath”. Choć mamy jasno określone granice owej stylistyki WITCHFYNDER GENERAL to jednak jest pewne urozmaicenie, tak jak to ma miejsce w przypadku tytułowego „Death Penalty” gdzie jest i mroczny klimat, stonowane, ponure tempo, gdzie mamy ciekawy kontrast między partiami gitarowymi, a mocnym basem, który budują tą całą mroczną, ponurą otoczkę i ten element odgrywa tutaj znaczącą rolę. Bas wypełnia pustkę, którą właściwie powoduje brak drugiej gitary i trzeba przyznać, że czasami te partie przyprawiają o gęsią skórkę tak jak choćby to w początkowej fazie „No stayer” który z pomysłowego kawałka, przeradza się w dalszej fazie w takim typowy kawałek nawiązujący nieco do JUDAS PRIEST lat 70. Identyczne skojarzenia mam przy „Witchfynder general” gdzie jest i ten ciężar i zadzior JUDAS PRIEST jak i ponury klimat i takie nieco przybrudzone partie gitarowe w stylu BLACK SABBATH. Te ostatnie oczywiście dominują w tym urozmaiconym i pokręconym kawałku. Całość zamyka psychodeliczny „R.I.P” który oczywiście świetnie oddaje to co się działa przez te 30 minut podczas słuchania tego albumu.

Choć album jest bardzo dobry i sporo tutaj porządnej muzyki, to jednak z czystym sumieniem trzeba wytknąć kapeli prymitywną i mało przekonująca perkusję, a także brak osiągnięcia takiego poziomu muzycznego co BLACK SABBATH, który posłużył im za wzór do swojego stylu grania. Mimo wtórnego charakteru, mimo że to wszystko już gdzieś było i mimo faktu niższego poziomu niż choćby kompozycje BLACK SABBATH, to jednak album może się podobać. Album wzbudził kontrowersje poprzez specyficzną okładkę, a także zainteresowanie poprzez dobrą muzykę.

Ocena: 8/10

środa, 2 maja 2012

FIST - Fleet Street (1981)


Jednym z ciekawszych kanadyjskich zespołów lat 80 był bez wątpienia FIST, który prezentował łagodniejszy heavy metal, który właściwie więcej miał wspólnego z hard rockiem. Zespół, który został założony 1979 roku z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Rona Cheniera szybko odniósł sukces i zdobył nie małą popularność po obu stronach Atlantyku, gdzie w USA konkurował z tzw stadionowym hard rockiem czy też heavy metalem. W europie kapela funkcjonowała właściwie pod nazwą MYOFIST a to dlatego żeby nie być pomylonym z brytyjskim FIST. Złotym okresem tej kapeli były bez wątpienia lata 80 kiedy to powstały największe hity zespołu. Jednym z bardzo udanych albumów jest bez wątpienia „Fleet Street” z 1981 r. I jest to bardzo melodyjne granie na pograniczu hard rocka i heavy metalu i sporo w tym nawiązań do muzyki DEEP PURPLE, ale nie tylko i każdy odnajdzie tutaj sporo ciekawych nawiązań do różnorakich zespołów które stawiają na lekkość, na przebojowość, na rytmiczny riff wspomagany partiami klawiszy w klimatach lat 70/80.

Dla takiej muzyki musi być wykreowane brzmienie tak też jest i w przypadku FIST i to jest takie nieco rasowe, nieco przybrudzone, takie wręcz winylowe brzmienie, które podkreśla zadziorność i rytmiczność materiału. Do tworzenia i grania takiej muzyki trzeba mieć odpowiednich muzyków, z odpowiednimi umiejętnościami, którzy stworzą nie tylko przeboje, które zapadają w pamięci, ale zagrają je z pasją, wyczuciem i z energią, która zaraża. Ron jako lider wywiązuje się ze swojej roli znakomicie. Wokal zadziorny, nieco zachrypnięty i taki dość głęboki, a jego popisy gitarowe i finezyjność gry sprawia że muzyka FIST brzmi zjawiskowo i na pewno jest to granie na wysokim poziomie. Materiał jest zróżnicowany i bez wątpienia przesiąknięty przebojowością, no i nie brakuje także atrakcyjnych melodii i elektryzujących solówek co świetnie odzwierciedla dynamiczny, chwytliwy „Double Or Nothing” . Ileż lekkości, ileż radości i ileż finezji w solówce wzorowanej na stylu Ritchiego Blackmore;a, to musi się podobać. Proste i chwytliwe motywy, przebojowy, porywający tłumy refreny to recepta FIST na ich podbijanie świata swoją muzyką i to się sprawdza, wystarczy posłuchać „Thunder In Rock” gdzie świetnie wykorzystano saksofon i ta solówka jest tutaj świeża i intrygująca. Nieco nowocześniejszy wydźwięk i ciekawie rozplanowana sekcja rytmiczna jest w radiowym „Leather N'Lace” czy też komercyjnym „On The Radio”. Na albumie aż się roi od przebojów i taki rytmiczny „ Better Way To Go” czy też bojowy, melodyjny „Evil Cold” . Zespół również radzi sobie z nieco dłuższymi kompozycjami czego niezbitym dowodem jest zamykający „Open The gates” .

Jaka konkluzja? Jeśli lubisz energiczny hard rock z elementami heavy metalu, jeśli cenisz sobie przeboje i chwytliwe melodie, jeżeli przywiązujesz uwagę do radosnego grania, solidnego wykonania to bez wątpienia możesz brać w ciemno to wydawnictwo. Jest i wyrównany, porywający materiał, który w połączeniu z umiejętnościami muzyków i starannie wykształtowanym brzmienie stanowi zgrany duet nie do przebicia.

Ocena: 9/10

MERCURY RISING - Upon Deaf ears (1994)


A co powiedzielibyście na mieszankę takich kapel jak TOXIC, DREAM THEATER, QUEENSRYCHE, czy też z bardziej współczesnych kapel typu SYMPHONY X? Brzmi nieco odstraszająco, ale właśnie taki styl reprezentuję wraz ze swoją muzyką amerykański band MERCURY RISING, który nie należy do tych zespołów znanych szerszej publiczności, a wszystko zrobiła fakt silniejszej konkurencji w owym czasie, a także brak odpowiedniej promocji owego zespołu, to też zespół długo nie zagościł na scenie muzycznej. Od momentu powstania tj 1991 r do momentu rozpadu tj. 1999 wydali dwa albumy. Ich debiutancki krążek „ Upon Deaf Ears” ukazał się w 1994 roku i szufladkuje się go do kategorii progressive heavy/power metal i to chyba najbardziej odpowiednia etykieta dla tego albumu.

Wyszlifowane, dopieszczone, aczkolwiek tajemnicze brzmienie w połączeniu z bardzo zróżnicowanym, momentami ubogacona różnymi smaczkami i pokręconymi melodiami. Cała sztuka i atrakcyjność materiału oparta została o umiejętności muzyków, którzy gwarantują odpowiedni poziom prezentowanej muzyki. Bo jest ta gwarancja solidności, precyzji aranżacji, pomysłowości co do samych kompozycji i ich struktur, a także gwarancja odpowiedniego zróżnicowania. Mieszanie thrashu, power metalu i progresywnego metalu słychać w sztandarowym „Upon Deaf Ears” w rozbudowanym trwającym ponad 9 minut kolosie „Where Fear Ends”, jak i zadziornym, urozmaiconym „Light To grow” gdzie dzieje się sporo i pojawiają się proste, szybkie, melodyjne motywy, jak i bardziej pokręcone, z połamanymi melodiami, czy tez marszowym, nieco rycerskim wydźwiękiem podczas refrenu, czy też „Minute Man” gdzie pojawiają się motywy spokojne, wręcz balladowe, pojawia się chwila ekspresji i przemyśleń. Oczywiście także i w tej kompozycji jest masa przeróżnych motywów i są zarówno te proste jak i te bardziej wymagające, sama struktura też cechuje się oryginalnością i zespół w odważny sposób miesza różne gatunki począwszy od progresywnego heavy metalu, power metalu kończąc na thrash metalu. Świetnie w takiej konwencji odnajduje się wokal Clarenca Osborne'a, który śpiewa czysto, bardzo technicznie, a do tego ma spory wachlarz umiejętności, gdzie jego znakiem rozpoznawczym są wysokie rejestry. Oprócz takich długich, rozbudowanych kompozycji znajdziemy też dynamiczny i dość zadziorny i nieco prostszy w strukturze „Halfway to Forever” czy też spokojną, klimatyczną balladę „Prayer” która pozwala poukładać myśli.

Upon Deaf Ears” to dość oryginalnie brzmiący album mało znanej amerykańskiej formacji, który odważnie pomieszała progresywny metal z power i thrash metalem. Owa mieszanka brzmi naprawdę intrygującą, a do tego nie brakuje naprawdę dobrych, nietypowych melodii, ciekawych motywów, różnych smaczków. Można popadać w zachwyt nad precyzją i wyszkoleniem technicznym muzyków, czy też dobrze przyrządzonym brzmieniem, który uwypukla tego różnego rodzaju ozdobniki, których sporo na tym albumie. Jest to wydawnictwo dla bardziej wymagających słuchaczy, którzy szukają czegoś więcej niż tylko przysłowiowy rozpierdol.

Ocena: 8.5/10

ATLAIN - G.O.E (1985)


Po wydaniu bardzo udanego debiutu „ Living In The dark” niemiecki ATLAIN nie zrażając się tym, że grono ich wiernych słuchaczy nie było wielkie i że sam album nie wzbudził większego zainteresowania rozpoczęli intensywne prace nad następnym album, który w dalszym ciągu miał być kolejnym kamieniem milowym niemieckiego speed metalu, który w owym czasie właściwie nabierał rozpędu i swoją rolę oczywiście odegrał ATLAIN, którego można określić mianem jednego z głównych prekursora owego pod gatunku heavy metalu w tamtym rejonie. Album” G.O.E” ukazał się w sklepach muzycznych w roku 1985 i był właściwie kontynuacją stylu z poprzedniego wydawnictwa, gdzie główną rolę odgrywa speed/ heavy metal, choć tym razem zespół przemyca kilka patentów power metalowych, czy też thrash metalowych. Co jest charakterystyczne dla tego albumu, to bez wątpienia bardziej rozwinięty aspekt przebojowości, większa precyzja zespołu w wykonaniu samych kompozycji. Co wyróżnia ten album na tle innych to oczywiście niezwykła dynamika zbudowana w oparciu o szybkie tempa, gdzie kluczową rolę odegrał perkusista Chris Efthimiadis, który stawia na moc ale też i różnorodność. No i brakującym elementem tej cały układanki są bez wątpienia znakomite, pomysłowe i zapadające melodie, które wygrywa para gitarzystów Büttner/Pryzarski i ich umiejętności, warsztat techniczny nie podlegają wątpliwości. Jak dla mnie jeden z ciekawszych niemieckich duetów lat 80.

ATLAIN bawi się melodiami, motywami, nie pozostawiając złudzeń co do dynami i ostrego wyrazu całego materiału. „Waste” to znakomity przykład tej zabawy, gdzie jest mocny, nieco speed/thrash metalowy riff, który jednocześnie jest strasznie melodyjne i słychać w tym wszystkim coś z wczesnego HELLOWEEN, SCANNER, ACCEPT, STTELER czy też GRAVESTONE i mimo tego rozpędzonego charakteru pojawiają się wolniejsze motywy i to akurat dobrze świadczy o muzykach i ich pomysłowości na rozegranie owego materiału. Tytułowy „Guardians of Eternity” to znakomity przykład gdzie zespół ociera się o thrash metal spod znaku takiego EXODUS. Prostota rozwiązań niektórych pomysłów też przesądziła w niektórych momentach o atrakcyjności krążka, choćby tak jak to ma miejsce w mroczny, drapieżnym „Break Down Your Neck” czasami zaś zespół urozmaica kawałek, stawiając na bardziej złożoną strukturę, bawiąc się przy tym w balladowe wstawki i romantyczny klimat tak jak to zostało świetnie wykorzystane dynamicznym „Brainstorm”. Takie właśnie rozwiązania sprawiają że słuchacz nie wzdycha z nudów, który mogłby wzbudzić wtórność i jednostajność materiału. Niezwykła rytmiczność, lekkość i przebojowy charakter ma taki nieco hard rockowy „Out In The Streets”. Nie kończą się pomysły na dobre melodie co dowodzi kolejny przebój czyli „Fast Attack” nie kończą się też killery i taki „Space & Time” to bez wątpienia najostrzejszy kawałek na płycie gdzie zostaje przekroczony limit szybkości sekcji rytmicznej, gdzie mamy równie ostry i dynamiczny riff, a wokalista Peter Muller wspina się na szczyt swoich możliwości i ten thrash metalowy wokal świetnie współkształtuje się z całym tym dzikim tłem. Z całej tej niezwykłej plejady szybkich i dynamicznych utworów, na szczególne wyróżnienie zasługuje urozmaicony „Demons Feast” gdzie w ciągu tych nie całych 4 minut dzieje się sporo i pojawia się średnie tempo, jak i nieco szybsze i tutaj zespół dobrze bawi się melodiami i różnymi motywami. Całość zamyka najdłuższy kawałek czyli „Break The Wall” gdzie górę nad melodyjnością bierze toporność, mroczny klimat i nieco amerykański wydźwięk. Kawałek w sumie spodoba się fanom ACCEPT.

Mamy wybornych muzyków którzy znają się na swojej robocie i właściwie dostarczają słuchaczowi sporo wrażeń. Mamy też świetnie wyważony materiał, który został zdominowany przez rozpędzone kompozycje utrzymane w stylizacji speed metalowej. Mamy też sporo atrakcyjnych melodii, opisów gitarowych, natomiast nie mamy wysoko budżetowego brzmienia, które mogłoby nieco wyostrzyć niektóre sekwencje gitarowe, który brzmią fenomenalnie na tym albumie i lekkie ich uwypuklenie do dałoby by albumowi pożądanej głębi. Mimo wszystko album zasługuje na najwyższe uznanie i uwagę każdego fana heavy/speed metalu lat 80 i nie tylko. Mimo jednak tak wysokiego poziomu owego albumu, w wyniku silnej konkurencji, nieodpowiedniej promocji, a raczej w wyniku jej braku ATLAIN się rozpadł większość muzyków zasilała inne zespoły tak choćby jak perkusista ATLAIN, który przeszedł do RAGE. Choć zespół rozwiązał się po tym albumie, to jednak ich wkład w heavy/ speed metal lat 80 na niemieckiej scenie był bardzo znaczący i śmiało można ich zaliczać do prekursorów tego pod gatunku.

Ocena: 9/10