wtorek, 23 grudnia 2014

HAMMERON - Wired For Sound (2014)

Hammeron to kapela grająca heavy/power metal, jednak nie to jest dziwne. Kapela działa w latach 80, nagrała debiut i przepadła bez echa. Teraz mamy rok 2014 i tutaj znikąd pojawia się nowy album zatytułowany „Wired For Sound”. To jest o tyle ciekawe, bowiem nie było mowy ani o reaktywacji, a same media milczą na ten temat. Gdy się przyjrzymy temu wydawnictwu to dostrzeżemy, że jest to dzieło jakby nagrane w latach 80/90, które nigdy nie zostało wydane. Tak więc, bardziej realne jest to, że mamy do czynienia ze starociem, który po tylu latach ujrzał światło dzienne. Dobrze, że tak się stało. Nie jest to nowoczesna papka mało atrakcyjnego i przewidywalnego heavy/power metalu. „Wired for Sound” to stary dobry, amerykański power metal w najlepszym wydaniu.

To dzieło się różni ewidentnie od tych płyt nagranych przez młode zespoły typu Enforcer czy Bullet, bowiem tutaj nie ma próby odtworzenia tamtych lat, tutaj słychać, że to zostało zarejestrowane w latach 80/90. Szorstkie, ostre brzmienie, które jest dość brudne i nawet powiedziałbym thrash metalowe, ale takie było amerykańskie brzmienie w tamtym okresie. Okładka też prosta i taka zrobiona w myśl lat 80 i to już są pierwsze symptomy które przekreślają, że ta płyta mogła być nagrana w obecnym czasie. Idąc dalej tym tropem, to można dostrzec że materiał jaki znalazł się na tym wydawnictwie to nic innego jak demo z 1987r. To już wiele nam odkrywa. Poza tym słychać też niesamowity i ponadczasowy wokal Briana Torcha, który niektórzy znają za pewne z Znowhite. Jak doszło do wydania „Wired for Sound” sam nie wiem, ale niezmiernie mnie to cieszy, że udało im się wydać to co jeszcze zostało z lat 80. Muzyka pomimo tylu lat robi większe wrażenie niż nie jeden album z tego gatunku jaki ukazał się w tym roku. Hammeron przebija wszystko swoim wykonaniem, szczerością, brzmieniem, materiałem i wysokim poziomem nagranej w tamtych latach muzyki. Tego nie zastąpi nic co zostało nagrane na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Już otwieracz „One More Time” rzuca na kolana i po prostu szczęka opada z wrażenia. Heavy/speed/ power metal z nutką thrash metalu i to na najwyższym poziomie. Słychać, że jest to muzyka z innej epoki, ale najbardziej poraża ta energia, ta atmosfera, to z jaką pasją stworzono ten materiał i jaka bije z niego moc. Otwieracz brzmi tak jakby ktoś zmieszał Gravestone, Agent Steel i Toxik, ale to nie koniec skojarzeń. Jednak to nie jest marna podróba czegoś nam znanego, oj nie. Nieco hard rockowy „Hold You” zabiera nas jakby w rejony Scorpions, ale nie tylko. Z tego albumu nie tylko wokal zasługuje na szczególną uwagę, bowiem to co wyprawiają Vega i Lazor przechodzi ludzkie pojęcie. Dzieje się sporo, ale najciekawsze to że każda solówka, każdy riff zagrany jest z polotem, pomysłem i nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Dalej mamy rozpędzony „Hungry For The Fight” w którym zespół pokazuje pazur. Jest agresja, szybkość, a także troszkę z thrash metalu. Z kolei w „Journey;s End” zespół daje upust melodyjności i przebojowości. W tym utworze gitarzyści pokazują na co ich naprawdę stać, a przecież to jeden z wielu przykładów, jakie mamy na tym albumie. „The Way” prostszy w swojej formie, może bardziej heavy metalowy, ale jest to kawałek bardzo urokliwy. Echa niemieckiego metalu są tutaj bardzo słyszalne. Słuchając szybszego „Living on The Edge” przypomniały mi się najlepsze lata Chastain. Podejście do zagrywek gitarowych jest tutaj bardzo podobne. Kto lubi mocniejsze dźwięki, ten będzie zachwycony ostrzejszym „Fullforce”, gdzie zespół wtrąca motywy bardziej thrash metalowe. Nawet wokal Briana jest taki jak z okresu Znowhite. Całość zamyka nieco mroczniejszy „Hammer And Sickle” , który podsumowuje styl Hammeron oraz poziom ich muzyki.

Dobrze stało się, że ten mało znany komu materiał z lat 80 ujrzał w końcu światło dzienne. Trochę czasu to trwało, ale warto było. Taki heavy/speed/power metal zawsze jest na wagę złota. Kto wie, może wzrośnie zainteresowanie tym zespołem i może kiedyś dojdzie do jakiejś reaktywacji. Pomarzyć każdy może. „Wired for Sound” to bardzo miła niespodzianka, zwłaszcza dla smakoszy heavy/power metalu lat 80. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 22 grudnia 2014

ALPHA TIGER- Identity (2015)

14 stycznia to dzień premiery trzeciego albumu niemieckiej formacji Alpha Tiger. „Identity” to dzieło, które potwierdza że ta młoda kapela chce pozostać w grupie tych zespołów, które grają heavy metal zakorzeniony w latach 80. Poprzednie wydawnictwo tj „Beneath The Surface” to był bardzo solidny album, który pokazał, że zespół potrafi grać agresywnie. Obstawiałem, że nowy album będzie na miarę tamtego wydawnictwa, że zespół znów porwie agresją, szybkością i ciekawymi melodiami. Niestety odnoszę wrażenie, że za brakło pomysłów na trzeci krążek. Jest lżej, jest bardziej hard rockowy i można nawet mówić o nowym albumie jako najsłabszym wydawnictwie. Dlaczego?

W dużej mierze przyczyną niepowodzenia tego wydawnictwa jest styl muzyczny jaki zespół obrał. Mniej heavy metalowego pazura, mniej szybszych motywów, więcej komercji i hard rockowego grania. Nie do końca przekonuje ten styl, zwłaszcza że zespół do tej pory słynął z naprawdę mocnego grania, w którym było sporo odesłań do Iron Maiden, Judas Priest, Fates Warning czy Helloween. Słuchając nowego krążka mam w głowie kapele pokroju Dokken, Scorpions czy Pretty Maids. Wokal Stephena też na tym albumie nie brzmi już tak uroczo i można poczuć spadek formy. Wszystko dopasowane pod lekkie i hard rockowe zagrywki duetu gitarzystów. Ten aspekt najsłabiej wypada na nowym albumie. Po prostu nie wiele się dzieje i wieje najzwyczajniej nudą. Jeśli szukacie tutaj ciekawych i godnych zapamiętania riffów czy solówek, to poczujecie się zawiezieni. Co by nie było zbyt pesymistycznie, to przejdźmy do dobrych stron „Identity”, a jedną z nich jest soczyste i agresywnie brzmienie. Dzięki temu taki „Lady Liberty” to jeden z killerów, który ma w sobie cechy poprzedniego wydawnictwa. Gdyby cały album emanowałby taką energią i agresją, to z pewnością album lepiej by się prezentował. Hard rockowy „We Won't Take it Anymore” też może się podobać, choćby przez melodyjny charakter. Jednak to już nie jest ten Alpha Tiger, który znamy z poprzednich wydawnictw. Troszkę szybsze tempo uświadczymy w „Revolution in Progress”, czy rozpędzonym „Shut up & Think” i to są najmocniejsze punkty tej płyty. Płytę zdominowały takie lekkie i hard rockowe kawałki pokroju „Long way of Redemption”. Nie brakuje też komercyjnych utworów, które raczej zanudzają przewidywalną formą i brakiem pomysłu. Taki właśnie jest „This World Will Burn”. Taki zarys materiału potwierdza ile jest wart ten album i w jakiej formie jest Alpha Tiger.

Po dwóch udanych wydawnictwach, przyszedł czas na słabszy krążek, w którym zespół pokazuje swoje wypalenie i brak pomysłów na ciągnięcie stylu zakorzenionego w heavy metalu lat 80. Tym razem wdarła się komercja i hard rockowy klimat. Nie przekonuje mnie to i tym razem Alpha Tiger zawiódł mnie. Oby to było ostatni raz.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 21 grudnia 2014

SERIOUS BLACK - As Daylight Breaks (2015)




Nowy rok to nowe nadzieje, nowe możliwości, nowe szanse, nowe cele do osiągnięcia, a także nowe zespoły, które wystartują ze swoim debiutanckim albumem. To jest rok, w którym mogą się zaprezentować z jak najlepszej strony i zwojować metalowy świat swoją muzyką. Serious Black to jedna z tych kapel, która ma szansę stać się kultową na samym starcie. Nie chodzi o to, że muzyka tego zespołu jest wysokich lotów, nie chodzi o to że grają melodyjny power metal w stylu Bloodbound, Masterplan czy Avantasia. Ten zespół przejdzie zapewne od razu do historii power metalu dzięki składowi jaki udało się tutaj zebrać. Mamy tutaj Thomena Staucha z Blind Guardian w roli perkusji, na basie jest Mario Lochert ( Ex Vision of Atlantis), duet gitarowy tutaj tworzy Roland Grapow i Dominik Sebastian, a na klawiszach Jan Vacik z Dreamscape. Na wokalu sam wielki Urban Breed, którego znamy choćby z Bloodbound. Skład iście gwiazdorski i robi wrażenie. Serious Black to 6 przyjaciół, 6 gwiazd znanych w kręgu melodyjnego power metalu, to lata doświadczeń i wiedzy jak tworzyć power metal na najwyższych obrotach. To właśnie czyni ten zespół innym od wszystkich, po prostu wyjątkowym i wysokiej klasy. Debiutancki album w postaci „As Daylight Breaks” to tylko formalność i potwierdzenie tych oczekiwań oraz stawianych teorii. To jeden z tych albumów, które mają szanse być tymi najlepszymi roku 2015.

Muzyka na tej płycie zrodziła się z pasji, zrozumienia, doświadczenia, współpracy i ciężkiego wysiłku. Słychać, że ten album to dzieło dopracowane i przemyślane. Nie jest to wydawnictwo tworzone na kolanie, na szybko. Jest to muzyka stworzona dla fanów, dla miłośników melodyjnego power metalu, a nie dla zysków. To słychać, że nie jest to muzyka zrobiona na siłę. Sam zespół powstał w 2013 roku z inicjatywy Rolanda Grapowa i Mario Locherta. Cała reszta szybko się potoczyła i tak zrodził się Serious Black. Każdy z muzyków przyniósł tutaj coś z swojego macierzystego zespołu, tak więc nie powinno nikogo dziwić, że słychać wpływy Bloodbound, Blind Guardian, Dreamscape czy Masterplan. Ciekawa mieszanka i tutaj Serious Black wyróżnia się i uzyskał nową jakość. Każdy z muzyków odwalił kawał dobrej roboty. Thomen Stauch najbardziej wyróżnia się z tłumu. Jest energia, jest moc i dzieje się naprawdę sporo. Często to Thomen zabiera całe show pozostałym muzykom. Urban Breed też w znakomitej formie i słychać, że jego wokal jest jak wino. Im starsze tym jeszcze mocniejsze i jeszcze lepszy pod każdym względem. W muzyce Serious Black znalazło się miejsce na klawisze, ale są one tylko dopełnieniem znakomitej gry gitarzystów, mają tworzyć przestrzeń i wzbogacić melodyjny charakter Serious Black. Nie pełnia one tutaj roli dominującej i nie zagłuszają ciekawej i godnej podziwu pracy gitarzystów. To bardzo cieszy, zwłaszcza że Roland i Dominik naprawdę dają niezły popis umiejętności. Jeśli ktoś ceni sobie polot, finezję, a także pomysłowość bardziej niż agresję, ten będzie zadowolony. Zreszta otwieracz „I Seek no other life” wszystko ukazuje. Nic dziwnego, że to właśnie ten kawałek promował album. To styl tej kapeli w pigułce. Jest tutaj nutka symfonicznego metalu, coś z progresywnego i sporo heavy/power metalu w melodyjnej formie. Roland wygrywa ostry, dynamiczny riff, który oczywiście ma sporo cech Masterplan. Urban tutaj nadaje charakter Bloodbound, a Thomen nadaje odpowiedniego tempa, które kojarzy się ze starym Blind Guardian. To jest właśnie heavy/power metal wysokich lotów. Najciekawsze jest to, że Serious Black mimo skojarzeń wykreował swój własny styl i nie da się go pomylić z którymś macierzystym zespołem muzyków. Więcej Jana Vacika słychać w progresywnym „High and Low”. Słodkie klawisze przywołują na myśl Dreamscape, choć i jest tutaj nutka Masterplan. Refren tym razem bardziej rockowy, ale z pewnością przypomni niektórym projekt Avantasia. Jeszcze inny jest „Sealing My Fate”. Tutaj jest duże urozmaicenie pod względem tempa. Zaczyna się niczym ballada, ale szybko przeradza się w melodyjny przebój, który jest jednym z najlepszych momentów na płycie. Progresywny „Akhenaton” ma sporo wspólnego z Masterplan i Tad Marose. Ciekawie prezentuje się tutaj solówka Jana Vacika i ponury klimat. Utwór wyróżnia się pod względem konstrukcji, ale jest to nieco słabszy utwór, który nie ma już takiego kopa. Dla fanów szybkiego power metalu i klimatów Blind Guardian zespół przygotował „My Mystic Mind”. Blind Guardian nie da rady stworzyć czegoś równie dobrego na nowym albumie i słychać, że Thomen zabrał coś ze sobą odchodząc z Blind Guardian. „Trail of Murder” to kolejny bardzo treściwy przebój i widać, że zespół stawia na krótkie kawałki i nie chce się bawić w jakieś dłużyzny. Mamy jeszcze wzruszającą balladę „As daylight Breaks”, power metalowy hit w postaci „Setting Fire to The Earth” z ciekawymi popisami gitarowymi i bardziej symfoniczny „Listen To The storm”. Całość zamyka najostrzejszy na płycie „Older and Wiser”, który pokazuje ile wart jest Serious Black i jaki poziom muzyczny reprezentuje. To jest heavy/power metal najwyższych lotów i podręcznikowy przykład jak go grać.

W nowym roku nie zabraknie ciekawych wydawnictw i ciekawych debiutantów to na pewno. Jednak kiedy przyjdą podsumowania roku 2015, to każdy będzie miał w pamięci debiut Serious Black i ten świetny skład, który tworzą takie gwiazdy jak Grapow, Stauch czy Breed. To, że muzyka to wysokich lotów melodyjny heavy/power metal z nutką progresywności to już inna bajka. Zapowiadał się jeden z najciekawszych albumów roku 2015 i tak też jest. Oczekiwania zostały spełnione i możecie już wpisać ten album na listę zakupów.

Ocena: 9/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

ORDEN OGAN - Ravenhead (2015)



Od samego początku przyklejono do niemieckiego Orden Ogan etykietę naśladowców stylu Blind Guardian czy Running Wild. Nic dziwnego, w końcu w ich muzyce słychać wpływy tych kapel i nie kryją tego. Z każdym kolejnym wydawnictwem, tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Inną ciekawą kwestią w przypadku tej formacji jest to, że z każdym albumem poziom muzyki wzrasta i zespół stawia sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. Najnowsze dzieło tj „Ravenhead” można śmiało uznać za jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Nie, to nie są herezje czy ślepa miłość, to są fakty.

Przemawia za tym wiele czynników. Przede wszystkim Orden Ogan dalej zostaje wierny swojemu stylowi i właściwie rozwinął to co zaprezentował na znakomitym „To The End”. Jest w dalszym ciągu klimatycznie, melodyjnie, przebojowo. Jednak „Ravenhead” to album, w którym wszystkiego jest więcej niż na poprzednich wydawnictwach. Album jest pod każdym względem bardziej dojrzały i jeszcze bardziej dopieszczony. Brzmienie wykreowane przez speca od płyt Sodom czy Lucana Coil przesądziło o brudzie i agresywnym wydźwięku. Klimatyczna okładka autorstwa pana Marschalla, tylko podkreśliła jak zespół dba o szczegóły i ile pracy włożył, aby ten album był jak najlepszy w swojej kategorii. Fani Blind Guardian i Running wild już patrząc na okładkę, wiedzą że to jest coś dla nich. Orden Ogan postanowił też podkreślić siłę tego albumu poprzez znakomitych gości w postaci Chrisa Boltendahla i Joacima Cansa. Płyta sama w sobie jest bardziej przejrzysta, epicka i bardzo klimatyczna. Zespół nie zapomniał o przebojowości czy elemencie zaskoczenia. Zaczyna się typowo, bo od instrumentalnego intra. „Orden Ogan” zachwyca epickim klimatem i spokojnym charakterem. Dalej mamy już to do czego nas przyzwyczaił zespół czyli melodyjny power metal z wpływami Running Wild, czy Gamma Ray. „Ravenhead” to jeden z najlepszych kawałków tej formacji, która podkreśla ile dla tego zespołu znaczy duet gitarowy Seeb/Tobin. Dzieje się sporo i wystarczy się wsłuchąć w tą całą motoryką. Jest agresja, folkowy klimat, jest ciekawa melodia i bawienie się tempem. To musi się podobać. Album promował najciekawszy utwór w historii zespołu, a mianowicie „Fever”. Znakomita melodia rodem z Grave Digger, riff przesiąknięty Running Wild i refren zakorzeniony w stylu Blind Guardian czy Hammerfall. To jest właśnie to za co kocham Orden Ogan. Świetny przebój, który pokazuje jak zespół się rozwinął i jak wysoko zawiesił poprzeczkę tym razem. Nie zabrakło nowoczesności czy progresywności, które można uświadczyć w cięższym „The Lake”. Ciekawie wypada klimat grozy w „Evil Lies In every Man” i tutaj zespół starał się uzyskać bardziej power metalowy charakter co wyszło znakomicie. Słuchając płyty na pewno nie można pominąć agresywnego i mrocznego „Here at The End of The World”. Tutaj Orden Ogan zabiera nas w rejony Grave Digger i efekt jest powalający, zwłaszcza że gościnnie tutaj wystąpił sam Chris Boltendahl. Z kolei „ Sorrow is your Tale” z gościnnym występem Joacima Cansa zalatuje pod styl Hammerfall. No gdy gościnnie występuje sam wokalista Hammerfall to trudno uzyskać inny efekt. Jak przystało na Orden Ogan nie mogło też zabraknąć wpływów Blind Guardian, a te najlepiej słychać w balladzie „A reason To Give”. Bardzo klimatyczna i wciągająca ballada. Kto lubi stary Blind Guardian z czasów „Imaginations from The Other side” ten pokocha rozpędzony, power metalowy „Deaf among the blind”. Orden Ogan znakomicie się odnajduje w takim szybszym graniu i chciałoby się jak najwięcej takich petard na płycie. Całość zamyka nieco słabszy „Too soon”, który za wiele nie wnosi do tego wydawnictwa, ale można ten utwór potraktować jako takie outro.

Orden Ogan nie ma zamiaru zwalniać tempa w kreowaniu się na godnego następcę Blind Guardian i Running Wild. Po nagraniu 5 albumów szybko przedostali się do grona najlepszych kapel, który mogą zwojować metalowy świat. „Ravenhead” to najlepsze dzieło niemieckiej formacji, który zabiera nas w złote lata Running Wild i Blind Guardian. Nowa płyta jest energiczna, dojrzała i dopracowana pod każdym względem. Oby jak najwięcej takich albumów w roku 2015.

Ocena: 9.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

DEAD END HEROES - Roadkill (2014)

Nie ważne czy zespół tworzy zgraja przyjaciół, czy może muzycy sesyjni, nawet nie liczy się czy jest to band jednej narodowości, czy też jest to zgraja ludzi z różnych zakątków świata. Najważniejsze co nas interesuje jako słuchaczy to jaki owoc przyniesie współpraca muzyków i czy będzie to dzieło godne uwagi. Bo jeśli nie, to właściwie nie zależnie od czynników składowych i tak będzie to klęska. Dead End Heroes to akurat projekt muzyczny szwedzkiego perkusisty Daniela Voageli, który dobrał sobie muzyków obracających się wokół takich gwiazd jak Tony Martin czy Doogie White. Postanowili grać melodyjny hard rock z wyraźnymi wpływami lat 80 czy 70. Stylistycznie można ich porównać do Europe, Ac/Dc, Deep Purple, Rainbow czy nawet Journey. To już zachęca, by sięgnąć po „Roadkill”.

Okładka nie wiele mówi, zresztą skład jaki tworzy Dead End Heroes również. Pozostaje się zdać na zawartość. Od pierwszych dźwięków można usłyszeć soczyste brzmienie, które ma pokazać siłę zespołu i że nie mają zamiaru grać łagodnych melodyjek. Tytułowy „Roadkill” to taki miks Dokken, Ac/Dc i Deep Purple. Udało się tutaj dobrze wyważyć nowoczesny sound i klasyczny styl. Brzmi to soczyście i energicznie. Siła tego zespołu właściwie tkwi w urokliwym wokalu Schulza i mógłby śmiało śpiewać w Rainbow. Taki o drugi Doogie White. Dobrze to nawet uchwycono w ostrzejszym „Dead End heroes”, który zdradza, że zespół dość łatwo tworzy chwytliwe kawałki. Klimaty Deep Purple ujawniają się w stonowanym „ Cry For The Moon” czy progresywnym, nostalgicznym „Stormfront”. Nie brakuje mocnego uderzenia i atrakcyjnych melodii, które sprawiają, że czas szybciej leci. Właśnie tak można by opisać energiczny „Hands of The Wheel” czy nieco bluesowy „Technicolor Love”. Jest kilka słabszych momentów, zwłaszcza pod koniec płyty, ale można to jakoś przetrawić. To jest właśnie coś co mi przeszkadza w tym wydawnictwie, a mianowicie brak równego poziomu przez cały album.

Jest to płyta z serii na jeden raz. Przyjemnie się słucha, jest w czym wybierać, a płyta nie jest na jedno kopyto. Brakuje tylko w tym wszystkim ciekawszych aranżacji, większej dawki przebojowości i wreszcie zaskoczenia. Nie ma tragedii, ale nie ma się też czym zachwycać.

Ocena: 5/10

piątek, 19 grudnia 2014

NORTHERN FLAME - Glimpse of Hope (2014)

Teraz uruchomcie na chwilę swoją wyobraźnię. Falconer każdy zna, a teraz sobie wyobraźcie, że do ich charakterystycznego stylu damy trochę progresywności, trochę rocka, trochę neoklasycznego metalu. Gdybyście mieli dostać mieszankę Yngwiego Malmsteena, Deep Purple, Narni, Stratovariusa, no i Falconer to czy byłaby to euforia i zdumienie? A może niepewność co do zawartości? Nie ma co gdybać, lepiej po prostu odpalić debiutancki album fińskiej formacji Northern Flame o nazwie „Glimpse of Hope”.

Okładka nasuwa klimaty melodyjnego death metalu, black czy folk metalu, ale muzyka jest zupełnie inna. Melodyjne metal wymieszany z neoklasyczną odmianą, a także heavy/power metalem. Jest w tym wszystkim odrobina progresywnego rocka, trochę folku, a wszystko tak wyważone, że główny nurt jaki wybija się z tej mieszanki to heavy/power metal. Na tym nie kończy szok słuchacza sięgającego po to wydawnictwo. Ciekawe kto uwierzy w to, że kapela pomimo że zrodziła się w 2002 to jednak teraz dopiero wydała swój debiutancki album? Ktoś odważny nazwie ich debiutantami? Wątpię, bowiem ich umiejętności same przemawiają za siebie. Są dobrze wyszkoleni, znają się na swojej robocie. Grają to co im gra w duszy, nic na siłę, a wszystko podane w dość pomysłowej formie. Nie boją się zmieszać kilka różnych patentów, pomieszać gatunki. Tutaj już trzeba być dobrze wyszkolonym technicznie i mieć pojęcie o tym co się robi. Finowie to mają i słychać od pierwszych dźwięków, że jest chemia między nimi. Wokal Simona jest taki szczery, taki specyficzny, że od razu przypomina się frontman Falconer. Można to uznać, za spory atut Northern Flame. Choć jeszcze większe zdziwienie wzbudzili u mnie gitarzyści, bowiem Niclas i Alexander to spece od technicznego grania solówek, od urozmaiconych motywów. W ich krwi płynie natura neoklasycznych gitarzystów pokroju Yngwiego Malmstena. Wystarczy zapuścić świetny instrumental w postaci „Winter;s Fury” by pojąć powagę sprawy. Choć płyta zaczyna się zupełnie inaczej, bowiem od klimatycznego „At the Shores of Pitkajarvi”, który ukazuje fascynację Falconer. „Lost in The Shadows” bardziej romantyczny, bardziej rockowy, ale wciąż piękny. Tak powinna brzmieć wzruszająca ballada. Nutka symfonicznego grania pojawia się w dłuższym „Glimpse of Hope”. Dobrze zostaje tutaj wykorzystany growl, choć bardziej pełni formę uzupełniającą. Z kolei fani progresywnego rocka, przyjaźnie spojrzą na „Ad Maiorem Dei Gloriam”. Nie brakuje mocnego uderzenia co potwierdza „Northern Flame”, który ma więcej z heavy/power metalu. Większy popis umiejętności gitarzystów dostajemy też w „Starlit Sky” czy ostrzejszym „Twilight Comes”. Na koniec dostajemy kolejny hit w postaci „White Winternight”, który dobrze podkreśla poziom całego albumu.

Northern Flame można dopisać do listy najciekawszych debiutantów roku 2014. Rośnie nam prawdziwa konkurencja dla Falconer. „Glimpse of Hope” to dopracowany album, bez skazy czy wad. Wszystko brzmi tak jak powinno. W tym zespole drzemie spory potencjał i jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Dobra robota chłopaki.

Ocena: 8.5/10

środa, 17 grudnia 2014

DRAKKAR - Once Upon a Time ...in Hell (2014)

Belgijski Drakkar wraca i to w wielkim stylu. W latach 80 już zaprezentowali na co ich stać, bo w końcu „X rated” to kawał porządnego heavy/speed metalu w starym stylu. W tamtym okresie kapela już więcej nic nie wydała i na długi czas rozpadła się. W 2012 powrócili z odświeżonym debiutem, który nosi tytuł „X rated Reloaded”, ale to nie był nowy materiał, więc ciężko było ocenić siły i potencjał Drakkar po tylu latach nie bytu. Teraz mamy taką możliwość, bo belgijska formacja nagrała „Once Upon a Time ... in Hell”, który zawiera zupełnie nowy materiał. Jest to już nieco inny zespół, nieco inni muzycy, bo przecież z tamtego składu zostało trzech oryginalnych członków. Wiele się zmieniło, ale styl w jakim obraca się zespół nie. Dalej jest to heavy/power/speed metal, który na dzień dzisiejszy przypomina styl Helstar. Zespół stara się brzmieć nowocześniej, agresywniej, a przy tym nie zapomina o klasycznych rozwiązaniach. Taki układ sprawia, że nowy album prezentuje się okazale. Jest mroczny klimat co ukazuje intro „Enter The darkness”, jednak znacznie ciekawszym wejściem się okazuje „Once Upon a Time... in hell”, który ociera się momentami o thrash metal. Stonowany i bardziej hard rockowy „Lost” może nie jest tym czego się oczekuje od Drakkar, ale i takie zwolnienie jest tutaj potrzebne. Dalej mamy znów kolejną dawkę petard w postaci „Angels of Stone”, przebojowego „Saint Bartholomew's Night” czy technicznego „Scream it Loud”. Jak ktoś lubi klimaty bardziej w stylu Black Sabbath, ten z pewnością doceni nieco bardziej marszowe kawałki pokroju „Babel” czy „Never Give Up”. Naprawdę jest w czym wybierać i nie brakuje mocnych utworów, które robią prawdziwą demolkę i takich kompozycji jak „A Destiny That Does not Heal” chce się w większych ilościach. Nie przeszkadza mi tutaj nawet to, że Leni i spółka czerpią garściami z Cage. Jest jeszcze judasowy „Whats going on”, który znakomicie podsumowuje cały album. Jest energia, pazur, jest agresja, jest pomysłowość i umiejętność odnalezienia się w obecnym heavy/speed/power metalu. Drakkar powrócił i to w wielkim stylu. Teraz pozostaje czekać na kolejne płyty i oby były równie udane jak „Once Upon a Time in Hell”.

Ocena: 8/10

WIND ROSE - Wardens of The West Wind (2015)

Włoski Wind Rose ma za sobą całkiem udany debiut, ma już na koncie koncerty u boku wielkich kapel, a 10 lat doświadczenia potrafią wykorzystać na swoją korzyść. Jest to jedna z tych młodych grup, która specjalizuje się w symfonicznym power metalu z elementami progresywnymi czy też nawet folkowymi. Wind Rose nie kryje swoich inspiracji Rhapsody, Masterplan czy Orden Ogan, ale nie zamierzają żyć w cieniu tych kapel i próbują tworzyć własny styl. Najnowsze dzieło kapeli tj „Wardens of The West Wind” tylko to potwierdza, że zespół jest teraz jeszcze bardziej dojrzały i bardziej zmobilizowany do podboju rynku muzycznego. Jak to bywa w muzyce, drugi album nie powiela błędów poprzedniego wydawnictwa i wykazuje bardziej ciekawszy materiał. Tak też jest w przypadku Wind Rose. Na nowym krążku znajdziemy przede wszystkim sporą dawkę chwytliwych melodii, czy popisów gitarowych w wykonaniu Claudio. Jest pazur, klimat, jest energia i słucha się tego z zapałem. Siła tego albumu tkwi w tym, że riffy są przyozdobione klimatycznymi klawiszami, epickimi chórkami. Nie uświadczymy stagnacji i zapętlenie jednego motywu w kółko, tutaj zespół stara się by było zaskoczenie i żeby było słychać to bogate wykonanie. Okładka w pełni oddaje klimat całej płyty. Na płycie znajdziemy bojowy, rycerski power metal i mam tutaj na myśli epicki „Age of Conquest”. Często zespół przesadza z progresywnością, z mieszaniem tych różnych patentów, przez co później wychodzą takie kawałki jak „Heavenly Minds”, który jest nieco przekombinowany. Solidny poziom mimo tego wciąż zostaje utrzymany. Kto lubi szybkie granie, folkowy klimat i styl podobny do Orden Ogan ten z pewnością pokocha „The Breed of Durin”. Najciekawszym momentem na płycie jest marszowy „Skull and Crossbones” czy przebojowy „Rebel and Free”, w którym można doszukać się wpływów Blind Guardian czy Alestorm. Jasne, że są słabsze momenty jak choćby „Spartacus”, ale mimo tego album jest solidny. Najsłabszym ogniwem jest materiał, który ma kilka niedopracowanych kompozycji, również zbyt liczne eksperymentowanie nie działa na korzyść całej płyty. Fani jednak symfonicznego power metalu powinni tego posłuchać. Na pewno nie będzie to strata czasu.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

ALLEN- LANDE - The Great Divide (2014)

Kiedy świat obeszła informacja, że projekt Allen/Lande opuścił gitarzysta Magnus Karlsson wielu fanów spisało ten projekt na straty. Magnus był kimś więcej, był jakby mózgiem całego projektu, to on zajmował się produkcją, to on pisał utwory. Udało się jednak znaleźć godne zastępstwo. Timo Tolkki podjął się wyzwania i postanowił odświeżyć nieco ten projekt. Do tej pory Allen/Lande nagrał 3 albumy i właściwie żaden nie zapadł mi jakoś w pamięci, zawsze postrzegałem wydawnictwa tego projektu jako ciekawostkę, aniżeli płytę która może coś zwojować. Timo odmienił nieco los tego projektu. Uchronił przed monotonią i rutyną. To, że jest on równie udanym muzykiem to już wiemy, w końcu najlepsze płyty Stratovatius stworzył właśnie on. Niestety miał ostatnio niezbyt udaną passę. Jego metalowa opera w postaci Avalon nie powaliła, tak więc nic dziwnego że wielu się obawiało, że i ten projekt pogrzebie. Tutaj jednak spotyka nas wielkie zaskoczenie, bo Timo Tolkki w końcu stworzył coś na miarę swojego talentu. W końcu się spiął i stworzył klimatyczny materiał, który jest zróżnicowany. Jego atutem jest przede wszystkim duża zawartość przebojowości, proste, łatwo wpadające w ucho melodie,ale to nie wszystko. Timo tym razem postanowił mniej skupić się na power metalu, a więcej poświęcić uwagi na rejony melodyjnego metalu i hard rocka. Wyszło to na korzyść nowego albumu. „The Great Divide” to jedno z najciekawszych dzieł Timo ostatniej dekady, a do tego mamy dwóch znakomitych wokalistów. Jorn Lande jest jak wino. Im starszy tym jego wokal jeszcze bardziej drapieżny i charyzmatyczny. No a Russel Allen znakomicie podkreśla progresywny aspekt tej produkcji, bo w końcu i progresywny metal jest tutaj w sporej ilości. Wybrzmiewa on przede wszystkim w tytułowym „The Great Divide”, który jest ponury, epicki i bardziej rozbudowany. W wielu utworach można doszukać się wpływów właśnie hard rocka czy Aor, a to dobitnie słychać w lekkim „The Hymn to The fallen” czy „Reaching For The Stars”. Można doszukać się wpływów Journey, Whitesnake czy Dokken, ale to są bardzo pozytywne skojarzenia. Timo zaskoczył swoimi pomysłami i nie dał nam kolejnej papki przesiąkniętej Stratovarius. Bardzo ciekawe brzmią klawisze na tym wydawnictwie. Są melancholijne, klimatyczne, nieco futurystyczne, co jeszcze bardziej podkreśla niesamowity klimat na tej płycie. Ten element świetnie współgra z tym co wygrywa Timo na gitarze. Mamy tutaj przede wszystkim proste, lekkie i rockowe riffy, które mają porwać swoją pomysłowością, formą i melodyjnością. Wszystko zagrane bez silenia się i z finezją. Ja to kupuje. Bez obaw, są i też cechy charakterystyczne dla stylu Timo Tolkkiego. Otwieracz „Come Dream With Me” to taki typowy utwór tego muzyka i mógłby spokojnie zdobić album Stratovarius czy Revolution Rennaisance. Nie zabrakło tez bardziej power metalowych kompozycji co potwierdza „Down form the Mountain”, melodyjny „The Hands of Time” czy ostrzejszy „Dream about Tommorow”. No i równie ważnym utworem na płycie, jest spokojniejszy, bardziej hard rockowy „Lady of Winter”, który pokazuje, że mamy do czynienia z bardzo udanym. Głównym bohaterem tym razem nie jest Lande, czy Allen, lecz Timo Tolkki, który w końcu nagrał album na miarę swoich umiejętności, na miarę swojego geniuszu. Polecam.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

A SOUND OF THUNDER - The Lesser Key of Solomon (2014)

Jednym z moich odkryć roku 2013 był amerykański band o nazwie A Sound of Thunder. „Time's Arrow” to był bardzo udany album, które zawierał muzykę z kręgu hard rock/heavy/power metal i dużo było w tym wpływu takich klasycznych kapel jak Dio, czy Deep Purple. Zespół pokazał klasę i drzemiący potencjał, a w pamięci na długo został głos wokalistki Niny. To dawało nadzieję, że kolejny album będzie tylko ciekawszy. Niestety „The Lesser Key of Solomon” w niczym nie przypomina poprzedniego wydawnictwa.

Gdzie należy szukać przyczyn niepowodzenia? Skład został przecież bez zmian, a wokalistka dalej śpiewa energicznie i z pazurem. Styl też nie uległ zmianie. Zespół brzmi jakby się wypalił, jakby wszystko to co najlepsze zaprezentował na „Time's Arrow”. Aranżacje tym razem są pozbawione energii, pomysłowości i wszystko zagrane jakby na jedno kopyto. Jednak nie to jest w tym wszystkim straszne. Przeraża monotonność, zabicie radości z grania, stworzenie takiej mało spójnej papki i w dodatku zespół nie podołał misji nagrania przebojowego materiału. Najlepsze wrażenie robi „Udoroth” i czuć klimat poprzedniego krążka. Można delektować się mocnym, zadziornym riffem, szybszym tempem i chwytliwym refrenem. Tak miał brzmieć cały album. Niestety szybko emocje opadają i pojawia się zmęczenie. „The Boy Who Could Fly” to pierwsza przeszkoda i ciężko strawny utwór. Ponad 9 minutowy „Elijah” miał zachwycać ponurym klimatem i rozbudowaną formą, ale nic z tego nie ma miejsca. Nuda, jeszcze raz nuda. Rockowy „Black secrets” z wpływami Deep Purple nie jest zły, ale jakoś nie pasuje do koncepcji albumu. Popowy „Empty Grave” czy zamykający album „House of Bones” to nijakie kompozycje, przez które ciężko przebrnąć.


Nie potrafię się oswoić, z tym że nowy album w niczym nie przypomina „Times Arrow”. A Sound of Thunder który mnie zaintrygował rok temu zawiódł i pokazał, że tamten album był ich najlepszym wydawnictwem i pewnie zostanie tak, że jedynym. Obym się mylił.

Ocena: 2/10

poniedziałek, 15 grudnia 2014

EXPLOSICUM - Raging Living (2014)

Nigdy nie próbowałem chińskiego thrash metalu i nadszedł czas by zajrzeć do tamtego rejonu świata. Wybór padł na Explosicum, a choćby dla tego, że w tym roku wydali swój nowy album i to po 6 letniej przerwie. „Raging Living” nie jest przeznaczony do tego by zwojować świat i namieszać na rynku thrash metalowym. Cel jest prosty - umilić czas w wolnej chwili i do tego nowe dzieło chińskiej formacji sprawdza się idealnie. Ciekawa okładka utrzymana w klimacie Eda Repki to jeden z atutów tego wydawnictwa. Znacznie gorzej prezentuje się brzmienie, które jest trochę amatorskie. Zresztą sami muzycy nie grzeszą talentem i brakuje im jeszcze trochę pod względem technicznym. Zapał jest, chęcią są i wiedza na temat thrash metalu też, szkoda tylko że nie potrafią to przedłożyć na jakość. Najbardziej irytuje wokalista Tan Chong. Śpiewa agresywnie, ale brakuje mu ogłady i zaplecza technicznego. To determinuje wydźwięk całości. Na pewno mocnym atutem tego wydawnictwa jest energia, szybkość i nawiązanie do klasycznych bandów z gatunku thrash metal. Sporo ciekawych solówek i motywów, ale to wciąż jakby za mało. Materiał jest nieco zlany i na jedno kopyto, to tez ciężko wyróżnić jakiś ciekawy moment z tej płyty. Na pewno wyróżnić należy „Born for Kill”, rozpędzony „Thrash Butcher”, który przypomina dokonania Destruction” i również „Game over” ma mocnego kopa, w sumie nic dziwnego bo to najostrzejszy kawałek z całej płyty. Cały materiał jest schematyczny, bardzo przewidywalny i poprawny. Sporo brakuje by piać z zachwytu, ale fani thrash metalu mogą spokojnie sięgnąć po to wydawnictwie. Można się odprężyć i dość miło zabić czas wolny, o ile go mamy.

Ocena: 5.5/10

sobota, 13 grudnia 2014

FORENSICK - The Prophecy (2014)

Zaczynali jak cover band Iron Maiden, Stryper i Angel Witch, teraz już mają na swoim koncie dwa albumy, z czego ostatni zatytułowany „The Prophecy” to prawdziwa uczta dla tych co żyć nie potrafią bez mieszanki heavy/power metalu. O jaki zespole mowa? Forensick, który działa od 2010 r i nie jest to kolejny niemiecki zespół, który odstrasza topornością. Tutaj mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Forensick to formacja, która gra prosty, bardzo przystępny heavy metal z domieszką power metalu, ale tez i NWOBHM. Słychać, że fascynuje ich okres lat 80, twórczość Iron Maiden, Judas Priest, Helloween i Angel Witch. Może swoim style przypominają poniekąd inne młodzieńcze zespoły, które grają w stylu lat 80 i mam tutaj na myśli choćby Enforcer czy White Wizzard. Jednak czy to jest coś złego? Z pewnością nie i właściwie Forensick trzeba docenić za naprawdę udany album zawierający właśnie taki rodzaj muzyki. Jeżeli jesteś słuchaczem, który ceni sobie mocny, zadziorny riff, ciekawe melodie i klimat lat 80, to jest to płyta dla Ciebie. Zespół oferuje niezapomniane przeżycia i kilka ciekawych utworów. Zaliczyć należy do nich z pewności otwieracz „Hero of The Day”, który zdradza że muzycy naprawdę dają sobie radę. Jest energia, jest pazur, a wokalista Tobias Hubner jest pewnym swoich umiejętności. Jest nieco specyficzny, ale odnajduje się w tym co gra zespół. Na płycie nie brakuje hard rockowych motywów, co wyraźnie podkreśla „Dark Secret”. Pierwsze płyty Iron Maiden i NWOBHM wybrzmiewa z „Time of Resistance” czy mroczniejszego „When The war Begins”. Na płycie się roi od chwytliwych melodii, ale trzeba być świadomym tego, że gitarzyści są tylko rzemieślnikami i nie wyczyniają tutaj żadnych cudów. Dobrze pokazują się w zamykającym „The Prophecy” i to jest dobre zwieńczenie płyty, szkoda że ballada w postaci „Lonesome Words” jest sztuczna i bez emocji. To wszystko sprowadza się do tego, że mamy do czynienia z solidnym wydawnictwem, ale bez większego szału. Słucha się tej płyta bardzo dobrze, ale były w tym roku ciekawsze wydawnictwa. Wszystko zależy od tego trzymamy czas na dobre płyty, czy interesują nas tylko perełki.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 11 grudnia 2014

BLIND GUARDIAN - Twilight of The Gods (2014)

Najlepsze prezent pod choinkę jaki mógł mikołaj przynieść to oczywiście nowy singiel Blind Guardian, który miał premierę 5 grudnia tego roku. „Twilight of the gods” to dobry tytuł, który przyciąga uwagę, a choćby z tego względu, że przed laty Helloween nagrał świetny kawałek o podobnym tytule. Również i klimatyczna okładka autorstwa Felipe Machado Franco sprawia, że chce się sięgnąć po najnowszy singiel Blind Guardian. Ma on na celu zwiększenia zainteresowania wokół nadchodzącego albumu tj „Beyond The Red Mirror”, który ukaże się na początku roku 2015. Czy rzeczywiście nowy singiel podgrzewa atmosferę wokół albumu?

Na płycie znajdziemy tytułowy „Twilight of The Gods” oraz dwa koncertowe kawałki w postaci „Time stands Still” i „The Bards Song's, które nagrano na koncercie Wacken w 2011 roku. Te dwa wielkie hity Blind Guardian wypadają znakomicie, ale to żadna nowość. Jedynie można przeczepić się do jakości oraz brzmienia perkusji. Mimo tych wad te dwa klasyki zachwycają. Jednak one pełnią tutaj rolę wypełniaczy, co by na płycie nie był jeden utwór i właściwie można sobie darować głębszą ich analizę. Ciekawszy kąskiem jest singiel „Twilight of The Gods”. Zespół próbował przywrócić dawne brzmienie, schować nieco perkusję, dać nieco brudu, ale wyszło to niezbyt ciekawie. Jest to brzmienie mało soczyste i właściwie przywołuje na myśl to z „A Twist in the Myth”. Tak większość fanów już przeżywa powrót Blind Guardian do czasów „Imaginations From the Other Side”. Prawda jest taka, że pseudo szybsze tempo, ostrzejszy riff to jeszcze nie gwarancja, że już jesteśmy w latach 90. Zespół próbuje nawiązać do tamtego okresu, ale średnio im to wychodzi. Praca gitar i progresywne wtrącenia zostały zaplanowane, że całościowo więcej tutaj z dwóch ostatnich albumów z naciskiem na „A Twist in The Myth” niż klasycznych albumów. Niby utwór ma wszystko to co powinien mieć, a mimo to wieje nudą. Refren obdarty z mocy i epickości, Hansi śpiewa jakby na pół gwizdka, a oszczędność tutaj na pewno nie sprzyja. Marcus i Andre też wygrywali już ciekawsze rzeczy i tutaj czuję spory niedosyt. Ciekawiej już było na nowym Sinbreed, w którym występuje Marcus i Frederik. Wieje nudą, nie tylko z tego względu że to już było wiele razy podane, ale z tego względu że brzmi to po prostu zwyczajnie i nie ma się czym zachwycać. Większe wrażenie na mnie robił „A Voices in the The dark” i to był hit na miarę „imaginations from the Other Side”. Nie skreślam Blind Guardian i na pewno dostaniemy solidny album, ale mam przeczucie że będzie to słabszy album niż „At the Edge of Time”i o bym się mylił.

To tylko singiel i nie ma sensu skreślać Blind Guardian na starcie. Wciąż jest nadzieja, że singiel jest najsłabszym kawałkiem na płycie. W głębi duszy sam w to nie wierze, ale poczekajmy na ostateczny werdykt.

Ocena: 6/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

AUDREY HORNE - Pure heavy (2014)

Audrey Horne to postać fikcyjna, która pojawiła się w Twin Peaks. Nam fanom mocniejszych dźwięków ta nazwa powinno kojarzyć się norweską kapelą hard rockową, która została założona w 2002 roku z inicjatywy muzyków grających w black metalowych kapelach. To miała być odskocznia od tego mrocznego świata i mieli na celu granie muzyki w stylu Faith No More, Alice in chains i innych młodzieżowych kapel. Na szczęście ich styl ma w sobie coś z heavy metalu takiego bardziej tradycyjnego, osadzonego w latach 80. Nie brakuje nutki Iron Maiden, Judas Priest, starego Def Leppard. Z tym ostatnim zespołem na pewno kojarzy się wokal Toschiego, który ma dość łagodny i ciepły wokal. To dzięki niemu Audrey Horne brzmi tak hard rockowo. I pomimo tytułowego albumu „Pure Heavy” to jest wciąż muzyka hard rockowa, z niewielką domieszką heavy metalu. Tak właśnie należy rozpatrywać nowy album norweskiej grupy. Okładka rodem z twórczości Krokus, czy Zz Top ma też podziałać oczywiście na naszą wyobraźnie i spełnia swoją rolę. Z płyty wybrzmiewa radość, a także luźne podejście do tematu i to właśnie słychać już na samym wstępie, gdzie płytę otwiera „Wolf in My heart”. Prosty motyw, nieco popowy klimat, trochę Ac/Dc w tym wszystkim, ale spełnia to swoją rolę. Znacznie ciekawszy wydaję się szybszy „Holy Roller”, który zabiera nas w rejony Motorhead. Więcej heavy metalu pojawia się nam w „Volcano Girl” czy „Into The Wild”, które potrafią przyprawić o szybsze bicie serca. Płyta jest pełna solidnych i czasami nawet pomysłowych motywów gitarowych, czego dowodzi taki rytmiczny „Gravity”. Nieco bluesa, nieco progresywnego rocka i wyszedł bardzo ciekawy utwór osadzony w latach 70. Najmocniejszym punktem nowego albumu jest bez wątpienia przebojowy „High and Dry”, który ukazuje to bardziej metalowe oblicze norweskiej kapeli. Na końcu mamy bardziej rozbudowany „Boy Wonder” i tutaj mamy wszystko to co najlepsze w tym zespole. Jest pomysłowy riff, zmiany temp, melodyjny charakter. Brzmi może to i znajomo, może i Audrey Horne nie wyróżnia się na tle innych kapel, ale z pewnością jest to solidna formacja, która wie jak grać hard rocka na dobrym poziomie. Nic tylko słuchać i relaksować się.

Ocena: 7/10

wtorek, 9 grudnia 2014

JAGUAR - Metal X (2014)

Witamy z powrotem brytyjski band o nazwie Jaguar, który rozpoczynał karierę w 1979 roku i wydał kilka dobrych albumów utrzymanych w NWOBHM. Potem się rozpadli i powrócili w 1998 roku. W tym okresie nagrali dwa wydawnictwa i potem znów nastały ciężkie czasy dla Jaguara. Wytrwali najwierniejsi fani zespołu i w nagrodę dostali nowy album zatytułowany „Metal X”.

Wiele osób musiało zwątpić czy Jaguar jeszcze działa, bo w końcu od 11 lat nie wydali nowego wydawnictwa. Ostatni był „Run Ragged” i to też nie było nic nadzwyczajnego. Przez te 11 lat pojawiło się kilka komplikacji i album koncertowy, ale dla fanów NWOBHM to było za mało. Przez tak długi czas można by stworzyć dzieło idealne, bez skazy, a jednak Jaguar nagrywa tylko dobry/ bardzo dobry. Pisze tylko, bo potencjał był na znacznie więcej. Przybrudzone brzmienie wyjęte z lat 80 odzwierciedla tamte czasy i w połączeniu ze specyficznym wokalem Jammiego daje to pożądany efekt. Przenosimy się w czasie do ery NWOBHM. Już otwieracz „Warts & All” z klimatycznym basem, wbija w fotel. Trochę Iron Maiden, trochę Angel Witch, ale nie ma mowy o bezczelnym kopiowaniu tych kapel. Jaguar gra swoje i przy tym dobrze się bawi. Kolejnym mocnym atutem tej płyty jest energia i nie brakuje szybkich kawałków co zespół potwierdza takim „New tricks” czy „X wing”. Płyta nie jest monotonna i pojawiają się pewne urozmaicenia jak choćby dawka hard rocka w „Out of Time” czy speed metalu w „Fair Wind of Fire”. Może gitarzysta nie daje się poznać jako super instrumentalista, ale wie jak zabawić słuchacza i jak zagrać solidny riff. To przyczynia się do tego, że materiał jest równy i nie ma właściwie słabszych momentów. Najlepiej prezentują się na płycie szybkie utwory pokroju „Horse”. Brzmi to jak Iron Maiden w przyspieszeniu. Nie mam nic przeciwko takim rozwiązaniom, dopóki ma to kopa i zapada w pamięci. Czy można chcieć czegoś więcej?

Upływ czasu nie zaszkodził zespołowi, mam nawet wrażenie że pozwolił im zebrać siły i nagrać bardzo udany album. Jest energia, jest przebojowość, jest solidny materiał. Najważniejsze że jest klimat starych płyt NWOBHM, bo dzisiaj ciężko o taką muzykę. Mam nadzieję, że na następny album nie będziemy musieli czekać aż 11 lat.

Ocena: 8/10

niedziela, 7 grudnia 2014

HELIX - Bastards of the Blues (2014)

Helix to weterani muzyki hard rockowej. Najlepsze lata mają za sobą i choć nie ma wśród nas Paula Hackmana, to jednak dobrze się stało że Helix reaktywował w 2009 r skład z lat 80. Póki co nie znudziło im się granie hard rocka z mieszanego z heavy metalem. Nagrywają kolejne albumy i wciąż jest to muzyka godna uwagi. „Bastards Of the Blues” to nowe dzieło zespołu, które brzmi jakby powstało w latach 80.

Powielanie znanych schematów, odświeżanie motywów oklepanych i gdzieś tam w przeszłości wykorzystanych to właśnie na tym zbudowano nowy album. Ciężko jest stworzyć coś świeżego i w sumie nie tego oczekujemy od takiego weterana jak Helix. Liczy się stary, rasowy hard rock przesiąknięty latami 80. Co z tego, że jest sporo odesłań np. do Ac/Dc czy Alice Coopera, ważne że brzmi to jak Helix za dobrych lat. Jest radość, jest pazur, a przede wszystkim jest to 100 % hard rocka. Płyta nie męczy, nie przynudza, a wszystko za sprawą dobrze dobranego materiału i stworzenia kilku wartych uwagi hitów. Pierwszym z nich jest „Bastards of The Blues” i to jest to co najlepsze w hard rocku. Na plus klimat lat 70 czy 80. Odrobina Ac/Dc i Def Leppard pojawia się w rytmicznym „Even Jesus”. Może Duck i Julke są w zespole krótko, to jednak znakomicie odnajdują się w muzyce Helix. Ich partie może nie są oryginalne, ani też ponadczasowe, ale zagrane są z pasją i pomysłem. Największe spustoszenie sieją taki przebojowy „Screaming at The Moon”, rock'n rollowy „Sticks&Stones” czy przypominający do bólu Ac/Dc „Skin in The Game”.


Helix nie poddaje się i wciąż raczy swoich fanów kolejnymi płytami i póki będą grać jak na „Bastards of the Blues” to ma to sens. Płyta jest może i wtórna, ale przyjemna w odsłucha, w dodatku bardzo dobrze nawiązano tutaj do hard rocka z lat 80. Dobra robota i tyle w temacie.

Ocena: 6.5/10

piątek, 5 grudnia 2014

THE HOLLYWOOD MONSTERS - Big trouble (2014)

To miał być wielki dzień dla fanów rocka. Tak przynajmniej widziano premierę albumu The Hollywood Monsters. Projektu muzycznego Stepha Hondy, który spełnia się jako gitarzysta i kompozytor. Był w Mammoth, działał z Paul Di Anno, a teraz tworzy własną historię. Szkoda, że mówiło się o nawiązaniu do klasyki, do muzyki Ac/Dc czy Deep Purple, a tak naprawdę „Big Trouble” okazał się porażką i wielkim rozczarowaniem. Nie pomogło zatrudnienie gwiazd pokroju Vinny Appice, Paul Di Anno, czy Don Airey. Pochwalić można za chęć stworzenia muzyki nawiązującej do lat 70, szkoda tylko że brzmi to chaotycznie. Klimat jest i nic więcej. Nie wiem co jest gorsze brak hitów, czy może to, że płyta jest nudna i każdy utwór jest okrojony z energii i melodyjności. Brzmi to jak dzieło staruszków, którzy muszą wyżebrać parę groszy od fanów rocka. „Oh Boy” to utwór który demontuje zespół i odkrywa wszelkie niedoskonałości. Mroczny klimat „Village of The Damned” może podobać się fanom Black Sabbath i Ozziego. Nie brzmi to, źle ale też nie jest to żaden majstersztyk. Jednak jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Tak samo można napisać o żywszym „Move On”, który zawiera sporo cech Deep Purple. Nuda goni nuda, zespół nie wie co i jak grać. Zupełnie to nie chwyta i nie zapada w pamięci. Z tej miałkiej i rozlazłej papki jeden utwór zasługuje na uwagę, a mianowicie „Underground”. Jest moc, jest pazur i hard rock pełną gębą. Tego właśnie brakuje pozostałym utworom. Być może ten projekt miał takie podejście jak śpiewa to Paul Di Anno w „Fuck You All”. Właśnie tak to widzę, bo nie słychać zaangażowania, ani radości w tym graniu. Kolejne nie miłe rozczarowanie roku 2014.

Ocena: 2/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 3 grudnia 2014

STARKILL - Virus of The Mind (2014)

Melodyjny death metal to bez wątpienia specjalność Finów, dlatego kiedy dowiedziałem się że Starkill to kapela pochodząca ze Stanów Zjednoczonych to przeżyłem lekki szok. Zespół istnieje od 2012 r i już może się pochwalić dwupłytowym dorobkiem. Najnowsze dzieło „Virus of The Mind” to pozycja obowiązkowa dla maniaków Kalmah, Children of Bodom czy Wintersun. Jednak tutaj trzeba patrzeć pod szerszym kątem i jest to płyta skierowana do tej grupy słuchaczy, którzy cenią sobie pomysłowość, dużą dawkę melodii i ciekawe aranżacje. Amerykańska formacja nic nie zmieniła w swojej stylistyce i dalej jest to szeroko pojęty melodyjny death metal z wpływami power metalu i symfonicznego metalu. Ciekawa mieszanka gatunków, to jedna z tych cech, która wyróżnia Starkill na tle innych kapel. To przedkłada się na jakość albumu, który bez większego problemu wyróżnia się na tle innych wydawnictw z roku 2014. Nawet zostało to podkreślone niezwykłą, klimatyczną okładką. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to płyta z górnej półki, a nie dzieło amatorów, co szukają zarobku i sensu życia. Muzyka jest tutaj tylko potwierdzeniem tego. Klimatyczne otwarcie „Be dead or Die” zabiera nas do świata, w którym rządzi symfoniczny metal, power metal i folk metal. Tak przynajmniej można opisać początkową fazę kawałka. Potem szybko przekonujemy się, że jest tak jak zespół mówi. Jest melodyjny death metal z prawdziwego zdarzenia. Szybki partie gitarowe Tony'ego i Parkera układają się w jednolitą całość. Stawiają na zaskoczenie, na podniosłość, liczne przejścia i urozmaicenia. Pod tym względem płyta jest bogata i naprawdę zadowoli najbardziej wymagających słuchaczy. Dobry start to połowa sukcesu. „Winter Desolation” wykazuje bardziej power metalowe cechy i nawet można doszukać się wpływów Oden Ogan. Jeszcze mocniej, jeszcze agresywniej zespół gra w „Breaking to Madness” i to jest właśnie to za co kocham melodyjny death metal. Brzmi to energicznie i można naprawdę nieźle się wyszaleć. Nutka romantyczności, podniosłość, spokojny, urzekający klimat to atuty wyjątkowego „Virus of The Mind”. Bardzo podobną kompozycją do tej jest nieco bardziej symfoniczny „Before Hope Fades”. Najmocniejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia „Into Destiny” choć i tutaj zespół nie tylko dostarcza nam agresji czy sporej dawki death metalu. Cały czas jest brany pod uwagę czynnik melodyjności i chwytliwości. To sprawia, że płytę bardzo fajnie się słucha i nie ma zgrzytania zębami. Zespół stara się zaskakiwać co pokazuje w „God Of this wolrd”, który zbudowany jest z rożnych ciekawych motywów, które imponują pomysłowością i zapadają w pamięci przez swoją lekkość oraz szczerość. Na koniec chciałbym tez wyróżnić „My Catharsis”, choćby z tego względu, że zespół wkracza tutaj w rejony bardziej power metalowe. Tak brzmi dzieło muzyków, którzy chcą zaskoczyć słuchaczy, którzy stawiają na jakość. „Virus of The Mind” to jedna z najciekawszych pozycji w kategorii szeroko pojętego heavy metalu. Bardzo miła niespodzianka i na pewno będę śledził dalsze losy tej kapeli. Póki co gorąco Was zachęcam do zapoznania się z ich najnowszym dziełem. Gwarantuje niesamowite przeżycia.

Ocena: 9/10

HELLCIRCLES - Prelude to Decline (2014)

Co jest wstanie zdziałać grupka młodzieńców z Włoch? Czy 5 młodych osób jest wstanie namieszać w metalowym światku? Hellcircles to dobry przykład tego, że jednak można zdziałać cuda. Ciężko zaistnieć na rynku muzycznym, zwłaszcza kiedy obiera się kierunek progresywnego heavy/power metalu. Wiele zostało powiedziane w tej dziedzinie i ciężko jest stworzyć coś wartościowego i godnego uwagi. Dlatego jeszcze większe uznanie dla młodej formacji z Włoch. Udało im się nie tylko zaistnieć, nie tylko pozyskać fanów, ale też nagrać znakomity debiutancki album, bo taki bez wątpienia jest „Prelude to Decline”. Słychać, że to włoska formacja. Zespół zdradza akcent wokalisty Marco Parisi. Poza tym wielokrotnie potwierdza swoje predyspozycje techniczne. Śpiewa wysoko, z energią i nie raz przyprawi was o dreszcze. Prawdziwy power metalowy wokalista. Czasami jego partie zostają wzbogacone o te bardziej brutalne wokale, który nasuwają death metalowe granie. To wszystko znakomicie wpasowuje się w styl kapeli. Co ciekawe progresywne aspekty kapela trzyma w ryzach i nie ujawnia ich na każdym kroku. To jest właśnie broń włochów. Są kapelę grającą heavy/power metal, a progresywność ma tutaj pełnić rolę urozmaicenia, wzbogacenia aranżacji. Tak oto na płycie dominują szybkie, bez pośrednie kawałki jak „The Damage Done”, czy „Let Us Unite”. Oczywiście zespół nie zapomina o swojej progresywnej naturze i już w „Take or Give Up” to udowadnia w najlepszy sposób. W porównaniu do innych płyt z tego gatunku nie ma mowy o graniu na siłę z jednym motywem w tle. Była progresywna kompozycja, to w dalszej części dostajemy heavy metalowy kawałek „Turn Back Time”., balladę „Like A Hero” czy power metalowy umilać w postaci „Rise Again”. Dla wielu może to być mimo wszystko album jednego utworu. Największą siłę przebicia ma hit w postaci „Our drawning” w którym gościnnie występuje Ralf Sheepers. Duet gitarzystów w tym utworze też spisują się znacznie lepiej. Jest skład i ład, a najważniejsze że utwór szybko zapada w pamięci. Właściwie ich praca na tym albumie jest bez zarzutu. Wiedzą jak grać z pomysłem i nie zapominają o detalach, a to przedkłada się na jakość krążka. Problem tkwi może nieco w aspekcie komponowania utworów. Są minusy, ale nie szkodą w większym stopniu całości. Wciąż jest to płyta na którą warto zwrócić uwagę, zwłaszcza jeśli bliższe naszemu sercu jest progresywne granie utrzymane w heavy/power metalowej tonacji.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 2 grudnia 2014

PANZER - Send Them All To Hell (2014)

Co się stanie kiedy siły połączą 3 wielkie gwiazdy? Kiedy w jednym zespole pojawią się gwiazdy Headhunter i Accept? Odpowiedź jest jedna, powstanie muzyka wysokich lotów, którą trzeba za wszelką cenę obczaić. Panzer to może mało oryginalna nazwa dla kapeli, ale nie to liczy się w przypadku projektu, który stworzyli Schmier, Herman Frank i Stefan Schwarzman. Tutaj chodzi o samą idę nagrania prawdziwego topornego heavy metalu, takiego na miarę kraju z którego wywodzą się gwiazdy. W połowie tego roku były pogłoski, że lider Headhuner i Destruction tj Schmier planuje coś nagrać z muzykami Accept. Plotki szybko zostały potwierdzone i pojawiały się pierwsze szczegóły. Przestała to być tylko bajka, a stała się rzeczywistość. Szybko został zmajstrowany materiał i tak o to mamy pierwszy album w postaci „Send Them All To Hell”.

Gdzie nie spojrzymy to wtórność i jakby powielanie czyiś pomysłów. To nazwa tak pospolita, że aż można się pogubić ile to już było kapel o tej nazwie. Dalej mamy okładkę, w której główną rolę gra wielki czołg, który niszczy wszystko na swej drodze. Na myśl przychodzi choćby okładka Exodus czy Warbringer. Muzycznie też nie dostajemy niczego nowego, bowiem panowie postanowili pójść na łatwiznę i najzwyczajniej świecie dać nam mieszankę Headhunter, Herman Frank i Accept. Stylistyka akurat nie jest żadnym zaskoczeniem i to było do przewidzenia. Akurat skojarzenia z Headhunter uznaję za duży plus, bo ostatni album „Parasite of Society” z 2008 zrobił na mnie ogromne wrażenie. Headhunter poszedł w odstawkę i trzeba było troszkę poczekać na kolejny w miarę podobny album do tamtego z 2008. „Send Them all to Hell” właśnie bym porównał do tamtego wydawnictwa. Mamy typowy, rasowy, toporny niemiecki heavy metal osadzony w klimatach właśnie Accept czy Headhunter. Jest też nutka thrash metalu, którą dokłada Schmier, nie tylko przez wokal, ale tez i przez teksty, którego są jego autorstwa. Jeżeli też ktoś lubi ostatnie 3 płyty Accept, to z pewnością polubi i ten album. Herman daję tutaj naprawdę niezły popis swoich umiejętności. Bardziej tutaj się wykazuje niż na płytach Accept. Gitarzysta pokazuje pazur, swój geniusz i to, że jest to jeden z najlepszych heavy metalowych wioślarzy. Wysoki poziom techniczny, do tego nutka agresji i duża dawka melodyjności. Znakomicie to współgra z ostrym jak brzytwa wokalem Schmiera i dynamiczną grą Schwarzmanna. Panzer ma też typowe niemieckie brzmienie, takie przybrudzone, takie mięsiste i godne ostatnich płyt Accept. Jednak pamiętajmy to tylko powierzchowne oględziny, które są tylko podłożem pod opinię. Tak naprawdę liczy się muzyka, to jak prezentują się poszczególne kompozycje, a z tym jest całkiem dobrze. Strzałem w dziesiątkę okazał się otwieracz „Death Knell”, który ma w sobie motorykę thrash metalową. Mocny riff też jest tutaj godny pochwały. Herman Frank tutaj już wprawia w osłupienie swoimi zagrywkami i nie przeszkadza nawet to, że zapożyczają sobie melodię z jednego utworu U. D. O. Tak się gra heavy metal i to jest poziom jaki nie tak dawno zaprezentował Death Dealer. „Hail and Kill” to żaden cover Manowar, to po prostu stonowany, mroczny kawałek, który ma nam pokazać bardziej heavy metalowe oblicze Panzer. „Temple Of Doom” to kolejna petarda, która utrzymana jest w szybkim tempie. Znów można poczuć thrash metalowy klimat. Jednym z kawałków, który promował album był „Panzer”. To jest taki rasowy, toporny, niemiecki heavy metal i tutaj spora dawka przebojowości. Herman Frank nie szczędzi tutaj melodyjnych partii. „Freakshow” to z kolei bardzo energiczny kawałek, który skomponował w pełni Schmier. To jest utwór, który mógłby śmiało się znaleźć na albumie Headhunter. Ostrzejszy jest „Mr. Nobrain” i tutaj zespół zabiera nas w rejony bardziej thrash metalowy. Wystarczy wsłuchać się w prowadzący riff, by wyłapać pewne elementy Destruction czy Megadeth. Miłym zaskoczeniem jest spokojniejszy „Why” który przejawia cechy progresywnego metalu, a klawisze tutaj tworzą klimat jak w kompozycjach Masterplan. Ważnym punktem na tej płycie jest Heavy/power metal wybrzmiewa w takim „Virtual Collision”, zaś „Roll The Dice” to kompozycja stworzona z myślą o fanach Accept. Na koniec mamy jeszcze cover Gary'ego Moore'a w postaci „Murder In The Sky” . Przeróbka udana, aczkolwiek nieco sztuczna i taka chłodna.


Jeżeli czujecie niedosyt po nowym Accept czy Grave Digger, albo tęsknicie za Headhunter, to śmiało możecie sięgać po debiutancki album Panzer. To czysty, niemiecki heavy metal najwyższych lotów. Mam nadzieję, że nie skończy się to tylko na jednym albumie. Czy tylko ja tak mam, że Schmiera bardziej widzę w heavy metalowych projektach typu Panzer i Headhunter, aniżeli Destruction? Panzer wyruszył na heavy metalową wojnę i już odnosi pierwsze zwycięstwo, oby tak dalej.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 1 grudnia 2014

REVENGE - Harder Than Steel (2014)

Patrząc na rok 2014, trzeba przyznać, że speed metal ma się bardzo dobrze. Lonewolf, Rocka Rollas, Altheniko to tylko jedne z wielu przykładów, które potwierdzają na jakim poziomie jest ten rodzaj heavy metalu. Swoje 3 grosze w tej kwestii postanowił dorzucić kolumbijski Revenge, który od 2002 r specjalizuje się właśnie w heavy/speed metalu. Ta młoda formacja regularnie co dwa lata wydaję albumy i przyszedł czas na nową porcję materiału Revenge. Fani Exciter, Running Wild, Crystal Viper czy Enforcer już mogą zacierać ręce, bo „Harder Than Steel” to jeden z ich najlepszych albumów jakie nagrali.

Co za tym przemawia? Nie tylko kolorystyczna okładka, czy soczyste brzmienie dostrojone pod fanów niemieckich zespołów. Po prostu słychać, że kapela przysiadła do pisania kawałków, postawiła na energię i dopracowała każdy szczegół, nie pozostawiając miejsca wypełniaczom . Nowa jakość muzyki Revenge ma też swoje podłoże w pojawieniu się nowego gitarzysty tj Estebana Munoza, który wniósł trochę świeżości. Pod względem pracy gitar nie można narzekać. Jest energia, pazur, zadziorność i w dodatku wszystko zagrane z lekkością i przekonaniem. Ryzykiem jakie należy rozważyć, przy zdecydowaniu się na speed metal przesiąknięty latami 80 to oczywiście, że zawsze ktoś wytknie wtórność, brak pomysłów. Revenge nie odgrywa niczego nowego i to jest prawda, ale znakomicie odnajduje się w tych oklepanych motywach Runnign Wild czy Exciter. Progres można dostrzec przede wszystkim w samym materiale. Kompozycje są przemyślane i słychać, że panowie włożyli w to sporo serca i ciężkiej pracy. Efekt jest naprawdę imponujący. 45 minut muzyki i mamy w tym 10 kawałków, z czego jeden utwór to cover Running Wild. Podarowano sobie rozbudowane kompozycje i postawiono przede wszystkim na szybkie petardy. Jedną z nich postanowiono rozpocząć oczywiście album i „Headbangers brigade” to podręcznikowy przykład jak grać speed metal. Stonowane tempo, true metalowy wydźwięk to cechy tytułowego kawałka „Harder Than steel”. Wokal pana Mejia to ta część składowa w muzyce Revenge, która decyduje o toporności. Można to porównać do takich kapel jak Reaper, Paragon czy Grave Digger, co dodaje całości agresywności. Prosty heavy metal to oni też wiedzą jak grać, co potwierdzają w melodyjnym „Gravestone” . Płyta jest może na jedno kopyto, bo cały czas dominuje szybkie tempo i ostry riff jak to ma miejsce w „Back For Veangence” czy „Torment & sacrifice”. Gorzej jest może tutaj z wytypowaniem rasowego hitu, ale jak się dobrze wsłuchamy to w tej roli dobrze się spisuje „At The Gates of Hell” czy „Motorider” w którym zespół udaje się w rejony Iron Maiden. Hołd Running Wild też dobrze został oddany w coverze „Chains and Leather”. Tak o to mamy kolejny zespół, który nie kryje swoich zamiłowań do tej kapeli.


Speed metal w tym roku ma się dobrze i nowy album Revenge to tylko potwierdza. Wypełniaczy nie wykryto, jedynie same killery, tak więc nic tylko brać i słuchać. Macie moje błogosławieństwo.

Ocena: 8/10

EAR DANGER - Warrior Soul (2014)

Holandia to miejsce narodzin Ear Danger. Kapeli grające czysty heavy metal przesiąknięty Judas Priest, Raven i NWOBHM. Grali w latach 80, ale nic z tego nie wynikło, nie udało się przeniknąć do tej grupy zespołów, które odnoszą sukces. Jest to jeden z tych zespołów, który miał problem ze stabilizacją, co pokazuje nie tylko brak wydawnictw w wczesnym okresie działalności, ale również częste zmiany składu. Powrócili w 2007 roku i zostali na dobre. Najnowszy album „Warrior Soul” to przypieczętowanie odrodzenia Ear Danger.

Debiutancki album nie przekonywał i miał pewne luki. Nowy krążek ma tą przewagę, że brzmi dojrzalej, agresywniej i ma bardziej zadowalający materiał. Można zarzucić brak pomysłowości, a także wszelką wtórność, która jest tutaj wszędobylska. Jednak ilość energii, ciekawych melodii, dopracowane, solidne wykonanie czyni „Warrior Soul” bardzo udanym albumem. Sztuczka tkwi w tym, że muzycy wychowali się w tamtych czasach i nie mają problemu zagrać riff wyjęty z tamtych lat. Łatwo im przychodzi odtworzenie klimatu lat 80 i to się znajduje odzwierciedlenie w brzmieniu płyty, które jest dopasowane idealnie do riffów. Ivo i Leon to dwa gitarzyści, którzy stanowią trzon tego zespołu. Jednak ich praca jest co najwyżej dobra i czuję tutaj spory niedosyt. Za mało szybszych zrywów i jakiś zaskoczeń. Potencjał był, tylko nie został w pełni wykorzystany. Skąd to wiemy? Choćby po znakomitym otwieraczu w postaci „Warrior Soul”. Ta szybkość, ta dynamika, chwytliwy riff, zapadający w pamięci refren i atrakcyjna główna melodia. To jest właśnie klucz do sukcesu, ale nie udało się za każdym razem zastosować ten sam patent. Zespół nie kryje inspiracji Judas Priest, ale kalka „Rapid Fire” w „Star Illusion” jest nieco niesmaczna. Odrobina hard rocka, też dobrze działa na rozluźnienie i wniesienie nieco radości do płyty. Dobrze tutaj spisuje się w tej roli „I am Your Enemy” i tutaj też trafiła jedna z ciekawszych solówek gitarowych. Jest też prosty, ale zatem przebojowy „On the Run”. Najlepiej zespół wypada w stylistyce speed metalowej i właśnie taki „Spread like wildfire” jest jednym z najjaśniejszych punktów na płycie. W stronę brytyjskiego metalu i NWOBHM Holendrzy udają się w „Crusader”. I nie jest to cover Saxon. Nie brakuje rycerskich motywów, choć można odnieść wrażenie że płytę zdominowały takie szybkie petardy jak „City on Fire”.

Może Ear Danger nie jest wybitną kapelą, może nie są wstanie nagrać genialnego albumu, ale ich heavy metal przesiąknięty latami 80 jest szczery i urzekający. Jest to szybkie, pełne energii, gdzie melodie i wokalista Matt odgrywają kluczową rolę. Album jakich wiele, ale warty uwagi, zwłaszcza jeśli komuś zabrakło pomysłów na urozmaicenie swojej playlisty.

Ocena: 7/10