czwartek, 8 stycznia 2015

SKINFLINT - Neymba (2015)

„Manilla Road prosto z Afryki” tak często określa się Skinflint, który w rzeczy samej jest zespołem wywodzącym się z Botswany. Wiem brzmi to trochę jak żart, ale kiedy odpali się najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane „Neymba” to wtedy uśmiech zniknie z naszej twarzy i pojawi się stan, który można nazwać szokiem. Kapela naprawdę potrafi odnaleźć się w epickim heavy metalu rodem z Manilla Road, jednocześnie wykorzystując w swojej muzyce elementy Afrykańskiego folkloru, czy też NWOBHM spod znaku Iron Maiden. Nieoficjalnie album można było posłuchać już w roku 2014. Lecz teraz dzięki wytwórni Pure steel Records ta płyta trafi do szerszego grona słuchaczy, co jest bardzo dobrym posunięciem.

Trio ma już na swoim koncie 3 albumy i nie muszą nam niczego udowadniać, a już z pewnością tego że znają się na swojej robocie. Giuseppe Sbrana, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty jest mózgiem tego zespołu. To właśnie jego specyficzny, drapieżny wokal, a także pomysłowe partie gitarowe napędzają ten zespół. Album brzmi tak klasycznie dzięki niemu i muszę przyznać, że ten muzyk jest bardzo utalentowany. Znakomicie udało mu się przemycić patenty Manilla Road, Black Sabbath czy Iron Maiden. Wyszedł z tego naprawdę udany album utrzymany w klimacie lat 80. „Veya” to znakomite otwarcie albumu. Jest mroczny klimat, bas wzorowany na wczesnym Iron Maiden, riff rodem z Black Sabbath i epicki charakter na miarę największych hitów Manilla Road. To musi się spodobać. Melancholijny, wręcz psychodeliczny „Okove” przyprawia o dreszcze i to jest przykład, że zespół potrafi zaskoczyć pomysłowymi motywami. „Abiku” wyróżnia się ostrym riffem, rytmicznymi partiami gitarowymi i marszowym tempem. Rockowy „The Wizard and his Hound” to utwór, który zabiera nas do wczesnego Ac/Dc czy Black Sabbath z lat 70. Sporo dzieje się w spokojniejszym „Muti” czy „Witches Dance”, który jest hołdem dla NWOBHM.

I to się nazywa pozytywne zaskoczenie. Jednak w Afryce wiedzą jak grać heavy metal w stylu lat 80 i to na wysokim poziomie. Kawał porządnego metalu, w którym słychać echa Black Sabbath czy Manilla Road. Nic więc dziwnego, że mówi się o nich Afrykański Manilla road. Polecam.

Ocena: 7.5/10

PHANTOM - Of gods and Men (2014)

Nadzieja kanadyjskiego heavy metalu? Z pewnością można tak powiedzieć o młodej kapeli o nazwie Phantom. Działają od 2012 roku, choć muzycy tej kapeli znają się i grają od znacznie dłużej. Co ich wyróżnia na tle innych kapel? Dlaczego ta młoda kapela cieszy się takim zainteresowanie i wsparciem fanów? Wszelkie odpowiedzi na to pytanie znajdziemy na ich debiutanckim albumie „Of gods and men”.

Ta płyta definiuje ich styl i potwierdza, że starają się pójść w ślady Skull Fist, Axxion czy Cauldron, podtrzymując tradycję kanadyjskiego heavy metalu. Choć w ich muzyce nie sposób usłyszeć wpływy klasycznych zespołów pokroju Dio, Judas Priest czy Iron Maiden. Ta miłość do lat 80 jest widoczna w mrocznej, aczkolwiek prostej okładce, czy też w przybrudzonym, surowym brzmieniu. Można dopatrzeć się nachalnego wzorowania na brytyjskich produkcjach lat 80. Wpływy NWOBHM są i nie trzeba się zbytnio napocić żeby je dostrzec. Już „Children of The sea” znakomicie odkrywa właśnie cechy NWOBHM. Energiczna kompozycja będąca hołdem dla wczesnego Iron Maiden czy Angel Witch. Kto gustuje w szybszym graniu to powinien docenić petardę zespołu w postaci „Too Young To Die” . Album promował singiel „Blood and Iron” i to słuszny wybór. Mamy tutaj ostrzejszy riff w wykonaniu DD. Murleya i przebojowy charakter utworu. Co ciekawe zespół nie boi się dłuższych kompozycji i w takim „The King's Road” pokazują że stać ich na wiele. Bardzo rozbudowany kawałek, z ciekawymi motywami i przejściami. Sam Iron Maiden by się nie powstydziłby się takiej kompozycji. Jest jeszcze energiczny tytułowy kawałek w postaci „Of gods and Men” , ostrzejszy „Devil In Me” o punkowym klimacie, a całość zamyka kolejny singiel tj „Beyond The Sun”w którym jest coś z Black Sabbath.

Tak nagrywa się albumy przesiąknięty klimatem lat 80, tak właśnie nagrywa się klasyczny materiał. Fani Black Sabbath, NWOBHM czy Dio będą zachwyceni. Phantom nagrał bardzo prosty i łatwy w odbiorze album, który ma być dowodem, że muzyka tamtych lat nie umarła i wciąż ma się dobrze. Bardzo udany debiut.

Ocena: 8/10

środa, 7 stycznia 2015

RUTHLESS - They Rise (2015)

Kto by pomyślał, że amerykański Ruthless jeszcze kiedyś powróci do świata żywych. Miło jest widzieć, że kolejna formacja z lat 80 powraca z nowym materiałem. Ruthless to jeden z tych amerykańskich bandów, który zaliczany jest do przedstawicieli klasycznego US power metalu i często jest wymieniany obok Omen, Liegie Lord czy Jag Panzer. Faktycznie ten zespół nie odbiegał stylistycznie, a przynajmniej taki rodzaj muzyki prezentował w latach 80. Zespół powstał w 1982 r i zostawił po sobie bardzo mocny debiut w postaci „ Discipline of Steel”. Potem kapela się rozpadła i teraz powraca po prawie 30 latach z nowym albumem tj „They Rise”. Wspomnienia odżyją i znów można sobie przypomnieć stary dobry US power metal.

Ze starego składu został wokalista Sammy Dejohn, który śpiewa jeszcze wyżej i jeszcze agresywniej niż przedtem. Wciąż jednak stara się zachować tradycję i dawny blask Ruthless. Jest jeszcze Kenny Mcgee, który był odpowiedzialny za partie gitarowe na debiucie. Tym razem wspiera go Dave Watson. Ta współpraca na nowym albumie brzmi solidnie. Jest mocno, agresywnie i do przodu. Tutaj nie dostaniemy niczego innego jak typowy, rasowy US power metal przesiąknięty latami 80. Zespół nie kombinuje i stroni od eksperymentów, stawiając przede wszystkim na tradycyjne rozwiązania. Nawet brzmienie jest dość surowe i nieco przybrudzone, by jeszcze bardziej nam przybliżyć debiut i lata 80. Słychać to dość dobrze w otwierającym „Defender”. Drugi utwór to „Leceration” i tutaj postawiony na mroczny klimat, na stonowane tempo i sporo tutaj starego Metal Church. Tytułowy utwór „They Rise” to ciekawa mieszanka Black Sabbath i Sacred Steel. Zespół może nie grzeszy pomysłowością i sporo tutaj wtórności, tak jak to jest w oklepanym „Circle of Trust”, który mógłby zdobić album Blaze'a Bayley'a. Zespół najlepiej wypada w takim szybszym graniu jakie prezentuje w „Hang Man”. Typowy US power metal z domieszką thrash metalu i to jest to co tygryski lubią najbardziej. Sporo tutaj wpływów Attacker, zwłaszcza jeśli w słuchamy się w główny motyw gitarowy. Z tych ciekawszych kompozycji warto wymienić tutaj niezwykle melodyjny „Out of the Ashes” , czy thrash metalowy „Frustation” . Warto wspomnieć że mamy tutaj też utwory z epki „Metal Without Mercy”, co jeszcze bardziej podkreśla wartość nowego wydawnictwa.

Ruthless powrócił i pokazał, że pomimo upływu czasu można odnaleźć się w nowych czasach i grać dalej swoje. Tradycyjny US power metal zakorzeniony w latach 80, tak można opisać „They Rise”. Może nie jest to nic nowego, ani też wybornego, ale jest to kawał solidnego metalu, który ucieszy smakoszy staroci i kultowych kapel, który poszły w zapomnienie. Ruthless witamy z powrotem.

Ocena: 7/10

STARGAZERY - Stars Aligned (2015)

Zastanawialiście się kiedyś jakby to było gdyby Rainbow się reaktywował? Jakby brzmieli? Czy było to dalej to samo co kiedyś? Czy może Ritchie próbowałby nieco odświeżyć formułę? Można by się długo zastanawiać nad tym, ale po co męczyć się jak można sięgnąć po nowy album Stargazery. 4 lata zespół poświecił nad przygotowaniem następcy „Eye on The Sky” z 2011r. Tamten album zrobił niezłą furorę i odniósł spory sukces. Szczerze w tamtym czasie nie wierzyłem, że zespół stać nagrać coś lepszego niż debiut. Jednak „Stars aligned” to znacznie bardziej dojrzały album, bardziej dopracowany i możemy tutaj mówić o prawdziwym arcydziele. Stargazery są w szczytowej formie i zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko nie tylko sobie, ale innym zespołom grającym melodyjny metal z domieszką hard rocka.

Stargazery to bardzo ciekawy przypadek. Chcą konkurować choćby z takim Axel rudi Pell, który też przecież specjalizuje się w melodyjnym metalu, który również sporo czerpie z Rainbow, czy Black Sabbath z okresu Tony Martina. Mogłoby się wydawać, że młody zespół nie jest wstanie konkurować z takim zespołem, że nie jest w stanie stworzyć niczego pomysłowego, a tym bardziej świeżego i bardziej autorskiego. Tutaj was zaskoczę. Stargazery to jeden z nie wielu zespołów, który najlepiej odświeżył formułę Rainbow czy właśnie Black Sabbath z okresu Tonego Martina. Niby zespół wykonuje podobnie utwory, stawia na podobną stylizację i sposób tworzenia melodii. Jednak Stargazery robi swoje i pozostaje wierny swojemu charakterowi. Baśniowy klimat, typowe fińskie klawisze, które nadają melodiom futurystyczny charakter, nie zapominając przy tym o finezyjnych partiach gitarowych, które swoją gracją i techniką są równie genialne jak te Ritchiego Blackmore'a. Tutaj szacunek i wielkie brawa dla Pete'a Ahonena, który stanął na wysokości zadania. Co ciekawe co utwór to inny motyw, to większe zaangażowanie i ciekawszy pomysł. Jest pod wielkim wrażeniem. Nie jest łatwo skomponować 13 utworów i zagrać tak je by każdy wnosił coś innego do albumu. Prawdziwą ucztą są tutaj pojedynki gitara kontra klawisze. Marco Sneck stworzył niezwykły świat za pomocą klawiszy. Tutaj nie jest do końca typowy Rainbow. Jest bardziej w stylu fińskim, bardziej progresywnie, ale wszystko jak zwykle słodkie i bardzo melodyjne. No i tutaj można nieźle odpłynąć w tym baśniowym klimacie. Trzeci bohater tej płyty, bez którego nie byłoby mowy o klimatach Rainbow to wokalista Jari Tiura. Słychać, że inspirował się Tony Martinem i Doggie Whitem. Materiał jest tak świetny i każdy utwór to prawdziwa perła. Otwieracz „Voodoo” to kawałek, który pokazuje jak powinien brzmieć melodyjny metal naszych czasów. Nutka symfoniki w tle, coś z Evil Masquarade, coś z Rainbow, ale też sporo fińskiego metalu tutaj upchano. Dalej mamy podniosły, epicki „Angel of The Dawn” i to jest kompozycja, którą nie da się opisać słowami. Niby jest lekka, niby bardziej hard rockowa, ale ma w sobie to coś magicznego. Nawet duch Queen można tutaj wyłapać. W podobnym klimacie jest utrzymany, finezyjny, ciepły i nieco melancholijny „Missed Train to Paradise”. Więcej Rainbow i to z tego z „ Strangers in Us All” słychać w „Invisible” . Tutaj można doszukiwać się odpowiedzi na te pytania postawione na wstępie. Jest tez i miejsce dla Black Sabbath z czasów Martina i tutaj najlepszym tego przykładem jest nieco marszowy „Absolution”. Klimaty Aor i spokojny motyw, wręcz romantyczny to atuty ballady „Academy of Love” i tutaj zespół stara się wycisnąć z nas łzy. Odświeżona formuła Rainbow w „Painted into a corner” z nutką symfonicznego klimatu brzmi naprawdę interesująca. Wystarczy posłuchać ile pracy i serca wkłada w swoje partie gitarzysta Pete. To robi wrażenie. Melodyjny „Dim the Hallo” przesiąknięty melodią rodem z twórczości Abba czy partiami gitarowymi na miarę Queeen też brzmi ciekawie. Ostrzejszy riff można uświadczyć w „Bring Me The Night”, ale to dalej melodyjny metal zakorzeniony w Rainbow. Każdy utwór to potencjalny hit i tak też jest z „Warriors Inn” czy „Dark Lady”. Jak widzicie sami materiał jest bardzo równy i urozmaicony.

Stargazery znakomicie odświeżył formułę Rainbow i pokazał, że można czerpać z wielkich kapel, jednocześnie nie popadać w kopiowanie. Album dopracowany pod każdym względem i pokazuje, że muzyka Rainbow może brzmieć świeżo i wręcz baśniowo. Stargazery to póki co jeden z najciekawszych zespołów reprezentujących Finlandię, która ostatnio przeżywa kryzys, jeśli chodzi o produkcje metalowe.

Ocena: 10/10

SHADOWBANE - Facing The fallout (2015)

Post apokaliptyczny świat i power metal? Brzmi intrygująco i dość pomysłowo. Takie ponury, nieco futurystyczny klimat, a także nutka mroku, który czeka na nas w tym świecie to jest coś co może zagwarantować jeszcze większe doznania. Młody band o nazwie Shadowbane wiedział jak się za to zabrać i jak zachwycić słuchaczy. Grają od 2007 roku, jednak do tej pory wydali mini album „Dystopia”, który zachwycił recenzentów i słuchaczy. Zespół poszedł zaciosem i nagrał cały album zatytułowany „Facing The Fallout”. Już okładka to najlepszy dowód na to, że zespół potrafi stworzyć post apokaliptyczny świat i sprawić, że ciarki przejdą. Wielu okrzyknęło ten zespół jako nadzieję power metalu i słuchając tej płyty można dojść do wniosku, że to nie jest wcale nad użyte stwierdzenie.

Sukces tej płyty tkwi nie tylko w pięknej okładce, która zdobi ten album. Tutaj źródłem mocy jest choćby ciekawa stylistyka. Niemiecka kapela stara się nawiązać do najlepszych zespołów z swojego kraju i namyśl przychodzi Paragon, czy Gamma Ray. Jednak Shadowbane to formacja, która gra power metal w którym jest nie tylko teutoński metal, ale też US Power metal i tutaj można usłyszeć wpływy Vicious Rumors, czy Iced Earth. Brzmienie jest soczyste i na miarę amerykańskich płyt i nawet nutka thrash metalu, podkreśla jego zadziorność. Nad brzmieniem czuwał tutaj Dirk Schalchter z Gamma Ray i odwalił kawał dobrej roboty. Zostańmy jeszcze na chwilę przy muzyce i stylu tej grupy. Płytę właściwie zdominowały szybkie utwory, w których można odczuć lata 80, 90, a także troszkę nowoczesności. Wokalista Stefan brzmi nieco jak Lars z Stormwarrior czy Blaze Bayley, ale z pewnością to dzięki niemu utwory są niezwykle melodyjne i power metalowe. Ostre cięte riffy, niezwykła dynamika, harmonijne melodie i agresja wyjęta z thrash metalu to jest to co zapewniają nam gitarzyści. Luka i Markus dają czadu i każdy kto gustuje w pomysłowych i energicznych zagrywkach gitarowych ten będzie zachwycony. Słychać przez cały album, że jest to power metal i to wysokich lotów. Otwarcie płyty za pomocą „Red Alert” to był dobry strzał. Znakomicie zostajemy wprowadzenie w ten post apokaliptyczny świat. Ciarki przechodzą na samą myśl. „Beyond The Winds of War” to przykład, że można połączyć amerykański i niemiecki, teutoński power metal. Oczywiście słychać tutaj coś z Gamma Ray, coś z Vicious Rumors, Iced earth, a nawet Heavenly z płyty „Virus”. Melodyjny riff brzmi nieco znajomo, ale zespół dołożył wszelkich starań by brzmiało to dość świeżo i obyło się bez powielania czyiś pomysłów. W takim „Traitor” można wyłapać owe thrash metalowe patenty. Destruction? Kreator? No na pewno w tym utworze wykorzystaną z niezłym skutkiem thrash metalową motoryką. Dzieje się też spore jeśli chodzi o melodie i popisy gitarzystów. Jeśli tak ma brzmieć power metal w roku 2015 to nie mam nic przeciwko temu. Rozbudowany „Under Bleeding Skies” jest bardziej heavy metalowy, bardziej urozmaicony i jest to dość ciekawa kompozycja, zwłaszcza pod względem wykonania. „After The Fallout” to kawałek, który przypomina do bólu ostatni album Attacker. Znany z epki „Dystopia” to nieco inna kompozycja. Melodia w stylu arabskim, bardziej tradycyjny riff i można tutaj dostrzec podobieństwa choćby do „Egypt” Dio. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest „Tear Down The Wall” i to jest taki power metal jaki każdy kocha, zwłaszcza ci co lubią klimaty Gamma Ray. Interesujący jest też nieco przesiąknięty Judas Priest „Badlands Law”. Nie brakuje przebojów co potwierdza „Last Division”, a zamykający „Source of grief” to taki ukłon w stronę Cage czy Death Dealer. Kawał ciężkiego, szybkiego i niezwykle ostrego power metalu.

Właśnie taki jak ten ostatni utwór jest cały album. Nie ma czasu na sentymenty, na smutne ballady, na nie potrzebne eksperymenty. Młodzi stawiają na ostre riffy, na prawdziwy power metal zakorzeniony w US Power metalu i tym niemieckim, bardziej teutońskim. Chcą dorównać wielkim zespołom pokroju Gamma Ray, Vicious Rumors, Attacker, Cage czy Iced Earth. I wiecie co? Udaje im się to. Znakomity debiut, który już daje niezły start Shadowbane. Ciekawi mnie co jeszcze nam zgotuje ten zespół, jeśli pierwszy album brzmi właśnie tak. Polecam.

Ocena: 8.5/10

 

wtorek, 6 stycznia 2015

NIGHT DEMON - Curse of The Damned (2015)

Dopiero rok 2015 się zaczął. Jednak jak się skończy to wiem, że na pewno będziemy pamiętać z tego roku debiut amerykańskiej kapeli o nazwie Night Demon. Nie przez to, że stworzyli coś nowego, nie przez to że są kolejną z wielu kapel pokroju Striker, Enforcer czy Skull Fist, lecz dzięki ich pierwszej płycie. „Curse of the Damned” to płyta, która brzmi jakby została zarejestrowana na początku lat 80 i to nie w Stanach Zjednoczonych, lecz w Wielkiej Brytanii. Jeśli wychowałeś się na klasycznym metalu, twoim życie rządzi NWOBHM i wielkie albumy Angel Witch, Diamond Head czy Iron Maiden, to jest to album idealny dla Ciebie. Zaprzestań na chwilę grzebać w starociach i odpal debiutancki album Night Demon.

Jest tak jak być powinno. Jest mroczna, nieco okultystyczna okładka, która przyprawia o dreszcze, jest klasyczne brzmienie nawiązuje do lat 80 i albumów Iron Maiden czy Saxon. Dzięki takim szczegółom płyta brzmi jeszcze bardziej naturalnie i jeszcze bardziej odczuwamy klimat lat 80. Nie jest to żadna tania podróbka, ani tworzenie na siłę. Słychać, że trio, które tworzy ten zespół kocha taki właśni heavy metal i odnajdują się w tym. Wszystko napędza wokalista i zarazem basista Jarvis, którego wokal jest taki naturalny i charyzmatyczny. Może nie porywa agresją, czy też wysokimi rejestrami, ale specyficzna maniera sprawia, że pasuje do tego co słyszymy. Stylistycznie zespół nie odgrywa żadnej ameryki i zabiera nas do oklepanych motywów znanych z płyt Iron Maiden, Angel Witch, czy Diamond Head. Mało to oryginalne, ale ,miło się tego słucha. Siła tej płyty tkwi w energii, w przebojowości, a także szczerości. Zespół gra swoje, nikogo nie udaje i nie robi to dla pieniędzy. Panowie dobrze się bawią, a my razem z nimi. Zaczyna się od szybkiego „Screams in The Night” i tutaj mamy typowy heavy/speed metal w stylu lat 80. Oklepany riff i refren, ale nie przeszkadza to żeby się zachwycać wykonaniem i odtworzeniem tamtych lat. „Curse of The damned” wykazuje się mroczniejszym klimatem i partią basową rodem z Iron Maiden. Z kolei taki riff „Satan” przypomina wczesny Mercyful Fate. Akurat ten utwór jest nieco ostrzejszy i mroczniejszy. Dalej jednak słychać tutaj spore ilości NWOBHM i przebojowy charakter. Speed metalowy „Full Speed Ahed” brzmi jak typowy klon Enforcer. Niestety cienka jest granica między tymi wszystkimi zespołami i to może też być ich największym minusem. Będziemy mięć sporo takich samych, niczym się nie wyróżniających kapel. Gitarzysta Brent Woodward dwoi się i troi by album nie był na jedno kopyto, żeby partie gitarowe były urozmaicone i zaskakujące. To wychodzi mu całkiem dobrze, co słychać w rozbudowanym „The Howling Man”. Mocny riff, klimat i przejścia przypominają stary, dobry Black Sabbath. Na pewno warto wyróżnić nieco rock'n rollowy „Livin Dangerous” , przebojowy, nieco hard rockowy „Mastermind” czy rytmiczny „Run For Your Life”, który jest przesiąknięty debiutanckim albumem Iron maiden. Całość zamyka „Save Me Now”, który brzmi jak ukłon w stronę Black Sabbath.

Debiutancki album Night Demon składa się ze znanych motywów, tak więc na porządku dziennym są skojarzenia z takimi tuzami jak Black Sabbath czy Iron Maiden. Zwłaszcza, że zespół nie kryje się z tym. Nie grają niczego nowego, ani też nie są lepsi w tym co robią od Skull Fist czy Enforcer. Równie dobrze odnajdują się w heavy/speed metalu lat 80, choć Night Demon w przeciwieństwie do tamtych kapel, skupia się najbardziej na NWOBHM. Bardzo udany debiut i czekamy na rozwój Night Demon.

Ocena: 8/10

U.D.O - Decadent (2015)

Aż ciężko uwierzyć, że od ponad 40 lat Udo Dirkschneider tworzy heavy metal i wciąż nie ma dość. Szybko zyskał status kultowego, jednego z najlepszych metalowych głosów. Co ciekawych mimo swojego wieku( ma już 62 lata) wciąż jego wokal brzmi agresywnie i wciąż przyprawia o gęsią skórkę. Od 1987 roku istnieje jego własny band o nazwie U.D.O. Dla wielu jest to kopia Accept i w sumie nie ma się czemu dziwić. Od samego początku tak właśnie brzmiała muzyka Udo, a kolejne albumy tylko to potwierdzały. Regularne wydawanie albumów i solidny heavy metal na każdym z nich to cechowało te albumy. Ostatni album „Steelhammer” to był jeden z jego najgorszych albumów. Przyczyn można doszukiwać się w zmianach personalnych, w odejściu Stefana Kaufmanna, który miał ogromny wpływ na styl zespołu i to on był odpowiedzialny za aspekt kompozycyjny. Wszystko się zmieniło. Teraz Udo tworzy materiał razem z basistą Fittym Wienholdem. W składzie jest też dwóch nowych gitarzystów, a mianowicie Andrey Smirnov i Hasperi Heikkinen. Nie dawno odszedł perkusista, tak więc zespół Udo jest już nieco innym zespołem. „Steelhammer” był nieudany i myślałem że jego los podzieli nowy album „Decadent”. Już okładka i sam promujący utwór nie zapowiadał niczego dobrego. W życiu bym nie pomyślał, że Udo Dirkschneider nagra jeden ze swoich najlepszych albumów od czasów „Mastercutor” czy nawet sięgając do wcześniejszych albumów.

Każdy z fanów Udo Dirkschneidera będzie tutaj szukaj drugiego Accept. Cóż nowy album pokazuje jak powinien brzmieć ostry, świeży heavy metal osadzony w nowoczesnym, nieco brutalnym brzmieniu. Nie uświadczymy tutaj typowe chórki wzorowane na Accept, nie uświadczymy kompozycji będących klonem tego co grał Accept. Cieszy mnie, że Udo wykazał się pomysłowością, że nagrał materiał świeży i bardziej charakterystyczny dla jego solowej kariery, aniżeli dla Accept. Brzmienie zostało przerysowane z „Steelhammer”, z kolei przebojowość jest na miarę „Mastercutor”, a sam materiał jest równy jak za czasów „Holy” czy „Thunderball”. Jednak najbardziej mnie cieszy fakt, że jest to najcięższy album od czasów „Timebomb”, który jest moim ulubionym dziełem Dirkschneidera. „Decadent” wyróżnia na tle innych albumów na pewno ostry wokal Udo, który próbuje w jakiś sposób nawiązać do lat 80 i ery „Timebomb”. Wychodzi to całkiem nieźle. Co można jeszcze o tym albumie powiedzieć? Solówki w wykonaniu Andrey i Hasperiego są po prostu wyborne. Jest agresja, jest melodyjność, ciekawa przejścia, prawdziwe pojedynki na solówki. Może teraz przesadzę, ale ostatni raz tak udane solówki były właśnie na „Holy” czy „Timebomb”. Kawał dobrej roboty i tutaj „Decadent” niszczy wiele płyt wydanych przez Udo. Dwaj nowi gitarzyści zaczynają się rozumieć i ich gra wniosła powiew świeżości do muzyki Udo. Zresztą samo kompozytorstwo Udo z Fittym też sprawiło, że teraz Udo brzmi nieco inaczej. Jest nutka nowoczesności, jest agresja, jest ponury klimat, jest też spora ilość toporności. W przypadku płyt U.D.O ważną rolę odgrywa otwieracz. Tutaj płyta otwiera „Speeder” i brzmi jak kawałek wyjęty z „Dominator” czy „Rev- Reptor”. Wynika to głównie z podobnie ostrego riffu. Szybkie tempo, agresywny wokal Udo i ciężki riff, to kojarzy się tylko z „Timebomb”. Choć zespół sprawił, że brzmi to na swój sposób nowocześnie. Ten utwór jako pierwszy ukazuje niezwykłą przebojowość i solówki z górnej półki. Dzieję się tutaj całkiem spory i podoba mi się to bardziej niż ostatni album Accept. „Decadent” jak utwór promujący nie sprawdził się. Sam utwór jest ciężki, nieco przekombinowany, jednak toporność, stonowane tempo i partie basowe, brzmią niczym klasyk „Balls To The Wall”. Tytułowy kawałek zyskuje więcej po kolejnych odsłuchach. Taki nowoczesny heavy metal, jaki prezentuje Udo jest do przyjęcia. „House of Fake” to bardzo energiczny kawałek i tutaj zespół gra jeszcze ostrzej i ciężej. Znów warto zwrócić uwagę na złożone i bardzo melodyjne popisy solowe. Dawno Udo tak nie grał i cieszy mnie ukłon w stronę „Timebomb”. Dalej mamy mroczniejszy „Mystery”. To już nieco inny kawałek, bowiem tutaj jest wolniejsze tempo, jest też nutka nowoczesności, a także czegoś z debiutu. Tutaj zespół pokazał, jak można odświeżyć i unowocześnić znaną nam formułę z „Balls to The Wall” czy „Animal House”. Nowy album to dzieło, które nawiązuje do klasyków, które kipi energią i przebojowością. „Pain” to przykład że Udo przeżywa drugą młodość. To jest rasowy kawałek Udo, który brzmi jakby został nagrany w latach 80. Mógłby śmiało zdobić „Facaless World” czy „Holy”. Kurcze nawet „Metal Heart” tutaj można poczuć. Gitary brzmią klasycznie, a do tego jeszcze typowy chórek w stylu Accept. To musi się podobać. Po tej mocnej dawce prawdziwego heavy metalu przyszedł czas na odpoczynek w postaci ballady „Secrets in Paradise”. Co z tego że ma w sobie coś z ostatniej ballady Grave Digger tj „Nothing To Believe”. No Udo dawno nie stworzył tak klasycznej ballady. Kupuje to. Wypoczęli? To wracamy dalej do ostrego heavy metalu. „Meaning of Life” to kolejna petarda, który zachwyca rytmicznym i niezwykle pomysłowym riffem. Udo śpiewa niczym jak za czasów lat 80 i to cieszy. Ten utwór napędza chwytliwy i bujający refren, a także jak zwykle duet gitarzystów. Andrey i Hasperi to bohaterowie tego wydawnictwa jak dla mnie. Z kolei „Breathless” to też cięższy i mroczniejszy kawałek, ale brzmienie riff i cała otoczka sprawiają, że kawałek ma w sobie coś z „Balls To the Wall”. Ciekawa melodia prowadząca, hard rockowy refren, to też ukłon w stronę lat 80. Najszybszym kawałkiem na płycie jest „Under Your Skin” i tutaj zespół też zabiera nas do „Timebomb” i czasów Udo w Accept. Kompozycja agresywna, ale niezwykle chwytliwa. „Untouchable” to utwór bardziej stonowany, nieco mroczniejszy i mniej przebojowy. Stylistycznie jest tutaj nawiązanie do starego Accept i to również kawał solidnego heavy metalu. Dalej mamy rozpędzony „Rebels of The Night” czyli przebój na miarę tych hitów z „Timebomb”. Na sam koniec został „Words in Flame”. Najbardziej rozbudowana kompozycja, o bardziej epickim charakterze. Klimat i wykorzystanie tutaj klawiszy, sprawia że utwór przypomina znakomity „Faceless World”.

Nie ma słabych momentów, nie ma wypełniaczy. Od samego początku do samego końca mamy typowy, wręcz klasyczny materiał Udo. Jest toporność, są momenty, że myślimy że to drugi „Balls To The Wall” choćby pod względem stylizacyjnym czy brzmieniowym. Jest niemiecka toporność, jest mrok i lekki brud. Kompozycje to wycieczka po najlepszych albumach Udo i miło jest usłyszeć dzieło, które przypomina „Timebomb” czy „Facelles World”. Wiem to są bardzo mocne słowa, bo przecież „Rev-Raptor” czy „Mastercutor” to bardzo dobre albumy, ale „Decadent” to nie tylko nawiązanie do klasyki, ale też i powiew świeżości. Udo dawno nie nagrał tak przemyślanego, tak ostrego i energicznego albumu. Spodziewałem się gniota a tutaj dostałem jeden z najlepszych albumów Udo, który bardziej przypadł mi do gustu niż „Blind Rage” Accept. Wybacz Udo, że zwątpiłem w Ciebie, że nie wierzyłem że stać Ciebie jeszcze na taki album, który można postawić obok „Holy”, czy „Timebomb”. Brać i słuchać, bowiem Udo wraca do gry.

Ocena: 9/10

CONVENT GUILT - Guns for Hire (2015)

Macie ochotę znów poczuć się jak w latach 80? Mając na sobie koszulkę Saxon czy też Iron Maiden słuchając w tle płyt Angel Witch? Te wspomnienia mogą wam przywrócić Australijczycy z Convent Guilt. 13 stycznia 2015 oficjalnie zostanie wydany debiutancki album zatytułowany „Guns For Hire”. To jest po prostu łatwy, chwytliwy heavy metal przesiąknięty latami 70/80 i NWOBHM. Chłopaki nie dają poznać, po sobie że to ich debiut, że płyta została nagrana w 2014 roku. W czym tkwi sekret zespołu? Jak udało im się stworzyć dzieło, które nas zabierze w niezapomnianą podróż do lat 80?

Sekret tkwi w szczegółach. Nieco mroczna okładka utrzymana w stylizacji Angel Witch już daje nam sygnał czego mniej więcej można się spodziewać. Im bardziej się zagłębiamy w surowe, brytyjskie brzmienie, w stylizację i wykonanie tym bardziej dostrzegamy tutaj klimat lat 70 czy 80. styl kapeli jest dość ciekawy, bo składają się na niego nie tylko elementy NWOBHM spod znaku Angel Witch, Iron Maiden czy Saxon, jest też punkowy klimat, ale jest też coś z Ac/Dc z okresu lat 70. Tak więc mamy ciekawą mieszankę tradycyjnego heavy metalu, hard rocka i NWOBHM. Mamy sekcję rytmiczną w której przemawia NWOBHM, a także Black Sabbath, do tego partie gitarowe, które porywają klimatem, prostotą, chwytliwością i zadziornością. Wszystko zostaje splecione charyzmatycznym wokalem Iana. Zespół od razu obrał sobie cel za klasyczne brzmienie, styl zakorzeniony w Angel Witch i NWOBHM. To zostało w pełni osiągnięte. Muzyka jest tylko potwierdzeniem tego. Album jest bardzo treściwy i wypełnia go 8 utworów, co jeszcze bardziej podkreśla przywiązanie do lat 70 i 80. Kiedy odpalamy płytę to od razu wita nas szybki „Angels in Black leather” i to jest dynamiczna kompozycja w której można doszukać się coś z Iron Maiden czy Angel Witch. Hard rockowy „Don't Close Your Eyes” może bardziej stonowany, bardziej rytmiczny, ale z pewnością równie chwytliwy i melodyjny. Zespół najlepiej radzi sobie z szybkimi kompozycjami i nic dziwnego, że płytę z dominowały takie petardy jak „Guns for Hire” czy „Perverse Altar”. Dość oryginalnie brzmi „They Took Her away”, choć można się doszukać wpływów starego Black Sabbath z lat 70. Kawałek wyróżnia na pewno główny motyw i pomysłowe wykonanie. Na sam koniec został przebojowy „Convict As Arms” oraz speed metalowa petarda w postaci „Stockade” i tutaj można doszukać się nawet cech Motorhead. Jak widać, materiał jest klasyczny, może i nieco prosty i przewidywalny. Nie jest to na pewno nic nowego, nic czego już nie słyszeliśmy.

Mimo powielania pewnych motywów i pewnej wtórności album jest bardzo dobrą pozycją w swoim gatunku. Ciężko dzisiaj o płytę utrzymaną w klimacie lat 70 i 80. Płytę na której jest klasyczne brzmienie i muzyka stylizowaną na NWOBHM i klasyczny heavy metal spod znaku Judas Priest, Iron Maiden czy Angel Witch. Bardzo dobry start Convent Guilt i teraz trzeba czekać na kolejny atak australijskiej formacji.

Ocena:8/10

niedziela, 4 stycznia 2015

LAWDY - Outlaw Invasion (1990)

W okresie 1989-1994 działa bardzo ciekawa kapela, która się zwała Lawdy. To nieco zapomniana niemiecka kapela, którą muzycznie można porównać do Accept, Warlock, Steelover, Warriors czy Scorpions. Może i takich kapel było kilka w tamtym okresie, ale Lawdy śmiało można zaliczyć do najciekawszych zespołów grających heavy metal z domieszką hard rocka. Nie tylko specjalizowali się w łączeniu tych dwóch gatunków, ale również mieli pomysły na ciekawe kompozycje. Efektem ciężkiej pracy oraz ich pomysłowości były dwa znakomite albumy, które gdzieś przepadły w gąszczu innych wydawnictw. Jednak warto o nich pamiętać, bo są to płyty z naprawdę wartościową muzyką. Pierwszym albumem był „Outlaw Invasion”. Może i okładka nie wiele zdradza, może i płyta jest krótka bo trwa 37 minut, ale nie to się liczy przecież. Najważniejsza jest zawartość i to jak prezentują się muzycy. Lawdy to kapela, która potrafiła oczarować swoją szczerością i z pewnością charyzmatycznym wokalistą. Sven Freytag to jeden z atutów tej kapeli. Wie jak śpiewać ciepło i lekko, ale też potrafi się odnaleźć w wysokich rejestrach. Takich wokali aż chce się słuchać i na pewno nie jednemu przyjdzie na myśl płyty Kinga Diamonda czy Gravestone. W takim „Heart and Soul” śpiewa niczym Klaus Meine ze Scorpions i ta ciepła ballada potrafi złapać za serce. Tej płyty fajnie się słucha, bo jest urozmaicona i pełna niespodzianek. Zaczyna się niewinnie bo od klimatycznego otwieracza w postaci „Rock;n Roll Crazy”. Tutaj już można się przekonać, że zespół stawia na chwytliwość, na proste motywy. Andreas Laszewski zadbał o to, żeby partie gitarowe cechowały się finezją i lekkością. Zagrane są z pomysłem i z dbałością o technikę. Dla fanów brzmienia gitary będzie to prawdziwa uczta. „Rock You To The Ground” może nieco zalatuje punktowym klimatem, ale to również mocny hard rockowy przebój. „What Love Means” brzmi jak mieszanka Dokken z Def Leppard. Utwór ma bardziej stonowane tempo i bardziej komercyjny wydźwięk. Z pewnością jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Tak samo w sumie można napisać o energicznym „High on Love”, który pokazuje metalowe oblicze zespołu. Tutaj jest też podkreślone jak zespół potrafi w dość łatwy sposób stworzyć hit i to taki, który zostaje z nami na długo. Nie zabrakło tez pazura i nutki speed metalu, a to właśnie dostajemy w rozpędzonym „Never Surrender”. Jest też coś dla fanów starego Accept z okresu „Metal Heart” i mam tutaj na myśli „Hiroshima”, który znakomicie nawiązuje do tamtego wydawnictwa. Nie tylko klimatem, ale wykonaniem. Jak ktoś wątpi w talent gitarzysty ten może przeanalizować instrumentalny „Nocturne”, zaś najsłabszym utworem wydaje się zamykający „Shake Me”. Bardzo treściwy i przemyślany materiał, który porywa lekkością, przebojowością i prostotą. Lawdy pokazał tym albumem, że drzemie w nich potencjał. Szkoda tylko że nagrali jeszcze jeden album. Polecam.

Ocena: 8.5/10

THIRD DIMENSION - Where Dragon Lies (2014)

Chcecie znów poczuć się jak w latach 90, kiedy to był boom na słodki, melodyjny power metal? Macie dość nowoczesnej papki i chcecie znów posłuchać szczerego grania na miarę klasycznych albumów Edguy, Gamma Ray czy Helloween? Jedyne czego wam trzeba to hiszpański band o nazwie Third Dimension. Może i zespół istnieje 10 lat, ale debiutancki album „Where The Dragon Lies” ukazał się w roku 2014.

Patrząc na okładkę tego wydawnictwa mam przed oczami okładki Dragonhammer i to też jest bardzo dobre skojarzenie, bo i wpływy tej kapeli są słyszalne. Third Dimension zadbał o każdy szczegół, a wszystko po to, żeby krążek był jak najbardziej zbliżony do płyt power metalowych z lat 90. Kolorystyczna okładka z smokiem w roli głównej to jeden z tych aspektów, który nas przekonuje do tego, że mamy do czynienia z dziełem szczerym i stworzonym na wzór klasycznych płyt z tego gatunku. Również i samo brzmienie jest skonstruowane tak, że nie ma w nim sztuczności, czy eksperymentowania. Jest prosto i szczerze. Nacisk położono na surowość i drapieżność i to zdaje egzamin. By brzmieć jak Gamma ray czy Helloween trzeba mieć coś więcej. Trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który zaimponuje swoją charyzmą i techniką. W tej kwestii Hiszpanie też zaskakują, w końcu w swoich szeregach mają Jose, który brzmi jak klon Micheal Kiske czy Ralpha Sheepersa. Dzięki niemu takie petardy jak „Tree of Lies” nabierają przestrzeni i power metalowego wydźwięku. Można poczuć klimat Gamma Ray czy Helloween. Jest melodyjność, przebojowy refren i energiczny riff. Brzmi to tak jak powinno brzmieć. Otwieracz „Ray of Light” to kompozycja, które określa to co gra Third Dimension. Jest to prosty, energiczny, melodyjny power metal. Liczy się zabawa, zarażanie pozytywną energią, nakarmienie nas atrakcyjnymi melodiami i to się w pełni udaje. Sam otwieracz to znakomity hołd dla Helloween z czasów strażnika. Skojarzenia z „Eagle Fly Free” są jak najbardziej na miejscu. Wpływy Kaia Hansena są słyszalne choćby w takim chwytliwym „Insane”. Motorem napędowy tego zespołu bez wątpienia jest Sergio i Alberto. Ten gitarowa machina funkcjonuje jak najbardziej prawidłowo. Wykazują się zgraniem, pomysłowością, a także znakomitym wyczuciem. To przedkłada się na jakość riffów, energicznych solówek, a to determinuje jakość utworów i ich przebojowość. Wolniejszy „Darkest Paradise” nieco słabszy, ale też zespół tutaj nie żałuje ciekawych melodii. Z power metalowych petard wyróżnia się dynamiczny „The Colour of The Sign” czy „The Edge of The sword”. Całość zamyka „Welcome Too” i to znakomite podsumowanie tego krążka.

Można im zarzucić wtórność i odgrzewanie nam znanych motywów. Jednak zespół zachwyca szczerością, przekazem i tym, że grają melodyjny power metal, ten wykreowanym w latach 90. Fani Helloween, Edguy czy Gamma Ray będą zachwyceni.

Ocena: 8/10

sobota, 3 stycznia 2015

PREMORTAL BREATH - They (2014)

5 młodych muzyków niemieckiego pochodzenia, 5 lat grania już na scenie i jeden cel. Tym celem jest granie nowoczesnego heavy metalu, w który jest miejsce na agresję, na nutkę z metalcore, na hard rockowe szaleństwo. W ich muzyce jest też hołd dla klasycznego metalu, jest miejsce na melodie, ale wszystko zostało tak stworzone,żeby biła z niego owa nowoczesność. Nagrali póki co jeden album i zwie się „They”. O kim mowa? Tak o Premortal Breath, który w roku 2014 pokazał, że można grać ciekawy nowoczesny heavy metal.

Kolorowa i nieco kiczowata okładka płyty sugeruje, że to jakiś niszowy thrash metal. Dopiero zawartość w pełni weryfikuje z czym mamy tak naprawdę do czynienia. Jak na zespół, który nagrał swój pierwszy album, to trzeba ich pochwalić za udaną produkcję. Brzmienie jest soczyste i nowoczesne. Położono tutaj nacisk na agresję, na drapieżność i trzeba przyznać, że znakomicie się to komponuje z tym co wygrywa duet gitarowy. Herbold/Eyemer stawiają tutaj przede wszystkim na melodyjność, na nowoczesność, na drapieżność. Raz jest progresywnie, raz szybko, a innym razem ostrzej. Nowoczesny wydźwięk materiału to również zasługa wokalisty Thomasa Burgera, który momentami ociera się o metalcore'a czy thrash metal. Na debiutancki album trafiło 8 kompozycji dając nam prawie 40 minut muzyki. Mocnym uderzeniem jest otwieracz „Your Ruin”, który zwiastuje nam że muzycy wiedzą jak grać nowoczesny, drapieżny heavy metal. „Into The Light” to bardziej rytmiczny kawałek, w którym jest nutka mocnego hard rocka. „Fuck My Brain” ma w sobie sporo cech thrash metalu i najwięcej tego sygnowanym marką Metallica. Jesteś i miejsce na szybsze granie, co potwierdza „Pain”. Mamy też mroczniejszy „Trapped” i przebojowy „Pleasure”, a całość podsumowuje zadziorny „Bloody Baby Shower”. Materiał jak widać jest bardzo treściwy i utrzymany na równym poziomie. Jest to solidna praca, ale zawsze jest jakieś „ale”.

W tym przypadku brakuje przede wszystkim motywów godnych zapamiętania, które warto przeżywać. Nie ma tutaj przebojów, które wybiły by zespół. Jest solidnie i nic ponadto. O „They” można powiedzieć płyta jakich wiele i taka z serii na jeden raz. Posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5.5/10

P.s Podziękowania dla Metalmassage za udostępnienie materiału

piątek, 2 stycznia 2015

THE SCINTILLA PROJECT - The Hybrid (2014)

Biff Byford to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów, który odniósł sukces z Saxon. Potęga brytyjskiego heavy metalu, ale Biff też występował gościnnie na różnych płytach, co sprawiało, że można było go posłuchać w różnych innych dźwiękach, nie koniecznie kojarzących się z Saxon. Najbardziej zapadł zapewne występ w Avantasii. Troszkę nieco inny klimaty i w sumie na pewno każdy fan Biff pomyślał sobie, jakby to było gdyby Biff miał jeszcze jakiś inny band, gdyby śpiewał w zespole innym niż Saxon. O dziwo, pojawił się The Scintilla Project, który powstał w 2013. Jest Biff na wokalu, swoje wsparcie Andy Sneap, który znamy z produkcji ostatnich płyt Accept i grania w Hell i mamy dwóch muzyków Balance of Power. Tak o to mamy pierwszy album tego projektu muzycznego i zwie się „The Hybrid”. Nie jest to drugi Saxon i mówimy tutaj o progresywnym metalu z prawdziwego zdarzenia. Zespół stawia na wyszukane melodie, specyficzny klimat, no nowoczesne brzmienie, pojawiają się klawisze, połamane melodie i to wszystko gdzieś przypomina twórczość Arjena Lucassena i jego Ayeron. To sprawia, że płyta nie jest aż taka łatwa w odbiorze, ale dla smakoszy progresywnego metalu będzie to prawdziwy raj. Zespół właściwie stroni od szybkich kawałków. Właściwie jedynie „Angels” jest taki żywszy i bardziej energiczny. Jest moc, agresja i może to zadowolić nawet fanów Saxon. Bardzo melodyjny i chwytliwy utwór. Nie przeszkadza tutaj progresywnych charakter. Tak poza tym utworem liczy się klimat, emocje i progresywność. To też dominują spokojne i stonowane motywy. „Scintilla” to dobry otwieracz, który jasno daje do zrozumienia, to nie jest Saxon, to coś nowego. Progresywność bardzo dobrze sprawdza się do tematyki s-f. „Beware The children” brzmi trochę jak Masterplan i ten ponury klimat może się naprawdę podobać. Biff też znakomicie sprawdza się w takich kompozycjach, co zresztą pokazał na albumie Avantasii. „Permanence” to utwór, który przypomina mi ostatni album Star One. Utwór zachwyca emocjonalnym ładunkiem i klimatem. Ma też kopa i mocarny riff, co sprawia, że kompozycja wyróżnia się na tle innych. Mamy też piękną i wzruszającą balladę „Some Nightmare” o rockowym feelingu. Godnym uwagi jest też bez wątpienia „Pariah”, który pokazuje co to znaczy progresywny metal i jak można go zagrać, by brzmiał ciekawie i pomysłowo. Coś pięknego. Całość bardzo dobrze podsumowuje „No rest for The Wicked”, gdzie jest podkreślony ten progresywny charakter, mocniejszy riff, klima s-f no i znakomita forma wokalna Biffa. Ten projekt muzyczny miał na celu pokazać nam Biffa z innej strony, posmakować prawdziwego progresywnego metalu i to się udało. Pytanie jakie należy sobie zadać, czy to chwilowa odskocznia Biffa, czy może będzie to jego drugi band? Zobaczymy

Ocena: 7.5/10

środa, 31 grudnia 2014

JOHNNY TOUCH - Inner City Wolves (2014)

Nie wiem jak można nazwać zespół metalowy Johnny Touch, ale to może ja się nie znam. Jest taki zespół i pochodzi z Australi. Grają heavy/speed metal przesiąknięty latami 80 i to już od 6 lat, choć debiutancki album ukazał się w tym roku. „Inner City Wolves” przykuwa uwagę kolorystyczną okładką, która przypomina rysunki Eda Repki. Nie jest to thrash metal, więc nie dajcie się nabrać. Ta młoda formacja żyje latami 80, nie kryję się z tym. Słychać, że jest z tego dumna, że w swoim stylu zawierają elementy z muzyki Judas Priest, Accept, Warlock, czy Iron Maiden. Choć lista jest dłuższa niż się wydaje. Jeżeli nie szukacie wrażeń, powiewu świeżości, ani nic oryginalnego to jesteście na dobrej drodze by polubić ten album. Kolejnym krokiem jest cenić sobie proste granie, z szybszym tempem, chwytliwymi melodiami i refrenami. Jeżeli tak Wam nie wiele trzeba do szczęścia, to może docenicie wartość debiutanckiego krążka Australijczyków. Zawartość jest zróżnicowana, ale przede wszystkim zwarta i treściwa. Można odnieść wrażenie, że najważniejsza rolę pełni wokalista Pahl Hodgson i w sumie nie ma się co dziwić. Jest najbardziej wyrazisty i ma w sobie to coś. Choć gitarzyści też sobie radzą ze swoimi obowiązkami. Może nie ma tutaj niczego nadzwyczajnego, ale jest tradycyjna szkoła, jest kilka zaskoczeń, a przede wszystkim jest ta radość z grania. Słucha się tego przyjemnie, choć jest to do bólu wtórne i schematyczne. Już otwieracz „Its Arlight” wszystko zdradza i psuje niespodziankę co do pozostałej części. Prosty heavy metal przesiąknięty sceną brytyjską. „The Metal Embrace” to utwór, który wyróżnia się bardziej złożonymi i dopieszczonymi solówkami. Jest też coś z progresywnego rocka, co potwierdza rozbudowany „Lady Stutter”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje bez wątpienia „Radiation Axeposure”, który odsyła nas do klasyków Judas Priest. Bardzo fajnie się słucha tych shrederowych popisów gitarowych. Najsłabszym momentem na płycie jest nieco bardziej hard rockowy „End of Daze”. W podobnej konwencji lepiej prezentuje się „Bitch of Son”, który jest bardziej energiczny i przemyślany. Na koniec mamy utrzymany w stylu Warlord, czy Metal Church „ Black Company”.

Solidny heavy/speed metal przesiąknięty latami 80. Proste i łatwo w padające w ucho granie, do tego jasne i szczere, no i niezobowiązujące. Płyta dla mniej wymagających słuchaczy.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 29 grudnia 2014

SEVENTRAIN - Seventrain (2014)





W tym roku fanów bluesowego rocka, czy też bardziej progresywnej odmiany powinien zaciekawić debiutancki album amerykańskiej formacji Seventrain. Kapela powstała w 2012 bardziej jako projekt muzyczny, jednak szybko zmienili swoją formę. Gustują w starym rocku z lat 70 i 80, nie wstydzą się zapożyczać troszkę motywów z Led Zeppelin, Deep Purple, czy Audioslave. Co tutaj usłyszymy to dość łagodne granie, które ma nas porwać klimatem i bogatymi dźwiękami, czasami dość bardzo wyszukanymi. To z kolei sprawia, że muzyka tutaj zawarta nie jest znowu taka łatwa w odbiorze. Na pewno trzeba Seventrain pochwalić za oddanie się tradycyjnej szkole rocka i zabranie nas na wycieczkę po latach 70. Ma to swój urok, zwłaszcza że mocnym atutem jest wokalista Jon Campos, który brzmi nieco jak Jorn Lande czy Ronnie James Dio. Mając takiego wokalistę można działać cuda, a przede wszystkim muzyka staje się znacznie ciekawsza. Płytę otwiera „Bleeding” i jest to solidny hard rock, przesiąknięty latami 70. Jednak brakuje mi w tym nutki zaskoczenia, przebojowości. „Change” już ma w sobie więcej energii i bardziej zapada w pamięci, pewnie przez te nawiązania do Deep Purple. Nie brakuje też łagodnych dźwięków, ocierających się wręcz o pop, co potwierdza „Broken” czy „Pain”. Zespół bez wątpienia najciekawiej wypada w dość cięższych klimatach, gdzie trzeba pokazać pazur i zaskoczyć słuchacza. To właśnie taki „Trouble” czy zamykający „Carry The cross” to najmocniejsze punkty tego wydawnictwa. Jakość partii gitarowych oraz forma samych muzyków też pozostawia wiele do życzenia. Odczuć można brak przebojowości, ponury klimat i granie momentami jakby z przymusu. Tutaj trzeba grać z pasją i swobodą, a tego wcale nie słychać. Potencjał jest i kto wie może zespół nam go w przyszłości ukaże, ale już w pełnej krasie.

Ocena: 4.5/10

sobota, 27 grudnia 2014

EXLIBRIS - Aftereal (2014)

Żyjemy w kraju, gdzie power metal nie należy do najbardziej rozsławionych gatunków muzycznych. Ciężko jest znaleźć zespół, który robi to na wysokim poziomie. Jednak nie można powiedzieć, że nie mamy się czym pochwalić. Nie tak dawno zachwycaliśmy się Pathfinder, a obecnie spory sukces odnoszą Frost Commander, Night Mistress czy w końcu Exlibris. W poprzednim roku Exlibris wydał „Humagination”, który był dla wielu metalowym objawieniem. Wielu słuchaczy określiło muzykę zespołu jako słodki power metal w stylu Edguy. Coś w tym było. Teraz przyszedł czas na zweryfikowanie tego co tak naprawdę ten zespół jest wart i czy nie było to jednorazowy przebłysk. Zespół w dość szybkim tempie nagrał nowy album i po upływie roku od tamtego wydawnictwa możemy się cieszyć „Aftereal”.

Okładka już jest utrzymana w innym klimacie i nie bez powodu. Exlibris dalej tworzą ci sami muzycy i dalej grają power metal. Lecz nowy album jest innym i to pod wieloma względami. Zespół już nie ma zamiaru czerpać z twórczości Edguy i więcej tutaj wpływów Evegrey, Masterplan, Jorn, Royal Hunt czy Kamelot. To przedkłada się na samą stylistykę warszawskiej formacji. Słychać więcej progresywnego metalu, symfonicznego power metalu, a także starego hard rocka spod znaku Deep Purple, zwłaszcza jeśli w słuchamy się w klawisze. Tym razem zespół nie chciał brzmieć klasycznie, a bardziej nowocześniej. Jedni to zaakceptują, że zespół chce się rozwijać i szukać nowych rejonów muzycznych, a inni będą narzekać. Ja jestem rozdarty. Z jednej strony zespół zaskoczył i nagrał dość świeży materiał, a z drugiej strony brakuje mi tego prostego, chwytliwego power metalu w stylu Edguy. Instrumentalnie intro „The Continuum” już nam daje wyraźny sygnał, że będzie to inny album. „Escape Velocity” to przykład, że można grać ciekawy i pomysłowy power metal, który został oparty na ostrym riffie, na symfonicznym klimacie. A jego głównym motorem jest progresywny pazur. To wszystko dobrze współgra i kawał dobrej roboty odwala tutaj wokalista Krzysztof Sokołowski, który brzmi jak Ralf Sheepers czy Tim Ripper Owens. To można uznać, za spory atut Exlibris. Znany nam wszystkim powinien już być „The Day of Burning” z gościnnym udziałem Zbigniewa Wodeckiego. Na szczęście nie użycza on tutaj swojego głosu, lecz odpowiada za solówkę, która po prostu wgniata w fotel. Sam utwór to bardzo udana mieszanka symfonicznego metalu i progresywnego power metalu. Brzmi to intrygująco i na pewno warto odnotować ten kawałek w rozliczeniach tegorocznych, jeśli chodzi o power metal. Ten kawałek przede wszystkim ukazuje umiejętności muzyków i to jakie ciekawe solówki potrafią wygrywać. Współpraca klawiszowca Voltana i Daniela jest tutaj godna podziwu. Znakomicie się uzupełniają i nie ma wzajemnego gryzienia się. Klawisze potrafią brzmieć podniośle i patetycznie, jak to ma miejsce w „In The Darkest Hour”, który jest znakomitym hołdem dla starego Masterplan. Voltan też potrafi nadać im bardziej klasycznego wydźwięku jak to ma miejsce w rozpędzonym „Omega Point”. Słychać tutaj klimat Deep Purple, zaś cała motoryka to czysty power metal zakorzeniony w Primal Fear i wielu innych znanych kapelach. Jeden z najlepszych utworów na płycie, który jest takim łącznikiem z poprzednim albumem. Gościnny występ zalicza też Maksymina Kuzianiak w „Before The Storm” i szkoda, że ten kawałek trwa tylko minutę, bo można było zrobić coś znacznie ciekawszego. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest bez wątpienia „King of The Pit”, który nie tylko wyróżnia się ostrym jak brzytwa riffem, ale i atrakcyjną solówką w wykonaniu Piotra Chancewicza z grupy Mech. Choć ciężko tutaj o prosty power metal, ciężko o przebój, to jednak tutaj należy wyróżnić „Darker Than Black”. Pod tym względem jest to najprzyjemniejszy kawałek, który szybko wpada w ucho. Brzmi to trochę jak utwór Bruca Dickinsona, ale podoba mi się to. Bardziej rozbudowanym kawałkiem jest „Closer”, w którym gościnny występ zaliczają Piotr Rutkowski i Tom Englund. Jest to spokojniejsza kompozycja, w której położony został nacisk na progresywny charakter. Końcówka płyta to już więcej power metalu. Mamy tutaj dynamiczny „False Messiah” z symfonicznym pazurem, nieco przekombinowany „The Mental Crusade” czy melodyjny „Suspended Animation”.

Dla wielu może to być trudny materiał w odbiorze, może to być zaskoczenie, że zespół poszedł w takim kierunku. Jednak można tutaj dostrzec inne ważne cechy. Chęć rozwoju, chęć odkrywania nowych rejonów, chęć próbowania czegoś nowego zostając w głównym kanonie czyli power metalu. Jest energia, pomysłowość, dbałość o detale i poza tym pomysłowość. Dodatkowym atutem”Aftereal” jest powiew świeżości i element zaskoczenia. Exlibris to przykład, że Polacy potrafią grać ciekawy power metal, który porywa świeżością i pomysłowością. Kawał dobrej roboty. Fani Evegrey, Kamelot czy Masterplan będą zachwyceni. Polecam.

Ocena: 7.5/10

RED ZONE RIDER - Red Zone Rider (2014)

Trzech rockowych muzyków, a mianowicie Scott Coogan, Kelly Keeling i Vinnie Moore postanowiło zjednoczyć siły i stworzyć band o nazwie Red Zone Rider. Efektem ich współpracy jest debiutancki album o nazwie „Red Zone Rider”. Płyta jest skierowana do fanów rocka, zwłaszcza progresywnego czy AOR. Zespół nie kryje swoich fascynacji latami 70, co zrozumiałe się wydaje usłyszeć tutaj wpływy Rainbow, Led Zeppelin, Whitesnake czy Deep Purple. Zespół stawia na emocje, na piękne i dojrzałe melodie, a przede wszystkim łagodny, ujmujący klimat. Jest to muzyka skierowana do tych słuchaczy co cenią sobie rock najwyższych lotów. Wysoki poziom zapewnia wokal Kelly'ego, który przypomina trochę manierę Biffa z Saxon. Lekka chrypa, sporo emocjonalnego ładunku i taki kojący charakter sprawiają, że jego wokal jest hipnotyzujący. Do tego popisy jednego z najbardziej uzdolnionych gitarzystów reprezentujących neoklasyczny styl i mamy wszystko co jest potrzebne do pełnej ekscytacji. Otwarcie płyty kawałkiem „hell No” dobrze nastraja, bo od razu daje przedsmak tego co nas czeka. Klimatyczny rock przesiąknięty latami 70. Słychać, że mamy do czynienia z doświadczonymi muzyki, którzy wiedzą jak podejść do tego tematu. Marszowy „By The Rainbows End” jest hołdem dla twórczości Ritchiego Blackmore'a. Nie brakuje pięknych, romantycznych ballad co potwierdza „Cloud of Dreams”. Jest też sporo hitów i do tych najlepszych zaliczam „Never Trust a Woman” czy „Hit The road”. Na koniec chciałbym też wspomnieć o rozbudowanym „Obvious” który ukazuje progresywne oblicze zespołu. To wszystko składa się na to, że mamy do czynienia jednym z najciekawszych albumów rockowych roku 2014.

Ocena: 8/10

czwartek, 25 grudnia 2014

KISSIN DYNAMITE - Megalomania (2014)

Po dwóch dość udanych albumach niemiecki Kissin Dynamite najwidoczniej się wypalił, a ten stan rzeczy tylko potwierdza najnowszy krążek zatytułowany „Megalomania”. Pomijam fakt, że zespół brzmi bardziej w stylu glam metalu, że więcej w ich muzyce z Steel Panther, czy Skid Row, ale czemu nie ma już takiej pomysłowości takiej energii jak na poprzednich albumach? O to jest pytanie.

Gdyby nie nazwa zespołu, to bym nie skusił się na ten album, bo już okładka bardziej kojarzy się z rapem niż heavy metalem. To nie jest dobry znak. Choć zespół nie stał się innym zespołem, wciąż gra heavy metal z dużą dawką hard rocka, choć skład nie uległ zmianie, to jednak muzyka brzmi inaczej. Więcej glam metalu, popowego rocka i trochę więcej młodzieńczego charakteru. To wszystko składa się na to, że „Megalomania” brzmi jak karykatura poprzednich wydawnictw. Dużo żartowania, zbyt radosnych dźwięków, a chciałoby się trochę powagi, a chyba przede wszystkim więcej hitów i bardziej zapadających motywów. Tego nie ma, jest za to krótki i zwarty materiał, co jest chyba jedynym plusem tego wydawnictwa. Dziwaczne dźwięki w otwieraczu już trochę odstraszają i wzbudzają wątpliwości czy odpaliliśmy aby dobry album. No cóż o dziwo „DNA” to jeden z najciekawszych i najbardziej zapadających kawałków. Spora w tym zasługa prostego refrenu. Glam pojawia się już w większej ilości w „Meniac Ball” i tutaj słychać, to wszystko co wytknąłem wcześniej. Zbyt dużo kombinowania, unowocześnienie też tutaj nie jest dobrym sprzymierzeńcem. Również na niekorzyść zespołu działa popowe granie pod stacje radiowe, a właśnie tak odbieram „Fireflies”. Hard rockowy „Deadly” to solidny hard rockowy utwór, ale też nie ma szału. Nieco punkowy „Running Free” też pokazuje jak zespół stracił swój potencjał i pomysł na kompozycje. Z każdą sekundą materiał się staje nudniejszy i kusi żeby zakończyć męki. Warto wysiedzieć do końca bo pojawia się tam jeszcze całkiem udany „Ticket to Paradise” choć to też ukłon w stronę nowocześniejszych dźwięków.

To już nie jest ten sam Kissin Dynamite, który przykuł moją uwagę metalowym „Addicted to Metal” czy radosnym, hard rockowym „Money, Sex and Power”. O nowym albumie można powiedzieć, że jest nudnym, zbyt przekombinowanym i dalekim od tego co zespół zaprezentował do tej pory. Miejmy nadzieję, że to nie koniec niemieckiej formacji.

Ocena: 2/10

środa, 24 grudnia 2014

WARRANT - Metal Bridge (2014)

A to ci niespodzianka. W życiu bym nie przypuszczał, że niemiecki Warrant powróci jeszcze do świata żywych. Ich działalność przypadła na lata 80 i wtedy właśnie światło dzienne ujrzał debiutancki album „The Enforcer”, który uzyskał status kultowego. Każdy kto lubi heavy/speed metal utrzymany w stylu Savage Grace, Gravestone, Iron Angel, Running Wild czy Abbatoir powinien znać ten krążek. Po wydaniu tamtego dzieła kapela długo nie pociągnęła i się rozpadła. Teraz po prawie 30 latach kapela nie dość że reaktywowała się to jeszcze nagrała drugi album. „Metal Bridge” to nic innego jak kontynuowane tamtego stylu z lat 80. Można odnieść wrażenie, że zespół postanowił w najlepsze dopisać dalszy rozdziała tego co zaczęli w latach 80. To niezmiernie cieszy, że nie zmienili swojego stylu i dalej są wierni tym samym priorytetom.

Ta niemiecka machina wcale nie zardzewiała i wciąż sprawnie funkcjonuje. Wszystko znów opiera się na ostrych riffach, w których liczy się szybkość i agresja. Oczywiście Warrant nie byłby sobą gdyby nie wokal Jorga, który jest charyzmatyczny i odzwierciedlający niemiecką toporność. Ciężko sobie tutaj wyobrazić inny typ wokalu jak ten przypominający Chrisa Boltendahla czy Udo Dirkschneidera. Idealnie on pasuje do tej całej otoczki. Nowy album wypada nie wiele gorzej od debiutu z lat 80. Sekret tkwi, że w sumie skład nie wiele się zmienił. W końcu poza Jorgiem, pozostał Oliver May. Perkusista Thomas Rosemann radzi sobie całkiem dobrze jak nowego członka, co słychać w „Dont get mad even”. Z koeli gitarzysta Dirk dobrze dogaduje się z Oliverem co dało w efekcie bardzo poukładany i przemyślany album. Nowoczesne brzmienie, podkreśla agresywność i dynamikę, której jest tutaj pod dostatkiem. „Asylum” to po pierwsza kompozycja zaraz po krótkim itrze i tutaj słychać to co najlepsze w niemieckim metalu, to co najlepsze w heavy/speed metalu. Riff mógłby spokojnie zdobić album Accept, czy Headhunter. Kto polubił debiutancki album Panzer prowadzonego przez Schmiera, ten również pokocha to co gra obecnie Warrant. W „Come and Get it” jest nacisk na agresję i heavy metalowy wydźwięk. Słychać, że toporność jest tutaj bardzo istotna. Odgrywa ona większą rolę niż wygrywanie prostych i atrakcyjnych melodii. Na płycie nie brakuje cech thrash metalu, co słychać w mocnym „You Keep Me In Hell” czy w ”Face The Death”. Nowy album kipi energią i ciężko tutaj o coś innego jak o szybki speed metal, który znajdujemy w „Hellium Head” czy „Nyctophobia”. Na dłuższą metę może to być nieco nużące, że prawie przez całą godzinę słuchamy podobnych motywów. Plusem tego jest, że nie ma zbędnych wypełniaczy i płyta jest równa.

Niektóre powroty do świata żywych kończą się nie powodzeniem i prawdziwą katastrofą. Taka wpadka tylko wtedy psuje to co zespół osiągnął przed laty. Jednak Warrant wychodzi z tego obronną ręką. „Metal Bridge” podtrzymuje to co zespół prezentował w latach 80. Jest to udana kontynuacja tego, co zawierał „The Enforcer”. Jest ta sama dynamika, toporność, pazur i spora dawka speed metalu. Brawo panowie. Witamy z powrotem i czekamy na więcej takich albumów.

Ocena: 8/10

wtorek, 23 grudnia 2014

ANGRA - Secret Garden (2015)

Pamiętacie czasy, kiedy to brazylijski band o nazwie Angra był jednym z najważniejszych zespołów w kategorii power metal? Te czasy już nie powrócą. Był cień nadziei, że odświeżony skład może to zmieni. W końcu pojawienie się Fabio Lione z Rhapsody of Fire w szeregach Angra można uznać za błogosławieństwo. Niestety zamiast patrzeć na odrodzenie Angra na nowym albumie tj „ Secret Garden”, to widzimy jak Angra nabiera cech Rhapsody of Fire. Jest sporo symfonicznych elementów, jest bawienie się podniosłymi chórkami, jest klimat fantasy i w dodatku jest sporo też progresywności. Gdzie jest power metal? Jest ale w nie wielkiej ilości i często zagłuszony właśnie przez eksperymentowanie, przez progresywność i patenty symfoniczne. To już najwyższy czas zapomnieć o dawnym stylu Angra. Przyjrzyjmy się zatem temu co zespół gra w roku 2015.

Została nazwa zespołu, logo i intrygujące pomysły na okładki. Gorzej już jest z muzyką. Za dużo kombinowania, za dużo progresywności, za dużo przerysowania cech Rhapsody of Fire. Często podczas słuchania nowego albumu można się zastanowić czy to nowy album Angra czy Rhapsody of Fire. Fabio Lione to jeden z najlepszych wokalistów i na pewno jego występ w Angra jest warty odnotowania. Jednak liczyłem na to, że przyniesie on ze sobą więcej power metalu. Na pewno jest kilka momentów, które są warte uwagi. Na pewno otwieracz „Newborn Me” dobrze się prezentuje i pozwala wciąż wierzyć, że czeka nas bardziej power metalowy materiał. Jest nutka nowoczesności, jest też pazur, agresja, przebojowość i nutka progresywności. To jest to co chciałem usłyszeć i szkoda, że takich utworów jest tutaj za mało, żeby przypomnieć nam stare czasy Angra. Power metal pełną gębą mamy w „Black Hearted Soul” i to jest Angra jaką kocham. Nie przeszkadza tutaj podniosłość i epicki chórki rodem z Rhapsody of Fire. Kiko i Rafael odwalają tutaj kawał dobrej roboty. Jest szybkość, jest dynamika i pomysłowość, a w dodatku nawiązują tutaj do klasyków. To musi się podobać. Bardziej urozmaicony „Final Light” też dobrze się prezentuję, choć tutaj zespół chciał zaprezentować bardziej nowoczesny power metal. Bardzo dobry początek i szkoda że zespół to zmarnował na rzecz komercji i bardziej rockowych kompozycji. „Storm of Emotions” może i zachwyca klimatem i stylem, ale nie jest to czego fani oczekują od Angra. Obecność Simone Simons w „Secret garden” nie dodaje magii ani też nie sprawia że utwór jest wyjątkowy. Utwór jest spokojny i dość monotonny. Ciekawszy jest „Crushing Room” z Doro Pesch, choć i tutaj za dużo kombinowania i za mało prostoty. Na koniec takie prawdziwe zestawienie obecnego stylu Angra z starym. Nowy reprezentuje „Silent Call”, a stary „Perfect Symmetry”, który jest jednym z najlepszych utworów od czasów „Temple of Hate” .

Kiedy słucham takie utwory jak „Perfect Symmetry” to jeszcze zaczynam mięć nadzieję, że może jeszcze gdzieś tam jest Angra, który lubię za album „Temple of Hate”. Brakuje mi tych starych czasów, kiedy liczyło się coś więcej niż progresywność i power metal był ważnym składnikiem w muzyce Brazylijczyków. Może pojawienie się Fabio Lione coś zmieni? Nic może trzeba poczekać na kolejne albumy. Póki co jest to tylko przebłysk, który przejawia się w kilku utworach. Warto sięgnąć dla tych paru momentów po nowy album Angra.

Ocena: 5/10

SAVAGE MASTER - Mask of The Devil (2014)

Kiedyś liczyła się charyzma, pomysłowość, ciekawy image, intrygująca nazwa zespołu, czy nagrywanie treściwego materiału. To sprawiało, że wiele kapel nagrywało znakomite albumy, wiele z nich wybiło się i zyskało status kultowego. Dzisiaj już ciężko o takie cechy i właściwie wszystko jest robione dla zysków, robione tanim kosztem, bez silenia się i wkładu własnego. Amerykański band o nazwie Savage Master to jeden z tych zespołów, który brzmi jakby narodził się w latach 80, który wierzy w te dawne ideologie. Podobnie tak jak wiele kapel z lat 80 tak i Savage Master stawia na pomysłowość, prostotę, na treściwy materiał, bez zbędnego silenia się. Co ich wyróżnia to również pomysłowy image i mroczna nazwa zespołu. Wszystko jest tak skonstruowane i dopracowane, że Savage Master ma w sobie to coś. Nie wiele kapel potrafi autentycznie brzmieć jak przystało na late 80 i to nie jest falsyfikacja. Patrząc na rok 2014 to trzeba przyznać, że „Mask of The Devil” to jeden z najciekawszych wydawnictw, zwłaszcza kiedy będziemy przeglądać tegoroczne debiuty.

Płytę zdobi jedna z najciekawszych okładek jakie widziałem w roku 2014. Jest mrok, jest tajemniczość i nutka okultyzmu w tle. Nasuwają się stare dobre okładki z lat 80, zwłaszcza Mercyful Fate. Kolejnym aspektem, który nas przybliża do tamtych lat to surowe, przybrudzone brzmienie. Znów kłania się Mercyful Fate czy Black Sabbath. Te zespoły w jakiś sposób ukształtowały styl amerykańskiej formacji. Jednak tutaj można wyłapać nie tylko heavy metalowe kapele, jest bowiem też coś z doom metalu czy black metalu. Ciekawa mieszanka i robi to wrażenie. Ponury, mroczny, okultystyczny klimat odgrywa tutaj kluczową rolę i to on determinuje wydźwięk płyty. Wszystko brzmi bardzo klasycznie i nie ma tutaj mowy o eksperymentach czy silenie się na nowoczesność. Taki stan rzeczy podkreśla to, że muzycy grają prosto z serca, szczerze i nie mają na celu zgarnięcia kasy. Chodzi o zaspokojenie swojej ambicji i granie tego co się kocha. To słychać w otwieraczu „Blood on The Roose”. Jest nacisk na średnie tempo, na mroczny klimat i nie powinno dziwić tutaj klimat Black Sabbath czy Mercyful Fate. Zespół stawia na treściwe utwory, tak więc nie uświadczymy tutaj żadnych kolosów. W sumie to jest jedna z zalet materiału, że trwa 30 minut. W takiej formie dłuższy materiał mógłby nas zanudzić. Savahe Master to nie tylko ciekawe popisy gitarowe Larrego i Adama, to również charyzmatyczna wokalistka. Stacey Peak śpiewa agresywnie i przypomina najlepsze albumy Chastain czy Hellion. To musi się podobać. „The Mystifying Oracle” to utwór znacznie agresywniejszy i uświadczymy tutaj więcej dynamiki. Znakomicie wymieszano tutaj patenty wyjęte z twórczości Chastain, Metal Church czy Heretic. Klimat doom można wyczuć w mroczniejszym „Mask Of The Devil”. Instrumentalnie jest tutaj sporo cech starego Mercyful Fate. Zespół wie jak zaskoczyć fanów, jak ich oczarować klasycznym brzmieniem. Średnie tempo i nutka NWOBHM to cechy „The Ripper in Black”, z kolei fani szybkiego grania docenią „Kill Without warning”, który jest przebojem z prawdziwego zdarzenia. O szybsze bicie serca przyprawią też chwytliwy „Marry The Wolf” i speed metalowy „Death Rides The Highway”. Najdłuższym utworem jest „Altar of Lust” i to jest styl Savage Master w pigułce.

Dzięki takim zespołom jak Savege Master wciąż można się delektować latami 80. Nawet patrząc na ich zdjęcia, na image, to można poczuć się jak w tamtym okresie. Zespół w pełni oddał się temu co robi i robią to na najwyższym poziomie. Zadbano o każdy możliwy detal, by wszystko brzmiało autentycznie. Kawał porządnego heavy metalu w klasycznym stylu z wpływami Black Sabbath i Mercyful Fate. Nie brakuje w ich muzyce też elementów NWOBHM czy Doom metalu. To wszystko sprawia, że „Mask of The Devil” to jeden z najciekawszych debiutów roku 2014.

Ocena: 9/10