Kiedyś to powstawały prawdziwe albumy koncertowe. Były emocje, klimat, żywa publika i można było poczuć się jakbyśmy uczestniczyli w danym wydarzeniu. Dzisiejsze albumy to zazwyczaj obdarte z emocji i prawdziwego klimatu wydawnictwa, w których dopracowania w studiu zabijają wszystko. "Imaginations Through The looking glass" i album cd w postaci "Live" jakie zgotował Blind Guardian w 2003 i 2004 r były i dalej są prawdziwym majstersztykiem. Blind Guardian przez ostatnie lata raczej nie rozpieszcza swoich fanów jeśli chodzi o wydawnictwa. 14 lat przyszło czekać na nowy album koncertowy, a nowe albumy studyjne ukazują się w odstępstwie 4-5 lat. Kiepska frekwencja. W 2015 roku światło dzienne ujrzał "Beyond the Red Mirror", który odniósł sukces komercyjny. Jest to bardziej progresywny i symfoniczny album. Nie jest to już ten Blind Guardian, który zasłynął z takich petard jak "Lost in the Twilight Hall" czy "Valhalla". Zespół ruszył w ogromną trasę i podczas tej trasy zaczęto nagrywać materiał na nowy album koncertowy. Nic dziwnego bo trasa cieszyła się sporym zainteresowaniem. "Live beyond the Sphere" to 3 płytowy album koncertowy, w którym zespół skompletował ciekawą setlistę, którą tworzą utwory z różnych momentów i miejsc podczas owej trasy.
Pomysł ciekawy, a jak z efektem? Cieszy na pewno spora ilość materiału i niektóre smaczki, ale nie jest to płyta idealna i na miarę "Live" z 2003r. Nie ma takiej energii, Hansi śpiewa łagodnie i jakoś tak bez ikry. Momentami jest to wszystko jakieś takie płaskie i ugrzecznione, a przecież ten zespół potrafi grać agresywnie i z wykopem. Tutaj zaczynają się mieszane uczucia, bo album jest solidny i słucha się naprawdę przyjemnie. Jednak nie jest to ta klasa co kiedyś. Cieszy mnie, że mamy utwory z różnych etapów kariery i że gdzieś w tym wszystkim, że publika dobrze się bawiła.
Na pewno dobrze na żywo wypada rozbudowany i progresywny "The Ninth Wave", który pochodzi z "Beyond the red Mirror". Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten kawałek, to jakoś mi nie podszedł do końca. Bardziej zyskał na żywo podczas koncertu w Warszawie. Cieszy fakt pojawienia się petardy "Banish From Sanctuary", ale właśnie tutaj słychać, że brakuje mocy i tego pazura co kiedyś było słychać. Nawet wokal Hansiego jest jakiś taki bez werwy i zadziorności. Nie mogło zabraknąć klimatycznego "Nightfall", który zawsze sprawdza się na koncertach. Publika zawsze ożywa przy tym utworze.Z nowej płyty na pewno na uwagę zasługuje "Prophecies" , który zachwyca przebojowością i podniosłym charakterem. Bardzo koncertowy kawałek. Z power metalowych petard pojawia się też "Tanelorn" i jest to jeden z mocniejszych punktów płyty. "The last Candle" to jeden z moich ulubionych kawałków z mojej ulubionej płyty Blind Guardian. Pierwszą płytę zamyka kolos w postaci "and then there was the silence".
Drugą płytę otwiera "The lord of The Rings", czyli kultowa ballada Blind Guardian, która zawsze jest mile widziana przez publikę. Jeden z fajniejszych momentów, kiedy publika śpiewa razem z Hansim. Dobrze, że brzmienie nie zagłuszyło tego efektu całkowicie. "Fly" wzięty z koncertu w Warszawie wypada równie dobrze. Najlepszy kawałek z "A twist in the myth" i dzieje się sporo podczas tego kawałka. Kolejną petardą jest nieśmiertelny "Lost in the Twilight Hall" i w końcu zaczyna się coś dziać i jest pożądany power metal. Nie mogło zabraknąć magicznego"Imaginations from the other side", ale znów można odnieść wrażenie, że to nie to co kiedyś. Szkoda, że ucięto intro do "Into the Storm", ale i tak utwór się broni. Z najnowszego dzieła nie mogło zabraknąć energicznego "Twilight of the Gods", który zachwyca mocnym riffem i wciągającym refrenem. Drugi krążek zamyka mocny "And the story ends", który wyróżnia się mrocznym klimatem.
Trzeci album zaczyna się rozbudowanym i melodyjnym "Sacred Worlds", w którym naprawdę sporo się dzieje. Najpiękniejszy moment to "The bard songs (in the forest)", w którym publika dominuje i chyba fajnie byłoby gdyby Hansi mniej śpie kawał, a więcej publika. Pięknie to brzmi. Prawdziwy koncert na żywo. Ciężko sobie wyobrazić koncert bardów bez killera w postaci "Valhalla". Jeden z moich faworytów z całej twórczości Niemiec. Na koniec mamy trzy jakże fantastyczne kawałki. Podniosły "wheel of time", speed metalowy "Majesty" i wielki hit zespołu jaki jest "mirror mirror".
Można narzekać, że jest to wydawnictwo dalekie od ideału i momentami jest dalekim od starych koncertów, ale ma też kilka plusów. Dobra zabawa, ciekawa setlista, zbiór utworów z różnych okresów, również z ostatnich dzieł. Jak ktoś nie miał do czynienia z Blind guardian, to może śmiało sięgnąć po ten album koncertowy. Może nie jest to album koncertowy na miarę tych klasyków z lat 90 czy 80, ale płyta uwieczniła rozmach trasy promującej "Beyond the red mirror" i frajdę fanów podczas uczestniczenia w tym wielkim wydarzeniu. To chyba najważniejsze.
Ocena: 8/10
piątek, 7 lipca 2017
środa, 5 lipca 2017
MASTERPLAN - Pumpkings (2017)
Helloween, Kiske i Hansen szykują się do "Pumpkin united" i brakuje w tym składzie Uli Kuscha czy Rolanda Grapowa. Grapow dalej jest w niezbyt dobrej relacji z Weikathem i dlatego tez nie doszło do skutku powrót tych panów w ramach trasy koncertowej. Roland jednak w inny sposób przypomina swój czas w Helloween. Wybrał opcję albumu z coverami grupy Helloween, ale raczej jest to album który zawiera na nowo zagrane kawałki jakie stworzył Grapow podczas grania w Helloween. O "Pumpkings" była mowa znacznie wcześniej. Fani długo czekali na to wydawnictwo i wreszcie można ocenić jakoś tego dzieła.
Podczas słuchania często pojawia się myśl "Po co? Jaki był sens nagrywania na nowo te kawałki, które nie wymagają poprawki?". Jasne zyskują mocniejsze brzmienie, ostrzejszy styl grania, ale jakoś gdzieś nie ma tej magii, tego tajemniczego klimatu. W dodatku Masterplan jest w nieco innym składzie. Nie ma Jorna, nie ma też Uli'ego, no i niestety Rick nie jest rasowym, power metalowym wokalistą. Jego maniera pasuje do heavy metalowego grania jakie prezentuje w zespole Herman Frank. Tutaj niestety często słychać jak wiele dzieli jego i Kiske czy nawet Derisa. Tak więc mamy zgrabnie zagrany instrumentalnie album, ale nieco gorzej zaśpiewany. Cały czas powracają w myślach oryginalne wersje i w zasadzie żaden cover w wykonaniu Masterplan nie wypada lepiej od klasyka. Płytę promuje "The Chance" czyli jeden z najlepszych kawałków jakie stworzył Roland. Ten utwór jednak jest pisany pod Kiske. Rick nie daje w wysokich rejestrach i raczej działa na niekorzyść. Ślicznie zagrane solówki i riff to nie wszystko. Nie czuć, że to utwór zagrany przez Masterplan, tylko słychać po prostu Helloween. Klawiszy nie słychać, a same aranżacje niczym się nie różnią. Szkoda, że zespół nie postanowił odświeżyć kawałków i nadać im charakteru masterplan. "Someones Crying" to power metalowa petarda i utwór o nieco neoklasycznym zabarwieniu. Znów wokal jakoś mi tutaj nie pasuje i nijak ma się do tego co słyszymy. Jak ktoś nie słyszał oryginału to może polubi tą wersją. Rick wokalnie najlepiej wypada w mrocznym i progresywnym "Mr. Ego". Nic dziwnego, bo tutaj rodził się już styl Masterplan. Dobrze wypada też melodyjny i energiczny "Still We Go", który brzmi nieco dojrzalej w wersji Masterplan. "Escalation 666" to jeden z najcięższych kompozycji jakie stworzył Roland Grapowe. Mroczny i ponury utwór, w którym odnajduje się Rick. Bliżej mu do maniery Andiego niż Kiske, dlatego też efekt jest bardziej zadowalający. W zasadzie moimi faworytami są z tego albumu nieśmiertelny i ponadczasowy "the Time of The oath", który zawsze pasował do twórczości Masterplan aniżeli Helloween. Rick dobrze wpasowuje się w mroczny klimat i ciężkie partie gitarowe. Szkoda, że Hellowen nie gra już tego kawałka na koncertach. Nieco wydłużony i jeszcze bardziej dopieszczony "the dark ride" to kwintesencja stylu gry Rolanda Grapowa. Utwór bardzo melodyjny, ostry i power metalowy. Jedna z moich ulubionych kompozycji stworzonych przez Rolanda.
Ciężko ocenić to wydawnictwo. Ciekawość moja została zaspokojona, ale czuję niedosyt z drugiej strony. Ta płyta powinna się ukazać za czasów Dimeo czy Lande. Rick jest solidnym wokalistą, ale nie radzi sobie z kawałkami Helloween, przez co płyta sporo traci. Instrumentalnie i brzmieniowa jest to płyta wyśmienita. Całościowo nie robi takiego wrażenia. Wracam jednak do klasyków Helloween i nie zaprzątam sobie głowy tym dziełem.
Ocena: 6/10
ANTHEUS - Silent Agony (2017)
Kiedy
mówimy o udanym debiucie to mamy na myśli tak naprawdę
album, który potrafi zapaść w pamięci i to na na znacznie
dłużej. Taka płyta musi być dynamiczna, przebojowa i przede
wszystkim zagrana z głową. Riffy czy melodie muszą być atrakcyjne
i mieć w sobie to coś. Taka płyta musi być zagrana prosto z
serca, z miłości do metalu. Wtedy taki krążek może odnieść
sukces. W kategorii heavy metalu progresywnego na pewno nie można
pominąć debiutu francuskiego Antheus. „Silent agony” spełnia
kryteria, jeśli chodzi o udany debiut.
Kapela istnieje od 1999r i jakoś do tej pory nie udało się wydać pełnometrażowego albumu. Teraz w końcu udało się to wykonać. Ciekawe logo, klimatyczna okładka i soczyste brzmienie sprawiają, że ta płyta potrafi oczarować. Najlepsze jest to, że zespół jest zgrany i każdy z muzyków dokłada cegiełkę by płyta była wyjątkowa. Philippe Dumas odpowiada za klimatyczne i nieco futurystyczne klawisze. To one czynią muzykę francuzów progresywną i bardzo tajemniczą. Ludovic z kolei sprawia że płyta jest energiczna i pełna ciekawych zwrotów. Sporo się dzieje pod względem gitarowym, tak więc nie można narzekać na nudy. Antheus to przede wszystkim charyzmatyczny Franck.
Muzycznie Antheus przypomina momentami Queensryche, crimson Glory czy Dream Theater. Tak więc jest dużo progresji, ale i heavy metalu czy momentami power metalu. Właśnie taki jest dynamiczny i chwytliwy „Rising Kingdom”, który otwiera album. Jeszcze szybszy i bardziej przebojowy jest „The End of the Day”. Jest więcej zadziorności, więcej gitarowych popisów, ale i też ciekawszy klimat. Zespół świetnie buduje napięcie na płycie. Też sporo emocji dostarcza żywiołowy „Firemarks” , a zespół zwalnia nieco w mroczniejszym „Arms of winter”. Bardziej epicki jest bez wątpienia marszowy „Tears of the sun”. Wiele ciekawych smaczków i przejść można dostrzec w rozbudowanym „Soul commander”. Soczysty riff i nowoczesne patenty to cechy „In the Attic”, z kolei zamykający „Silent Agony” to prawdziwa petarda, która idealnie podsumowuje całość.
Długo przyszło czekać nam na debiut Antheus, ale warto było. Płyta jest dynamiczna, przebojowa i nie ma przerostu formy nad treścią, co mi jak najbardziej odpowiada. Przemyślany materiał zapada na dłużej w pamięci, a całość jest zagrane z pomysłem. Bardzo dobry start francuzów i czekamy na kolejne wydawnictwa.
Ocena: 8/10
Kapela istnieje od 1999r i jakoś do tej pory nie udało się wydać pełnometrażowego albumu. Teraz w końcu udało się to wykonać. Ciekawe logo, klimatyczna okładka i soczyste brzmienie sprawiają, że ta płyta potrafi oczarować. Najlepsze jest to, że zespół jest zgrany i każdy z muzyków dokłada cegiełkę by płyta była wyjątkowa. Philippe Dumas odpowiada za klimatyczne i nieco futurystyczne klawisze. To one czynią muzykę francuzów progresywną i bardzo tajemniczą. Ludovic z kolei sprawia że płyta jest energiczna i pełna ciekawych zwrotów. Sporo się dzieje pod względem gitarowym, tak więc nie można narzekać na nudy. Antheus to przede wszystkim charyzmatyczny Franck.
Muzycznie Antheus przypomina momentami Queensryche, crimson Glory czy Dream Theater. Tak więc jest dużo progresji, ale i heavy metalu czy momentami power metalu. Właśnie taki jest dynamiczny i chwytliwy „Rising Kingdom”, który otwiera album. Jeszcze szybszy i bardziej przebojowy jest „The End of the Day”. Jest więcej zadziorności, więcej gitarowych popisów, ale i też ciekawszy klimat. Zespół świetnie buduje napięcie na płycie. Też sporo emocji dostarcza żywiołowy „Firemarks” , a zespół zwalnia nieco w mroczniejszym „Arms of winter”. Bardziej epicki jest bez wątpienia marszowy „Tears of the sun”. Wiele ciekawych smaczków i przejść można dostrzec w rozbudowanym „Soul commander”. Soczysty riff i nowoczesne patenty to cechy „In the Attic”, z kolei zamykający „Silent Agony” to prawdziwa petarda, która idealnie podsumowuje całość.
Długo przyszło czekać nam na debiut Antheus, ale warto było. Płyta jest dynamiczna, przebojowa i nie ma przerostu formy nad treścią, co mi jak najbardziej odpowiada. Przemyślany materiał zapada na dłużej w pamięci, a całość jest zagrane z pomysłem. Bardzo dobry start francuzów i czekamy na kolejne wydawnictwa.
Ocena: 8/10
wtorek, 4 lipca 2017
STALLION - From the dead (2017)
3 lata kazał nam czekać niemiecki band Stallion na nowy album, ale o to jest "From the Dead" czyli drugi krążek tej formacji. Dla wielu nazwa Stallion nie wiele mówi, ale ci co mieli przyjemność posłuchać debiutu z przed 3 lat w postaci "Rise and Ride" jest to kapela o ogromnym potencjale. Niby młoda kapela, która gra od 2013r., niby brak większego doświadczenia i bogatej dyskografii, ale szybko pokazali na co ich stać. Grają klasyczny heavy/speed metal, w którym słychać stary dobry Helloween, Blind Guardian, Running Wild, Agent Steel czy axxion. Ta kapela czerpie wzorce z lat 80 i klasycznych kapel i to słychać. Wokal Paula, duet gitarzystów i odnowiona sekcja rytmiczna wskazują jakby muzycy tworzyli w latach 80, a w cale tak nie jest. Nawet brzmienie jest tak podrasowane by przywołać klimat starych dobrych lat 80. To jest spory plus tej kapeli. Debiut był dynamiczny, zadziorny i przebojowy. Taki też jest nowy album w postaci "From the Dead". Kapela momentami ociera się o speed/ thrash metal rodem z płyt Toxik czy Anthrax. Najlepszym tego dowodem jest tytułowy "From the dead". Ostry riff, niezwykła dynamika i złowieszczy feeling. Świetna to współgra z klimatem okładki, która ma coś z okładek Sodom. Album otwiera "Underground Society" który brzmi jak zagubiony kawałek z debiutu "Running Wild". Niby 3 lata przerwy, a zespół nie zardzewiał, a wręcz przeciwnie. Rozwinął swoje umiejętności i udoskonalił swoje atuty i styl. Jest nie tylko szybko, przebojowo, ale też agresywnie i nawet momentami thrash metalowo. Paul bardzo urozmaica swoje partie wokalne. Raz brzmi jak King Diamond, a czasami niczym Kai Hansen czy Joe Belladona. Niezła mieszanka. Stallion to niemiecka kapela, więc nie brakuje odesłań do Warlock czy Accept i potwierdza to marszowy i toporny "Down and Out". Dalej mamy zadziorny i nieco hard rockowy "Hold the Line". W podobnym klimacie utrzymany jest stonowany "Waiting for A sign" , który przywołuje na myśl kapele Warriors czy Wasp. Nowy album jest bardziej zróżnicowany niż debiut, a jednocześnie tak samo energiczny i pomysłowy. Stallion króluje w speed metalowej konwencji i potwierdza to killer "Lord of the Trenches" czy zadziorny "Blackbox", który ma coś z NWOBHM. Całość zamyka bardziej rozbudowany i urozmaicony "Awaken the Night". Nie ma słabych kawałków, a zespół drugi raz pokazuje klasę. Można jednak nawiązać do lat 80, do kultowych kapel, a przytym zaskoczyć i rzucić słuchacza na kolana. Kolejny świetny band młodego pokolenia i to jeszcze w dodatku z mojego ulubionego rejonu, czyli Niemiec. Warto znać muzykę tych panów. Polecam
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
niedziela, 2 lipca 2017
ICY STEEL - Through the ashes (2016)
11
lat funkcjonowania włoskiego Icy steel minęło bardzo szybko, a
przez ten czas zespół zdobył grono fanów i uznanie na
scenie metalowej. Specjalizują się w graniu soczystego heavy/power
metalu w którym nie brakuje rycerskiego pazura i epickiego
charakteru. Ich sukces tkwi w szybkich i zadziornych riffach, dużej
dawce melodyjności. Icy Steel to maszynka do tworzenia hitów.
Na 4 albumie „Through the ashes” potwierdzają tylko, że trzeba
się z nimi liczyć.
Najnowsze dzieło to dwu płytowe wydawnictwo, które daje nam 60 minut soczystego heavy metalu na wysokim poziomie. Choc okładka jest dość chłodna i bez wyrazu, to jednak panowie nadrabiają mocnym i zadziornym riffem, a także dopracowanym materiałem. Sama zawartość jest urozmaicona, przeplatana różnymi ciekawymi motywami, a wszystko po to, żeby słuchać był cały czas pobudzony. Każdy utwór ma w sobie coś co pozwala przeżywać i rozpamiętywać daną kompozycją. Icy Steel to przede wszystkim świetny i charakterystyczny wokal Stefano. Opanował śpiew w wysokich rejestrach, jak i te bardziej emocjonalne śpiewanie. Bez wątpienia jest on ważnym ogniwem zespołu. Z kolei partie gitarowe wygrywane przez Stefano i Pietro są klimatyczne, melodyjne i potrafią zaskoczyć pomysłowością. Nie ma powodów by narzekać.
Album podzielono na dwie płyty. Pierwsza ma podtytuł before i zawiera większą część materiału. Na sam start dostajemy petardę w postaci „Fire and flames”, który pokazuje że zespół jest w formie. Prosty, energiczny riff zdaje tutaj egzamin. Niby oklepane patenty, ale sprawdzają się. Tutaj też słychać ciekawe i wciągające pojedynki na solówki. Nieco rozbudowany „The day became night” jest bardziej toporny, bardziej złożony. Zespół daje upust swoim pomysłom i nie chce iść na łatwiznę. Echa iron Maiden czy Helloween można doszukać się w przebojowym „Ritual of the Wizzard”. Jest to jeden z mocniejszych punktów na płycie. Dalej mamy marszowy i bardziej epicki „last thing to destroy” w którym Icy steel momentami przypomina Crystal Viper. Oprócz szybkich i mocnych heavy metalowych hymnów jest też miejsce na lekki i przyjemny rockowy utwór w postaci „Today the rain cries”. „Ashes of glory” potrafi ukoić swoim ciepłym klimatem i druga płyta zatytułowana „After” jest bardziej spokojna i balladowa.
Nie ma mowy o rewolucji w muzyce Icy Steel, ale trzeba przyznać że zespół nagrał przemyślany i solidny album. Mocne riffy, chwytliwe melodie i urozmaicenie sprawiają że płyty nie nudzi. Icy Steel jest w formie i „through the ashes” to potwierdza.
Ocena: 7/10
Najnowsze dzieło to dwu płytowe wydawnictwo, które daje nam 60 minut soczystego heavy metalu na wysokim poziomie. Choc okładka jest dość chłodna i bez wyrazu, to jednak panowie nadrabiają mocnym i zadziornym riffem, a także dopracowanym materiałem. Sama zawartość jest urozmaicona, przeplatana różnymi ciekawymi motywami, a wszystko po to, żeby słuchać był cały czas pobudzony. Każdy utwór ma w sobie coś co pozwala przeżywać i rozpamiętywać daną kompozycją. Icy Steel to przede wszystkim świetny i charakterystyczny wokal Stefano. Opanował śpiew w wysokich rejestrach, jak i te bardziej emocjonalne śpiewanie. Bez wątpienia jest on ważnym ogniwem zespołu. Z kolei partie gitarowe wygrywane przez Stefano i Pietro są klimatyczne, melodyjne i potrafią zaskoczyć pomysłowością. Nie ma powodów by narzekać.
Album podzielono na dwie płyty. Pierwsza ma podtytuł before i zawiera większą część materiału. Na sam start dostajemy petardę w postaci „Fire and flames”, który pokazuje że zespół jest w formie. Prosty, energiczny riff zdaje tutaj egzamin. Niby oklepane patenty, ale sprawdzają się. Tutaj też słychać ciekawe i wciągające pojedynki na solówki. Nieco rozbudowany „The day became night” jest bardziej toporny, bardziej złożony. Zespół daje upust swoim pomysłom i nie chce iść na łatwiznę. Echa iron Maiden czy Helloween można doszukać się w przebojowym „Ritual of the Wizzard”. Jest to jeden z mocniejszych punktów na płycie. Dalej mamy marszowy i bardziej epicki „last thing to destroy” w którym Icy steel momentami przypomina Crystal Viper. Oprócz szybkich i mocnych heavy metalowych hymnów jest też miejsce na lekki i przyjemny rockowy utwór w postaci „Today the rain cries”. „Ashes of glory” potrafi ukoić swoim ciepłym klimatem i druga płyta zatytułowana „After” jest bardziej spokojna i balladowa.
Nie ma mowy o rewolucji w muzyce Icy Steel, ale trzeba przyznać że zespół nagrał przemyślany i solidny album. Mocne riffy, chwytliwe melodie i urozmaicenie sprawiają że płyty nie nudzi. Icy Steel jest w formie i „through the ashes” to potwierdza.
Ocena: 7/10
piątek, 30 czerwca 2017
AKOMA - Ravenangels (2017)
Okładki
heavy metalowe mają ogromną siłę i potrafią przyciągnąć do
danej płyty, nawet jeśli instynkt podpowiada, że to muzyka nie dla
nas. Akoma to duński zespół, który działa od 2004 r
i specjalizuje się w gotyckim metalu. W swojej muzyce nie kryją
zamiłowania twórczością Nightwish, Leaves Eyes,
Evanescenes. Teraz w 2017 r zespół wydał swój
debiutancki album „Ravengels”, który jest skierowany do
fanów progresywnego metalu, a także odmiany
symfonicznej.
Patrząc na szatę graficzną „Ravenagels” można dostrzec naprawdę ciekawy pomysł i zgrabne wykonanie. Jest klimat i ciekawy motyw, tak więc można się gapić w nią godzinami. Z kolei sama muzyka też jest zaskakująca dobra. Nie ma grania na siłę, jest sporo intrygujących motywów i wciągający, mroczny klimat. Akoma to przede wszystkim imponująca wokalistka Tanya, który ma coś z operowych wokalistek, a także tych z popu. Tak więc mamy ciekawą mieszankę i w sumie to ona gra pierwsze skrzypce na „Ravenangels”. Zaczyna się klimatycznie bo od zadziornego „Enticing Desire”, który imponuje podniosłością i ciekawymi aranżacjami. Tytułowy „Ravenangels” z gościnnym udziałem Liv Kristine to niezwykle melodyjny i chwytliwy kawałek, który pokazuje że zespół się zna na rzeczy. Energiczny i przebojowy „Change of Propensity” ma w sobie więcej power metalowej natury, co ucieszy fanów tego gatunku. Na płycie znajdziemy bardziej stonowany i rockowy „Hands of Greed” czy cięższy „Vire” o nieco nowocześniejszym zabarwieniu. Zespół potrafi być też komercyjny kiedy trzeba i to pokazuje w spokojniejszym „Humanity”. Całość zamyka bonus w postaci „Bittersweet Memories”.
Jest kilka plusów jak zgrany zespół i utalentowana wokalistka, która potrafi oczarować swoim głosem. Zespół wie co grać i jak to grać. Trzeba jeszcze troszkę popracować nad stylem, nad jakością i nad przebojami, bo tych troszkę za mało. Sam album może znaleźć odbiorców. Warto posłuchać i ocenić.
Ocena: 6/10
Patrząc na szatę graficzną „Ravenagels” można dostrzec naprawdę ciekawy pomysł i zgrabne wykonanie. Jest klimat i ciekawy motyw, tak więc można się gapić w nią godzinami. Z kolei sama muzyka też jest zaskakująca dobra. Nie ma grania na siłę, jest sporo intrygujących motywów i wciągający, mroczny klimat. Akoma to przede wszystkim imponująca wokalistka Tanya, który ma coś z operowych wokalistek, a także tych z popu. Tak więc mamy ciekawą mieszankę i w sumie to ona gra pierwsze skrzypce na „Ravenangels”. Zaczyna się klimatycznie bo od zadziornego „Enticing Desire”, który imponuje podniosłością i ciekawymi aranżacjami. Tytułowy „Ravenangels” z gościnnym udziałem Liv Kristine to niezwykle melodyjny i chwytliwy kawałek, który pokazuje że zespół się zna na rzeczy. Energiczny i przebojowy „Change of Propensity” ma w sobie więcej power metalowej natury, co ucieszy fanów tego gatunku. Na płycie znajdziemy bardziej stonowany i rockowy „Hands of Greed” czy cięższy „Vire” o nieco nowocześniejszym zabarwieniu. Zespół potrafi być też komercyjny kiedy trzeba i to pokazuje w spokojniejszym „Humanity”. Całość zamyka bonus w postaci „Bittersweet Memories”.
Jest kilka plusów jak zgrany zespół i utalentowana wokalistka, która potrafi oczarować swoim głosem. Zespół wie co grać i jak to grać. Trzeba jeszcze troszkę popracować nad stylem, nad jakością i nad przebojami, bo tych troszkę za mało. Sam album może znaleźć odbiorców. Warto posłuchać i ocenić.
Ocena: 6/10
poniedziałek, 26 czerwca 2017
NARNIA - Narnia (2016)
Lata
90 to był czas kiedy pojawiało się wiele zespołów power
metalowych i każdy z nich znalazł swoje grono słuchaczy i
wielbicieli. Szwedzki band o nazwie Narnia szybko zyskał sławę, a
każdy ich album to prawdziwa gratka dla fanów gatunku. Swoim
stylem nawiązują do Avantasia, Edguy, At Vance czy Iron Mask.
Znakomicie łączą elementy neoklasycznego metalu i power metalu, a
przy tym dodają melodyjność i przebojowość. Efekt jest
powalający, a Narnia stała się rozpoznawalnym zespołem dzięki
temu. Ostatni album ukazał się w 2009 roku i „Course of
generation” przyjął się dość średnio. Brakowało takiej
energii, zadziorności i przebojowości jaką mieliśmy na pierwszych
płytach. W 2010 r kapela przestała istnieć i powróciła
dopiero w 2014 r w niemal klasycznym składzie, a owocem tego jest
najnowsze dzieło w postaci „Narnia”.
Płyta ozdobiona skromną, ale klimatyczną okładką i nieco przybrudzonym brzmieniem sprawia wrażenie, jakby zespół przyłożył się tym razem. Celem było sięgnąć do swoich najlepszych dzieł i wrócić do korzeni. Typowa charakterystyczna tematyka o chrześcijaństwie sprawdza się i dodaje uroku całości. Specyficzny i techniczny wokal Christiania sprawia, że Narnia jest jedyna w swoim rodzaju i potrafi oczarować słuchacza. Mimo upływu lat wciąż ma w swoim głosie coś magicznego. Narnia to również ciekawe popisy gitarowe Carla i klimatyczne melodie wygrywane przez klawiszowca Martina. Tak właśnie brzmi Narnia. Jak przedstawia się nowy album?
Na wstępie mamy energiczny i przebojowy „Reaching for the top”, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Przypominają mi się stare dzieła Edguy czy Avantasia. Niezwykle prosty i melodyjny utwór, który pokazuje klasę Narnia. Fani starego Helloween czy Freedom Call pokochają dynamiczny „I Still Believe”, który charakteryzuje się dużą dawką melodyjności i ciekawych motywów. Echa Bloodbound, Dio można doszukać się w marszowy i mroczniejszym „On the highest Mountain”, z kolei „one way to the promised land” ma w sobie sporo elementów progresywnych. Zespół urozmaica płytę bardziej heavy metalowym „Messengers” i chwytliwym „Who do You follow”, który ma w sobie więcej znamion power metalu. Sporo ciekawych zagrywek gitarowych mamy w złożonym „Moving On”, a dla fanów hard rockowych utworów zespół przygotował „Set the World on Fire”.
Dostajemy po 7 latach nie obecności Narnia album, który idealnie podsumowuje ich historię, działalność, styl, a także jest świetnym bilet powrotnym do świata power metalu. Narnia znów żyje i ma się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że na kolejnym album nie trzeba będzie czekać kolejnych 7 lat, zwłaszcza że jest to wyjątkowy zespół o dużym potencjale.
Ocena: 8/10
piątek, 23 czerwca 2017
KROKUS - Big Rocks (2017)
W
2010 r Krokus wydał świetny „Hoodoo”, który był
powrotem do korzeni i jednym z ich najlepszych wydawnictw. Klasyczny
skład sprawił, że zespół przeżywa drugą młodość i
kolejny album w postaci „Dirty Dynamite” to tylko potwierdził.
Mimo lat, mimo swojego podeszłego wieku panowie grają wciąż
wysokiej klasy hard rock w stylu Ac/Dc. Ostatnie dzieło ukazało się
w 2013r i od tamtego czasu zespół wydał tylko wydawnictwo
koncertowe. Mamy rok 2017, a Krokus zamiast wydać pełno metrażowy
album wydaje tylko krążek na którym mamy covery klasycznych
rockowych utworów. Troszkę to mało, ale dobre i to,
zwłaszcza że dawno nic ta szwajcarska machina nie wydała. „Big
Rocks” to album, który sprawia sporo radości i jest miłą
wycieczką po historii rocka.
Typowa dla tego zespołu okładka i brzmienie tylko potwierdzają, że panowie są w bardzo dobrej formie. Na płycie znajdziemy „NIB” z repertuaru Black Sabbath, który brzmi jak kawałek Krokus, tak więc dodali coś od siebie. Nie mogło zabraknąć coś z twórczości Queen i „Tie Your mother down” sprawdza się idealnie. Jeszcze ciekawiej wypada energiczny „My Generation” The Who, w którym Marc pokazuje że jest niczym jak wino czyli im starszy tym lepszy. Jego wokal jest zadziorny i taki naturalny. Przebojowy „Wild Things” The Troogs też ma swój charakter i taki Krokusowy styl. Płytę promował kultowy „The House of the rising Sun”, który nabrał mrocznego klimatu i niezwykłego ciężaru. Do udanych coverów na pewno warto zaliczyć „Gimme Some Lovin” czy kultowy hit Led Zeppelin w postaci „Whole Lotta love”. Słabszym punktem jest cover Boba Dylana w postaci „Quinn the eskimo”, na szczęście mamy energiczny „Jumpin Jack flash”, który zaciera złe wrażenie.
Sama płytę należy bardziej traktować jako ciekawostkę i mam nadzieję, że zespół szybko zbierze siły i zacznie pracować nad nowym albumem bo czas nagli. Jest forma, ale szkoda tracić czas na takie nie potrzebne wydawnictwa, które nie wiele wnoszą do dyskografii.
Ocena: 7/10
Typowa dla tego zespołu okładka i brzmienie tylko potwierdzają, że panowie są w bardzo dobrej formie. Na płycie znajdziemy „NIB” z repertuaru Black Sabbath, który brzmi jak kawałek Krokus, tak więc dodali coś od siebie. Nie mogło zabraknąć coś z twórczości Queen i „Tie Your mother down” sprawdza się idealnie. Jeszcze ciekawiej wypada energiczny „My Generation” The Who, w którym Marc pokazuje że jest niczym jak wino czyli im starszy tym lepszy. Jego wokal jest zadziorny i taki naturalny. Przebojowy „Wild Things” The Troogs też ma swój charakter i taki Krokusowy styl. Płytę promował kultowy „The House of the rising Sun”, który nabrał mrocznego klimatu i niezwykłego ciężaru. Do udanych coverów na pewno warto zaliczyć „Gimme Some Lovin” czy kultowy hit Led Zeppelin w postaci „Whole Lotta love”. Słabszym punktem jest cover Boba Dylana w postaci „Quinn the eskimo”, na szczęście mamy energiczny „Jumpin Jack flash”, który zaciera złe wrażenie.
Sama płytę należy bardziej traktować jako ciekawostkę i mam nadzieję, że zespół szybko zbierze siły i zacznie pracować nad nowym albumem bo czas nagli. Jest forma, ale szkoda tracić czas na takie nie potrzebne wydawnictwa, które nie wiele wnoszą do dyskografii.
Ocena: 7/10
wtorek, 20 czerwca 2017
WIZARD - Fallen Kings (2017)
Troszkę się nazbierało zespołów grających w stylu Manowar, ale wciąż do czołówki najlepszych należy niemiecki band o nazwie Wizard. Działają od 1989 r i mają na swoim koncie 11 albumów, z czego najnowszy krążek "Fallen Kings" ukazał się w tym roku. Ostatnie dwa wydawnictwa, były poprawne, ale brakowało tego epickiego klimatu zakorzenionego w twórczości Manowar, tych bojowych chórków i chwalenia heavy metalu i odyna. Brakowało tych wszystkich smaczków, z których był znany Wizard od samego początku. Każdy z fanów marzył o powrocie do korzeni, do poziomu i stylu z "Odin" czy "Thor". Nadzieja pojawiła się w raz z promocją "Fallen Kings". Wtedy zespół udostępnił obiecujące próbki nadchodzącego albumu. Można było wyczuć, że band chce wrócić do swojego najlepszego okresu i znów tworzyć epicki heavy/power metal przesiąknięty twórczością Manowar.
Rzeczywiście"Fallen Kings" jest najlepszym albumem niemieckiej formacji od czasów "Thor" czy może sięgając "Odin". Jest bardziej klasycznie, bardziej epicko i bardziej w stylu Manowar co ucieszy fanów starych płyt Wizard. Zespół znów stawia na przebojowość, mocne, epickie riffy i podniosłe refreny. Słychać, że jest to płyta z kręgu epickiego heavy/power metalu. Zresztą już klimatyczna okładka "Fallen Kings" przypomina stare okładki typu "Odin". Do tego wszystkiego mocne, soczyste brzmienie które uwydatnia jego atuty. Wizard to przede wszystkim charakterystyczny wokal Sven D'Anna, a także zgrany duet gitarowy Micheal i Dano. Na płycie dzieje się sporo i roi się od ciekawych melodii, ostrych riffów, czy urozmaiceń. To wszystko składa się na równy i zapadający w głowie materiał. Każdy utwór to perełka i uczta dla fanów Wizard.
Na sam start dynamiczny "Liar and Betrayer", który promował ten album. Strzał w dziesiątkę, bowiem kawałek mocno nawiązuje do "Odin". Prosty, ostry riff, epicki klimat, przebojowe solówki i spora dawka dynamiki. Spokojny i mroczny "We are The masses" to marszowy kawałek o epickim charakterze. Tutaj czuć właśnie te inspiracje Manowar. Brzmi to obłędnie. Na płycie nie brakuje ostrych, power metalowych petard i kolejnym tego dowodem jest rozpędzony "Live Your Life". To jest Wizard za jakim tęskniliśmy. "Brothers in Spirit" to z kolei stonowany i bardziej true metalowy kawałek, który potrafi uraczyć nas epickim klimatem. Prawdziwym kilerem na płycie jest energiczny "White Wolf", który śmiało mógłby znaleźć się na "Odin". Dawno Wizard nie grał tak z ikrą. Zespół błyszczy w marszowym i epickim "Wizard until the end", który jest znakomitym nawiązaniem do najlepszych lat Manowar. Jest przebojowo, a przy tym bardzo melodyjnie. Kolejny hit na płycie. Nutka toporności to mocna strona dynamicznego "Let us Unite' oraz złowieszczego "Frozen Blood", który jest jednym z najdłuższych i urozmaiconych kawałków na płycie. Całość zamyka energiczny "You're the king", który idealnie wieńczy ten album.
Troszkę minęło za nim Wizard wrócił na właściwie tory, ale warto było czekać. "Fallen kings" to album na miarę klasycznych wydawnictw Wizard. Najlepsze dzieło od czasów "Thor". Płyta jest wyrównana, dynamiczna, epicka i w zasadzie każdy utwór to perełka. Warto obczaić najnowsze dzieło Wizard!
Ocena: 9/10
BALTIMOR - Eepos (2017)
Kiedy
patrzy się na okładkę najnowszego albumu Baltimor zatytułowanego
„Eepos” to na myśl przychodzą wydawnictwa black metalowe czy
death metalowe. Jednak ten fiński band, który zadebiutował w
2014 r specjalizuje się w heavy/speed metalu. Co ich wyróżnia
na tle innych kapel to bez wątpienia mroczniejszy klimat, a także
nutka hard rocka, NWOBHM czy wreszcie stoner rocka. Trzeba przyznać,
że mamy wybuchową stylistykę, która sprawdza się. „Eepos”
na pewno zaskoczy nie jednego fana klasycznych dźwięków, a
płyta robi spore wrażenia. Wszystko przez przemyślany i dynamiczny
materiał, który potrafi oczarować przebojowością i dużą
dawką melodyjności. Nie brakuje hitów i pomysłowych riffów.
Charyzmatyczny wokalista i zgrani gitarzyści sprawiają, że
Baltimor nie da się pomylić z innym bandem. Już pierwsze dwa
kawałki tj „In Helen” i „Night time
remblers” pokazują jak utalentowany jest zespół i
jak ogromny na ich muzykę miały lata 70 i 80. Jest klasycznie, jest
mrocznie i przebojowo. Echa hard rocka i NWOBHM można usłyszeć w
rytmicznym „Marauder”. Z kolei w ostrzejszym
„Hearse man” można doszukać się elementów
stricte thrash metalowych czy power metalowych i jest to jeden z
moich ulubionych kompozycji na płycie. Muzyka Iron Maiden też dała
się we znaki Baltimor i to słychać w rozpędzonym i melodyjnym
„Hell in a Cell”. Płyta jest bardzo równa,
bardzo zadziorna i nie zwykle dynamiczna. Każdy utwór to
prawdziwka perełka i tytułowy „eepos” potrafi
urzec bojowym charakterem i epickością. „The crusher”
też jest pełen speed/thrash metalowego łojenia i to robi ogromne
wrażenie. Całość zamyka bardziej złożony i marszowy „Heavy
metal shit”, który zabiera nas do świata Black
Sabbath. Nie ma słabych punktów i właściwie każdy element
jest tutaj ważny i kluczowy. Album jest wypakowany hitami, mocnymi
riffami, a klasyczne patenty sprawiają, że całość jest jeszcze
bardziej autentyczna. Jedna z najmilszych niespodzianek roku
2017.
Ocena: 9.5/10
Ocena: 9.5/10
sobota, 17 czerwca 2017
EDENBRIDGE - The great momentum (2017)
Na
nowy album austriackiej formacji Edenbridge przyszło czekać fanom 4
lata i najnowsze dzieło w postaci „The great momentum” to
kwintesencja tej formacji. Nie brakuje tutaj symfonicznego metalu,
power metalu i progresywnego metalu, czy bardziej złożonych
kompozycji. W Edenbridge sporą rolę odgrywa wokalistka Sabine,
która potrafi budować mroczny i podniosły klimat. Dzięki
niej zespół jest łatwo rozpoznać, a sam styl zyskuje
odpowiedniej oprawy. Dominik i Lanvall z kolei odpowiadają za
warstwę instrumentalną i najlepszą zaletą jest pomysłowość i
urozmaicenie materiału. Nowe dzieło niczym w sumie nie zaskakuje,
ale od razu wiadomo, że to album Edenbridge. Całość otwiera
podniosły i orkiestrowy „Shiantara”, który
pokazuje progresywne oblicze zespołu. Bardziej stonowany „The
Die is not Cast” jest bardziej klimatyczny i dobrze
wykorzystano tutaj aspekty rockowe. Znacznie ciekawsze są ostrzejsze
kawałki i mam tutaj namyśli zadziorny „The Visitor”
czy wreszcie przebojowy „Return to the grace”,
które mają w sobie więcej power metalowej natury. Słabym
punktem płyty są komercyjne kompozycje, które nic nie
wnoszą. Mam tutaj namyśli choćby nijaki „Only a whiff of
life”. Całość zamyka 12 minutowy „The greates
gift of all”, który jest najbardziej rozbudowany w
swojej strukturze i z drugiej strony jest to najciekawszy utwór.
Cały czas się coś tutaj dzieje i jest kilka bardzo wciągających
motywów. Sam album może nie jest z górnej półki,
może nie wszystko jest tutaj dopracowane, ale jest kilka aspektów
co czyni album solidnym. Dobry klimat, zróżnicowanie i wokal
Sabine są atutami „The great momentum”.
Ocena: 5.5/10
Ocena: 5.5/10
środa, 14 czerwca 2017
VICTORIUS - Heart of phoenix (2017)
Kiedy
coś się sprawdza i jest stabilność to po coś zmieniać i szukać
dziury w całym? Niemiecki band Victorius wyszedł z takiego samego
założenia i w efekcie ich kolejne dzieło w postaci „Heart of
Phoenix” to czysta kontynuacja poprzednich dzieł. To już 4 album
tej formacji i w swojej naturze bardzo podobny do poprzednich
wydawnictw. W skrócie szybki, energiczny power metal, który
nawiązuje do lat 90. W ich stylu można doszukać się wpływów
Dragonforce, Gamma ray, Freedom Call czy Helloween. Klasyczne
brzmienie i podejście do tematu. Do tego rasowy i uzdolniony
wokalista David Babin i zgrany duet gitarzystów i mamy sprawny
zespół. Panowie działają od 2004 r i w tak krótkim
czasie szybko wbili się do grona najciekawszych zespołów, a
ich najnowsze dzieło to tylko potwierdza. Victorius dalej korzysta
z prostych i chwytliwych patentów, które dadzą w
rezultacie hity, które na długo zostaną w pamięci. Nowy
album to kopalnia hitów, w dodatku album łatwy w odbiorze,
dynamiczny i zróżnicowany. Dominuje szybkość, ale nie
brakuje ciekawych smaczków i urozmaiceń. „Shadowwarrios”
jak i „Hero” to power metalowe petardy, które
szybko pokazują słuchaczowi z czym mamy do czynienia. Jest moc i
energia, która zaraża od samego początku. W „End of
the Rainbow” można dostrzec pewne elementy Rhapsody,
Hammerfall czy Freedom Call. Pomysłowy riff i dobrze wpasowane
chórki nadają podniosłości temu kawałkowi. Jednym z moich
ulubionych utworów na krążku jest nieco rycerski, bardziej
marszowy „Die by my sword”, który pokazuje
zespół z nieco innej strony. Melodyjny motyw i klimatyczne
partie klawiszowe sprawiają, że „Sons of Orion”
zachwyca klimatem i aranżacjami. Echa Rhapsody można usłyszeć w
nieco bardziej symfonicznym i agresywniejszym „Empire of
Dragonking”. W zasadzie zespół nie bawi się w
półśrodki i od początku do końca serwuje nam power
metalowe petardy, które są osadzone w klasycznych latach 90.
Dynamiczny „Hammer of justice”, bardziej
progresywny „Beyond the iron sky”, czy agresywny i
mroczniejszy „Virus” są tego dobrym przykładem.
Całość zamyka bardziej komercyjny „A million lightyers”,
który pozwala nieco odsapnąć po takiej dawce szybkiego power
metalu. Victorious powrócił z kolejnym świetnym i bardzo
dobrze wyważonym albumem, który od początku do końca
serwuje nam wysokiej klasy power metal. Jest sporo ciekawych i
chwytliwych melodii, a album kipi pozytywną energią. Słychać, że
zespół dobrze się bawi przy tym, w dodatku jest to szczera
muzyka prosto z serca. Ja to kupuje.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
niedziela, 11 czerwca 2017
METAL LAW - Hellrider (2016)
W
roku 2008 sporym zainteresowaniem cieszył się album „Lawbreaker”
grupy Metal Law. Młody band prosto z Niemiec pokazał, że można
wciąż grać klasyczny heavy metal z domieszką speed metal, a przy
tym dobrze się bawić. Panowie nie kryli zamiłowania do Manowar,
Judas Priest, Saxon czy Iron Maiden. Choć było to wtórne i
oklepane, to sprawiało sporo frajdy. Szkoda tylko, że w tamtym
okresie zespół przepadł po wydaniu tego krążka. W 2016 r
jednak panowie wrócili i udało się wydać kolejne
wydawnictwo w postaci „Hellrider”. Choć zespół tworzą
inni muzycy, to jednak styl i wizja grania klasycznego heavy metalu
nie zmieniła się. Z starego składu został wokalista i gitarzysta
Karsten Degling, który napędza ten band. Jego wokal jest
zadziorny, a zagrywki gitarowe jakby wyjęte z lat 80, co bardzo mi
odpowiada. „Hellrider” jest również bardzo energiczny i
przebojowy jak „Lawbreaker” , tak więc mamy bardzo udaną i
dojrzałą kontynuację. Nieco kiczowata okładka i takie nieco
surowsze brzmienie sprawiają, że nowe dzieło Niemców
jeszcze bardziej nawiązuje do lat 80. Najważniejsze jest jednak to,
że przez ponad 50 minut zespół nie zanudza nas. Po krótkim
wstępie zespół atakuje nas mocnym i energicznym
„Masquerade”, który oczywiście nawiązuje
do starych płyt Judas Priest czy Iron Maiden, ale wychodzi im to
bardzo dobrze. Prosty riff i sprawdzone patenty zdają tutaj egzamin.
Tytułowy „hellrider” wyróżnia się
pomysłowymi i melodyjnymi zagrywkami gitarowymi. Mario i Karsten
rozumieją się i razem tworzą zgrany duet i to słychać na każdym
kroku. Po względem motoryki, klimatu i partii wokalnych „Thundergod”
przypomina największe przeboje Manowar. Jest to jeden z najlepszych
utworów na płycie. Kolejny jakże udanym utworem jest
energiczny „Lord of Evil” i tutaj więcej jest
zaczerpnięte z żelaznej dziewicy. Na pewno warto wyróżnić
bojowy i bardziej epicki „In metal We trust”,
melodyjny „Power nad glory” czy zadziorny
„Invader”, który wieńczy tą płytę.
Właściwie każdy utwór jest solidny i potrafi przykuć uwagę
słuchacza. Metal Law wrócił i to naprawdę z dobrym albumem,
który powinien zainteresować fanów klasycznego
metalu.
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
sobota, 10 czerwca 2017
ICED EARTH - Incorruptible (2017)
Wielkie zespoły przyzwyczaiły nas do bardzo dobrych albumów, do dzieł skończonych i nie powtarzalnych. To właśnie od tych zasłużonych kapel, które tak wiele wniosły do heavy metalu można wymagać i oczekiwać równie ciekawych wydawnictw co kilkanaście lat temu. Bez wątpienia takim wielkim zespołem jest amerykański Iced Earth, który miał ogromny wpływ na gatunek power metalu. Pokazali, że można świetnie połączyć świat melodyjnego power metalu z brudnym i zadziornym thrash metalem. Gitarzysta Jon Shaffer stał się gwiazdą i jednym z najbardziej utalentowanych gitarzystów i kompozytorów. To on jest liderem tego bandu. miał kilku świetnych wokalistów i mam tu na myśli choćby Matta Barlowa czy Tima Rippera Owensa. Trzeba przyznać, że wraz z przyjściem byłego wokalisty Into Eternity - stu Blocka kapela ożyła. Iced earth znów jest na fali. "Dystopia" to jeden z najlepszych albumów Iced Earth, a "Plagues of Babylon" to nie najgorsza kontynuacja. Po 3 latach przyszedł czas na kolejne dzieło. "Incorruptible" to płyta w podobnej konwencji i stylu co dwa poprzednie albumy, ale nie jest to kalka tamtych dzieł.
Okładka jest po prostu miła dla oka. Jest typowy stwór i dobry dobór kolorów. Przyciąga uwagę, ale jak wiemy to zawartość jest tym co nas najbardziej interesuje. Nie ma mowy o przebojowości z 'Dystopia", też nie czuje ciężaru z "Plagues of Babylon". Miało być ostro na tym albumie, ale jakoś tego nie czuje. Jak się okazuje kawałki, które zespół udostępniał są jednymi z najlepszych na płycie. "Great Heathen Army" jest klimatyczny, podniosły i na swój sposób epicki. Tutaj Iced Earth pokazuje, że można nawiązać do świetnego "Dystopia". Jon wygrywa tutaj mocny i chwytliwy riff, tak więc mamy taki klasyczny Iced earth."Raven wing"jest bardziej stonowany i bardziej toporny, ale brakuje mu kopa i jakiegoś ciekawego motywu. Ot co solidny kawałek, ale bez fajerwerków. Moim faworytem od początku był rozpędzony i złowieszczy "Seven Headed Whore", który przypomina mi "Boiling Point". Niezwykle ostry kawałek, który zapożycza to i owo z "Painkiller" Judas Priest. W takich utworach Stu Block wypada najlepiej. Taki właśnie powinien być cały album. Prawda niestety jest mniej optymistyczna. "Black Flag" zaczyna się niczym utwór Metaliki. Jest spokojny i klimatyczny wstęp, a potem utwór nabiera mocy. Jest heavy metalowo i ciekawe aranżacje potrafią przyprawić o ciarki."The Veil" jest bardziej romantyczny, bardziej balladowy. Jest ciekawy, ale też czegoś mi tutaj brakuje. "The Relic" wyróżnia się na tle innych utworów Iced Earth, a wszystko za sprawą nieco hard rockowego feelingu. Na pewno co tutaj zasługuje na uwagę to złożone i melodyjne solówki. Dalej mamy nieco bardziej przebojowy "Brothers" choć i tutaj mało power metalu i mocy, która jest tak pożądana. Końcówka próbuje zatrzeć zła wrażenie. Pojawia się dynamiczny i power metalowy "Defiance", który również nasuwa na myśl "Dystopia". Taki Iced earth najbardziej mi odpowiada. Na koniec mamy perełkę w postaci "Clear the Way", który twa ponad 9 minut. Sporo się tutaj dzieje i Jon przemycił sporo ciekawych motywów. Utwór jest dopracowany i można zaliczyć go do najlepszych na płycie. Ciekawa linia melodyjna i trafiony refren sprawiają, że utwór zapada w pamięci.
Dlaczego całość nie mogła być jak zamykający utwór? dlaczego tak mało power metalu i ciekawych melodii? Dlaczego płyta jest tak mało przebojowa? Czyżby brak pomysłów? Mimo widocznych wad i tak płyta się broni. Soczyste brzmienie, doświadczenie muzyków, głos Stu Blocka i mocny heavy metalowy materiał. Choć utwory nie są wysokich lotów to i tak mało kto gra na takim poziomie technicznym. Na pewno warto obczaić, choć szykujcie się na rozczarowanie.
Ocena: 7/10
WHITE SKULL - Will of the Strong (2017)
W 2010 r wróciła do White Skull Frederica De Boni i zespół znów wrócił na właściwe tory. Zaczął grać to z czego słynął, czyli dynamiczny i melodyjny power metal z domieszką epickiego metalu. Charakterystyczny wokal Fredericy uczynił ten zespół rozpoznawalnym i jednym z najciekawszych jeśli chodzi o power metal. W 2012 roku włoski band wydał "Under This Flag", który był pierwszym albumem z oryginalną wokalistką od czasów "Tales from the North" i kultowego "PublicGlory, secret Agony", które ukazały w 1999r i 2000r. Wielu fanów na to wydarzenie czekało i rzeczywiście nowy krążek kontynuował to co zespół grał z Fredericą. Płyta była dynamiczna, przebojowa i bardzo power metalowa. Tak o to zespół wydał jeden ze swoich najciekawszych albumów. Minęło 5 lat i White Skull w końcu wydał 10 album studyjny zatytułowany "Will of Strong". Czy udało się utrzymać wysoki poziom poprzedniczki i styl znany nam z "Public Glory, Secret Agony"?
Powrót Fredericy służy white Skull, bo nowy album to znów klasyczny White Skull. Jest duża dawka energii, nie brakuje chwytliwych melodii, wciągających motywów, a wszystkie jest zagrane z polotem i z miłością do power metalu. Zespół nawiązuje do swoich kultowych albumów i to nawiązywanie nie jest nachalne, ale naturalne i takie swoiste. White Skull kontynuuje tam gdzie skończył z Fredericą w 2001 roku. Nowy album jest dynamiczny, bardzo power metalowy i w sumie mamy tutaj same petardy, które kuszą przebojowością i podniosłymi refrenami. Frederica napędza całość swoim niepowtarzalnym wokalem.Tony i Danilo dwoją się i troją by wygrywać pełne szaleństwa i przebojowości solówki. Trzeba przyznać, że każdy riff, który słychać na płycie jest zadziorny i pomysłowe, tak więc nie ma powodów do narzekania. Płytę zdobi taka dość klasyczna okładka, która przypomina tą z "Public glory, secret agony" i to jest dobry powód, żeby sięgnąć po nowy White Skull.
Na płycie znajdziemy 12 kawałków i każdy niesie z sobą coś specjalnego. "Endless Rage" buduje napięcie i wprowadza nas w tajemniczy klimat płyty. Od razu nasuwają się lata 90 i najlepsze płyty White Skull, tak więc to krótkie intro sprawdza się idealnie. Pierwszy na strzał idzie rozpędzony "Holy Warrior" i to jest power metalowa petarda. Chwytliwa melodia, prosty i przebojowy refren,a do tego złożone i godne uwagi solówki. Nie ma się do czego przyczepić, bo taki White Skull jest zawsze mile widziany. Epickość atakuje nas w rozbudowanym i urozmaiconym "Grace o Malley". Gitary tutaj brzmią po prostu smakowicie. Jest zadziornie, melodyjnie i klasycznie. Najlepsze jest przyspieszenie i wkroczenie chwytliwego refrenu. Kolejny hit White Skull ot co. Płytę promował rozpędzony "Will of the Strong". Dobry wybór, zwłaszcza że kawałek odzwierciedla cały materiał, a także styl white Skull. Dalej mamy 6 minutowy "Lady of Hope", który zaczyna się bardzo epicko, a wszystko dzięki gregoriańskiemu chórowi. Nie brakuje tutaj także elementów stricte power metalowych. Co zwraca tutaj uwagę to partie basu i od razu można poczuć moc tego kawałka. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest zadziorny "I am your Queen". Allesanro Muscio to nowy nabytek zespołu i w sumie jego partie klawiszowe napędzają bardzo melodyjny "Hope was Wings". Nie ma nudnych kawałków, a apetyt na resztę rośnie z każdą sekundą. Metalowy hymn i White Skull? W sumie czemu nie? "Metal Indian" potwierdza, że zespół radzi sobie w takiej stylizacji. Najspokojniejszym utworem na płycie jest "Sacrifice" i dobrze jest troszkę odpocząć, bo w sumie cała płyta to dynamiczny i przebojowy power metal. Końcówka płyty to przebojów w postaci "Lay over" oraz zadziornego "Warrior Spirit", który przypomina momentami Battle Beast.
White Skull przeżywa drugą młodość i najnowszy album w postaci "Will of the Strong" to tylko potwierdza. Płyta jest równa i bardzo przebojowa. Każdy utwór to właściwe hit i kwintesencja stylu White Skull. Uczta dla fanów power metalu, a także fanów zespołu. Brać w ciemno!
Ocena: 9.5/10
czwartek, 8 czerwca 2017
ORDEN OGAN - Gunmen (2017)
Jest wiele scen heavy metalowych i każda czymś się charakteryzuje i każda ma coś innego do zaoferowania. Jednak mimo wszystko, wciąż ma słabość do niemieckiej sceny metalowej. To właśnie stamtąd pochodzą moje ulubione kapele i najlepsze jest to, że ten kraj wciąż dostarcza nam nowych ciekawych zespołów. Jednym z takich zespołów, który szybko wbił się do grona najlepszych niemieckich zespołów grających heavy metal jest bez wątpienia Orden Ogan. Działają już 21 lat, wciąż zaskakują i pokazują innym, że można grać ciekawie, specyficznie i przy tym wyróżnia się na tle innych. Zespół oczywiście wciąż działa i ostatnie ich albumy są coraz lepsze. "To the End" to był przełom w ich karierze, a "Ravenhead" to jeden z moich ulubionych albumów tej grupy. Najnowsze dzieło w postaci "Gunmen" nie ustępuje pod względem poziomu artystycznego. W czym tkwi klucz do sukcesu Orden Ogan? O to jest pytanie.
Odpowiedzi na to pytanie daleko nie trzeba szukać. Ta kapela po prostu czerpie garściami z kultowych kapel pochodzących z Niemiec. Odświeża co nieco, dodaje trochę od siebie i gotowe. Tak o to narodziła się jedna z najlepszych kapel grających power metal z elementami folk metalu.Mało komu udaje się wykorzystać patenty Running Wild,Blind Guardian, Falconer, Elvenking, czy Gamma Ray. Na "Gunmen" nie ma niespodzianki, bo zespół kontynuuje to co zaczął na "To The End". Tak więc jest masa energicznych riffów, chwytliwych melodii i podniosłych refrenów. Jednym słowem Orden Ogan w najlepszym wydaniu. Sebastian z każdym albumem śpiewa jakby jeszcze lepiej i z większym uczuciem. Odwala tutaj kawał dobrej roboty. W dodatku tworzy z Tobim zgrany i dopasowany duet gitarowy. Ich pojedynki są na wysokim poziomie i tego czasami brakuje na tego typu płytach.
Album promował tytułowy "Gunmen" i to jest prawdziwy metalowy hymn, który na pewno zagości w setliście koncertowej. Energia, ciekawa melodia, zapadający refren i te popisy gitarowe, czyli Orden Ogan w pełnej okazałości. Jeden z najlepszych utworów Orden Ogan i to nie podlega wątpliwości. Dalej mamy nieco urozmaicony "Fields of Sorrow", który przemyca elementy progresywnego metalu i folk metalu. Dalej mamy nieco toporniejszy "Forlorn and forsaken", który jest przyozdobiony ciekawymi melodiami. Kolejny znakomity przebój na płycie i przykład jak grać power metal wysokich lotów. Fani Running Wild powinni docenić nieco piracki "Vampire in Ghost Town", który imponuje aranżacjami i feelingiem. Nie pierwszy raz zespół robi hołd dla twórczości Running Wild. Liv Kristine pojawia się gościnnie w power metalowej petardzie w postaci "Come with me to the other side", który ma sporo zapożyczeń z starych utworów Blind Guardian. Mamy też podniosły i przebojowy "The Face of silence", który też czerpie garściami z Running Wild czy Falconer. Co może tutaj imponować to ciekawe przejścia między poszczególnymi motywami gitarowymi. Mamy też tutaj treściwy, ale i bardzo klimatyczny "Ashen Rain" czy ostrzejszy "One last Chance", który bliźniaczo przypomina dokonania Persuader. Tak dotarliśmy do punktu kulminacyjnego, czyli "Finis Coronat Opus". 8 minutowy kolos, który idealnie wieńczy ten znakomity album.
Orden ogan znów to zrobił! Nagrał kolejny świetny album, który potrafi oczarować klimatem i dynamiką. Nie każdy nagrywa takie albumy jak Orden Ogan i nie każdemu udaje się zabrać słuchacza do najlepszych lat Blind Guardian czy Running Wild. Wielki szacunek i najlepsze jest to, że niemiecka scena metalowa kryje wiele takich świetnych kapel. Jak tu można nie przepadać za tym rejonem metalowej sceny?
Ocena: 9.5/10
ETERNAL FEAR - Killing Time (2017)
Kto by pomyślał, że szwedzki band o nazwie Eternal Fear zajdzie tak daleko? Mało kto obstawiał, że zespół przetrwa 22 lata działalności i nagra 5 studyjnych albumów. Robi to ogromne wrażenie i napawa optymizmem, jeśli chodzi o przyszłość tej kapeli. Najnowsze dzieło w postaci "Killing Time" to nie podważalny dowód na to, że Eternal fear grać potrafi i to na wysokim poziomie. Idealny przykład, że można grać klasycznie, ale zarazem nowocześnie i z przytupem. Jest to nie lada gratka dla fanów mrocznego heavy metalu, w którym przeplatają się elementy power metalu, thrash metalu czy stooner rocka.
Kapela działa od 1995 r i wypracowała pewne swoje schematy i sprawdzone elementy. Mroczny klimat, soczyste, nieco przybrudzone brzmienie, ostre riffy czy specyficzny wokal Ove Johnssona. Jak ktoś lubi nowoczesne brzmienie, które ma być ostre i mocarne, ten bez wątpienia po lubi to jak brzmi dzieło szwedów. Mocnym punktem zespołu jest Ove Johnsson, który brzmi jak zagubiony wokalista Bloodbound. Niezwykła technika i umiejętność przechodzenia z wysokich rejestrów w niskie. Bez wątpienia to właśnie Ove napędza muzykę Eternal Fear. Sekcja rytmiczna jest dynamiczna i zgrana, zaś gitarzyści dają niezłego czadu. Stawiają na dobrą zabawę, ciekawe melodie i urozmaicone riffy. Dzięki temu płyta nie jest na jedno kopytu i nie przynudza.
Płytę otwiera słynne już wycie syreny i tak o to zaczyna się pierwszy killer w postaci "Thy will be done". Ciekawa mieszanka stylów Judas Priest, Nightmare, czy Iced Earth. Imponujące dźwięki nas atakują. Riffy są mroczne, ciężkie ale i bardzo melodyjne. Tak powinno się grać heavy metal na miarę naszych czasów. Stooner rocka gdzieś wybrzmiewa w melodyjnym "Age of Glory", choć nie brakuje tutaj elementów power metalowych. Kolejny mocny i zadziorny kawałek, który pokazuje że Eternal Fear zna się na rzeczy. Trzeci utwór to "black Country" i tutaj wkraczamy w rejony thrash metalu to i nie brakuje skojarzeń z Artillery, Overkill, czy Iced Earth. Zespół ponoć lubi inspirować się twórczością Black Sabbath i słychać to poniekąd w melodyjnym "The Shadow". Tytułowy "Killing Time" jest stonowanym, marszowym i ponurym kawałkiem. Sam motyw i konstrukcja utworu jest intrygująca i na długo zostaje w głowie. "Halls of Odin" to najbardziej rockowy kawałek i w nim jest najwięcej patentów z stoner rocka. Niezwykle przebojowy i melodyjny utwór. "Child of Darkness" to kolejna petarda i kolejny kawałek o thrash metalowej naturze. Dobra melodia to połowa sukcesu do uzyskania przeboju. Taką na pewno mamy w energicznym "Evil Ways". Całość zamyka mroczny i wciągający "Chamber of Lies", który również jest miłą wycieczką w rejony znane nam z płyt Black Sabbath.
Ktoś pomyśli sobie, że to kolejna płyta z serii jedna z wielu, jednak tutaj zespół zaskakuje i stara się wyróżnić na tle innych płyt z roku 2017. Jest melodyjnie, jest mrocznie, ciężko, czasami thrash metalowo, czasami nawet rockowo, ale wszystko jakoś tak nowocześnie podane. Niby płyta z kręgu heavy metalu, ale jakoś tak wyróżnia się na tle innych płyt tego typu z roku 2017. Czas zagłębić się w twórczość Eternal fear bardziej dokładniej, bo jest to prawdziwy diament, który mógł nie którym umknąć.
Kapela działa od 1995 r i wypracowała pewne swoje schematy i sprawdzone elementy. Mroczny klimat, soczyste, nieco przybrudzone brzmienie, ostre riffy czy specyficzny wokal Ove Johnssona. Jak ktoś lubi nowoczesne brzmienie, które ma być ostre i mocarne, ten bez wątpienia po lubi to jak brzmi dzieło szwedów. Mocnym punktem zespołu jest Ove Johnsson, który brzmi jak zagubiony wokalista Bloodbound. Niezwykła technika i umiejętność przechodzenia z wysokich rejestrów w niskie. Bez wątpienia to właśnie Ove napędza muzykę Eternal Fear. Sekcja rytmiczna jest dynamiczna i zgrana, zaś gitarzyści dają niezłego czadu. Stawiają na dobrą zabawę, ciekawe melodie i urozmaicone riffy. Dzięki temu płyta nie jest na jedno kopytu i nie przynudza.
Płytę otwiera słynne już wycie syreny i tak o to zaczyna się pierwszy killer w postaci "Thy will be done". Ciekawa mieszanka stylów Judas Priest, Nightmare, czy Iced Earth. Imponujące dźwięki nas atakują. Riffy są mroczne, ciężkie ale i bardzo melodyjne. Tak powinno się grać heavy metal na miarę naszych czasów. Stooner rocka gdzieś wybrzmiewa w melodyjnym "Age of Glory", choć nie brakuje tutaj elementów power metalowych. Kolejny mocny i zadziorny kawałek, który pokazuje że Eternal Fear zna się na rzeczy. Trzeci utwór to "black Country" i tutaj wkraczamy w rejony thrash metalu to i nie brakuje skojarzeń z Artillery, Overkill, czy Iced Earth. Zespół ponoć lubi inspirować się twórczością Black Sabbath i słychać to poniekąd w melodyjnym "The Shadow". Tytułowy "Killing Time" jest stonowanym, marszowym i ponurym kawałkiem. Sam motyw i konstrukcja utworu jest intrygująca i na długo zostaje w głowie. "Halls of Odin" to najbardziej rockowy kawałek i w nim jest najwięcej patentów z stoner rocka. Niezwykle przebojowy i melodyjny utwór. "Child of Darkness" to kolejna petarda i kolejny kawałek o thrash metalowej naturze. Dobra melodia to połowa sukcesu do uzyskania przeboju. Taką na pewno mamy w energicznym "Evil Ways". Całość zamyka mroczny i wciągający "Chamber of Lies", który również jest miłą wycieczką w rejony znane nam z płyt Black Sabbath.
Ktoś pomyśli sobie, że to kolejna płyta z serii jedna z wielu, jednak tutaj zespół zaskakuje i stara się wyróżnić na tle innych płyt z roku 2017. Jest melodyjnie, jest mrocznie, ciężko, czasami thrash metalowo, czasami nawet rockowo, ale wszystko jakoś tak nowocześnie podane. Niby płyta z kręgu heavy metalu, ale jakoś tak wyróżnia się na tle innych płyt tego typu z roku 2017. Czas zagłębić się w twórczość Eternal fear bardziej dokładniej, bo jest to prawdziwy diament, który mógł nie którym umknąć.
Ocena: 9.5/10
HOLLOWSTONE - Walking between the worlds (2016)
Jakoś
nigdy wcześniej nie natknąłem się na amerykański Hollowstone,
pomimo że mają na swoim koncie dwa albumy i działają od 2008
roku. Nadarzyła się w końcu okazja bo zespół wydał
najnowszy krążek w postaci „Walking Between The Worlds”, który
ukazał się w 2016 r. Zespół stara się grać power metal
wplątując w to progresywny rock, heavy metal czy symfoniczny metal.
Mieszanka dość odważna i w sumie różnie to się kończy.
Raz sukcesem, a raz niepowodzeniem. Sami muzycy grać potrafią i
wiedzą jak przyciągnąć uwagę słuchacza. Przykładem jest
wokalistka Chelsea Wratchild, która potrafi śpiewać w
wysokich rejestrach i momentami zadziornie. To ona jest motorem
napędowym zespołu. Najnowsze dzieło nie jest może czymś
nadzwyczajnym, ale może wciągnąć fanów symfonicznego power
metalu czy też fanów progresywnego metalu. Klimatyczna
okładka i soczyste, mocne brzmienie to nie jedyne plusy „Walking
Between the worlds”. Zawartość też nie wiele odstaje i potrafi
przekonać słuchacza do tego co oferuje zespół. Zaczyna się
wyśmienicie bo od rozpędzonego „The dreaming city”,
w który dzieje się sporo. Zespół tutaj wtrącił
zagrywki neoklasyczne, symfoniczną podniosłość i progresywność
które przejawia się w partiach gitarowych. Power metal też
da się wyczuć. W „Time” zespół ociera się
o progresywny rock i swoje robią klawisze, które dodają
klimatu Deep Purple. Nieco ostrzejszy i mroczniejszy jest „Into
oblivion” , który pokazuje że zespół
potrafi grać nowocześnie. „Battle Cry” to nie
cover Judas Priest, choć nie brakuje elementów wyjętych z
twórczości Brytyjczyków. Bardzo podoba mi się
marszowy, epicki i bardziej urozmaicony „Festival of Souls”,
w którym zespół znakomicie miesza wszelkie elementy z
poprzednich kawałków. „Dissapear” z nutką
death metalu przypomina twórczość Epica. Jest to kolejny
ostrzejszy kawałek na płycie. Całość zamyka klimatyczny i ponury
„lost soul of the asylum”. Bardzo specyficzna
płyta, która znajdzie swoje wąskie grono fanów. Mamy
tutaj klimat, ciekawe i bardziej złożone kompozycje, gdzie melodie
nie są wcale takie proste. Jednak wszystko jest ładnie i pomysłowo
rozegrane. Każdy kto lubi symfoniczny metal czy progresywny metal
powinien zapoznać się z Hollowstone.
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
poniedziałek, 5 czerwca 2017
HIGH SPIRITS - Motivator (2016)
Szukacie
luźnej muzyki, która nie przytłoczy was formą? Chcecie się
odprężyć przy łatwych i chwytliwych kawałkach? Chcielibyście
odpłynąć przy mieszance Scorpions i Iron Maiden? To znak, że
musicie sięgnąć po najnowsze dzieło High Spirits. Ta formacja
bardziej jest postrzegana jako projekt muzyczny multiinstrumentalisty
Chrisa Blacka, który jest znany z Pharaoh czy Dawnbringer. Dwa
poprzednie albumy pokazały, że muzyka High Spirits jest prosta,
chwytliwa i bardzo klasyczna. Od razu słychać tą fascynację
latami 80. jeśli komuś nie przeszkadza prostota i wtórność,
ten szybko odnajdzie się na „Motivator”. Na krążek przyszło
czekać fanom 2 lata i w zamian dostajemy nie całe 30 minut muzyki.
Troszkę mało, ale i tak warto poświęcić ten czas, by wybrać się
w podróż do lat 80. Prostota i kicz bije z okładki
„Motivator”, ale od razu wiadomo z czym mamy do czynienia.
Materiał jest krótki, ale bardzo treściwy i trafny. Płyta
właściwie niczym nie zaskakuje, ale wszelkie niedociągnięcia są
nadrabiane przebojowością i chwytliwy melodiami. Zdaje to egzamin i
dzięki temu mamy kolejny udany album High Spirits. „Up and
Overture” to krótkie intro, które szybko
wprowadza nas w świat Chrisa Blacka. Szybki i energiczny riff,
który utrzymany jest w speed metalowej konwencji to atut
„Flying High”. Czysty i melodyjny wokal Chrisa
sprawia, że każdy utwór staje się hitem. Prosta forma, a
jednak jest tyle radości z tego. „This is the night”
nieco cięższy, ale zarazem bardziej hard rockowym i jakby zagrany z
miłości do Scorpions. Iron Maiden też musiał dać o sobie znać i
w sumie pojawia się w rozpędzonym „Reach for The glory”,
który wyróżnia się ciekawymi popisami gitarowymi. Z
kolei hard rockowy hit w postaci „Do you wanna be famous”
przypomina stare dobre dokonania Def Leppard. Nieco słabszy jest
stonowany „Haunted by love” i znacznie lepiej
wypada singlowy„Take me home”, który jest
mocno inspirowany Scorpions czy Kiss. Całość zamyka „Thank
You”, który znów utrzymany jest w szybszym
tempie, z kolei cała motoryka to stary dobry motorhead. Nie ma w
sumie słabych punktów i płyty słucha się przyjemnie. Jest
zróżnicowanie, jest masa przebojów, a całość to
bardzo udana podróż w przeszłości do lat 80.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
piątek, 2 czerwca 2017
JORN - Life on death road (2017)
Jorn Lande to jeden z najlepszych wokalistów w heavy metalowym światku, jeden z najbardziej zapracowanych muzyków. Dał się poznać jako frontman power metalowego Masterplan, działał też w różnych projektach jak Allen - Lande czy Avantasia. Jednak Jorn najwięcej zdziałał w swojej solowej karierze. W końcu nagrał pod szyldem Jorn 13 albumów i ma za sobą 17 lat działalności. Przez ten długi okres w jego zespole przewinęło się wiele ciekawych muzyków. Ostatni album zatytułowany "Traveller" był ciekawy i bardzo udany. Tym bardziej wzrosły oczekiwania na nowe dzieło tego fantastycznego wokalisty. Z tamtego składu został sam Jorn i co ciekawe zaprosił do współpracy muzyków, których znamy z Voodoo Circle czy Primal Fear. Czy to oznacza najlepszy album Jorna?
Alex Beyrodt to specjalista od mocnych wyrazistych riffów, od finezyjnych solówek i ciekawych melodii. Mat Sinner to nie tylko świetny basista, ale też pomysłowy kompozytor. Jest też klawiszowiec Alessandro, który nadaje całości klimatu lat 80. Perkusista Francesco Jovino dał się poznać jak solidny pałkarz w zespole Udo czy Primal Fear. Jednym słowem prężny skład, który instrumentalnie daje czadu na nowym albumie Jorna. Mamy ostre riffy, urozmaicone kawałki i wiele ciekawych motywów. Najlepsze jest to, że płyta rzeczywiście brzmi jak miks stylistyki Jorna z poprzednich płyt i primal Fear. Jednym słowem mamy wybuchową mieszankę. Do tego wszystkiego znów Jorn postawił na soczyste i mocne brzmienie.
Ciężko ocenić czy jest to najlepszy album Jorna, ale bez wątpienia jeden z najlepszych. Każdy utwór ma swój charakter i nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Całość otwiera klimatyczny i rozbudowany "Life on death road". Zaczyna się spokojnie, akustycznie i tak jakoś w stylu Dio. Jednak po kilku sekundach wkracza mocny i ostry riff, który od razu kojarzy się z twórczością Primal Fear. Jest melodyjnie, jest luz i klimat lat 80 co może się podobać. Nieco hard rockowego feelingu mamy w stonowanym "Hammered to the cross". Płytę promował dynamiczny i przebojowy "Love is the remedy", który potrafi zauroczyć ciekawymi zagrywkami Alexa. Riff jest naprawdę wyrazisty i szybko wpada w ucho. Jorn też sprawdza się w spokojnych utworach i "Dreamwalker" to potwierdza. Taka mieszanka ballady i hard rocka. Jednym z ostrzejszych kawałków na płycie jest zadziorny "Fire to the Sun", ale największym zaskoczeniem jest mroczny i toporny "Imsoluble Maze", który bardziej nawiązuje do twórczości Black Sabbath za czasów Dio. "The slippery slope" to kolejny mocniejszy heavy metalowy kawałek i w takiej stylistyce Jorn czuje się świetnie. Nieco słabszy jest "The optimist", który nic nie wnosi do płyty. Końcówka płyty to przebojowy "Man of the 80s" i klimatyczny "Blackbirds", który jest również bardziej rozbudowanym kawałkiem.
Nowy skład, nowa świeżość i w efekcie mamy naprawdę jeden z ciekawszych albumów Jorna Lande. Nie brakuje przebojów, dynamiki i zadziornych riffów. Całość jest składna i przemyślana. Warto zapoznać się z tym dziełem, zwłaszcza jeśli jest się fanem Voodoo Circle, czy Primal Fear.
Ocena: 8.5/10
ETERNAL CHAMPION - The armor of ire (2016)
Jednym
z najciekawszych debiutów roku 2016 okazał się Eternal
Champion czyli amerykański heavy metal w epickim wydaniu. Ta młoda
formacja przypomina czasy Manilla Road, Savatage, manowar czy Black
Sabbath. Stawiają na klasyczne brzmienie, na wyrafinowane melodie i
specyficzny wokal. Epickość odgrywa u nich kluczową rolę,
zwłaszcza jeśli przyjrzymy się atmosferze jaka panuje na
debiutanckim krążku „The Armor Of Ire”. Klimatyczna i utrzymana
w stylu lat 80 okładka przywołuje od razu na myśl Manowar i to
jest dobry znak. Kapela choć młoda i jeszcze nie doświadczona to
działa od 2012 i pewne pojęcie już ma, a na pewno wie jak grać
solidny, epicki heavy metal, który zakorzeniony jest w
klasycznych rozwiązaniach z lat 80. Eternal Champion to przede
wszystkim specyficzny i oryginalny wokalista Jason Terpey, który
potrafi budować napięcie. Ciekawa maniera i styl śpiewania już
czynią zespół wyjątkowym. Na płycie znajdziemy 8
kompozycji i każda z nich potrafi dostarczyć sporo emocji. Zaczyna
się od „I am the Hammer” i już słychać, że
zespół wie co chce grać. Dalekie to od ideału, ale słychać
dbałość o szczegóły i dobre wyszkolenie muzyków. Co
z tego, że brzmi to znajomo, ważne że jest to wysoki poziom. Drugi
utwór to „The armor of Ire” i tutaj zespół
udowadnia, że potrafi tworzyć hity i nie boją się chwytliwych
melodii. Dalej mamy energiczny i epicki „The last king of
pictdom”, który nawiązuje do twórczości
Iron Maiden. Smaczku płycie na pewno dodają dwa klimatyczne
instrumentale w postaci „Shade gate” i „Blood
Ice”. Nutka NWOBHM i taka surowość to atuty bardziej
dynamicznego „The cold sword”, z kolei „Sign
a last song of valdese” jest przesiąknięty doom metalem.
To pokazuje, że płyta jest urozmaicona, bardzo klimatyczna i
nasycona epickością. Nie jest może to dzieło perfekcyjne, bo
nieco może drażnić wokalista, brzmienie może nie jest z górnej
półki, ale kompozycje bronią się i bez tego. Ciekawa
pozycja w kategorii debiutów roku 2016 jak i epickiego heavy
metalu.
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
środa, 31 maja 2017
ENBOUND - The Blackened Heart (2016)
Debiutancki krążek szwedzkiej grupy Enbound przeszedł bez większego echa i w sumie nic dziwnego, bo nie był to krążek warty uwagi. Zbyt komercyjny, mało treściwy i bez heavy metalowego uderzenia. Na nowe dzieło przyszło czekać fanom 5 lat i nie był to czas zmarnowany przez młody zespół. Panowie bardziej dopracowali swój styl i rozwinęli to co było słychać na debiucie, czyli progresywny power metal. Jednak riffy i sama konstrukcja utworów bardziej do mnie przemawia. „The Blackened Heart”, który ukazał się w 2016 bije łeb na szyje „And she says gold” z 2011r. Płyta jest mocniejsza, bardziej przebojowa i przede wszystkim bardziej dopracowana. To przedkłada się na to, że sama zawartość jest bardziej dojrzała i o kilka klas wyżej. Początek płyty jest solidny. Zaczyna się od rytmicznego „Falling” w którym słychać ową komercyjność. Dalej mamy serię mocnych, zadziornych i nieco mroczniejszych kompozycji w postaci „Give me light” czy „Crossroads”, które są niezwykle przebojowe i utrzymane w stylistyce power metalu. Martin Floweberg postawił na mocniejsze riffy, na zadziorność i bardziej urozmaicone zagrywki i te zabiegi poskutkowały. Jest w końcu coś atrakcyjnego, co może przyciągnąć słuchacza na nieco dłużej. Dobrze wypada też bardziej podniosły i bardziej rozpędzony „Feel my flame”, który pokazuje jak radzi sobie wokalista Lee Hunter. Odnajduje się w wysokich rejestrach i momentami przypomina Patrika z Bloodbound. „Holy Grail” wyróżnia się prostym, mocnym, bardziej heavy metalowym riffem i w sumie to kolejna mocna kompozycja na tej płycie. Z kolei wypełniaczem jest ballada „The dont really know”, a całość zamyka hard rockowy „Make You so unreal”. Całość jest miła dla ucha i o wiele łatwiejsza w odbiorze. Nie odczujemy znużenia i próby wciskania nam odgrzewanego kotleta. Solidny progresywny power metal, który warto posłuchać w wydaniu Enbound.
Ocena: 7/10
piątek, 26 maja 2017
DEFIANT -- Time isnt healing (2016)
Ukraina
coraz lepiej radzi sobie w power metalowym światku i co raz więcej
pojawia się kapel grających właśni taki rodzaj heavy metalu. Do
tego grona na pewno warto zaliczyć Defiant, który gdzieś
krzyżuje patenty dark Moor, masterplan czy Winterstorm. Panowie nie
kryją swoich progresywnych fascynacji, co akurat na dobre im
wychodzi. Sama kapela działa od 2008 roku i ma na swoim koncie 2
albumy. Ostatnie dzieło „Time isnt healing” ukazał się po 3
latach od debiutu i jest to bardzo udany krążek. Już sama okładka
w dość mrocznych barwach przyciąga uwagę i robi wrażenie.
Mroczny klimat udziela się też w kompozycjach. Słychać to choćby
w otwierającym intrze czy magicznym „Milestones of Time”
i tutaj słychać klasyczny heavy/power metal. Fani Gamma ray czy
Blind Guardian powinni być usatysfakcjonowani. Wokal jest taki taki
nieco szorstki, taki nieco toporny, ale czyni to zespół o
wiele ciekawszym. Na pewno bardzo aktywnym muzykiem jest basista
Oleg, którego słychać w mocniejszym „Funeral Feast”,
czy nieco bardziej progresywnym „The jericho”.
Defiant korzysta też z atutów posiadania klawiszowca, dlatego
nie brakuje na płycie przestrzeni i melodyjności. Te aspekty dają
o sobie znać w tytułowym „Time isnt healing” czy
„Dont trust the words”. Na pewno zespół
bardzo dobrze wypada w takim nieco ostrzejszym graniu co potwierdza w
„The truth and the lie” czy „The soul is
burning”, które należy zaliczyć do najmocniejszych
punktów płyty. Całość zamyka równie ciekawy i
przebojowy „The Eagle”. Defiant może ma jeszcze
daleko do czołówki gatunku, może jeszcze nie wszystko im
wychodzi, ale są ciekawe pomysły, nie brakuje techniki więc może
za jakiś czas znów o nich usłyszymy.
Ocena: 6.5/.10
Ocena: 6.5/.10
wtorek, 23 maja 2017
SELLSWORD - and now we ride (2016)
W
2013 roku w Wielkiej Brytanii powstała kolejna ciekawa formacja
grająca heavy/power metal i mowa tutaj o Sellsword. W swoich
inspiracjach wymieniają Lost Horizon, Iron Maiden czy Sabaton.
Stawiają na rycerski klimat, na proste chwytliwe melodie i klasyczne
rozwiązania. Ich styl opiera się na pracowitych gitarzystach Henrym
i Jacku, a także na specyficznym wokaliście Stuarcie, którzy
grają prosto z serca i bez jakiś nie potrzebnych eksperymentów.
Zespół w tym roku w końcu wydał swój pierwszy album
i „... and now we Ride” to solidne wydawnictwo, które
zadowoli maniaków heavy/power metalu w klasycznej formie.
Jacek to nasz rodzimy gitarzysta, który potrafi zaskoczyć
ciekawymi riffami, czy melodiami. Tak więc odwala kawał dobrej
roboty. Okładka debiutanckiego albumu sugeruje że mamy do
czynienia z epickim heavy metalem, jednak to nie do końca tak. Jest
sporo power metalowych elementów, jest sporo z tradycyjnego
heavy metalu. Epickość jest obecna, ale nie przytłacza całości.
„The Warrior” to solidny kawałek, który
ukazuje melodyjny charakter płyty. W stonowanym i toporniejszym
„Battleground” można dostrzec wpływy Sabaton czy
Sacred steel. Dalej mamy nieco żywszy i bardziej energiczny
„crossing the blades”, czy „Rise and take
command”. Równie dobrze wypada rytmiczny „Againts
the Wind”, w którym słychać echa żelaznej
dziewicy czy Manilla Road. Do grona ciekawych kompozycji warto
zaliczyć marszowy „Ashen Hand” czy „The
Siege”. Całość zamyka 10 minutowy kolos „Meet
Your maker” który bardzo dobrze podsumowuje cały
album. „and now we ride” to solidny krążek w kategorii
heavy/power metal, z tym że nie ma tutaj czegoś co by rzuciło
słuchacza na kolana. Ot co wtórny album, który jest
dobrym czaso umilaczem w oczekiwaniu najważniejsze premiery.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
sobota, 20 maja 2017
MIDNIGHT MESSIAH - led into temptation (2017)
W latach 80 obok takich tuz jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden działało też wiele innych kapel, które spełniało się w NWOBHM. Wiele z nich przepadło w gąszczu innych wydawnictwach, jednak jest kilka formacji, które przetrwały ten trudny okres. W latach 80 działał też zespół o nazwie Elixir, który grał rasowy NWOBHM i nagrał kilka ciekawych albumów, jednak 2012 kapela się rozpadła, a na jej gruzach powstał Midnight Messiah, który założyli gitarzysta Phil Denton i wokalista Paul Taylor. Najlepsze jest to, że niby nowa kapela idzie śladami Elixir, stawia na klasyczne brzmienie, na rozwiązania, które sprawdzały się w latach 80. Prostota, dynamika i zadziorność to atuty Midnight Messiah. Już debiut był świetny i oddawał ducha NWOBHM i byłem ciekaw jak wypadnie kontynuacja. 4 lata przyszło czekać fanom na "Led into temptation", ale warto było czekać.
Nowy album kipi energią, ciekawymi motywami i potrafi zaimponować klasycznym brzmieniem. Niby mamy tutaj proste melodie, motywy, ale jakoś brzmi to naturalnie, jakby wyjęto to z lat 80. Plusem Midnight Messiah jest, że bazują na korzeniach muzyków czyli Elixir i nie próbują eksperymentować. Tak więc mamy tutaj charyzmatycznego Paula, którego wokal przypomina nieco Biffa z Saxon. Jest też Phil, który stawia na chwytliwe i klasyczne partie gitarowe, które przypominają te z lat 80. Nie ma mowy o nudzie, bo nowe dzieło Brytyjczyków jest dobrze wyważone i każdy znajdzie coś dla siebie.
"Second coming" to coś dla fanów Judas Priest, Saxon i miłośników szybszego heavy metalu. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna to atuty tego otwieracza. Tytułowy "Led into temptation" to ukłon w stronę rasowego NWOBHM, choć nie brakuje tutaj elementów stricte hard rockowych.Nieco mroczniejszy "The sinner must die" przypomina nam najlepsze dokonania Black Sabbath czy Mercyful Fate z okresu "Mellisa". Dalej mamy przybrudzony i zadziorniejszy "Hellbound", hard rockowy "The Merry widow" czy przebojowy "Return of the king". "The dark lands" to również prosty, zadziorny kawałek, który czerpie garściami z Black Sabbath czy Mercyful fate. Na sam koniec mamy stonowany "Right place, wrong time" i bardziej energiczny "King of the night".
Solidny materiał, który jest swoistą kontynuacją "the root of the all evil". Jest klasycznie, nie brakuje ciekawych, wciągających melodii, a całość jest spójna i urozmaicona. Nowy krążek jest równie udany co debiut, tak więc fani heavy metalu lat 80, zwłaszcza NWOBHM będą zadowoleni.
Ocena: 8/10
Nowy album kipi energią, ciekawymi motywami i potrafi zaimponować klasycznym brzmieniem. Niby mamy tutaj proste melodie, motywy, ale jakoś brzmi to naturalnie, jakby wyjęto to z lat 80. Plusem Midnight Messiah jest, że bazują na korzeniach muzyków czyli Elixir i nie próbują eksperymentować. Tak więc mamy tutaj charyzmatycznego Paula, którego wokal przypomina nieco Biffa z Saxon. Jest też Phil, który stawia na chwytliwe i klasyczne partie gitarowe, które przypominają te z lat 80. Nie ma mowy o nudzie, bo nowe dzieło Brytyjczyków jest dobrze wyważone i każdy znajdzie coś dla siebie.
"Second coming" to coś dla fanów Judas Priest, Saxon i miłośników szybszego heavy metalu. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna to atuty tego otwieracza. Tytułowy "Led into temptation" to ukłon w stronę rasowego NWOBHM, choć nie brakuje tutaj elementów stricte hard rockowych.Nieco mroczniejszy "The sinner must die" przypomina nam najlepsze dokonania Black Sabbath czy Mercyful Fate z okresu "Mellisa". Dalej mamy przybrudzony i zadziorniejszy "Hellbound", hard rockowy "The Merry widow" czy przebojowy "Return of the king". "The dark lands" to również prosty, zadziorny kawałek, który czerpie garściami z Black Sabbath czy Mercyful fate. Na sam koniec mamy stonowany "Right place, wrong time" i bardziej energiczny "King of the night".
Solidny materiał, który jest swoistą kontynuacją "the root of the all evil". Jest klasycznie, nie brakuje ciekawych, wciągających melodii, a całość jest spójna i urozmaicona. Nowy krążek jest równie udany co debiut, tak więc fani heavy metalu lat 80, zwłaszcza NWOBHM będą zadowoleni.
Ocena: 8/10
HEAVY JUSTICE - And So We Fall.. (2017)
Czy komuś coś mówi nazwa Heavy Jutstice? Na pewno wiele osób powie, że nie i w sumie nic dziwnego. Jest to amerykańska formacja, która powstała w 1999r i jakoś przez ten cały czas pozostawała w ukryciu. Niby ukazał się debiutancki album "Apocalyze", ale nawet i to nie pozwoliło zespołowi zdobyć większego rozgłosu. Po 4 latach band wraca z nowy dziełem w postaci "And so we fall..". Czy tym razem zespół przebije się przez gąszcz różnych wydawnictw jakie ukazały się w tym roku?
Nowy skład, nowe nadzieje i szansa na pewną świeżość. Zespół zasilił gitarzysta Irvin i perkusistka Michelle. Jednak zespół dalej w najlepsze gra heavy metal, choć jest to bardzo spore uproszczenie stylu kapeli. W ich muzyce nie brakuje elementów stricte thrash metalowych czy power metalowych, tak więc zespół jest bardziej wszechstronny niż się wydaje. Nowy album ma mroczną szatę graficzną, która rzeczywiście oddaje klimat zawartości. Jest mrocznie, ponuro, zadziornie i momentami topornie. Zespół świetnie się bawi w urozmaicaniu melodii i motywów, tak więc dzieje się sporo, a Heavy Justice ucieka od monotonni. Jeżeli miałbym wskazać na jakieś wady to pewnie wytknąłbym brak jakiś takich rasowych przebojów, co wcale nie oznacza że ich nie ma. Już otwieracz znakomicie spełnia się w tej roli. "The macabre melody" jest melodyjny, zadziorny i ma w sobie moc power metalu i pazur thrash metalu. Gdzieś w tym wszystkim można doszukać się wpływów Metaliki czy Iced Earth. Drugi kawałek na płycie to "Fall of Giants", który jest bardziej urozmaicony i bardziej pokręcony. Marszowe tempo i ostre riffy nadają charakteru kawałkowi. Irvin i Greg dają czadu i nie zanudzają swoją grą. Jednym z moich faworytów jest rozpędzony i złowieszczy "Davy Jones", który ociera się o ostatnie dzieła Kreator czy Sodom. Jest moc i o to w tym chodzi. Mroczny "Mariana" to taki ukłon w stronę Black Sabbath czy Kinga Diamonda. Ciekawie wypada również nieco toporniejszy "Demon Seed". Muzycy grać potrafią i najlepszym tego dowodem jest instrumentalny "Edge of the inferno", który jest przepełniony ciekawymi melodiami i popisami gitarowymi. Całość zamyka ciężki i energiczny "Bone to Dust", który również ma w sobie sporo elementów thrash metalu, co jeszcze bardziej zaostrza apetyt na kolejne dzieła zespołu.
Debiut nie wzbudzał większych emocji i przeszedł bez echa. Brakowało wiele elementów i całość była nieco chaotyczna. Zespół wyciągnął wnioski i nagrał znacznie ciekawszy album. Jest ostrzej, agresywniej i mamy wiele ciekawych melodii. Jeszcze nie można mówić o perfekcji, ale jest poprawa i to znacząca. "And so we fall..." to solidny album, który zadowoli nawet tych bardziej wymagających.
Ocena: 7/10
Debiut nie wzbudzał większych emocji i przeszedł bez echa. Brakowało wiele elementów i całość była nieco chaotyczna. Zespół wyciągnął wnioski i nagrał znacznie ciekawszy album. Jest ostrzej, agresywniej i mamy wiele ciekawych melodii. Jeszcze nie można mówić o perfekcji, ale jest poprawa i to znacząca. "And so we fall..." to solidny album, który zadowoli nawet tych bardziej wymagających.
Ocena: 7/10
DRAGONFORCE - Reaching into infinity (2017)
Wielka Brytania nie należy do państw, w których rodzaj muzyki heavy metalowej określanej mianem power metalu jest bardzo popularny. Ten kraj słynie z ery NWOBHM, z charakterystycznego heavy metalu i hard rocka, z kolei power metal zaczął później się pojawiać i to tak bez większego szału. Jednak kilka kapel udało się przetrwać do czołówki najlepszych formacji grających ten rodzaj muzyki. Na szczycie brytyjskiego power metalu jest bez wątpienia Dragonforce. Działają od 2001 r i dali się poznać jako specjaliści od naprawdę szybkiego grania. Niektórzy nawet posądzają band o przyspieszanie utworów w studio. Chwytliwe melodie, szybka sekcja rytmiczna, rozbudowane pojedynki na solówki Sama Totmana i Hermana Li i wokal Zp Heart stały się szybko rozpoznawalnym znakiem kapeli. Dorobili się 7 albumów, a najciekawsze jest to że kapela prawdziwą rewolucję przeszła wraz z pojawieniem się Marca Hudsona. Nowy wokalista wniósł świeżość, kapela przestała wydłużać utwory na siłę, zaczęła urozmaicać materiał, przestała grać tylko szybko, ale zaczęła stawiać na ciekawe motywy i element zaskoczenia. Nowa jakość Dragonforce zaczęła imponować, bo zespół dojrzał i stał się czymś więcej niż pędzącym do przodu zespołem. Najnowsze dzieło w postaci "Reaching into infinity" to album, który wprowadza zespół w nowe rejony i można potraktować jako punkt zwrotny w karierze zespołu. To niby Dragonforce jaki znamy, ale jednak jest coś nowego.
Jest w końcu na okładce smok, który już dawno powinien się pojawić. Niby nic nowego nie widać, zresztą same brzmienie wydaje się być identyczne jak na ostatnich wydawnictwach. Tutaj większych zmian nie uświadczymy. Sami muzycy dalej trzymają wysoki poziom. Marc nawet jeszcze bardziej się rozwinął i potrafi urozmaicać swoje partie wokalne. Nie ma śpiewania w jednej tonacji. Gitary są bardziej wyważone, momentami bardziej finezyjny i roi się od różnych smaczków. Tak urozmaiconego albumu w historii zespołu jeszcze nie było. Dragonforce stara się wkroczyć w nowe rejony, stara się próbować nowych rzeczy, tak więc nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Co zaskakuje to na pewno to, że nie jest to typowy album tego zespołu,gdzie cały czas atakują nas szybkie petardy. Tutaj jest sporo niespodzianek, które nadają całości innego wymiaru.
Po raz pierwszy panowie postawili na instrumentalne intro i "Reaching into infinity" jest klimatyczne i tajemnicze. Jest nutka progresywności, jest heavy metalowy pazur i w sumie ciężko rozpoznać w tym typowy Dragonforce jaki znamy z poprzednich płyt. Szybko wkracza pierwszy killer, a mianowicie "Ashes of the Dawn". To ten utwór znany jest nam z promocji albumu. Dobry wybór, bo jest to rasowy, szybki, melodyjny Dragonforce jaki znamy. Ostry riff i chwytliwy refren robią swoje. Marc Hudson pozwolił wznieść się zespołowi na wyżyny i to słychać. Ciekawie zaczyna się "Judgment Day", w którym klawisze odgrywają kluczową rolę. Jest nieco futurystycznie, jest bardzo melodyjnie. Sam główny motyw imponuje i gitarowo też mamy ostro cięte partie. Jest bardzo szybko i zadziornie, tak więc mamy radosny Dragonforce, który kochamy. Szybka perkusja rozpoczyna "Astral Empire" i tutaj momentami przypomina się twórczość Gamma Ray, tylko że na sterydach. Utwór śmiało mógłby trafić na poprzedni krążek.Początek "Curse of Darkness" mocno przypomina twórczość Iron Maiden, a sama melodia wygrywana przez klawiszowca przypomina klimatem twórczość Kinga Diamonda. To jest pierwsze bardzo pozytywne zaskoczenia. Do tego jeszcze ta motoryka Gamma Ray czy Helloween. Znakomity przebój i tyle w temacie. To nie koniec niespodzianek. Czy ktoś by pomyślał, że spece od szybkiego grania nagrają swoją pierwszą balladę? "Silence" ma klimat, ma ciekawą linię melodyjną i podniosły refren. Kawał dobrej roboty i pokazanie się z nieco innej, nie znanej nam strony."Midnight messiah" to ukłon w stronę lat 90 i kultowych kapel power metalowych. Radosny, szybki killer, który zachwyca wykonaniem i przebojowością. Refren gra tutaj pierwsze skrzypce. Największy szok doznałem przy kawałku "War". Spokojne wejście rodem z płyt Metaliki, a potem mocny, ostry riff na miarę płyt Overkill, czy Artillery. Jednym słowem Dragonforce wkracza rejony speed/ thrash metalu i wyszło im to znakomicie. Tak ostro i tak energicznie to jeszcze oni nie grali, a sam utwór wpisuje na listę najlepszych kawałków tej grupy. "Land of shattered dreams" to kolejny power metalowy killer, który pokazuje nam Dragonforce w czystej postaci. Taki podręcznikowy przykład jak grać melodyjny power metal. Jak widać zespół próbuje różnych nietypowych rozwiązań i nie boi się próbować innych rzeczy, co zaskakuje. Album bardzo urozmaicony i bardzo nietypowy jak dla Dragonforce. Najlepszym tego dowodem jest 11 minutowy kolos "The edge of the world", w którym sporo się dzieje. Słychać inspirację Iron Maiden czy Gamma Ray. Jest epicki klimat i sporo ciekawych motywów. Trzeba przyznać, że dali radę.Całość zamyka przebojowy "our final stand" który kipi mocą i przebojowością. Znakomite podsumowanie znakomitego albumu.
Godzina szybko zlatuje i szok zostaje długo. Dragonforce stać na balladę i epicki kolos? Potrafią grać jednak coś więcej niż pędzący power metal i słychać że są dojrzalszymi muzykami. Stać ich na urozmaicenie i bardziej wyszukane motywy. Płyta zaskakuje, a przy tym daje się cieszyć muzyką z jakiej Dragonforce gra od lat. Dalej jest to szybki, radosny power metal. Nowe smaczki na plus i płyta jest dla formacji rewolucyjna. Nie ma słabych elementów i można mówić o jednym z najlepszych albumów Dragonforce.
Jest w końcu na okładce smok, który już dawno powinien się pojawić. Niby nic nowego nie widać, zresztą same brzmienie wydaje się być identyczne jak na ostatnich wydawnictwach. Tutaj większych zmian nie uświadczymy. Sami muzycy dalej trzymają wysoki poziom. Marc nawet jeszcze bardziej się rozwinął i potrafi urozmaicać swoje partie wokalne. Nie ma śpiewania w jednej tonacji. Gitary są bardziej wyważone, momentami bardziej finezyjny i roi się od różnych smaczków. Tak urozmaiconego albumu w historii zespołu jeszcze nie było. Dragonforce stara się wkroczyć w nowe rejony, stara się próbować nowych rzeczy, tak więc nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Co zaskakuje to na pewno to, że nie jest to typowy album tego zespołu,gdzie cały czas atakują nas szybkie petardy. Tutaj jest sporo niespodzianek, które nadają całości innego wymiaru.
Po raz pierwszy panowie postawili na instrumentalne intro i "Reaching into infinity" jest klimatyczne i tajemnicze. Jest nutka progresywności, jest heavy metalowy pazur i w sumie ciężko rozpoznać w tym typowy Dragonforce jaki znamy z poprzednich płyt. Szybko wkracza pierwszy killer, a mianowicie "Ashes of the Dawn". To ten utwór znany jest nam z promocji albumu. Dobry wybór, bo jest to rasowy, szybki, melodyjny Dragonforce jaki znamy. Ostry riff i chwytliwy refren robią swoje. Marc Hudson pozwolił wznieść się zespołowi na wyżyny i to słychać. Ciekawie zaczyna się "Judgment Day", w którym klawisze odgrywają kluczową rolę. Jest nieco futurystycznie, jest bardzo melodyjnie. Sam główny motyw imponuje i gitarowo też mamy ostro cięte partie. Jest bardzo szybko i zadziornie, tak więc mamy radosny Dragonforce, który kochamy. Szybka perkusja rozpoczyna "Astral Empire" i tutaj momentami przypomina się twórczość Gamma Ray, tylko że na sterydach. Utwór śmiało mógłby trafić na poprzedni krążek.Początek "Curse of Darkness" mocno przypomina twórczość Iron Maiden, a sama melodia wygrywana przez klawiszowca przypomina klimatem twórczość Kinga Diamonda. To jest pierwsze bardzo pozytywne zaskoczenia. Do tego jeszcze ta motoryka Gamma Ray czy Helloween. Znakomity przebój i tyle w temacie. To nie koniec niespodzianek. Czy ktoś by pomyślał, że spece od szybkiego grania nagrają swoją pierwszą balladę? "Silence" ma klimat, ma ciekawą linię melodyjną i podniosły refren. Kawał dobrej roboty i pokazanie się z nieco innej, nie znanej nam strony."Midnight messiah" to ukłon w stronę lat 90 i kultowych kapel power metalowych. Radosny, szybki killer, który zachwyca wykonaniem i przebojowością. Refren gra tutaj pierwsze skrzypce. Największy szok doznałem przy kawałku "War". Spokojne wejście rodem z płyt Metaliki, a potem mocny, ostry riff na miarę płyt Overkill, czy Artillery. Jednym słowem Dragonforce wkracza rejony speed/ thrash metalu i wyszło im to znakomicie. Tak ostro i tak energicznie to jeszcze oni nie grali, a sam utwór wpisuje na listę najlepszych kawałków tej grupy. "Land of shattered dreams" to kolejny power metalowy killer, który pokazuje nam Dragonforce w czystej postaci. Taki podręcznikowy przykład jak grać melodyjny power metal. Jak widać zespół próbuje różnych nietypowych rozwiązań i nie boi się próbować innych rzeczy, co zaskakuje. Album bardzo urozmaicony i bardzo nietypowy jak dla Dragonforce. Najlepszym tego dowodem jest 11 minutowy kolos "The edge of the world", w którym sporo się dzieje. Słychać inspirację Iron Maiden czy Gamma Ray. Jest epicki klimat i sporo ciekawych motywów. Trzeba przyznać, że dali radę.Całość zamyka przebojowy "our final stand" który kipi mocą i przebojowością. Znakomite podsumowanie znakomitego albumu.
Godzina szybko zlatuje i szok zostaje długo. Dragonforce stać na balladę i epicki kolos? Potrafią grać jednak coś więcej niż pędzący power metal i słychać że są dojrzalszymi muzykami. Stać ich na urozmaicenie i bardziej wyszukane motywy. Płyta zaskakuje, a przy tym daje się cieszyć muzyką z jakiej Dragonforce gra od lat. Dalej jest to szybki, radosny power metal. Nowe smaczki na plus i płyta jest dla formacji rewolucyjna. Nie ma słabych elementów i można mówić o jednym z najlepszych albumów Dragonforce.
Ocena: 9.5/10
SACRED STEEL - Heavy Metal Sacrifice (2016)
To
amerykańska scena metalowa słynie z tego, że znają się na
epickim heavy metalu. Omen, Manowar czy Cirith Ungol cisną się od
razu na język i w sumie jest sporo kultowych kapel grających taką
muzyką. Natomiast Sacred Steel, który również się
specjalizuje w tym rodzaju heavy metalu pochodzi o dziwo z Niemiec.
Muzycznie przypominają Manilla Road, Omen czy Manowar. Choć już
dawno wypracowali własny styl, który nie da się pomylić z
innym zespołem. Na ich wyjątkowy charakter składa się
przybrudzone brzmienie gitar, epicki klimat i specyficzny wokal
Gritta, który napędza Sacred Steel. Mają na swoim koncie 9
albumów i każdy z nich to wartościowe wydawnictwo, które
warto znać. Jeżeli o mnie chodzi to ostatni naprawdę udany album
tej grupy to „Hammer of Destruction”. Jest tam agresja, dynamika
i niezwykła przebojowość. Najnowsze dzieło w postaci „Heavy
Metal Sacrifice” to bez wątpienia najlepszy krążek od czasów
właśnie „Hammer of Destruction”. Znów słychać agresję,
szybkość i tą przebojowość, która cechowała tamten
album. Co ciekawe album brzmi dość świeżo, a przy tym są
wszystkie symptomy z których słynie band. Sama okładka i
brzmienie są identyczne jak na poprzednich wydawnictwach, tak więc
tutaj nie odczujemy drastycznych zmian. Natomiast to co jest w środku
to kwintesencja epickiego heavy/power metalu. Zaczyna się klasycznie
bo od melodyjnego intra w postaci „Glory Ride”.
Szybko wkracza mocny, energiczny riff i speed/power metalowa motoryka
zaczyna świetny „Heavy metal Sacrifice”. Następnym
udanym kawałkiem jest rozbudowany i klimatyczny „The Sign of
the Skull”, który oddaje to co najlepsze w tej
kapeli. Jonas i jens pokazują tutaj jak zgranym są duetem i jak
świetnie się uzupełniają. Sacred Steel zawsze dobrze wypadał w
szybkich, agresywnych i troszkę thrash metalowych kompozycjach i to
słychać w energicznym „Hail the godz of war” czy
„Vulture Priest”. Na płycie nie brakuje
chwytliwych melodii co odzwierciedla „Children of The Sky”,
w którym nie brakuje nawiązań do Iron Maiden. Sporo dzieje
się w dłuższym „Let There be steel”, gdzie
zespół proponuje nam liczne przejścia i urozmaicenia.
Znaczne przyspieszenie uświadczymy w agresywniejszym „The
Dead Walk the earth”. Na koniec warto wspomnieć o
klimatycznym i bardziej emocjonalnym „Beyond the gates of
ninevah”. Każdy z tych utworów jest dojrzały i
potrafi wciągnąć w świat Sacred Steel. Jest znów moc,
świeżość i pomysłowość, a to przedkłada się na jakość
zawartości „Heavy Metal Sacrifice”. Można ten album wliczyć do
grona tych najlepszych w dyskografii Niemców.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
ALESTORM - No grave but the sea (2017)
Jeżeli ktoś ma już dość Alestorm i ich pirackiego metalu w folkowym wydaniu, gdzie do głosu dochodzą elementy stricte heavy metalowe jak i power metalowe, ten śmiało może odpuścić najnowsze dzieło Brytyjczyków. "no gave but the sea" to już 5 album tej intrygującej kapeli. Nie ma mowy o zmianie stylu, ani też o eksperymentach Dostajemy po prostu rasowy album Alestorm z całym pirackim klimatem, dużą dozą dystansu muzyków, a także luzu który przewija się przez wszystkie albumy. Co znajdziemy na nowym krążku?
Ano, to co zawsze. Charakterystyczny, piracki głos Christophera, ciekawe i chwytliwe melodie, imprezowy klimat, pirackie motywy i atmosfera, a także duża dawka mocnego heavy/power metal o folkowym zabarwieniu. Nie ma nic nowego i to jest pewien minus. Bo troszkę ciężko zaskoczyć słuchacza podanym po raz kolejnym podobnym motywem. Można odnieść wrażenie to wszystko było już na wcześniejszych albumach i to w lepszej jakości. Otwieracz "No grave but the sea" jest przebojowy i napchany ciekawymi melodiami. Dobrze się tego słucha, jednak wkrada się monotonia i wtórność. Drugi kawałek na płycie to "Mexico", który promował album i w sumie jest to rasowy Alestorm. Jest radosna melodia, piracki klimat i imprezowy feeling. Więcej agresji i zadziorności uświadczymy w marszowym "To the end of the world", który wypada ciekawiej niż dwa pierwsze utwory. Kawałek nawiązuje do debiutu co bardzo cieszy. "Alestorm" na pewno wyróżnia się harsh wokalem i ostrzejszym charakterem, ale ciężko mówić tu o zachwycie. Dużo pirackiego klimatu i folku mamy w "Bar und imbiss" i dopiero serce zaczyna szybciej bić wraz z rozpędzonym "Pegleg Potion", który ma charakter bardziej power metalowy. 6 minutowy "Man the pumps" też nie wzbudza większych emocji i raczej można mówić o solidnym, dłuższym utworze. Jasnym punktem płyty jest dynamiczny i przebojowy "rage of the pentahook". "Treasure island" to nie cover Running wild i nie jest to też taka perełka jaką stworzył Rolf. Niby jest to długi utwór i bardziej rozbudowany, to jednak nie rzuca na kolana.
Wszystko zagrane poprawnie i nie ma jakiś elementów zaskoczenia. Alestorm gra swoje, ale staje się to trochę nudne i pozbawione pomysłowości. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć, a szkoda, bo można było to zrobić znacznie lepiej.
Ocena: 5/10
środa, 17 maja 2017
FIRE ROSE - Devil on high heels (2016)
Szwajcarski hard rock czy heavy metal zawsze cieszy się sporym zainteresowaniem
i w sumie nic dziwnego, bowiem można trafić na sporo wartościowych
zespołów. Ostatnim takim miłym zaskoczeniem był „The
devil on high heels”, choć to tylko debiutancki album. Jest to
młoda formacja, która gra dynamiczny i przebojowy hard rock z
domieszką heavy metalu. Niby nic odkrywczego, niby dużo w tym lat
80 i wpływów Dokken, Motley Crue, Wasp czy Pretty Maids.
Jednak panowie znają się na swojej robocie i wszystko wyszło im
bardzo naturalnie. Płyta szybko zapada w pamięci i spora w tym
zasługa lidera grupy czyli Simona Giesa i to on w sumie odpowiada za
warstwę instrumentalną. Stawia na profesjonalizm, na przebojowość
i chwytliwe melodie, a to sprawdza się idealnie. Fire Rose to
również świetny i utalentowany wokalista Pascal Dahindens,
który ma taką naturalną chrypę. To wszystko przedkłada się
na poziom i jakość prezentowanej muzyki. Już sam otwieracz „Wheel
on fire” brzmi jak kawałek stworzony w latach 80. Bardzo
prosty w swojej formule i niezwykle przebojowy, przez co zapada na
długo w pamięci. „Fire'n Ice” jest już bardziej
toporny, bardziej skierowany do fanów Accept czy Wasp. Zespół
odnajduje się w rockowym i luzackim graniu w stylu Ac/Dc co pokazuje
w „Don't need somebody”. Nie mogło zabraknąć
szybszego heavy/speed metalowego grania i „Heavy Metal Still
burns” brzmi jak kawałek stworzony przez Doro w czasach
Warlock. Na płycie jest sporo treściwych przebojów, które
śmiało mogłyby podbić radiostację. Dobrym tego przykładem jest
„Fades to Grey” czy „Failing”,
który przywołuje na myśl Accept czy Hammerfall. Nawet
ballada „I love you” brzmi naturalnie i niezwykle
klimatycznie. Trzeba przyznać, że panowie odrobili zadanie domowe.
Kolejnym świetnym szybkim killerem na płycie jest melodyjny „Light
of hope” czy rytmiczny „Together we stand”,
który też dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Całość
zamyka „We are Wild”, który osadzony jest w
twórczości Judas priest i w sumie to też sprawdza się w
muzyce Fire Rose. Ten szwajcarski band nie gra niczego oryginalnego, ale
taka wzruszająca wycieczka do lat 80 też czasami jest potrzebna.
Fire rose robi to profesjonalnie i nie boi się ocierać o wtórność.
Ich muzyka jest prosta, przebojowa i trafia w serce słuchacza.
Bardzo dobry start.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)